Ślady i kręgi - ebook
Ślady i kręgi - ebook
Ślady i kręgi to rodzinna saga, w której splatają się losy rodzin: Gołubiewów, Doroszewskich, Rogowskich i Oświecimskich. Wywodzą się z nich przedwojenni profesorowie, zamordowany w Katyniu lekarz, malarka, autorzy najsłynniejszych polskich powieści historycznych i słowników. Na ich osobiste historie nakładają się przemiany dziejowe dotykające całe narody i państwa: wojny, zmiany granic, wymuszone migracje i radykalne zmiany społeczne.
Książka ta nie stanowi jednak suchego zapisu historii kilku inteligenckich rodów, ale żywą prywatną opowieść, w której pamięć autorki przenika się z zasłyszanymi rodzinnymi wspomnieniami. Joanna Jurewicz podąża tytułowymi śladami, krążąc za swoimi bohaterkami i bohaterami między ukraińską Trzecią Rotą, Łodzią, Wilnem i Moskwą, skąd wywodzili się jej dziadkowie, warszawskim Sewerynowem a ulicą Jaskółczą w Krakowie, gdzie mieszkali, między jeziorem Orzysz na Mazurach a Czarnym Domkiem pod Nowym Targiem, dokąd regularnie wyjeżdżali w letnich miesiącach. A wszystko to, by odkryć, jak to się stało, że w pewnym miejscu i czasie się spotkali, jakie wydarzenia i decyzje do tego doprowadziły. Czy rządził nimi przypadek, czy wręcz przeciwnie – przeznaczenie?
„Losy mojej rodziny są̨ delikatną konstrukcją układaną jak różnokolorowe bierki, jeden ruch może ją całą zniszczyć. Gdyby do takiego ruchu doszło, ktoś inny by się̨ urodził zamiast mnie. A przecież tę zwiewną konstrukcję układali nie tylko oni, bezpośredni uczestnicy własnego losu, ale całe społeczeństwa i państwa: graczy było tutaj bez liku. A mimo to – lub może właśnie dlatego – jestem.”
(fragm. wstępu)
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4433-7 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To jest opowieść o przypadku – albo o przeznaczeniu. Podtytuł zdaje się sugerować, że to historia dwóch rodzin: Witolda Doroszewskiego i Antoniego Gołubiewa, ale ta książka opowiada przecież także o rodzinach ich żon: o Rogowskich i Oświecimskich. A skąd się wzięli Rogowscy i Oświecimscy? I tak myśl biegnie coraz dalej i dalej w przeszłość…
W wyniku takich, a nie innych losów Polski w ostatnich stu latach rodziny te spotkały się pod koniec lat czterdziestych dwudziestego wieku. A dzięki temu spotkaniu piętnastego sierpnia 1961 roku pobrali się moi rodzice: Anna Gołubiewówna i Jan Doroszewski.
Próbuję zrozumieć, jak to się stało, że oni się spotkali – nie doszłoby do tego, gdyby nie… Tych „gdyby nie…” jest tak dużo – jak w złożonym równaniu matematycznym. Tyle warunków musiało być spełnionych, żeby doszło do rozwiązania zagadki. Nikt z uczestników tej opowieści nie wiedział, jak ona się skończy; każdy podejmował decyzje w ramach swoich czasów, na miarę swoich możliwości, na podstawie własnego rozeznania, takiego, jakie miał w danej chwili. Oczywiście nie twierdzę, że spotkanie moich rodziców było celem życia ich wszystkich, z całą pewnością nie, lecz niewątpliwie przesądziło o moim życiu. Gdyby oni się nie spotkali właśnie wtedy, mnie by nie było. Urodziłam się trzynaście miesięcy po ich ślubie.
Osobiście wolę myśleć raczej o przypadku niż o przeznaczeniu. Prowadzi on mnie ku niepojętej tajemnicy – losy mojej rodziny są delikatną konstrukcją układaną jak różnokolorowe bierki, jeden ruch może ją całą zniszczyć. Gdyby do takiego ruchu doszło, ktoś inny by się urodził zamiast mnie. A przecież tę zwiewną konstrukcję układali nie tylko oni, bezpośredni uczestnicy własnego losu, ale całe społeczeństwa i państwa: graczy było tutaj bez liku. A mimo to – lub może właśnie dlatego – jestem.
I dlatego jestem im winna tę opowieść.
*
Chciałabym od razu zaznaczyć, że to nie jest solidny, oparty na źródłach, zapis historii kilku inteligenckich rodów. To historia utkana wyłącznie z rodzinnych wspomnień, które przez całe moje życie snuły babcie i snuli dziadkowie, cioteczne babki, rodzice, ciotki… Mogłam ich słuchać bez końca, nie przeszkadzała mi ich powtarzalność, za każdym razem wydawały się nowe i zaskakujące. W pewnym sensie wszystkie je pamiętam od zawsze, stanowiły w moim umyśle stabilną, choć niejasną całość, istniejącą poza czasem i przestrzenią. Nie rozróżniałam też dokładnie osób: to była zawsze „jedna z ciotek” czy „któryś z pradziadków”. Te wspomnienia stawały się powoli historią mityczną i coraz trudniej było uwierzyć, że jej uczestnicy żyli naprawdę i że to wszystko było kiedyś prawdziwe. Zaczynałam zadawać sobie pytania, czy rzeczywiście ktoś poszedł do komunii w czerwonej sukience, a ktoś inny był gotów oddać swoje życie, żeby kogoś jeszcze innego nie rozstrzelano. Może to był jedynie twór mojej wyobraźni?
A jednak nie. Gdy wreszcie wymyśliłam, jak o tym wszystkim chcę opowiedzieć, mój tata Jan Doroszewski, moja ciocia Maria z Gołubiewów Łotyszowa i ciocia Krysia Szczęsnowicz pomogli mi rozczesać ten bezczasowy kłąb mitycznej wełny – i nagle wszystko zaczęło mieć swoje miejsce i swój czas. I dopiero wtedy zaczęło się dziać naprawdę. Chcę im za to bardzo podziękować – bez nich ta opowieść by nie powstała.
Nie powstałaby też część dotycząca losów panien Bukowskich, gdyby nie ciocia Irka z Oświecimskich Stecka – siostra mojej babci Janki Oświecimskiej-Gołubiewowej – która je spisała. Gdy jako dziecko przyjeżdżałam na Boże Narodzenie do dziadków Gołubiewów do Krakowa, odwiedzałam z rodzicami ciocię Irkę i jej córkę Jagodę Stecką. Wśród rozmaitych atrakcji były szarady, w których brała udział cała rodzina wraz z zaśmiewającymi się do łez dorosłymi, a czasem ciocia Irka dawała się ubłagać i czytała mi swoje zapiski. Po jej śmierci zapiski te kontynuowała ciocia Krysia Szczęsnowicz i to ona zeskanowała całość w jeden plik zatytułowany _Ród Bukowskich_. Zachowały się także przedwojenne i wojenne wspomnienia babci Janki Gołubiewowej, do których spisania namówiła ją po śmierci jej „ukochanego Tolineczka” moja mama. Na siebie biorę wszystkie niedociągnięcia i pomyłki.
Część faktów – niezbędnych do osadzenia w czasie albo do zrozumienia jakiegoś epizodu – znalazłam w książkach o moich bohaterach lub przez nich samych pisanych, część wyszukałam w internecie. Trochę czasem wymyślam, zwłaszcza w odniesieniu do osób, które już od dawna nie żyją, albo gdy z logiki wspomnień wynika, że prawdopodobnie tak właśnie było. Korzystam również ze swojej własnej pamięci – czasem ktoś mi opowiadał dane wydarzenie, a czasem sama próbuję oddać atmosferę odwiedzanego przeze mnie miejsca.
Największym moim wkładem jest sceneria poszczególnych wydarzeń oraz myśli i emocje bohaterów, a także niektóre ich dialogi. Wydarzenia opowiadane mi przez rodzinę i przechowane w mojej pamięci były szkieletem, który teraz mogłam wypełnić wielobarwnym życiem. I mogłam zobaczyć ich wszystkich jeszcze raz, a niektórych po raz pierwszy.
*
Jest kilka osób, którym powinnam podziękować. Przede wszystkim Jasiowi Walczewskiemu za zrobienie reprodukcji części rodzinnych zdjęć. To była ogromna praca, a dzięki niej oni wszyscy są jak żywi. Tadeuszowi Sobolewskiemu za jego proste słowa: „To napisz tę historię”, dzięki którym w ogóle się do niej zabrałam. Włodkowi Boleckiemu za wiarę, że ona nadaje się do wydania. Michałowi Radziwiłłowi za pomoc w poszukiwaniu tych, co mieszkali w Krakowie u zbiegu Rynku i ulicy Brackiej w czasie wojny. Pierwszym czytelniczkom i czytelnikom, a zwłaszcza Beacie Czarnackiej-Chrobot, Ani Trynkowskiej, Julii Krasnodębskiej i Zosi Jurewicz – za ich bardzo pozytywny odzew, który mnie uskrzydlał. Staszkowi Radzio, przyzwyczajonemu do komend lotniczych, za krótką, ale wymowną recenzję: „To się czyta!”.
Wreszcie chciałam bardzo podziękować redaktorowi Januszowi Poniewierskiemu za jego mądrość, wnikliwość, uważność i empatię, za zaufanie do pamięci mojej i moich antenatów, a także za dodatkowe źródła, które zawsze umiał znaleźć, a które po raz kolejny sprawiały, że to, co wydawało mi się niewiarygodne, okazywało się prawdą.
Chciałam też podziękować dr. Pascalowi Eechoutowi, dr Marcie Roszkowskiej oraz całemu personelowi I oddziału Wojewódzkiego Szpitala Zakaźnego w Warszawie, lekarzom, pielęgniarkom i salowym, a zwłaszcza dr Marii Dobrowolskiej i dr Iwonie Cielniak. Ich profesjonalna i troskliwa opieka pozwoliła mi wyjść z ciężkiej choroby, która dopadła mnie pod sam koniec pisania książki. Jestem im za to bardzo wdzięczna.CZĘŚĆ PIERWSZA
JANKA
R
Jedna Janka, Janka Rogowska, miała oczy siwe. Jak w kołysance, którą śpiewano jej, by usnęła:
Uśnijże mi, uśnij, siwe oczka stuśnij,
siwe, siwiusieńkie, małe, malusieńkie!
*
O
Druga Janka, Janka Oświecimska, miała oczy bławe – jak bławatki, które rosły wśród kłosów żyta, żętego w upalne dni sierpnia, gdy świat cały niemalże migotał od cykania koników polnych – może stąd mieniły się bławo? złoto? pawio?1
*
R
Dziadek Janki Rogowskiej miał dziewięcioro dzieci z Felicją ze Spitzbarthów. Żyli z niewielkiego majątku w Dubnie na Podlasiu. Henryk Rogowski wydawał się całkiem szczęśliwy, gospodarząc w Dubnie i chowając swą gromadkę. Może tylko czasem, wiosną, gdy czereśniowy sad rozkwitał białymi płatkami, które zaraz opadały bezszelestnie na trawę, czuł jałowość życia przemykającego mu przez palce. Choć nigdy nikomu do tego by się nie przyznał.
*
O
Dziadek Janki Oświecimskiej miał dwie żony i osiemnaścioro dzieci. Pierwszą żoną Piotra Bukowskiego była Paulina z Godlewskich, matka pierwszej piątki, drugą – jej siostra Emilia, która urodziła pozostałe. Gospodarzyli w dwóch majątkach w powiecie wileńsko-trockim: w Gaściewiczach i Duksach. Piotr Bukowski z najstarszymi synami siedział w Gaściewiczach, a Emilia z młodszymi dziećmi w Duksach. Piotr w odwiedziny do swej przyszłej żony jeździł konno, pod wieczór, gdy już mgła na łąki się kładła i chłodniejsze powietrze od pól zaciągało, cichły głosy dnia. Uwiązywał konia, zakradał się do ogrodu, gdzie kwiaty jaśniały ostatnim blaskiem słońca, i przez okno wchodził do sypialni Emilii – jak młody kochanek. Och…!
*
R
Maryna Rogowska, siostra Bronisława Rogowskiego, przyszłego ojca Janki siwookiej, siedzi przy stole okrytym białą koronkową serwetą, przez okno słychać obłędny świergot wróbli objadających czereśnie, które nad podziw w tym roku obrodziły, całe gałęzie obsypane były czerwonymi kulkami. Marynie przypomniało się, jak przed laty nakładała sobie ich kiście jak kolczyki za uszy, niania śmiała się, że wróble ją zadziobią. Mała Marynia trochę się tego bała, trochę się z tego śmiała razem z nianią – dobrze było się z nią śmiać. Ale to było tak dawno, teraz nie czereśnie jej w głowie. Choć ich obfitość, ten świergot za oknem, ten łagodny ruch przejrzystej firanki wnoszący zapach wiosny – jakby Dubno chciało pokazać się od najlepszej strony, jakby chciało uczynić jeszcze trudniejszym to, co i tak jest bardzo trudne.
Już od roku mieszka w Warszawie, gdzie studiowała na Uniwersytecie Latającym, i jej więź z Dubnem trochę osłabła. Ale teraz siedzi w ulubionym pokoju od strony sadu, a jej ukochany brat Bronisław, cudem wróciwszy na ojczyzny łono po zesłaniu do Borysoglebska, jest tuż koło niej, na wyciągnięcie ręki. Chodzi po pokoju, wysoki, wyprostowany jak struna, ciemnooki, ciemnowłosy, jakby trochę zapadnięty w sobie. Wiedziała, że wypełnia go Sprawa, ta sama, która ją zaczęła wypełniać, gdy w Czytelni Bezpłatnej Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności na Tamce, wśród szelestu książek, poznała dzielnych ludzi z PPS. Zawsze Bronka podziwiała, starszy od niej o osiem lat, właściwie się z nią nie bawił, ale czytał jej książki różne – dziwne, trudne, niezrozumiałe. Mamusia krzyczała za to na niego, bo w tych książkach nie było gadających zwierząt, aniołów i diabłów jak w opowieściach niani, tylko mrożące krew w żyłach historie ludzi nazywanych robotnikami, umierających z głodu dzieci i okrutnych bogaczy. Mamusia mówiła, że te książki Bronka są bezbożne i że ją de-mo-ra-li-zuje (Marynia nie wiedziała, co to znaczy, ale rozumiała, że to coś strasznego). Trochę się więc z nimi ukrywali – w sadzie, w ogrodzie, nad rzeką, co migotała wśród zieleni wysokich traw, albo na strychu, gdy padał deszcz. Czytali też nocami w stodole przy łuczywie, bo tatuś, choć bardziej niż mama przez palce patrzył na to ich czytanie, uważał jednak, że na takie bzdury szkoda świec. Raz mało co całego gospodarstwa nie spalili. Marynia czuła rozkoszny dreszcz niepokoju, co będzie, jak mamusia ich przyłapie, choć mamusia była dobra i Marynia ją bardzo kochała. Ten rozkoszny dreszcz niepokoju towarzyszył jej potem w Warszawie, gdy biegła na Tamkę z torebką pełną nie książek, lecz ulotek, albo gdy spotykała się z towarzyszami w ich mieszkaniach – ukradkiem, tak aby policja, idąc jej śladem, tam nie trafiła.
Gdy Bronek, dobrze zapowiadający się inżynier, za udział w kilińszczyźnie2 został zesłany w głąb Rosji, mama z nianią przeszukały dom i wyrzuciły wszystkie jego książki. Przychodziły od niego czasem listy, pracował we młynie z robotnikami, co nauczyło go o ich losie więcej niż jakakolwiek książka. Nie marnował też czasu jako inżynier, właśnie opublikowano jego artykuł w „Przeglądzie Technicznym”, z czego był bardzo dumny3. Ale to Sprawa stała się treścią jego życia, jakiś żar przenikał go od środka, ten sam co Marynę. Sprawa pozwalała widzieć świat prosto i bezkompromisowo, nie miały tam wstępu żadne szarości, żadne kompromisy.
A Dubno było kompromisem, który dręczył jego duszę.
I oto są w tym pokoju, w tym dobrym domu, w którym upłynęło im całe dzieciństwo. Maryna czuje, jak pot spływa jej pod kołnierzyk białej bluzki, wyprasowanej jak pancerz, czarny sweter leży obok na krześle, stal broszki połyskuje w takt ruchów firanki. Bronisław chodzi od zegara do okna i z powrotem, na pozór spokojny, jednak Maryna wie, że w środku w nim wszystko buzuje jak w piecu, którego ogień dostrzec można tylko przez otwory zamkniętych drzwiczek. Na stole leżą dokumenty. Oboje starają się na nie nie patrzeć, choć biją w oczy swą czarno-białą powierzchnią.
I oto szarość wkrada się w kryształowy świat Sprawy.
Nagle słychać głos ojca pokrzykującego na wróble, zawsze toczył z nimi nierówną walkę, stawiał strachy, których Maryna – kiedy była jeszcze Marynią – trochę się bała, zwłaszcza gdy niania mówiła, że przyjdą po nią w nocy, jak będzie niegrzeczna. Ale ze strachem szła też ciekawość, czy na pewno przyjdą, i Marynia wyobrażała sobie, jak zdziera z nich kapotę i śmieje się z kija, na którym były osadzone. Wróble strachów bały się jeszcze mniej, ojciec przeganiał je z drzewa na drzewo, a one przelatywały mu nad głową furkoczącą, rozświergotaną chmurą.
Ojciec…
I mama – strach pomyśleć, co powie… Że to bezbożne książki Bronka pozbawiły ich serca? Że kto wyrzeka się Boga, wyrzeka się też miłości?
Maryna próbuje zrozumieć, co się w niej dzieje, dlaczego teraz, gdy klamka już zapadła, znikła ta diamentowa pewność, w której świetle wszystko wydawało się takie oczywiste. Patrzy na Bronka i widzi, że i w nim coś się łamie, dobrze go zna, czyta w nim jak w książce, w jego twarzy spokojnej, w jego ruchach. Nie umiałaby opisać, skąd wie, że jego też ogarniają wątpliwości, czy dobrze zrobili. Może oczy ma odrobinę zmrużone, może krok nie jest tak miarowy, jak się zdaje. Ale wie, bo – wbrew temu, co mamusia myśli – bardzo go kocha. I kocha ojca. I Bronek też go kocha.
Ale czy można kochać obcych ludzi? Ludzi, którzy są nieszczęśliwi, bezradni, szukają u nich pomocy. Ludzi, z których wielu widzieli tylko raz w życiu, gdy zachodzili do śmierdzących biedą nor, gdzie wiedli oni swoje nieomal zwierzęce życie. Gdzie dzieci mnożyły się jak króliki – na coraz większą nędzę i rozpacz.
Maryna nie wie, czy ich kocha, lecz wie, że jej serce – to serce bezbożne – ściska się w czasie tych odwiedzin, że nie może po prostu znieść tego ogromu tragedii dziejącej się tuż za progiem czarodziejskiego Dubna. Że Dubno jest jakimś oszustwem i trzeba je zedrzeć jak pajęczynę i wymieść raz na zawsze, żeby żyć można było jasno i prosto.
– Ano – mówi Bronek. – Trzeba zawołać tatę.
*
O
Amelcia Bukowska – jedenaste dziecko Piotra, a szóste Emilii, przyszła mama Janki bławookiej – spędziła dzieciństwo w Gaściewiczach. Była jak chłopak, buszowała z braćmi po okolicach, łowiła raki w czerwcowe białe noce, goniła konno po okolicznych pagórkach i lasankach, wspinała się na drzewa, a mamusia żaliła się papce, że nie wie, co z niej wyrośnie. Papko śmiał się trochę lekceważąco, jak to on, i machał ręką, mamusia się obrażała, on ją całował na przeprosiny. Tłumy przez dom się przewalały, goście wpadali „na chwilę”, by zostawać tygodniami, oczarowani piękną okolicą – łagodnymi wzniesieniami, dalekim widokiem.
Amelcia oczywiście nie znała strapień rodziców, próbujących utrzymać dom i rodzinę na przyzwoitym poziomie, dowiedziała się o nich, dopiero gdy mamusia i papko oznajmili, że ona z mamusią i młodszym rodzeństwem przenoszą się do Duks, majątku położonego nieopodal, który Emilia wydzierżawiła, by podreperować ich finanse4. Na wieść o tym Amelcia popadła w rozpacz.
W przeddzień wyjazdu nie mogła zasnąć, ich pokój był ogołocony, jakby już ich nie chciał. Pochlipywała cichutko w łóżku, żeby nie zbudzić sióstr, księżyc zaglądał przez okno – czy w tych Duksach też będzie? Czy może zostanie tutaj razem z papką, z braćmi, z końmi, na których tyle świata przejeździła, bębniąc bosymi piętami w ich boki?
W Duksach mamusia była stale zmęczona, wciąż bolała ją głowa. Jej twarz stała się teraz bledziutka, jakby cała krew z niej uszła. Niania mówiła, że panią te porody zabiją kiedyś. A Amelcia tęskniła – tak bardzo tęskniła. Na szczęście bracia często wpadali z Gaściewicz, wtedy przepadała z nimi na całe godziny. Gdy wracali – zmęczeni, brudni i głodni – mamusia już czekała na ganku, nieodłączny papieros w dłoni, z daleka widać, że niezadowolona.
Do obowiązków Amelci należało sprzątanie domu. Amelcia to nawet lubi, chwilami wydaje jej się, że świat się porządkuje razem z układanymi rzeczami, wszystko wraca na swoje miejsce, ale gdzieś, w środku, gniew jak wiatr hula, nie pozwala ułożyć uczuć jak pościeli w komodzie. No bo dlaczego ona nie może być chłopcem?! W Gaściewiczach jest nauczyciel, uczy młodszych braci – podobno włosy sobie wyrywa z powodu ich niecnoty, młodzi Bukowscy lekce sobie ważą naukę, wolą po lasach z fuzją ganiać. Za to starsi uczą się w szkołach w Wilnie, a najstarszy Józiuk, co teraz na Ukrainie siedzi, we Lwowie studiuje chemię.
A ona i jej siostry cały boży dzień biegają tylko wokół domu, ogrodu, dzieci… Amelcia czasem zastępuje siostrę przy porannym udoju, o trzeciej w nocy jest zimno, ale obora ciepła, pachnące mleko dźwięczy w kankach, krowy mają szorstkie języki. Najgorsze jest pielenie w ogrodzie, kolana bolą, chwasty kłują, a ręce wyglądają potem jak ręce chłopek. A Józiuk, jak czasem wpadnie, opowiada o miejskich pannach, z którymi chodzi do teatru, do operetki, mamusia kiwa głową znad filiżanki herbaty wzmocnionej koniakiem czy rumem, pewnie by chciała, żeby już się ustatkował i ożenił. Jemu jednak to ani w głowie, panny zaś, z którymi wiedzie swe tajemnicze życie, mają pewnie śliczne białe rączki, a twarze od słońca parasolkami chronią. Amelcia zapomina, że takie panny raków nie łowią, na koniu na jeżdżą, do kaczek nie strzelają, tylko rozżala się nad swoim losem dziewczyny z zaścianka.
Ale o Wilnie czy Lwowie nie było co marzyć. Jak ją uczyły starsze siostry, tak ona teraz uczy te młodsze. Józiuk, gdy przyjeżdżał do Duks, przywoził też – obok wieści z wielkiego świata – polskie książki. Z nich się uczą, z tych książek, którymi bracia tak gardzą – ach, jacy oni są głupi, głupi! Amelcia z trzaskiem zamyka komodę z jasnego sosnowego drzewa, choć wie, że mamusię hałas męczy. I że pościel, tak starannie przez nią ułożona, znów się pogniecie.
*
R
Henryk Rogowski (nieświadom jeszcze, że będzie dziadkiem Janki siwookiej) wszedł do pokoju nieco zdyszany po przegranej walce z wróblami. Odsunął z hałasem krzesło, usiadł, otarł czoło:
– Przeklęte ptaszyska – mruknął, a dopiero potem spojrzał na swoje dzieci.
Był z nich dumny, także z ich działalności, choć wolałby, żeby więcej o wolnej Polsce niż o biedzie ludu mówili. Ale wiedział, że do wolności są różne drogi, a dolą każdego pokolenia Polaków było cierpieć w więzieniach i ginąć w nieudanych powstaniach – jak w tym ostatnim, po którym krwawa pamięć była wciąż żywa.
Bronek i Marynka patrzyli na niego poważnie, w napięciu.
– Coś się stało? – zapytał.
Nie, chyba nie dotyczyło to ojczyzny, w takim wypadku nie oni by mu o tym mówili, lecz _ochrana_ – czarne kruki złych wiadomości. Serce mu zatrzepotało odwiecznym niepokojem ojców mających córki w wieku od piętnastu do dwudziestu pięciu lat. A jego córka miała poglądy, z którymi o przygodę było łatwo.
– Maryniu…? – zapytał cicho.
Maryna zrozumiała niepokój ojca, w milczeniu pokręciła głową.
– Siądźże, Bronku, nie tłucz się jak żuraw w klatce – mruknął Henryk, dając w złości upust swojemu niepokojowi.
Bronek usiadł i teraz oboje byli naprzeciwko niego. Wciąż milczeli. Ach, czemu Fela akurat teraz musiała wyjechać do wód! Wprawdzie od czasu, gdy powiedzieli, że nie będą chodzić do kościoła, ich kontakty, zwłaszcza Feli z Maryną, stały się słabsze, ale jednak… Swoją drogą to, co Maryna wygadywała na księży, o pomstę do nieba wołało, obwiniała ich o całe zło świata. Nie żeby Henryk zupełnie się z nią nie zgadzał, lecz przerażała go jej namiętność w głosie, gdy o tym mówiła. Nie tak powinna wyrażać się panienka z dobrego domu. Wolał rozmawiać z Bronkiem, który wykładał swoje poglądy w wyważony sposób, dało się z nim jakoś porozumieć, nawet jak człowiek się z nim nie zgadzał. A Marynie oczy zaczynały się świecić niebezpiecznie, jej gładziutko ułożone włosy jakby elektrycznością były naładowane, waliła słowami na odlew.
– Ojcze – rzekł Bronisław. – Sprzedaliśmy Dubno.
Zrobiło się jakoś ciemno, choć słońce dalej mocno świeciło zza firanek. Wrzask wróbli stał się nie do zniesienia, wwiercał się w uszy. Zegar zaczął bić piątą.
*
O
Wśród licznych gości w Gaściewiczach i Duksach byli też zalotnicy. Piotr Bukowski, szczęśliwy ojciec jedenastu córek, w tym Amelci, głowę sobie nad ich przyszłością łamał, zwłaszcza że synowie do ożenku chętni nie byli, za spódniczkami latali ku strapieniu rodziców. Piotr zatem przyjął prostą zasadę, że będzie kolejno córki za mąż wydawał niczym klacze dobrego chowu. Matrymonialne operacje szły nadspodziewanie gładko, aż przyszła kolej na Zosię, po niej miała być Amelcia.
Zosia była ambitną i energiczną młodą panną. Chciała mieć męża podobnego do siebie. I oto w majątku zaczął bywać Władysław Oświecimski, przystojny mężczyzna lat około czterdziestu, majętny i przedsiębiorczy. Zosia, szczęśliwa, szykowała się na zaręczyny, w domu spodziewano się, że stanie się to w Boże Narodzenie. Dom pachniał choinką, piernikami, szykowano śledzie w pomidorach, barszcz z uszkami, smażonego karpia, mleko makowe ze śliżykami i inne dania, których miało być dwanaście, a było zawsze dużo więcej.
*
O
Wieczerza wigilijna u Bukowskich, zwana wilią, miała ściśle ustalony porządek, który co roku dzieci próbowały zakłócić – bezskutecznie. Przez pokolenia trwał ten nieodmienny ład – nieważne, czy to wojna, czy zesłanie – sama pamiętam go z tych czarodziejskich świąt Bożego Narodzenia, spędzanych u dziadków Gołubiewów na Jaskółczej w Krakowie, gdy byłam mała. Najpierw odczytywano fragment Ewangelii Świętego Łukasza, a gdy dzieci słyszały uroczysty głos ojca: „A w one dni wyszedł dekret od cesarza Augusta, by spisano wszystek lud…”, czuły dreszcz tajemnicy przebiegający im po plecach i nieomal widziały Matkę Boską i Świętego Józefa, jak idą przez śniegi Palestyny (bo przecież, to rzecz oczywista, Palestyna wyglądała tak jak okolice, w których się wychowali), Matka Boska zmęczona, bieduleńka, on też ledwo idzie, przedzierają się przez zaspy, zimny wiatr im w oczy wieje, kurzawa oślepia… dochodzą wreszcie do miasta, co się nazywa jak miasto z bajki: Betlejem, a tam nie ma dla nich nigdzie miejsca! Ach, gdybyż przyszli do nich, jakże oni by ich ugościli! I _prynuka_ by była, i ciepłe łóżko, a jak malutki Jezus by przyszedł na świat – kolejny braciszek – jakże by się wszyscy radowali! Opiekowałyby się nim, śpiewały kołysanki, lulały, chłopcy uczyliby go jeździć konno i strzelać. Dlaczego, Panie Boże, nie przysłałeś ich do nas? I patrzą na talerz dla zamorskich gości, który zawsze w godnym miejscu stołu stał, i czekają… A nuż znowu Matka Boska z Józefem do nich zapukają? Ksiądz zawsze mówił z ambony, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych, to czyż nie mogłoby się to znowu wydarzyć, powtórzyć raz jeszcze, żeby tym razem cała ta święta historia dobrze się skończyła?
Jeszcze pasterze i aniołowie, i „Chwała Bogu na wysokościach”. Papko zamyka książkę. Zaczynają się życzenia, które tak długo trwają, tyle ich jest i jeszcze służba, każdemu trzeba dobre słowo powiedzieć, co nie zawsze jest łatwe, bo co powiedzieć mamusi – żeby już nie była taka zmęczona?, albo niani – żeby nie krzyczała, jak się mleka nie chce wypić?
Wilia zdaje się nie mieć końca, na stół wjeżdżają kolejne dania, dorośli rozmawiają o sprawach nieciekawych, dziecięce oczy biegną w kąt, gdzie stoi choinka, a pod nią prezenty, wszystko migoce, kusi… Ach, czy oni będą jedli aż do Nowego Roku? Czy naprawdę można tyle zjeść za jednym posiedzeniem? Dzieci się niecierpliwią, dorośli je uciszają, ale czas płynie i nadchodzi błogosławiony moment… Nie, jeszcze nie. Teraz kolędy.
Lubiano śpiewać w rodzinie Bukowskich, kolęd znano mnóstwo, na choince płonęły świeczki, ich światło lśniło w złotkach zabawek z wydmuszek, ptaszkach, zwierzątkach, ludzikach, w kolorowych łańcuchach. Tajemnica znowu przenikała przez okryte szronem okna, w których odbijały się płomyki świec, cały pokój, oni wszyscy, jakby byli też jednocześnie gdzie indziej, w innym świecie… A może tam z nimi jest też Matka Boska i Święty Józef? I mały Jezusek – ich nowy braciszek?
Czas płynie dalej swoim tempem niepojętym, jednym wolno, innym szybko… Wreszcie kolęda, która zwiastuje koniec śpiewania, dzieci wrzeszczą na całe gardło: „dom nasz i majętność całą, i wszystkie wioski z miastami” – tak, niech Pan Bóg chroni ich wszystkich w następnym roku, tajemnica się ulatnia wraz z zapalonym światłem licznych świec, porozstawianych w lichtarzach po całym pokoju, i można przejść do prezentów. Mamusia siada na małym stołeczku, wyjmuje każdy po kolei, wyczytuje dla kogo i od kogo. A potem już nic innego nie słychać, tylko radosne okrzyki, śmiechy. Jakbym z nimi była…
*
O
I oto w pierwszy dzień Bożego Narodzenia Zosia siedzi przy oknie, ale jej energiczna natura każe jej co chwila wstawać, tu poprawi serwetę na stole, tam wytrze smużkę kurzu z kredensu, tu pobiegnie do kuchni sprawdzić, czy barszcz z uszkami stoi na piecu, żeby pan Władysław mógł się nim rozgrzać, gdy przyjedzie – w Duksach zimy są srogie, śnieg skrzypi pod nogami, gdy idą do sań, żeby pojechać na pasterkę, migoce lodowato jak gwiazdy na czystym granatowym niebie. Zanim się dojedzie do kościoła, można nieźle zmarznąć.
Ale Władysław nie przyjeżdża. Zagląda papko:
– Cóż to tak siedzisz po ciemku? Zapal świecę. I zajmij się czymś może, dziecko…
Papko też czeka. Niby udaje, że to normalny dzień świąteczny, jednak napięcie się wzmaga wraz z nadchodzącym wieczorem. Po śmierci mamusi zrobił się bardziej surowy, to druga żona, którą pochował. I te wszystkie panny na wydaniu, te chłopaki rozbisurmanione… Ale pan Władysław przecież człowiek poważny, nie młody świszczypała, jak zapowiedział się w okresie świątecznym, to będzie.
Zosia zrywa się z krzesła i biegnie na ganek pod pretekstem, że jej gorąco od buzującego pieca – może usłyszy dzwonki sanek? Jednak nic, cisza, czapy śniegu na drzewach drzemią spokojnie, księżyc (który w Duksach też jest ku wielkiej radości Amelci) odbija się w śniegu, w każdej z gwiazdek inaczej.
Za siostrą staje Amelcia, obejmuje ją w pasie, trwają tak chwilę przytulone do siebie. Naraz Zosia wysuwa się z objęć siostry i pyta:
– A ty? Co o nim myślisz?
– O kim? – zagaduje z głupia frant Amelcia, choć oczywiście doskonale wie, o kogo pyta ją siostra.
– O panu Władysławie.
Amelcia się uśmiecha. Cieszy się, że siostra będzie miała dobrego męża, i bardzo chce ją uspokoić.
– Choćby ze złota był, za męża bym go nie wzięła. A jako szwagier, to czemu nie? Może być.
Zosia oddycha głęboko. Czasami wydawało się jej, że Władysław zerka na młodszą siostrę, ale ta szczera odpowiedź ją uspokaja. A zresztą nawet jakby zerkał, to teraz jej kolej, a poza tym pasują do siebie, ona świetnie gotuje, dobrze śpiewa – wie, że pan Władysław takiej żony jak ona szuka. Amelcia ma króciutkie włosy, obcięte po niedawnym tyfusie, wygląda jak chłopak, którym zawsze chciała być. Zosia ma długie loki, teraz ułożone tak, by podkreślić ich piękno. A pan Władysław lubi panny z warkoczami…
Wchodzą do sieni, ogarnia ich ciepło, zapach szykowanej kolacji, w kącie stoją buty ojca i braci do konnej jazdy, ciasno teraz tu jest, gdy tyle gości w Duksach zjechało na święta.
Można odetchnąć, dzisiaj już go nie będzie. Ale w kolejnych dniach też go nie ma.
Zosia tłucze się po domu jak _małanka_, krzyczy na wszystkich, nawet na psy, rodzina schodzi jej z drogi. Wreszcie papko, umęczony, mówi:
– Zośka, pojedź ty na parę dni do Józiuka, odsapniesz trochę, a my też.
I Zosia jedzie.
*
R
Henryk Rogowski (pamiętacie? przyszły dziadek Janki siwookiej) siedzi na ławeczce w łódzkim parku niedaleko ulicy Świętego Andrzeja5. Jesienne słońce przygrzewa miło, Henryk położył kapelusz na gazecie, wystawia twarz do słońca. U jego nóg kręci się gołąb, szuka ostatnich ziarenek, których całą torebkę Henryk codziennie wysypuje w czasie swoich przechadzek. Tak, gołębie to miłe ptaki, spokojne, z mieniącą się pawio szyją, ich gruchanie przynosi ukojenie, nie to co te przeklęte rozwrzeszczane wróble. Henrykowi przypomina się Dubno, uśmiecha się. Jak to oni się go bali, gdy mu powiedzieli o sprzedaży majątku. Rzeczywiście, uniósł się gniewem wielkim, bo słyszane to rzeczy, żeby dzieci bez wiedzy ojca rozporządzały jego własnością. Oni mu tłumaczyli, najpierw Bronek, spokojnie, potem Maryna z tym swoim szaleństwem w oczach, że niby wszyscy się rozjechali po świecie, Maryna też wraca do Warszawy, a Bronek chce w Łodzi zamieszkać, blisko tych swoich robotników, że on nie da rady sam na gospodarstwie, takie tam duby smalone. A potem, że są wyzyskiwaczami i krwiopijcami – to już Maryna mówiła – a jaki tam z niego wyzyskiwacz i krwiopijca? Czy służba ma źle u niego? Czyż nie opiekuje się ich rodzinami, nie łoży na ich utrzymanie, nie pomaga komu trzeba? Ale gdzie tam, Maryna mówiła tym swoim niesamowitym głosem, który był cichy, a jakby krzyczał, że on nie wie, jak ci ludzie żyją, że nie umieją czytać, liczyć, że umierają od ciężkiej pracy, że świat jest niesprawiedliwy, a Kościół jeszcze bardziej, że oni nie mogą mieć Dubna, bo są wtedy tacy jak ci wszyscy, przeciw którym walczą. A Bronek tylko głową kiwał, dodawał czasem słowo, gdy Marynie tchu zabrakło, widać, że myślał tak samo jak ona. Później powiedział, że za pieniądze z Dubna kupi mieszkanie w Łodzi i założy tam bezpłatną czytelnię i wypożyczalnię książek. Żeby biedni ludzie mogli się uczyć, bo bieda bierze się też z braku wiedzy.
W Henryku gniew mieszał się z narastającym poczuciem, że jego dzieci oszalały. Tak, tak, Fela ma jednak rację, ten socjalizm wywraca cały porządek świata, nic dobrego z tego wyniknąć nie może. Ale jednocześnie czuł, że spada mu z piersi wielki ciężar, o którym nikt nie wiedział, nie tylko dzieci, ale nawet jego ukochana żona. Bo on nie lubił gospodarzenia w majątku.
A teraz, proszę, znowu przechodzi śliczna młoda panna, tak przyjemnie na nią popatrzeć, oczka wesołe spod kapelusika zerkają, suknia szeleści, każdy krok odsłania nóżkę w zgrabny bucik obutą. Gołąb grucha uspokajająco, słoneczko grzeje. A już niedługo młode dziewczęta z pobliskiej bursy przechodzić będą koło tej jego ławeczki. Potem on sam wróci do mieszkania na Świętego Andrzeja, zjedzą z Felą dobry obiad, później się zdrzemnie. Wieczorem wpadną panowie na kanastę, potem się położy, zza otwartego okna lampa gazowym okiem mrugnie. Żadnych trosk o to, czy będzie urodzaj, czy krowa się ocieli, czy dach nie przecieka. Kupili mu nawet na otarcie łez niewielkie letnisko w Wiśniowej Górze pod Łodzią, ale z rzadka tam zaglądał. W ogóle nie ciągnęło go na wieś.
Gniewał się na nich długo, oni chodzili wokół niego na palcach, dogadzali we wszystkim. I dalej to robią. Bo przecież im nie powie, że mu teraz lepiej, niech im starczy, że nie gorzej. Bo to niesłychane jednak, by dzieci majątki rodziców bez ich wiedzy sprzedawały z powodu jakiegoś socjalistycznego fiu-bździu, jakby nie mogły swych ideałów realizować z Dubna.
Henryk Rogowski uśmiechnął się, wstał, wziął kapelusz, gazetę, laskę, rzucił okiem na dwie panienki przechodzące sąsiednią alejką i pomalutku ruszył w kierunku domu.
*
O
Ostatni dzień starego roku. Amelcia Bukowska (w przyszłości mama Janki bławookiej) lubi ten dzień, zawsze myśli, że to on jest najkrótszy, jakby czas dochodził swego końca i miał się już nigdy od nowa nie narodzić. Nawet teraz, gdy jest dorosła, czuje dziecinny niepokój przed tym, że jutra nie będzie. W domu pusto, Zosia u Józiuka, papko z dziećmi w Gaściewiczach – pojechali na rodzinny kulig, wrócą wieczorem. Choć czym jest wieczór tego dnia, którego jakby nie było? Ledwo się otworzył, już się zamyka, słońce sennie zbliża się do zachodu, będą mieli piękną noc pełną gwiazd na sannę, gdy będą wracać.
W domu cisza, słychać tylko mruczenie ognia w piecu, psy grzeją się w jego cieple, właściwie nie ma co robić, wszystko aż lśni, wysprzątane przez Amelcię, nie ma miejsca, gdzie by nie wniknęła jej mała rączka. Amelcia czyta jedną z książek od Józiuka, nie chciała jechać na kulig, wczoraj wymarzła, jadąc do kościoła, i teraz cieszy się błogim ciepłem i tak rzadkim spokojem w tym rojnym i gwarnym zazwyczaj gospodarstwie.
Ciszę przerywa dzwonienie sań. Wracają? Chyba jeszcze za wcześnie. Podchodzi do okna, chucha na zmarzniętą szybę. Na podjazd pod domem zajeżdżają sanie, piękny czarny koń parska parą. O Matko Boska, toż to pan Władysław!
Amelcia nie byłaby panną Bukowską, gdyby w tym momencie straciła głowę. Przez myśl jej przemknęło, że fatalnie się złożyło, bo Zosi nie ma, ale już wybiega na ganek otulona grubą chustą, wita serdecznie przybysza, wprowadza do sieni, tak, sama jest, wszyscy na kuligu, ale proszę, niech pan Władysław siada, ogrzeje się, zaraz podam coś ciepłego, pan na pewno zmarznięty, bo mróz tęgi, prawda?
Władysław nie wydaje się zaskoczony tym, że poza panną Amelcią nikogo w domu nie zastał, lecz Amelcia nie ma czasu mu się przyglądać, pędzi do kuchni, na szczęście jedzenia w bród po świętach, gość długo nie będzie czekał. A poza tym Amelcia lepsza jest w sprzątaniu niż w gotowaniu, długo by marudziła w kuchni, gdyby miała coś przygotować, nie to co Zosia, która umiała w mig wyczarować jedzenie tak pyszne, że wszystkim się uszy trzęsły, gdy jedli.
Władysław siedzi w stołowym, patrząc na czerwone od zachodu niebo, czuje ciepło od rozgrzanego pieca. Psy go znają, machają tylko ogonami. Amelcia już jest z powrotem, niesie tacę z zakąskami, nastawia samowar, z kredensu zamkniętego na kluczyk wyjmuje nalewkę. Pyta, co słychać u niego w majątku, opowiada, co u nich, smuga sadzy z samowara na nosku, pęk kluczy przy fartuchu dzwoni przy każdym jej poruszeniu, świece migotliwie oświetlają jej wdzięczną buzię, jedzenie doskonałe, nalewka rozgrzewa. Władysław wie, że dobrze zrobił.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
1 Por. A. Gołubiew, _Bolesław Chrobry_, t. 1, Warszawa __ 1970, s. 90.
2 Manifestacja, która odbyła się 17 kwietnia 1894, a której celem było uczczenie powstania kościuszkowskiego oraz Jana Kilińskiego, dokładnie 100 lat wcześniej stojącego na czele ludu Warszawy w walkach przeciw zaborcy.
3 Por. B. Rogowski, _Pytel płaski_ (Plansichter)_, jego zasadnicze urządzenie, zastosowanie, porównanie z innymi przesiewającymi maszynami i znaczenie w młynarstwie_, „Przegląd Techniczny” 1896.
4 Potem go kupili za posażne pieniądze żony Józefa, najstarszego syna Piotra i Pauliny.
5 Dziś ulica Andrzeja Struga.