- promocja
- W empik go
Ślady dusz: Podszewka zaświatów. Tom 3 - ebook
Ślady dusz: Podszewka zaświatów. Tom 3 - ebook
Piekielnie piękne i piekielnie niebezpieczne potrafią być Zaświaty.
Adam, główny bohater „Śladów dusz”, po śmierci swojej babki odkrywa, że jego rodowym dziedzictwem są… rozmowy z duszami. Po pełnych przygód sześciu miesiącach, które upłynęły od tego odkrycia, wydaje mu się, że nareszcie zazna odrobiny spokoju. Los ma jednak inne plany ¬– w huku piorunów w progu jego domu na Kaszubach zjawi się zakapturzony przybysz, a wiedźmy i szamani spróbują wysłać go do Podszewki Zaświatów, by odwrócił skutki pradawnej klątwy.
W trzecim i zarazem ostatnim tomie serii Adam będzie musiał zmierzyć się ze swoimi demonami – dosłownie i w przenośni. Czy tym razem utraci dar na zawsze? Czy zdecyduje się przyjąć pomoc z najmniej oczekiwanej strony?
To co, rzucasz wszystko i ruszasz z Adamem w Zaświaty?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7598-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świt, tydzień wcześniej
Ciszę łąki rozdziera furkot piór. Skrzydła trzepoczą, trą o siebie. Ciałka podenerwowanych ptaków zderzają się, a z każdego gardła wydostaje się przeraźliwy pisk. Tworzą chmarę, którą doskonale widzę na tle wypalonego słońcem błękitu bezchmurnego nieba. Zwierzęta kumulują się nad jednym z punktów; całkowicie zasłaniają go wysokie trawy, jeszcze nieskoszone. Coś tam właśnie umiera, a ja czuję to każdą komórką ciała.
Z każdym krokiem intensywniej odbieram emocje zwierząt. Ich odczucia zlewają się w breję, która przyprawia o mdłości i jeży włoski na karku.
Czuję paniczną obawę ptaków o losy jednego z nich.
Niemoc samotnego, rozdzieranego żywcem samca, ból. Dwie przeciwstawne pragnienia: przeżyć za wszelką cenę i umrzeć jak najszybciej.
W końcu prymitywną, dziką żądzę, złośliwą satysfakcję drapieżnika. Palącą chęć pożarcia, wyduszenia z drgającego ciałka ostatniego tchu. Ciekawość, furię. Czemu on się jeszcze rusza? Metaliczny posmak krwi.
Krople potu spływają mi po twarzy. Zginam się wpół i opieram dłonie na kolanach. Torsje ściskają mi żołądek, a śniadanie nagle ląduje pod stopami. Czuję w ustach gorycz żółci i krew mordowanego w zaroślach ptaka. Tętno słabnące pod zębami.
Nagle wszystko cichnie, w uszach dzwoni mi jedynie wysoki dźwięk podobny do odgłosu hamującego pociągu. Targa mną panika, rzucam się przed siebie. Przestaję wyczuwać samca. Jego serce staje. Przez moment wiruję w nieskończonej pustce, w jego śmierci. Potrząsam głową.
– Przecież to nierzeczywiste – mamroczę do siebie. – To odczucia zmarłej właśnie istoty, jej duszy. Skup się!
Koncentruję się na temperaturze własnego oddechu i wyblakłym od słońca niebie, potem na roślinach bijących mnie po łydkach, kiedy pędzę w tamto miejsce coraz szybciej.
Trawy się rozsuwają, spomiędzy nich wychyla głowa mordercy. Białe futro wokół pyszczka ocieka krwią, a spomiędzy zębów wystają pióra. Przenika mnie duma i satysfakcja zwierzęcia. Kotka wpatruje się we mnie swoimi wielkimi, intensywnie zielonymi oczami. Oblizuje się, a ja znów czuję na języku metaliczny posmak krwi. Podchodzę bliżej.
– Cholerny dar – mruczę i przymykam oczy, by nie widzieć rozciągającego się przede mną widoku zbrodni. Wrył mi się jednak w pamięć, niełatwo będzie o nim zapomnieć, choć przecież to tylko zwykły ptak, jakich wiele w okolicy.
Ninja ociera się o moje nogi i miauczy, domaga się uwagi. Kręci mi się w głowie od bladożółtego błysku jej rozczarowania. Spodziewała się gratulacji.
Wzdycham i przecieram twarz dłonią. Ta sytuacja tak bardzo mną wstrząsnęła, bo była kolejnym tego typu doświadczeniem w ostatnich dniach: odczuwałem to samo, co zwierzęta w pobliżu. Nie kończyło się na luźnych strzępkach myśli, jak jeszcze zimą, przed przyjazdem tutaj. Od złamania pieczęci w Miejscu Mocy drgają we mnie wszelkie silniejsze odczucia, fizyczne i emocjonalne. Szczególnie, gdy dotyczą walki o przeżycie.1. JEŹDZIEC BURZY
Słońce paliło, choć tak wczesny ranek powinien być rześki. Idealnego błękitu nieba nie kalała nawet najmniejsza chmura, a jaskółki z gwizdem przelatywały wysoko nad moją głową. Syriusz spał pod jabłonią, ciężko dysząc. Raz po raz machał ogonem przez sen i lekko unosił uszy pokryte półdługą, kędzierzawą sierścią. Rozejrzałem się, ale nigdzie nie dostrzegłem białej plamki – mojej kotki Ninji.
Powiodłem wzrokiem w dół zbocza, za linię rosochatych wierzb. Na gładkiej tafli jeziora układały się pojedyncze białe pasma fal, które przecięła samotna łódka rybacka. Powietrze gęste od skwaru niemal stało w miejscu i trudno było oddychać. Mieszkałem tu już wystarczająco długo, by wiedzieć, że taka pogoda nie utrzyma się długo: wkrótce nadciągnie burza, bez uprzedzenia zasłoni niebo stalowymi chmurami i zmarszczy jezioro. Czekałem na szkwał z utęsknieniem, z niejasnego powodu niełatwo było mi się dziś skupić na pracy. Myśl, której nie potrafiłem uchwycić, majaczyła na obrzeżach mojej świadomości, odkąd wczoraj położyłem się spać.
Przetarłem czoło wierzchem dłoni i wróciłem do naprawiania domofonu, który nie działał od dłuższego czasu, a może i nigdy. Miałem nadzieję skończyć jeszcze przed południem, dzięki czemu zdążyłbym pojechać ze Snowidem na zajęcia, które prowadził w najbliższym większym mieście, czyli w Kartuzach.
Czułem się w obowiązku odpłacić Hance tą naprawą za pomoc przy oporządzaniu domu moich przodków, który sąsiadował z jej posiadłością. Najchętniej zostawiłbym to ustrojstwo – pomyślałem. I kupiłbym zielarce porządny, nowy domofon. Nie chciała. Do tej pory polegała na stadzie dzwonków rurowych, które niemal oblepiały całą furtkę oraz drzewa najbliżej wejścia na jej posesję i wydawały piskliwe dźwięki przy nawet najmniejszym poruszeniu wiatru. Doprawdy nie miałem pojęcia, jak to możliwe, że Hanka zawsze wie, że ktoś się zbliża z zamiarem zajścia w odwiedziny.
Westchnąłem i wróciłem wzrokiem do metalowej skrzynki, którą właśnie rozbebeszyłem. Zawziąłem się i zamierzałem dotrzymać postanowienia wskrzeszenia tego ustrojstwa.
Usłyszałem za plecami chrzęst żwiru. Od razu poznałem kroki na ścieżce.
– Czy czerwiec zawsze jest tu taki gorący? – spytałem przechodzącą właśnie Hankę i machnąłem śrubokrętem w bliżej nieokreślonym kierunku.
Zielarka niosła kosz pełen świeżo zebranych truskawek. Odstawiła go i wytarła drobne dłonie pocięte licznymi bliznami o długą, czarną spódnicę.
– Od kiedy tu jesteś, nic nie jest normalne – rzuciła ze złośliwym uśmieszkiem i jedną ręką przerzuciła na plecy niemożliwie długi kruczoczarny warkocz. Położyła dłonie w okolicy szczupłej talii, mnąc białą lnianą bluzkę na ramiączkach. – Przyciągasz… – urwała, kręcąc głową. Nie chciała mówić tego na głos.
– Tak, wiem – dokończyłem za nią, zanim rzuciła żartem, który na stałe zagościł w naszych codziennych relacjach. Skupiłem wzrok na jej pociągłej twarzy i przenikliwych oczach. – Magnes na trudne sprawy.
Zielarka zachichotała, jakby nie chciała wyjawić jakiegoś sekretu. Byłem niemal całkowicie pewien, że coś przede mną ukrywa. Nie miała w zwyczaju śmiać się pod nosem jak dziewczynka, należała do powściągliwych kobiet. Spróbowałem zajrzeć w jej umysł. Przymknąłem oczy i sięgnąłem w głąb niej, ale wyczuła to od razu. Znów pokręciła głową, przyłożyła palec do ust i świsnęła uciszająco:
– Ćśśś… Nie kuś losu!
Podniosła kosz truskawek i skierowała się w stronę tylnych drzwi swojego niewielkiego domu pociągniętego białą farbą. Szła niespiesznie, kołysała biodrami i nuciła nieznaną mi, brzmiącą folkowo melodię. Od Hanki bił wręcz mistyczny spokój. Zazdrościłem jej czasem lekkości, z jaką przyjmowała cały nadnaturalny świat. Czyli to wszystko, co znajdowało się w sferze Podszewki Zaświatów, jak na przykład dusze zmarłych, mój dar… Cokolwiek dziwnego się działo, rodzina przygotowywała ją na tego typu sytuacje od kołyski. Hanka nie była z tym wszystkim sama, jak ja teraz.
Sapnąłem i wróciłem do bezwładnej zwitki kabli w metalowej puszce. Może i nie miałem wpływu na to, czy, jak ani kiedy przyciągam trudne sytuacje, ale na pewno miałem kontrolę nad tym upartym ustrojstwem.
Godzinę później siedziałem na schodach mojego domu i popijałem mrożoną kawę z mlekiem, a kostki lodu przyjemnie dzwoniły o brzegi wysokiej szklanki. Domofon zadziałał raz. Po pierwszej próbie przestał, zupełnie jakby spełnił tym samym nieme polecenie swojej właścicielki, sceptycznej wobec napraw. Zaśmiałem się do tych myśli.
Przypomniało mi się pierwsze spotkanie z zielarką. Jeszcze w marcu przyjechałem do tej wsi sam, by zobaczyć dom przodków. Rozglądałem się po podwórku, gdy wychynęła z dziury w żywopłocie, wyzwała mnie od diabłów i omiotła z góry na dół oceniającym spojrzeniem. Obwinia mnie do dziś o to, że przez moje „nagłe najście” musiała od nowa zaczynać robienie maceratu, choć nie mówiła, jakiego dokładnie ani dlaczego było to wtedy takie ważne. Wydawała mi się wówczas równie dziwna, co teraz. Nie do końca rozgryzłem, jaka tak naprawdę jest, jednak wraz z upływem czasu przekonywałem się, że moja sąsiadka i obecna pracodawczyni chowa pod swoją twardą kaszubską skorupką wnętrze wrażliwe na wszystkie istoty, a w szczególności na rośliny. Należała do tej nielicznej grupy osób, którym naprawdę ufałem, choć nie do końca potrafiłem wyjaśnić dlaczego.
Pod wpływem impulsu przyniosłem karty i wróciłem na schody. Syriusz leżał z głową wspartą na łapach, wodząc za mną nieprzytomnym wzrokiem. Wysunąłem talię z woreczka i z namaszczeniem pogłaskałem. Lubiłem ją. Pociągała mnie i w nieopisany sposób koiła… Tak jak Wiedźma Zoja, która podarowała mi tego tarota jeszcze w marcu. Kiedy oglądałem kolejne obrazki, przez głowę przepływały mi rozmaite skojarzenia, w większości nieoczywiste, zupełnie jakby ktoś włożył mi je pod czaszkę dawno temu.
Przekładałem karty odruchowo, bez namysłu. Do tej pory trzymałem je w pierwotnej kolejności, bo przeczytałem gdzieś, że tak właśnie powinno się je przechowywać. Czułem respekt przed ich zmieszaniem i irracjonalnie obawiałem się, że mimo numeracji nie uda mi się ich ułożyć w ten sam sposób. Zsunąłem je razem i przetasowałem, potem przełożyłem na trzy kupki, dokładnie tak, jak poinstruowała mnie Zoja przy naszym pierwszym spotkaniu. Nie znałem jej wtedy w ogóle, za to wzbudzała we mnie ożywczą mieszankę lęku i pożądania. Tak zostało zresztą do dziś.
Dopiero teraz, wpatrując się na rewersy kart, przypomniałem sobie, że nie pomyślałem o intencji. O nic ich nie zapytałem. Wzruszyłem ramionami i zsunąłem z wierzchu każdej kupki po karcie. Intuicyjnie czułem, że i tak powiedzą mi coś ważnego, może nawet ważniejszego niż gdybym zarzucał je wątpliwościami natury egzystencjalnej lub jakiejkolwiek innej.
Odwróciłem trzy karty po kolei i zaparło mi dech.
– Wieża – szepnąłem. – Cesarzowa i śmierć.
Upiłem łyk mrożonej kawy. Układ był niemal identyczny jak wtedy, gdy Wiedźma pierwszy raz stawiała mi karty. Poza tą jedną: cesarzową. Co to mogło znaczyć?
Spływały na mnie znaczenia – wieża z błyskawicami wokół i spadającymi sylwetkami, trupia czaszka śmierci w czarnej zbroi i na białym koniu zdawały mi się jasnymi znakami. Otwarcie granic, pokonanie ograniczeń, barier i ogromna zmiana, symboliczne przejście w nową rzeczywistość. Może nawet dosłownie. A cesarzowa? Eksplozja kreatywności bez ukierunkowania? Władczość, ale łagodność? Matczyne zapędy?
– To jakiś ponury żart – burknąłem, po czym wybuchnąłem śmiechem, zsunąłem talię i schowałem do tylnej kieszeni spodni. – Nie znasz się na tym, kretynie. Zamiast straszyć się kartami, lepiej puść sobie przed snem dobry horror.
Mimo sceptycyzmu od zawsze czułem, że tarot to nie są zwykłe wróżby. Nie na tym polegał. Przynosił odpowiedzi, jeśli potrafiło się go słuchać, i skoro już trafił w moje ręce, zamierzałem się z nim przynajmniej oswoić. Tym bardziej że jedna z trzech odpowiedzi nadeszła błyskawicznie.
Chmury nadciągnęły nie wiadomo skąd, a słońce zniknęło za ich gęstą powłoką. Gdy wziąłem kolejny łyk kawy, pierwszy piorun przeciął niebo, huknęło. Syriusz zerwał się z piskiem i wskoczył mi na kolana, trącając przy tym moją dłoń, w której trzymałem wysoką szklankę. Niemal cała kawa wylała się na jasne spodnie, odłożyłem więc naczynie i zakląłem. Wstając, musiałem przytrzymywać psa wyjącego z przerażenia. Pachniał ziemią, musiał przed chwilą znowu przekopywać ogródek Hanki.
– Taki duży, a się boi burzy – szepnąłem mu na ucho. – No już, już.
Przesłałem mu falę uspokajającej energii, bo umysł wciąż miał wzburzony. Początkowo ćwiczyłem takie i inne zabiegi energetyczne, w tym rozpoznawanie aury, jednak stopniowo przekonywałem się, że wcale nie muszę tego trenować. Prawie wcale. Nigdy też nie sądziłem, że przejdzie mi przez gardło: „mam magię we krwi”.
Weszliśmy do środka, a Syriusz od razu schował się pod stołem. Pociemniało jeszcze bardziej. Zdawało mi się, że pioruny waliły w kotłujące się jezioro. Huk za hukiem, błysk za błyskiem. Zmarszczyłem brwi. Nigdzie nie było kotki. Stanąłem w drzwiach i ją zawołałem. Tym razem nie musiałem czekać na nią długo: przybiegła cała przemoczona i otarła się ogonem o moje kostki, zanim zniknęła wewnątrz domu.
Zrobiło się ciemno jak w środku najczarniejszej nocy. Przeciąg zawył. Spojrzałem przed siebie. Miałem już zamknąć drzwi, gdy w strugach deszczu, tuż za progiem, pojawiła się postać.
Cały się naprężyłem. Niska, zakapturzona sylwetka ociekała wodą. Na tle błysków piorunów w ogóle nie widziałem twarzy ani nawet koloru kurtki przybysza. Syriusz nie reagował, wciąż skulony pod stołem. Już miałem się odezwać, gdy postać przecisnęła się między mną a drzwiami, odpychając mnie na bok. Owiał mnie cukrowo-poziomkowy zapach, przypominający dziecięcą gumkę do mazania. Znałem te perfumy.
Przybysz odrzucił ociekający wodą kaptur. W półmroku dostrzegłem krótkie włosy z grzywką i nic więcej, potem aurę stojącej przede mną osoby, która zamigała mi jak zepsuta jarzeniówka. Na obrzeżach bladoróżowej poświaty czaiły się pojedyncze ciemne punkty zatajenia z bladozielonymi otoczkami wstydu. Wtedy, na ułamek sekundy, błysnął krwistoczerwony gniew, a aura ukryła się przede mną zupełnie i zastąpiła ją ilustracja karty Cesarzowej, po czym natychmiast zniknęła. A więc tak to działa – pomyślałem lekko zszokowany. To po to Zoja dała mi karty? Tak powinno wyglądać nawiązywanie więzi z własną talią?
Wtedy przybysz zaczął mnie bić otwartą dłonią w ramię i piszczeć z wyrzutem:
– Przyjechałam do ciebie jak zwykle, czyli z blachą ciasta i bez zapowiedzi, bo mi akurat wyskoczyło okienko, a tam mi otwiera jakaś obca baba! – Po głosie poznałem, że to Sara.
– Co?! – Przytrzymałem jej dłoń. – O czym ty mówisz?
– No tam, do domku po Anieli – burknęła, kopiąc mnie przemoczonym trampkiem, aż zachlupotało. Syknąłem.
– To mów od razu, o co chodzi… Wynająłem tamten domek i tyle – wyjaśniłem krótko. – I tak był po remoncie, zyskał na wartości, a ja jestem teraz tutaj i nigdzie się nie ruszam. I też się cieszę, że cię widzę – dodałem z przekąsem i przeczesałem włosy Sary palcami.
– Byłeś niedaleko i nawet nie wstąpiłeś ani nic nie mówiłeś przez telefon?! – krzyknęła mi prosto w twarz, zwijając pięści jak do ciosu.
Odruchowo się odsunąłem, przytrzymując drobne nadgarstki Sary.
– Ej, przejechałaś pół Polski tylko po to, żeby mnie dręczyć? Nie jesteś moją matką!
– Ale jestem dla ciebie jak rodzina – skwitowała i założyła ręce na piersiach. – A nawet i lepiej! Bo ja jeszcze żyję!
Gdy uświadomiła sobie, co powiedziała, zapowietrzyła się i jęknęła. Puściłem jej dłonie.
– Pojechałem tylko podpisać papiery w firmie – westchnąłem. – I po kilka rzeczy. Nie było tego wiele, nie chciałem ci zawracać głowy…
– Jesteś jakiś inny, Adam – powiedziała i weszła głębiej, zrzucając z siebie kurtkę. – Jesteś dziwny, i to bardziej niż zwykle – dodała, przypatrując mi się intensywnie.
– Z nikim się wtedy nawet nie przywitałem ani nic – ciągnąłem. – Nie miej mi tego za złe. Proszę, Saruś. Zwykle i tak nie masz czasu, bo ganiasz po klinice albo między kliniką a schroniskiem.
– Nie wymawiaj się moją kiepską dyspozycyjnością! Taka jestem na ciebie zła, że nie masz pojęcia, jak bardzo. Aż po drodze prawie całą blachę ciasta zżarłam! Tego warstwowego sernika z malinami, który tak lubisz.
Parsknąłem śmiechem, wyobrażając sobie, jak podczas szaleńczej jazdy na północ Polski moja przyjaciółka wsuwa ciasto garściami, ale szybko się opanowałem. Ona próbowała zachować bojową minę.
– Nie kłóćmy się, dobra? – Złapałem się palcami za skronie, ból tępo zapulsował mi w czaszce. Ominąłem Sarę i usiadłem w fotelu. – Nie mam na to siły.
W tym momencie burza minęła tak nagle, jak się pojawiła, i nieco się przejaśniło. Zobaczyłem moją znajomą w pełnej krasie: zafarbowane na różowo włosy, lśniąca brokatem sukienka do połowy uda i bez rękawów, wysokie trampki, które właśnie zzuła na jedynym fragmencie podłogi niepokrytym wykładziną. Syriusz nieśmiało wychynął spod stołu i nie ujrzawszy błysków za oknem, podbiegł do niej, merdając ogonem.
– Spoko – zgodziła się, tarmosząc kudłacza. – Nie lubię się przegadywać, choć i tak mam rację.
Gdy pies dał sobie spokój z czułościami, Sara jednym ruchem zsunęła z ramion fioletowy plecak z plastikowego, połyskliwego materiału i zamachała rękami.
– Daj mi jakiś ręcznik. Pogoda oszalała! Waliło żabami i piorunami tak, że o mało zawału nie dostałam, jadąc na to twoje cholernie wzniesienie. Droga wyglądała jak rwący potok, a jak wysiadłam, piorun strzelił za moimi plecami w jakieś drzewo!
– Słyszałem – mruknąłem i wstałem po ręcznik. Podałem go przyjaciółce.
Kiedy się wycierała, wciąż oczywiście paplając, miałem chwilę, by niepostrzeżenie, ale tym razem dokładniej wybadać jej energię. Aura Sary nie dawała mi spokoju. Coś przede mną ukrywała, wyczułem to, jak tylko przyjechała. Zdziwiłem się, bo zwykle nie potrafiła okiełznać potoku słów. Nie udało mi się wczuć w jej energię, jak uczył mnie tego Szaman, ani wniknąć w jej myśli. Coś było na rzeczy. Skupiłem na niej wzrok. Pod jej oczami dostrzegłem głębokie cienie, musiała mieć problem ze snem, przynajmniej od kilku dni. Wychudła tak, że kości policzkowe odznaczały się mocniej, niż to zapamiętałem.
– Pewnie nie jesteś głodna, skoro miałaś ze sobą prowiant – rzuciłem zaczepnie. – Ale co powiesz na kawę? Najlepszą w mieście?
– No jacha! – zapiszczała i rzuciła mi się na szyję, żeby nadrobić powitanie.
Wyglądało na to, że przestała się na mnie gniewać. Czułem jednak, że to chwilowe i szczera rozmowa nie będzie przyjemna. Sara nie należała do osób, które rzucają wszystko i jadą na Kaszuby; zbyt mocno uzależniła się od uczucia, jakie ogarniało ją po przeharowanej dniówce: od błogiego zapomnienia.
Gdy wyszliśmy przed dom, zza chmur momentalnie wyszło palące słońce. Jedynie głębokie kałuże świadczyły o tym, że przed chwilą przeszła tędy nawałnica. Wymieniając żartobliwe ogólniki o tym, że klinika Sary ma się świetnie, a nowi lokatorzy domu po babci Anieli zdają się nie mieć problemów z irytującymi kotami, obłąkanymi szamankami ani duszami zmarłych, wsiedliśmy do wściekle turkusowego mini. Tym razem ja prowadziłem, i to okrężną drogą, by pokazać przyjaciółce trasę bezpieczniejszą na warunki atmosferyczne takie jak przed chwilą.
Zaparkowałem pod kartuską kolegiatą, kilka kroków od mojej ulubionej kawiarni Pod Refektarzem. Pomiędzy dwoma budynkami z cegły, na czterech równych kwaterach przywodzących na myśl klasztorny ogród, kwitły róże. Zostawiliśmy za plecami strzelisty kościół z charakterystycznym trumiennym dachem i zeszliśmy po drewnianych schodkach do kawiarenki znajdującej się po drugiej stronie ukwieconego placyku. Owiał nas aromat kawy i przyjemny chłód kamiennego pomieszczenia mieszczącego się prawie całkowicie w podziemiu. Tylko niewielkie okna pod sufitem i migotliwe świece dawały tam światło, więc oczy musiały się przyzwyczaić do półmroku.
Mieliśmy do wyboru wszystkie stoliki, Sara wybrała jednak ten położony najbardziej pośrodku sali. Zamówiliśmy po kawie korzennej i wsłuchaliśmy się w chóralne pieśni niosące się z głośników. Uparcie wpatrywałem się w przyjaciółkę, lecz ta milczała, dopóki niższa kelnerka, odziana w lnianą sukienkę w złoto-białe hafty, nie postawiła przed nią kawy korzennej. Zapach cynamonu, kardamonu i czegoś jeszcze przyjemnie drażnił nos.
– Dobra! – pochwaliła Sara po pierwszym upitym łyku. To wyglądało zupełnie, jakby napój bogów odblokował jej zdolność mowy. – Musisz lubić to wnętrze, mnie też się podoba, ale dlaczego zawsze zabierasz mnie właśnie tutaj?
Rozejrzała się niedyskretnie. Po chwili nachyliła się do mnie i szepnęła, zezując na kelnerkę:
– Już wiem, czemu lubisz tu przychodzić.
– Pogięło cię, Saruś, całkiem cię pogięło! – zaśmiałem się i opadłem na oparcie. Odchrząknąłem i ściągnąłem brwi. – OK, a teraz mi powiedz wprost, bez owijania: dlaczego przyjechałaś? Bo wiem, że nie przez wynajem domku Anieli.
– Już ci mówiłam, martwiłam się. – Wlepiła wzrok w białą serwetkę leżącą pośrodku stolika, jakby kaszubskie hafty nagle stały się najbardziej pasjonującą rzeczą na świecie. Chwyciła ją palcami prawej dłoni i zaczęła się bawić koronkową lamówką.
– Coś ściemniasz – mruknąłem z uśmiechem. – Znając ciebie, zadzwoniłabyś wcześniej z pretensjami, że cię nie poinformowałem o wynajmie, i tak dalej. I upewniłabyś się, że jeszcze jestem w tej okolicy. Albo żywy.
– A dokąd się wybierasz?! – Podniosła na mnie zmęczone oczy, które wyrażały panikę.
– Donikąd. – Pokręciłem głową i upiłem łyk kawy. – Ale ej, nie zmieniaj tematu!
– Tu chcesz o tym gadać? – Rozbieganym wzrokiem rozejrzała się po wnętrzu, w którym oprócz kelnerki przebywaliśmy tylko my. Mimo tego obecność jeszcze jednej osoby najwyraźniej stanowiła dla Sary problem.
Nie odpowiedziałem, żeby nie podsuwać jej kolejnych zastępczych tematów. Przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w nią intensywnie. Od naszego spotkania nie tylko zmarkotniała, ale i wychudła. W półmroku kawiarenki rozświetlonej migotliwym blaskiem świec czekoladowe oczy Sary wydawały się jeszcze bardziej zmęczone niż w świetle upalnego dnia.
– Co tak się rozglądasz, coś widzisz? – spytałem nagle, nie mogąc znieść jej kręcenia się na krześle. – Na kogoś czekasz?
– Nie, Adam – odparła smutno, po czym w końcu usiadła prosto i spojrzała mi w oczy. – Upewniam się, że tutaj mogę o tym mówić.
Przeszył mnie błysk jej zdecydowania i sekundę później wypaliła takim tonem, jakby kolejne słowa były rozżarzonymi węglami, które musi z siebie wypluć jak najszybciej:
– Zawsze uciekałam przed tym, kim naprawdę jestem. Wiedziałam doskonale, choć wolałam nie wiedzieć. Czułam się źle z tym faktem, bo ty aż do zeszłej jesieni nie miałeś pojęcia. No nieważne… Pora z tym skończyć! Nie chcę już czekać! Bez sensu odwlekałam to tak długo. To we mnie siedzi za głęboko, żebym to ignorowała.
Zamilkła. Uniosłem brwi i znacząco machnąłem ręką, więc mówiła dalej:
– Chcę wkroczyć na ścieżkę daru. Zupełnie świadomie. Chcę go zgłębiać i poskromić. Tak jak ty to zrobiłeś.
– Coś się stało? – spytałem, siląc się na obojętny ton, żeby nie zrazić przyjaciółki. Widziałem, z jakim trudem przychodzą jej te zwierzenia. Przyznanie się do porażki i proszenie o pomoc w ogóle nie było w jej stylu. – Opowiedz, proszę.
– Może innym razem… – zawahała się. Uciekła wzrokiem w swoją napoczętą kawę i zaczęła się bawić łyżeczką. – Czuję się w tym wszystkim po prostu zagubiona.
Zwinąłem dłonie w pięść. A więc coś się stało, jak zwykle, kiedy mnie przy niej nie było.
– Myślisz, że u mnie to przebiegło gładko? – wyparowałem, zanim uświadomiłem sobie, co mówię. – Że to było superłatwe? Zostałem z tym sam! Całkiem sam.
– Adam… – zaczęła smutno, jednak nie dałem jej dokończyć.
– Ty masz mnie, a jak chcesz, to zagadasz do Agaty. Masz wokół całą masę ludzi! A właśnie, rodzina. – Wyciągnąłem palec wskazujący w geście triumfu. – Jak tam twój brat? Jak dawno zaczął się u niego objawiać dar, o ile w ogóle?!
– Nie wrzeszcz – syknęła i rozejrzała się nerwowo. – To dla mnie nowe! No co ci mam powiedzieć? Czego oczekujesz? Nie wiem, jak sobie z tym poradzić. – Pokręciła głową, jakby chciała wytrząsnąć spod czaszki uporczywe myśli. – Więc albo mi pomożesz, albo znikam z twojego życia.
Zamarłem. Nie wiedziałem, jak zareagować na to stwierdzenie. Twarda skorupa Sary puściła, w końcu czułem w sobie jej prawdziwe, głębokie emocje. Pod nimi pływał strach. Czegoś się panicznie bała, tylko czego?
– Przepraszam, Saruś. – Wyciągnąłem do niej rękę, żeby ścisnąć jej dłoń, ale uciekła, opadając na oparcie krzesła, i skrzyżowała ręce na piersi. – Wiesz, że ostatnio nie bardzo jestem sobą – westchnąłem.
– Widzę właśnie, że ci nie przeszło – odgryzła się, patrząc na mnie spod opuszczonych rzęs. – A mój brachol, to jak sam zresztą dobrze wiesz, nie przejawia żadnych nadzwyczajnych zdolności. Magia interesowałaby go tylko wtedy, jeśli byłoby to imię jakiejś cycatej panienki w barze. To na mnie spadło całe rodzinne brzemię. Najbliżej w drzewie rodowym jest mi do walniętej ciotki od strony pradziadka, ale ona chyba była po prostu psychicznie chora. Zresztą nie wiem, nie jestem ekspertką. Czasem mam wrażenie, że mnie podmienili w szpitalu albo coś… – Po jej policzku popłynęła łza. Wytarła ją wierzchem dłoni i odwróciła wzrok.
– Przecież ci pomogę, Sara – odparłem miękko. – Opowiesz mi więcej, coś wymyślimy. Mogę spróbować być twoim… sam nie wiem, przewodnikiem na ścieżce? Sama wiesz, że to nie do końca tak działa.
– Tak, tak, wiem, na tej drodze nie ma mistrzów, bla, bla, bla – mruknęła rozżalona. – Ale miałam nadzieję, że i tak mi pomożesz.
Sięgnęła po kawę i dopiła ją jednym haustem. Otarła usta wierzchem dłoni. Ten krótki gest wyglądał jak nałożenie teatralnej maski. Z kocim uśmiechem odsunęła krzesło, podnosząc się z miejsca. Złapała mnie za ramię i słodko poprosiła:
– Pokażesz mi, co to za jeziorko tam za parkingiem?
Bez słowa dopiłem kawę, uregulowałem rachunek i wyszedłem za Sarą. Z tyłu głowy kołatała mi się paraliżująca myśl: przyjaciółka wciąż o czymś mi nie mówi.
Za parkingiem rozciągały się dwa Jeziora Klasztorne: Małe i Duże. Wzdłuż ich brzegów biegła Aleja Filozofów połączona ze ścieżką spacerowo-biegową. Przechadzaliśmy się między wiekowymi drzewami w milczeniu. Byliśmy zupełnie sami, jedynie na wysepce w oddali majaczyła ludzka sylwetka i stadko kaczek. Raz po raz zerkałem na Sarę, bo nie potrafiłem rozszyfrować wyrazu jej twarzy.
– Skoro to jeziora przy klasztorze – zaczęła ponurym tonem – może kiedyś medytowali tu jacyś mnisi? Świetna miejscówka na osiedlenie się, dobrze trafili. Po prostu bajkowo!
– Podobno tak właśnie było – mruknąłem skupiony.
Ból głowy wrócił ze zdwojoną siłą, nie potrafiłem zebrać myśli. Straciłem poczucie czasu i przestrzeni. Dotarło to do mnie dopiero, kiedy skręciliśmy na wysepkę przyłączoną do brzegu drewnianym pomostem. Migrena sprawiała, że byłem jak pijany. Świat dosłownie zatrząsł mi się przed oczami. Wtedy aż przeszedł mnie dreszcz i od razu poczułem jej obecność, jeszcze zanim ją zobaczyłem. Potem owiał mnie zapach miodu z miętą, a w moim żołądku zawirowały olbrzymie ćmy trupie główki.
Podniosłem wzrok. Damroka uśmiechała się do nas, wychodząc zza szerokiego, pomarszczonego pnia wierzby. Sceny ze wspólnie spędzonych chwil zaczęły kołować mi przed oczami: od pierwszego spotkania w Pie-Czarze, przez wzięcie ją na stopa do Kartuz i niesamowite chwile podczas obchodów Równonocy, aż do ostatniego momentu, kiedy widziałem ją żywą, jak mi się przynajmniej zdawało. Wcale nie miałem pewności, czy stoi przede mną dusza, czy tętniąca życiem kobieta, bo po rozbrojeniu pieczęci w szamańskim Miejscu Mocy po prostu jakby zapadła się pod ziemię.
– To się nie dzieje naprawdę – warknąłem, łapiąc się za skronie.
Kobieta o niesamowicie wąskiej talii sunęła ku nam tanecznym krokiem, a miodowe włosy rozsypywały się jej po ramionach, łapiąc refleksy słońca. Jej pastelowozielona sukienka falowała przy najmniejszym poruszeniu bioder. Znałem tylko jedną osobę, która była tak świadoma swojego ciała. I tak się złożyło, że jakimś cudem znajdowała się przed nami, choć podobno unikała przebywania w Kartuzach częściej niż przy okazji obchodów najważniejszych świąt szamańskich i wiedźmich. Tak, to musiała być ona. Kiedy stanęła przede mną, dostrzegłem między pełnymi piersiami naszyjnik w kształcie sierpa księżyca ze środkiem bursztynowym jak jej wielkie oczy, lśniące własnym wewnętrznym blaskiem.
Przywitała się wylewnie z Sarą, po czym podeszła do mnie.
– Cześć, Adam – zamruczała, próbując mnie uściskać.
Uchyliłem się i odsunąłem o kilka kroków. Wciąż nie wierzyłem, że stoi przede mną, jak gdyby nic się nie wydarzyło, jak gdyby nie ignorowała moich telefonów i wiadomości.
– Przepraszam, że się nie odzywałam – powiedziała po chwili. – Wiem, że to nieładnie z mojej strony, i bardzo mi z tym źle. Ale teraz jest coś ważniejszego, o czym musimy porozmawiać.
Dokładnie tak samo jak teraz czułem się wtedy, gdy tuż po moim przyjeździe na Kaszuby Zoja znienacka pojawiła się niedaleko domu moich przodków i zaprowadziła mnie do Szamana. Późniejsze wydarzenia spadały na mnie jak kostki domina, pomagałem, oczywiście, dałem z siebie wszystko, narażając się na to, że klątwa urośnie do niebotycznych rozmiarów. I tak też się stało. Nawet Snowid nie był w stanie całkowicie usunąć jej skutków, więc koniec końców i tak musiałem radzić sobie z nimi sam.
Miałem cholerne déjà vu i ani trochę mi się to nie podobało.