- W empik go
Ślady na piasku - ebook
Ślady na piasku - ebook
W życiu Aldi pojawia się H., słodki i zarazem szalony Egipcjanin, który wnosi w jej szarą codzienność powiew egzotyki, nadzieję na szaloną miłość. Pomimo ostrzeżeń bliskich, postanawia zawrzeć związek małżeński w kraju Faraonów a następnie wrócić do Polski, aby obalić mit islamskiego męża — oprawcy. Każdy kolejny policzek, wymierzany przez H. sprawia, że jeszcze mocniej i jeszcze bardziej zuchwało, broni swojego związku. Wypiera ze swojej głowy fakt bycia ofiarą przemocy fizycznej i psychicznej.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-706-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_SYNKU! NIE POJAWIŁEŚ SIĘ NA TYM ŚWIECIE PRZEZ PRZYPADEK. JESTEŚ OWOCEM WIELKIEJ, PONADKONTYNENTALNEJ MIŁOŚCI. PRAWNUKIEM OBROŃCÓW POLSKI WALCZĄCYCH Z GŁODEM I OKUPANTAMI III RZESZY. WNUKIEM MARII I SZCZEPANA, LUDZI Z OAZY SPOKOJU, KTÓRZY PRZEZ CAŁE ŻYCIE TĘ POLSKĘ ODBUDOWYWALI. JESTEŚ POTOMKIEM FARAONÓW, WYMARZONYM WNUCZKIEM BABCI FAWZYI I DUMNEGO DYPLOMATY AHMEDA, KTÓRY ZA CZASÓW SADDATA WALCZYŁ O WYPEŁNIENIE ŚWIATŁEM EGIPSKICH DOMÓW. PATRZĄC NA CIEBIE DOSTRZEGAM TĘ IDEALNĄ MIESZANKĘ CHARAKTERÓW. BUNT TWOJEGO OJCA, KIEDY SIĘ WŚCIEKASZ, I MAMĘ WARIATKĘ, KIEDY Z WYMUSZONYM UŚMIECHEM ZAPRASZASZ MNIE DO KILKU KROKÓW SALSY._
_POLAK — PATRIOTA. EGIPCJANIN — MIŁOŚNIK NAUK ŚCISŁYCH._
_WIEM, ŻE BĘDZIESZ LATAŁ BARDZO WYSOKO, DLATEGO WYPUSZCZAM CIĘ ZE SWOICH RAMION. NIEMNIEJ, CHOĆBY MNIE NAGŁA KREW MIAŁA ZALAĆ, ZADBAM O WIATR, KTÓRY BĘDZIE NAPĘDZAŁ TWOJE SKRZYDŁA. ZAZDROSZCZĘ CI BARDZO TYLKO JEDNEJ RZECZY._
_NO … TYCH RZĘS, NA WIDOK KTÓRYCH PRZEDSTAWICIELKI PŁCI PIĘKNEJ TRACĄ ŻYCIOWĄ RÓWNOWAGĘ, A JA BĘDĘ MUSIAŁA ZA KAŻDYM RAZEM GRYŹĆ SIĘ W JĘZYK, JAK MI JEDNĄ Z NICH PRZYPROWADZISZ DO DOMU, ŻEBY ZROBIŁA W KUCHNI KOLEJNY BAŁAGAN. WIESZ DOSKONALE, ILE MNIE KOSZTUJE OSIĄGNIĘCIE EFEKTU SZEŚCIOTYGODNIOWEJ „ZALOTKI” W GABINECIE ZNAJOMEJ BUDDYSTKI._ALDONA KATARZYNA GÓRNA
PROLOG
_Jest ich wiele. Są maleńkie. Są ogromne. Odciśnięte stópkami niewinnych bobasów. Naznaczone japonkami ich wściekłych rodziców. Wgniecione ciężkimi butami pracowników budowlanych i muśnięte szpilkami właścicielek torebek od Prady. Są też te, narysowane patykiem. Mają kształt serca i całe siedemnaście lat. Wszystkie uniesie fala, delikatnie rozbijając się o brzeg i zabierając ze sobą tajemniczą atmosferę tej pierwszej nocy, pierwszego pocałunku, namiętności i rozczarowania. Moje ślady naznaczyły piasek wielu plaż. Zimą, wiosną, jesienią i gorącym latem. Ten jeden tkwi jednak głęboko w środku. Pewnie kiedyś się rozpłynie we wzburzonej, spienionej morskiej fali. Zanim tak się stanie, jest ze mną tu i teraz. To jest mój pierwszy ślad. Moja pierwsza pisemna spowiedź._Odcisk na stopie Sfinksa
_Port Said po zachodzie słońca. Miasto właśnie budzi się do życia. Siedzę w kawiarence i popijam sok ze świeżego mango, czując, że odległość między mną a rajem zmniejszyła się o całe lata świetlne. Z zapartym tchem obserwuję księżniczki, rodem z „Baśni tysiąca i jednej nocy”, sunące po zaśmieconych chodnikach z dumnie zadartymi głowami. W tej karawanie kolorowych strojów dostrzegam jeszcze coś. Oczy… głęboko zapatrzone tylko w siebie. Ich emocjonalny przekaz muska mnie delikatną szpilką smutku. W sam środek mięśnia po lewej stronie klatki piersiowej. Co do cholery? Kątem oka dostrzegam powód, który przeszkadza mi w delektowaniu się chwilą uśmiechu nad księżniczkami._
_To męska asysta. Kroczy kilka metrów przed nimi._Twój egipski przyjaciel
*
Idzie luty, szykuj buty, mawiała moja kochana Babcia i nigdy nie przyznałabym jej więcej racji niż w tym roku. Jest tak zimno, że powietrze zamarza na nosie w sekundę po tym, jak wypycham je z nozdrzy. Jako że atmosfera tego spotkania także nie ma należeć do gorących idę na nie, a raczej się wlokę, brodząc w śniegu po łydki. Zastanawiam się nad tym, co mam powiedzieć, bo w zasadzie zostało już powiedziane wszystko w dość nieszczęśliwej telefonicznej formie. Muszę coś jednak dodać… Należy mu się to po czterech latach bycia: kucharką, sprzątaczką, szoferem… sam to tak nakreślił!
— Przepraszam cię za to, co powiedziałem przez telefon — G. zachodzi mnie od tyłu i przytrzymuje za ramiona, jak jeden ze złodziei, który ukradł mi kiedyś wymarzoną, różową torebkę. Wygląda bardzo źle, żeby nie powiedzieć tragicznie. Stoimy pod _Grubym Dębem_, miejscem naszych nastoletnich schadzek. Pomimo trzeszczącego pod buciorami mrozu mój _były_ od kilku dni chłopak ma na sobie rozchełstaną wiatrem koszulę oraz wiosenną, lekko przybrudzoną kurtkę. Jest nieogolony, a jego włosy na pewno nie widziały grzebienia dokładnie od czasu, kiedy zmienił status na _były_.
— Spoko. Rozumiem cię, masz prawo być wściekły, ale zwyzywanie mnie od _oczytanych goroli_ to była chyba jednak lekka przesada. Zresztą nieważne — nie mogę oderwać wzroku od jego sinej twarzy i trzęsącej się ręki, w której tkwi papieros. Nigdy mu się nie zdarzało odpalać jednej fajki od drugiej. Aż do teraz.
— Przywiozłem Gizma, jest w aucie. Za to też cię przepraszam. Naprawdę wolałbym go oddać do zoologa, niż patrzeć na niego i przypominać sobie wszystko w kółko. Już wystarczy, że robiłem z siebie durnia, wąchając rzeczy w mieszkaniu po twoim wyjeździe. Wszystkie pachną twoimi perfumkami — niebezpiecznie zbliża się do płaczu, a ja coraz bardziej wiem, że nie dam rady tego znieść.
— Nic już tam nie pachnie. Wszystko zabrałam, posprzątałam i oddałam klucze. Szczerze mówiąc, mogłam liczyć na pomoc Asi i Tomka, jako że ciebie nie było. Daj mi świnkę. Jest zimno, chcę wracać do domu — nie wytrzymam tych nerwów.
Przytula mnie mocno po raz ostatni, bo dokładnie wiem, że nigdy więcej nie poczuję jego bardzo silnych ramion, które aż to teraz nie ocierały się o mnie z taką trwogą. Wyrywam się, nie chcę tego. Niezdarnie zabieram mu nasze wspólne dobro, jedyne, jakiego się dorobiliśmy podczas czteroletniej, wolnej relacji — dygoczącą z zimna świnkę morską, Gizmo.
I zostawiam go tak z tym dziwnym wyrazem twarzy i patrzącymi w dal oczyma. Byle uciec stąd, gdzie pieprz rośnie, jak najdalej, jak najszybciej.
Jutro będzie nowy dzień — powtarzam w myślach za Scarlett O’Harą i przyśpieszam kroku.
**
Moja walizka ma kolor czerwony i gabaryty czołgu. Została zakupiona po to, aby po pierwsze, nie wyjść na wieśniarę, co to w jednych gaciach leci na wakacje i to do przyszłych teściów (Babcia byłaby dumna), a po drugie, aby zapakować ogromną ilość prezentów dla wyżej wymienionych i ich dalszych oraz bliższych krewnych. H. pouczył mnie, co sprawi im największą radość. Pod kilkoma parami gaci upycham więc prawie sto litrowych butelek szamponów do pielęgnacji włosów ciemnych, balsamy do ciała przeznaczone dla skóry o odcieniu oliwkowym i inne gadżety, byle kolorowe i w plastikach. Zadowolona z faktu, że na bagażu nie trzeba siadać, aby go dopiąć, zaopatrzam błyskawiczny zamek w kłódkę z idiotycznym kodem 0000 i po raz tysięczny z dumą spoglądam na mój, zakupiony w promocyjnej cenie, studencki bilet na trasę: Warszawa — Frankfurt — Kair.
— Spakowana? — mama zagląda do mojego pokoju z wyrazem dumy na twarzy.
— Chyba tak…
— Co ci jest córciu? Jeśli nie chcesz, nie leć. Też mam sporo wątpliwości…
— Ja nie mam absolutnie żadnych wątpliwości mamuś, przestań! Chodzi tylko o to, że często się zastanawiam, jak bardzo skrzywdziłam G. Byliśmy razem bardzo długo. Zostawiłam go praktycznie z dnia na dzień, chociaż nawet gdyby nie pojawiła się miłość (znacząco się uśmiecham), nasz związek i tak zmierzał ku rozstaniu, co? — mówię bardziej do siebie, niż do mojej rodzicielki.
— Pewnie, że tak — mama kiwa głową. — Jestem pewna, że wszystko się ułoży. Żebyś tylko szczęśliwie doleciała do tego swojego wymarzonego Egiptu. Twój związek z G. nie miał szans na przetrwanie. Nigdy nie byłabyś dla niego żoną, on zawsze w dziewczynach będzie szukał kopii swojej mamy. Zobaczysz, że pewnego dnia z taką się ożeni i będzie szczęśliwy. Mówiąc to, przytula mnie, zrzucając tym samym tonowy kamień z mojego dwudziestotrzyletniego serca.
***
Nie mogę zasnąć, a ponieważ muszę dotrzeć do Krakowa na piątą rano, postanawiam się nie kłaść, tylko usiąść w mojej ulubionej pozycji i pomyśleć o tym wszystkim, co się stało w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Rachunek sumienia rozpoczynam od znudzenia i irytacji, które w moim byłym związku stały się nie do zniesienia. Podczas każdej drogi do Krakowa, a mieszkaliśmy tam z G. przez dwa lata, ku zgorszeniu jego mamy, bez ślubu, on nie przestawał gadać. Jego monologi o wspólnej przyszłości na wyspach brytyjskich po to, aby się szybko dorobić i kupić moje wymarzone mieszkanie w mieście Kraka, o tym, jakie nowe części są potrzebne do auta, i nareszcie o naszym ślubie i dziecku, nauczyły mnie, że mózg można wyłączyć na dobre dwie godziny i wyrobić w sobie instynkt obronny w postaci wysyłania sygnałów dźwiękowych, jak: uhm, mmm, acha w odpowiednim momencie. Przed załamaniem nerwowym uratowała mnie konieczność odbycia uczelnianych praktyk, tym razem nie tylko w gazecie, ale w jakiejkolwiek placówce, mającej coś wspólnego z mediami. Mama zakasała rękawy, wykonała jeden telefon do znajomego znajomego, następnie zaś zadzwoniła do swojej osobistej córki, informując, że kolejny miesiąc spędzimy razem w domu, a ja odbędę praktyki zawodowe u rzecznika prasowego sądu rejonowego w naszym mieście. G. zachwycony nie był, a ja widząc jego minę, z trudem opanowałam wewnętrzną chęć wykonania salta w powietrzu z radości. Zamiast tego przytuliłam go mocno, wyjaśniając, że to przecież o moją i jego przyszłość chodzi.
****
— Kto to? — pyta cichaczem sędziego Radka nowo przybyły adwokat, nie zdając sobie sprawy, że niedawno przeszłam nie tylko zapalenie obojga uszu, ale także terapię antybiotykiem i tak głębokie czyszczenie małżowin, że jak już opuściłam gabinet laryngologiczny, to o mało nie zeszłam na zawał spowodowany hucznym, w moim odczuciu, dźwiękiem samochodowego klaksonu. Słuch mam jak delfin, ale na ich głupkowatą konwersację pod nosem reaguję najbardziej zidiociałym wyrazem twarzy, na jaki mnie stać.
— Aaa...to jest nasz helikopterek. Nowa praktykantka — odpowiada szeptem pytany.
— Nie wiedziałem, że na ATH otworzyli wydział prawa — cedzi ironicznie sprawca dialogu, jednym sprawnym ruchem zakładając swoją idealnie wyprasowaną togę, na idealnie wyprasowaną koszulę.
— No coś ty! Ona jest z UJ i wcale nie studiuje prawa tylko dziennikarstwo — sędzia Radek zaczyna się podejrzliwie przyglądać moim trzęsącym się nad klawiaturą dłoniom.
— Haha. Dziennikarka? No tak, ładnie wpadłeś. Przynajmniej będzie nam miał kto kawę parzyć!
Za dużo tego szeptania, jak na moje oko. Najpierw odchrząkuję, później robię to po raz drugi (do tej pory tylko mój rodzony brat wie, co to oznacza; a oznacza tyle, że zaraz dostanie ode mnie w łeb).
— Bardzo mi miło pana poznać, panie… No właśnie, jakoś dotąd nie mieliśmy przyjemności — zaczynam tonem praktykantki. — Przykro mi, że muszę rozwiać złudne nadzieje, ale na pewno nie potrafię parzyć kawy tak dobrze, jak pana mamusia. Koszul też nie umiem tak prasować! Tam jest ekspres, sąd nas zaopatrzył, a teraz wybaczy pan, ale wywiad muszę przygotować. Na zlecenie profesjonalisty, a nie adwokaciny od siedmiu boleści — łapię takiego wkurwa, że omal nie rzucam w niego ciężkim, biurkowym przyciskiem. Ma kształt chińskiego kota i muszę się zadowolić satysfakcją wyobrażenia sobie, jaki piękny rys figurka pozostawiłaby na tej idealnej buźce. _Cholera jasna! Znowu się nie opanowałam i teraz mnie wyrzucą z tych praktyk na zbity pysk, a mama tylko się wstydu naje za swoją córeczkę, która w wieku dwudziestu trzech lat nie umie opanować instynktu obronnego piętnastolatki._
— Aldona, rozprawę mamy za dwie minuty. Będziesz miała okazję się przyjrzeć, czy najlepszy adwokat w mieście zasługuje na miano, jakim go przed chwilą obdarowałaś — tym razem odchrząkuje sędzia Radek.
Czerwona ze złości idę pewnym krokiem na salę sądową. Bo i co innego mi pozostaje? Powinnam być wdzięczna za to, że mnie nie wyrzucili.
Rozprawa jest poważna, długa i nudna. Staram się jednak być czujna, bo nie chcę się narażać i muszę przygotować potencjalne odpowiedzi na pytania potencjalnych dziennikarzy, którzy po tym wydarzeniu mogą nas potencjalnie zaatakować. Najlepszy adwokat w mieście jest cholernie pewny siebie, tutaj jeszcze bardziej niż w sekretariacie, w którym mieliśmy wątpliwą przyjemność się „poznać”. Ma ciemne włosy i ciemne oczy, a do tego idealne rysy twarzy, w ogóle bardziej przypomina kolesia z latynoskiej telenoweli niż mojego krajana. Nie jest zbyt wysoki, ale ponieważ ja mierzę równo sto pięćdziesiąt osiem centymetrów, i to na swoje przekleństwo od ósmej klasy szkoły podstawowej, przy mnie prawie każdy jest wysoki. Dawno temu przestałam marzyć o tym, że jakimś cudem jeszcze urosnę. Szpilki są dobre na wszystko.
Gapię się na niego! A on się gapi na mnie! Bez rozglądania się naokoło pokazuję mu język, a on wybucha śmiechem. Na sali sądowej! Podczas rozprawy roku, pełniąc rolę obrońcy młodego chłopaka, który przejechał na przejściu dla pieszych osiemdziesięciolatkę. Przejechał i uciekł z dwoma promilami we krwi. Jak w ogóle można bronić takich ludzi? Ciekawe, ile mu zapłacili? Obrzydliwe! Ktoś mnie trąca. Sędzia Radek, rzecznik prasowy sądu, którego jestem podopieczną, filmowo wywraca oczami:
— Aldona, skup się. Proszę cię — skapitulował chyba tylko pod wpływem anielsko niewinnego spojrzenia, jakim go obdarowałam.
Fatalne wydarzenia tego poranka na szczęście nie odcisną piętna na popołudniu. Odpowiedzi na potencjalne pytania medialnych gnid, które przygotowuję, okazują się na tyle dobre, że mój superwizor podnosi ręce do góry po raz drugi, mówiąc, że ma do mnie słabość. Jak na piąty dzień praktyk całkiem nieźle. Raźnym krokiem i z uśmiechem na ustach wybiegam z gmachu sądu na ulicę i brodząc w błocie, idę w kierunku parkingu.
— Wątpi pani w to, czy facet umie sobie sam wyprasować koszulę? — ktoś mnie łapie za ramię, a znajomy głos wprawia w osłupienie. — Całe wczorajsze popołudnie męczyłem się przy tym cholernym żelazku — śmieje się, ale nie słychać w tym śmiechu ironii. — Przepraszam cię za wtopę dzisiaj rano Aldona. Mogę mówić po imieniu, prawda?
Jestem Mmmm…
W ten oto sposób poznaję eMka.
*****
Asia brzmi szczęśliwie.
— Aldi, prawdziwy cud te praktyki w Warszawie. Przynoszą nam do redakcji próbki kosmetyków z najwyższej półki. Fluidy, perfumy, szminki! A dzisiaj jadę na wywiad do hodowli yorków…
— Haha, żartujesz? — puszczam oko do eMka, który ze znudzoną miną patrzy na mnie od pół godziny. Cóż, kawa nie zając. Przyjaciółka dzwoni. Na dodatek z praktyk ze stolicy. Słuchając jej, mam wrażenie, że rozmawiam z osobą z innego świata. Bielsko wydaje mi się nagle bardzo małe, ale nie tęsknię za Krakowem.
— Ma praktyki w „Naj” — śmieję się, słodząc kawę i odkładając telefon na stolik.
— Nie chciałaś z nią pojechać? — pyta eMek, wzruszając ramionami.
— I tak, i nie. Z jednej strony bardzo mnie kręci ten świat. Wszystko, co pachnie _stolycą_ jest fajne — zamyślam się. — Tylko wiesz, tam nie mogłabym się napić kawy z najlepszym adwokatem w mieście.
— Świetny żart Aldi, ale nie przekonasz mnie. Ty powinnaś pisać, a nie siedzieć w sądzie. To nie jest twoje miejsce aniołku, bo masz talent. Tutaj być może nigdy nie będziesz miała szansy go odkryć i pokazać światu.
— A tobie odpowiada bycie gwiazdą prowincji? — muszę się pokusić o tę małą złośliwość.
— Jasne. Po pierwsze, dobrze mi płacą — na poważną minę eMka reaguję klepnięciem się w czoło. — No co? — kontynuuje oburzony. — Dla ciebie to pewnie nie ma żadnego znaczenia, bo ty pochodzisz z innej rodziny. Wszystko masz podane na tacy. Rodzice płacą za twoje elitarne studia. Dziadek wpycha ci kieszonkowe praktycznie co weekend. Mama też, że o tacie nie wspomnę. Wpadałabyś do domu, gdyby nie wizja zakupu nowego płaszcza za cztery stówy na Brackiej? — rozpędza się, a mi łzy stają w oczach.
— Jesteś zwykłym chamem! To są pieniądze za kawę. Ja zapraszam — rzucam banknot na stolik i kieruję się do wyjścia. Czuję taką złość i żal, że mam ochotę wrzeszczeć.
— Aldi, cholera jasna — dopada mnie w progu — nie to miałem na myśli. Chodziło mi tylko o to, że ja do wszystkiego co mam, musiałem dochodzić sam. Nikt nie był mi w stanie pomóc finansowo.
— Spadaj! — wrzeszczę mu prosto w twarz i zatrzaskuję przed nosem drzwi samochodu, do którego biegliśmy ramię w ramię, ale ze złości go przegoniłam.
Całą drogę ryczę jak bóbr. Odkąd pamiętam, dobrze mi to robiło na nerwy. Teraz jednak jest mi tak przykro, że nie umiem opanować targających mną emocji. Zapowiadało się tak fajnie. Po tamtym feralnym poranku w sądzie po pierwsze: położył na moim biurku bukiecik konwalii. Nie wiem, skąd je wytrzasnął jesienią i nie mam pojęcia, skąd wiedział, że to moje ulubione kwiatki. Po drugie: do bukieciku dołączył liścik z przeprosinami. Po trzecie: pomimo pozornej sztywności szybko się okazało, że nadajemy na tych samych falach, to znaczy on potrafi co prawda kontrolować swoje emocje, czego ja się przez całe życie nie nauczę i czasem wygląda, jakby połknął kij, ale śmieje się z moich żartów, lubi te same książki, twierdzi, że uwielbia czytać moje pamiętnikowe wypociny i tak dalej, i tak dalej. Z fascynacji często zapominam o G., który w związku z milionem zleceń na protezy siedzi w Krakowie od dwóch tygodni i czeka na moje telefony ze stoickim spokojem. Olka, która też siedzi w Krakowie, odbywając praktyki w gazecie, odwiedziła go na moją wyraźną prośbę i mówi, że wygląda, jakby w ogóle nie spał, a cała nasza kuchnia zamieniła się w składzik protez zębowych. O zgrozo! Dzięki Bogu za eMka. Do dziś, bo dziś okazał się chamem. Dokładnie tym stwierdzeniem dzielę się z moją mamą, stając zaryczana w progu domu.
— Boże córeczko, jaka ty jesteś rozpieszczona. Przecież nic wielkiego ci nie powiedział. Stwierdził fakt po prostu. Jutro się pogodzicie. Szkoda tracić fajny materiał na przyjaciela z powodu takiej bzdury.
— Nie mów tak mamuś, bo jeszcze z tobą się zaraz pokłócę!
— Wiesz co? Idź się wykąpać, a ja przygotuję herbatkę. Z wkładką, bo zimno się robi — jak zawsze się do mnie uśmiecha figlarnie.
Fajnie tak posiedzieć w domu trochę dłużej i napić się herbaty z mamą. Tata też by pewnie chętnie dołączył, ale ma drugą zmianę i wróci dopiero późnym wieczorem. Po raz kolejny przekonuję się, że nie starczy nam życia, żeby się nagadać. O wszystkim. Od najmniejszej pierdoły, przez seks, miłość, zauroczenia, po problemy. Wiem, że to dzięki tej więzi, nigdy nie sprawiałam większych problemów wychowawczych. Bo ona zawsze była przy mnie, na wyciągnięcie ręki.
— To może winka? — pyta moja rodzicielka, dopijając ostatni łyk herbatki, której magiczna moc rozluźniła wszystkie moje życiowe blokady.
— Jasne! — śmieję się sama do siebie.
Wino skończyło się za szybko. Mama nie proponowała nic więcej, postanowiłam więc przejąć inicjatywę i powęszyć w barku taty.
— Wiesz co mamuś? — mówię przyglądając się okazałej butli Metaxy — robiłyśmy już tyle rzeczy razem, ale tej jednej, nigdy. Nigdy nie upiłyśmy się razem do nieprzytomności! Nie patrz się na mnie przerażona i nie udawaj, że nie wiesz, że mam dwadzieścia trzy lata i upiłam się już do nieprzytomności podczas niejednej studenckiej imprezy. To co?
— A dawaj! — mama chwyta jedną koniakówkę, ja drugą i hulaj dusza!
— Gorolki z nas jednak z krwi i kości — dostaję czkawki dokładnie w momencie, w którym obie na wpół przytomne lądujemy w moim łóżku. Wymyśliłyśmy, że tacie się rano wyjaśni, że źle się czułam i mama postanowiła spać ze mną. Tak naprawdę oczywiście się bała, żeby zapach wypitego przez nas alkoholu nie wzbudził w nim jakichś podejrzeń.
— A co? Dałyśmy radę. Bo ty jesteś silna baba! A wiesz po kim? — mama zanosi się śmiechem dokładnie w momencie, w którym tato przekręca zamek w drzwiach.
— Ot, sołtys! Udawaj, że jego nie widzisz! — szepczę do niej fragment dialogu mojej ukochanej polskiej komedii.
— Ha, ha, ha, ha, ha — mama zanosi się śmiechem, który rozbrzmiewa w całym domu.
— A co tu się dzieje? Przecież wy, przecież wy jesteście kompletnie pijane — tato staje w progu mojej sypialni i też zanosi się śmiechem. — Pięknie — dorzuca tylko, kierując się w stronę łazienki.
— Tatuś, nie wygłupiaj się, wykąp się i śpij dzisiaj z nami, jak już się wydało. Zaproponowałabym ci kielonek Metaxy, ale chyba się skończyła — teraz ja wybucham gromkim śmiechem.
Fajnie jest zasnąć między rodzicami, poczuć zapach lakieru do włosów mamy i Old Spice’a taty. Tak mi tu dobrze i tak bezpiecznie. Jak w dzieciństwie, chociaż mam już dwadzieścia trzy lata. Powieki już się proszą o sen, w głowie wiruje tysiąc myśli zalanych Metaxą i już prawie zasypiam… tudu, dźwięk sms. Resztkami sił sięgam po telefon: _Hi! It’s me, your egiptian friend. Are you there Aldi?_ To nie może być prawda. On żyje. Zrywam się na równe nogi i rozpoczynam kilkugodzinną konwersację.
******
— Jaja sobie ze mnie robisz Aldi? — eMek ma oczy jak pięć złotych. Znowu siedzimy razem w kawiarni, tej samej, w której niedawno omal nie rzuciłam w niego talerzem, ponieważ jednak te drobne kłótnie stały się nierozłącznym elementem naszej przyjaźni, postanawiam przejść do porządku dziennego nad moim fochem i rozmawiać z nim normalnie. Tym bardziej że po ostatniej nocy nadal mi się kręci w głowie, mam kaca jak stąd do Warszawy i wiele do opowiadania.
— Nie. Mówię zupełnie poważnie. Jestem w nim zakochana. Zawsze byłam. Odkąd skończyłam siedemnaście lat i rodzice zapisali mnie na prywatny kurs angielskiego. W momencie, w którym wszedł do klasy powiedziałam sobie, że zostanie moim mężem, a jeśli nie, to przynajmniej ojcem mojego dziecka — na moje słowa eMek zakrywa oczy rękoma.
— Przecież ty nie chcesz mieć dzieci! Tylko napisać książkę i zostać doktorantką. Czy coś się zmieniło od ostatniej rozmowy? Nie wierzę w to, że mówisz poważnie. Zachowujesz się, jakbyś była na niezłym haju.
— Nie przeginaj eMku, bo się wkurzę zaraz. Kaca mam i tyle. Z mamą się upiłam. Pierwszy raz w życiu. Później okazało się, że moja pierwsza i jedyna miłość nie tylko żyje, ale jeszcze zaprasza mnie na tydzień do Mediolanu!
— Tak, jedź! Wariatka po prostu! Aniołku, on jest Egipcjaninem! Egipcjaninem i muzułmaninem. Poza tym, co na to twój chłopak? No, Aldi, słów brak… — eMek prawie wrzeszczy, a ja staram się opanować emocje.
Pojadę do tego cholernego Mediolanu. Koniec, kropka. Spakuję swoje rzeczy, wyprowadzę się z naszego wspólnego mieszkania i poinformuję G., że to koniec. I tak się wszystko między nami wypaliło dawno temu. Mam dość jego planów na przyszłość, zaręczyn, wizji ślubu w białej sukience i wiejskiego wesela, na którym będą grali Golcy, co podobno kosztuje dwadzieścia tysięcy, bo jego mama już zdążyła zrobić rozeznanie. Pojadę do H., bo jednak o mnie nie zapomniał. Wiedziałam, że kiedyś do mnie wróci i chociaż pomysł wydaje się szalony tak bardzo, że eMek zamyka oczy i puka mi w czoło z przerażenia, to jednak. Tak mi podpowiada serce. Na samo wspomnienie czarnych oczu mojego pierwszego w życiu nauczyciela angielskiego serce mi staje w poprzek (o ile to możliwe). Szalały za nim wszystkie laski z grupy. Był wesoły, przystojny i cholernie empatyczny. Pamiętam, jak pokłóciłam się z bratem, a on od razu zauważył, że coś jest nie tak. Było to w dzień rozdania końcowych wyników FCE. Noty były wręczane indywidualnie. Dołączył do niej swój numer telefonu i notkę z prośbą o spotkanie. Pamiętam, jak trzęsły mi się ręce, gdy wstukiwałam cyfry w komórce niecałe dwie godziny później. Pamiętam też jego wyraz twarzy, gdy mnie zobaczył tego zimowego dnia na Placu Chrobrego. W ręku trzymał jedną białą różę. Przytulił mnie na powitanie, a ja w tym samym momencie zrozumiałam, że niezależnie od tego, co się stanie, nigdy nikogo nie pokocham tak, jak jego.
— Aldi, mówię do ciebie! — eMek przestał być wkurzony. Jest raczej… zatroskany? — Przemyśl to jeszcze, proszę cię. Nie można działać tak emocjonalnie. Może porozmawiaj ze swoim dziadkiem, przecież mi opowiadałaś, że to twój mentor, on ci podpowie, co robić, bo ma więcej życiowego doświadczenia niż ja. Według mnie to jest szaleństwo, nieporozumienie, po prostu.
— Zmieniłeś trochę ton, więc mogę obiecać ci jedno. Nie zrobię na razie nic, co zrujnuje mój aktualny związek, bo mi bardzo szkoda G. Jestem do niego dość mocno przywiązana. No właśnie, przywiązana! Nie zrobię jednak nic, to znaczy nic mu nie powiem, ale do Mediolanu pojadę. Z nikim nie mam zamiaru na ten temat dyskutować, a już na pewno nie z dziadkiem, bo chcę, żeby jeszcze pożył. Potrzebuję go bardzo — uśmiecham się do eMka, w myślach pakuję walizkę. _H. zawsze lubił taki mój niebieski golf. Ciekawe, czy we Włoszech jest już_ _zimno?_
*******
Dwa tygodnie później eMek pakuje mój studencki plecak do bagażnika swojego samochodu i prawie siłą odwozi mnie do Krakowa. Bardzo mi przykro, że miesiąc praktyk zleciał, jak z bicza trzasnął, a na pocieszenie zostaje mi tylko dwugodzinna trasa i rozmowa z moim najlepszym przyjacielem. Nawet mi, emocjonalnej wariatce, trudno uwierzyć w to, że w tak krótkim czasie zyskał moje zaufanie i zwierzyłam mu się ze wszystkich grzechów, pragnień i idiotyzmów. Nadal jest bardzo cierpliwy, chociaż dałam mu nieźle popalić swoimi nastoletnimi wyskokami. Nadal też próbuje mnie odwieźć od pomysłu podróży do miłości mojego życia.
— Aldi, twój chłopak cię kocha. Sama mówiłaś, że spełnia wszystkie twoje zachcianki, jest tolerancyjny, romantyczny, dba o twoje bezpieczeństwo, czego ty jeszcze chcesz? — zaczyna upierdliwą tyradę.
— Czy ja cię eMku prosiłam o opinię? Nie możemy po prostu cieszyć się wspólną podróżą? Zaczynasz ględzić dokładnie tak, jak G. — tylko, że rozmowy z tobą są dużo bardziej interesujące, dodaję w myślach.
— Robisz chłopakowi krzywdę i tyle, takie jest moje zdanie na ten temat. Zdradzasz go…
— Nie kończ tego zdania, bo teraz to naprawdę podniosłeś mi ciśnienie! Nikogo nie zdradzam! Jeszcze — odparowuję.
— No właśnie. Jeszcze — drwi eMek. — Słyszałaś kiedyś o zdradzie emocjonalnej? Moim skromnym zdaniem jest dużo bardziej podła niż fizyczna. Fizycznie to każdy może mieć chwilę słabości. Zdarza się i w najlepszych związkach. Zdrada psychiczna, czyli to, co robisz teraz, smsując z kolesiem, o którym mówisz, że jest miłością twojego życia i to na dodatek z nowego numeru… mam nadzieję, że ukryłaś dobrze tę nową kartę, bo przypuszczam, że zapisane na niej konwersacje zabiłyby twojego G. Poza tym nieustająco o nim myślisz, w ogóle zachowujesz się, jakbyś żyła w innym świecie. Ja pierdolę — eMek znowu puka się w czoło, a ja nie mogę się otrząsnąć z szoku wywołanego pierwszym, zasłyszanym przeze mnie przekleństwem, którego jest autorem.
— Skończyłeś? Bo nudno się robi — celowo zwracam się do niego tonem rozkapryszonej niuni.
— Nie. Nie skończyłem. Lubię cię bardzo, dziewczynko. Rzadko mi się zdarza tak szybko złapać z kimś nić porozumienia. Poza tym, że jesteś wariatką, co na marginesie też lubię, gdzieś tam się mocno zagubiłaś. Może ta relacja z G. za szybko zeszła na poważne tory? Może nie powinniście razem mieszkać? Po co, skoro z tego, co mówisz, macie zupełnie inne życiowe priorytety? On już pracuje, więc to normalne, że chce kolejnego kroku… żony, dzieci, rodziny. Ty z kolei się motasz między przyszłym doktoratem, książką i pracą. Nie, sorry przecież teraz też chcesz mieć męża i dzieci; muzułmańskie dzieci.
— Zaraz się porzygam — patrzę na eMka mętnym wzrokiem. — No co? Nie z powodu tego co mówisz, pewnie masz dużo racji. Czasem mi się włącza choroba lokomocyjna po prostu. Dobrze, że już dotarliśmy — jak zawsze dość długo szperam w torebce, żeby odnaleźć pilota do bramy wjazdowej i jestem z siebie dumna, bo nie dałam się eMkowi sprowokować.
— Cholera jasna! Jaką ja mam torebkę nosić? Do małej nie mieści się wszystko, co jest mi potrzebne, a w dużej zawsze mam śmietnik i nie mogę niczego znaleźć — no jakoś muszę odreagować.
— To może kup średnią — eMek rozbawiony wyławia z samego dna mojej torby zagubionego pilota. Za pierwszym podejściem! Składam akt kapitulacji i nie odzywam się w drodze do mieszkania, w której mi towarzyszy, dźwigając mój ogromny plecak, wypakowany po dach nowymi ciuchami, na które naciągnęłam rodzicielkę. Ileż to cudów będę mogła pokazać przyjaciółkom!
— Może lepiej nie będę wchodził? Co jeśli… — zaczyna kolejny swój kolejny wywód, podczas gdy ja morduję się z cholernym kluczem, który od zawsze albo nie wchodzi do zamka, albo nie daje się przekręcić.
— Możesz zamknąć dziób? — zaczynam się irytować. — Mój chłopak poza tym, że jest nudny, bardzo lubi podejmować gości. Wie o twoim istnieniu, wie też, że się zaprzyjaźniliśmy i jak bardzo pomogłeś mi podczas praktyk. Nie zje cię, bez obaw.
— Kochanie? — odpowiada nam zgaszone światło i cisza.
— Wow, ale tu ładnie — eMek wygląda na zachwyconego naszym wynajmowanym, malutkim mieszkankiem. — Chata ma twój charakter Aldi — rozgląda się po 48 metrach kwadratowych, na których porozkładałam moje dywaniczki z IKEI, rozłożyłam indyjskie narzuty i zawiesiłam słodkie, niepasujące do całej reszty firaneczki w oknach. — Nie dziwię się, że G. chce jak najszybciej zarobić na to mieszkanie. Przecież widać, ile włożyłaś tutaj serca. Pomyśl jeszcze…
— Kawy? Herbaty? — przerywam mu w połowie kolejnego wywodu, czując, że znowu szykuje mi tyradę o zdradach i zazdrości.
— Nie, dziękuję Aldi. Późno się zrobiło, muszę być w Bielsku przed północą, pozew na mnie czeka. Będę się zbierał. Aniołku, co się stało? — kurczę, dostrzegł chyba ten cień strachu na mojej twarzy.
— Nic. Tylko… po całym miesiącu u rodziców jakoś tak dziwnie mi zostawać samej w pustym mieszkaniu. G. właśnie napisał, że nie wróci przed pierwszą w nocy. Mają duże zamówienie do skończenia — pokazuję mu telefon. — Mówiłam ci, że Asia mieszka pod nami, ale jeszcze nie wróciła z Warszawy. Boję się tu dzisiaj zostać sama, chyba się odzwyczaiłam — nie patrzę na niego ze wstydu.
— Z czego niby się tłumaczysz głupolu? Zostanę z tobą, dopóki G. nie wróci.
— A pozew? — pytam cicho.
— Napiszę później i tyle. A ty, zamiast pić kawę o tej porze może, po prostu leć pod prysznic i połóż się spać. Sesja przed tobą — mówi spokojnie.
— A później wyjazd do Mediolanu — szepczę bardziej do siebie niż do niego, ale i tak mnie słyszy. Nie komentuje tego jednak ani słowem. Rozsiada się na sofie w pokoju gościnnym i popijając kawę czeka, aż wykąpana i ubrana w piżamę z wizerunkiem Peppy Pig ucałuję go w policzek na dobranoc.
— W tych swoich różowych fatałaszkach naprawdę wyglądasz jak Barbie — eMek głośno się śmieje, wspominając tym samym moją opowieść o przynależącym do mnie uczelnianym pseudonimie.
— Zaraz kopa dostaniesz! — zamiast tego całuję go w drugi policzek i biegnę do łóżka. W drodze sprawdzam jedną, istotną rzecz. Tak jest, moja nowa karta telefoniczna, której używam tylko do rozmów z H. spoczywa sobie bezpiecznie na dnie portfela, zawinięta razem z łuskami karpia (Babcia, dzieląc nas tym wynalazkiem podczas każdej kolacji wigilijnej powtarzała z przekonaniem, że kasa się wtedy lepiej trzyma człowieka) w malutki pakuneczek z folii aluminiowej.
Teraz już tylko sms do G.: _Kochanie bałam się zostać sama w nocy. eMek zaoferował mi pomoc. Nie zdziw się, jak po powrocie do domu znajdziesz go śpiącego na sofie w pokoju gościnnym. Dobranoc._
Zasypiam jak mała dziewczynka. Bezpiecznie się czuję, mając świadomość, że mój przyjaciel siedzi za ścianą i czuwa jak Anioł Stróż.
********
— Idea Pop łączy z ludźmi!! — po prostu nie mogę uwierzyć w to, jaką jestem idiotką.
To było takie fajne popołudnie. Asia wróciła ze stolicy, po milionie opowieści zaczęłyśmy się przygotowywać do sesji. Wcześniej, nie tylko mnie zrozumiała, ale nade wszystko poparła mój poroniony, zdaniem eMka, pomysł wyjazdu do Mediolanu. No i masz…
— Kochanie, pozwól mi wyjaśnić…
— Nie! To koniec! Pakuję walizki! — G. jest taki wściekły, że celem uniknięcia burzy postanawiam zamknąć ryj i przeczekać jego gadanie.
— Ja się staram! Pracuję po dwanaście godzin dziennie, żeby zarobić na mieszkanie w twoim wymarzonym Krakowie, a ty co? Doprawiasz mi rogi z byłym nauczycielem angielskiego? To on, prawda? Gadaj! — po raz pierwszy w życiu boję się, że mnie uderzy…
— Kochanie, to tylko kolega. To naprawdę nie ma żadnego znaczenia, a jeśli czujesz się zagrożony jakimiś smsami, to niestety świadczy o braku miłości własnej…
— Nie chcę tego słuchać do jasnej cholery! Ty uprawiasz z nim wirtualny seks, kurwa! Mam nadzieję, że zauważył różnicę, chociaż w dość żałosnej formie.
Tego już za wiele. Zwijam się jednak ja. Z mieszkania, które tak uwielbia eMek. Póki co zamykam się w łazience i wyję, jak bóbr. Targają mną wyrzuty sumienia, co do wirtualnego seksu ma rację. Z drugiej strony, jakim prawem grzebie w moich rzeczach? Paskudne po prostu! Zbuntuję się i wyślę go, gdzie pieprz rośnie, jeszcze mnie popamięta. Tymczasem przygotuję się do sesji i do wyjazdu. Ciao piękny, na moim weselu Golce nie zagrają.
— Wyjdź proszę cię, porozmawiamy… — to G. po godzinie dobijania się z hukiem do łazienki, trochę spuszcza z tonu.
Przemywam wodą zapuchnięte od płaczu oczy i postanawiam łaskawie spełnić jego prośbę. Przytula mnie mocno, cały się trzęsie. Jest mi go tak cholernie żal, że wyrywa mi się przez przypadek.
— Proszę cię, zostań kochanie — sama nie wierzę w to, co mówię.
— Kurczę, naprawdę nie wiem, co mi odwaliło. Był moim pierwszym facetem, przypuszczam, że to dlatego. Podobno pierwszych miłości nigdy się nie zapomina, a odezwał się do mnie w momencie, kiedy czułam się taka samotna. W sumie to bardzo mi było źle na tych praktykach, skarbie tak bardzo za tobą tęskniłam, a ty cały czas byłeś w pracy. Zaniedbywałeś kontakt — widzę, jak się rozkleja na te wszystkie bezczelne kłamstwa. Urobiony jak masło w moich rękach w pewnym momencie rozpływa się całkowicie i przytula mnie jeszcze mocniej.
— Daj już spokój, kotku. Nie tłumacz się. Doskonale wiesz, że nigdzie sobie nie pójdę, bo za bardzo cię kocham. Tylko proszę cię, skończ z tym, a ja się będę starał poświęcać ci więcej czasu i uwagi.
*********
_„Pożegnanie z Afryką” pachnie arabicą i wspomnieniami. Mam na sobie tę samą, zieloną sukienkę, co sławetnego dnia w sądzie. Wtedy wyczarował spod ziemi konwalie na przeprosiny. Dziś towarzyszy mu bukiet żółtych tulipanów. Udaję, że go nie zauważam, ale tak naprawdę nie jestem w stanie przejść obojętnie wobec jego dłuższych włosów i wyprasowanej na listek białej koszuli. Zawsze miałam jakąś dziwną słabość do butów, wyszorowanych na wysoki połysk. W skupieniu przegląda pokaźnych rozmiarów teczkę. Sprawia wrażenie bardzo zmęczonego, ale uśmiecha się na mój widok dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy mnie złapał za rękę na zaśnieżonym parkingu._
— No i czego się dziwisz? Ja też bym tak robił — powrót do rzeczywistości odbiera mi odwagę. Mnie nie przyświeca intencja „a nie mówiłem”, więc postanawiam wykorzystać daną mi dzisiaj szansę na samotne wyjście z domu, wyrzucenie bałaganu, nagromadzonego w głowie w ciągu ostatnich kilku tygodni i oparcie się na ramieniu najlepszego przyjaciela.
— Bardzo w to wątpię. Gdybym była twoją, powtarzam twoją, a nie jego dziewczyną, nigdy by do takiej sytuacji nie doszło. Przede wszystkim nuda by mnie nie zabijała, bo adwokaci słyną z zamiłowania do plotek, za to się im płaci — odgryzam się i puszczam mu oko.
eMek przełyka tylko głośno ślinę i słodzi kawę. _Słodzikiem…_
— Naprawdę jesteś, jak helikoptek, Radek miał rację. Nawarzyłaś sobie piwa, to teraz sama je wypijesz, aniołku. Po pierwsze prosiłem cię, żebyś z nim porozmawiała, przyznała się do tej chwilowej słabości, to zawsze było, jest i będzie najlepsze rozwiązanie. Kuleje wam komunikacja, a teraz nadal nie rozmawiacie, jak należy, czyli szczerze. Normalne to więc, że G. stał się trochę zbyt upierdliwym aniołem stróżem — eMek wybucha, według mojej oceny, zbyt gromkim śmiechem.
— Mogłabym ci powiedzieć, że jesteś świnią, ale weszłam w trudny proces dorastania i się w język ugryzę tym razem. Chyba jednak nie zdajesz sobie sprawy z koszmaru, jaki mi urządził… no dobra na twoją głupią minę odpowiem tylko, jaki sama sobie urządziłam. To jest nie do zniesienia. Prasuje moje ubrania, sprząta, gotuje, kupuje mi kwiaty. Nawet z Asią nie mogę już pogadać na spokojnie, jak tylko zauważa, że do niej wyszłam, to po pięciu minutach jest na dole i puka do drzwi, wpraszając się na kawę bez pytania. To jest jakiś cyrk!
— Przyzwyczajaj się — bezlitośnie stwierdza eMek. — Jak się zwiążesz ze swoim muzułmaninem to tak właśnie będzie wyglądało twoje życie. Na potwierdzenie swoich słów stuka zbyt mocno łyżeczką w stolik.
— Najgorsze jest to eMku, że ja ich okłamuję obu — zmieniam temat.
— G. bo przyrzekłam na wszystkie świętości i mojej babci pamięć, że nie mam już absolutnie żadnego kontaktu z H. Sam zresztą przyłożył do tego swój palec, wydzwaniając do niego od rana do nocy i opowiadając rzewne historie o tym, że jest moim narzeczonym i za pół roku bierzemy ślub. Nawet nie wiem, jakim cudem to wszystko odkręciłam. Jak następnym razem pójdę do spowiedzi, to nie dostanę rozgrzeszenia, a ksiądz się nogą przeżegna w konfesjonale na te wszystkie moje kłamstwa — teatralnie wzdycham.
— Moja mała, rozkapryszona dziewczynka. Ciebie to by się czasem przydało przełożyć przez kolano i sprawić porządne lanie pasem, ot co!
— Przemawiasz, jak prawdziwy dżentelmen kochany. Mnie nikt nigdy w życiu nie uderzył. Raz dostałam po tyłku ścierką… od mamy, za zniszczenie komunijnych lakierków. Żeby dostać to cuda stała pół dnia w kolejce, a ja zaraz po Komunii założyłam je do szkoły. Zapomniałam o ich wartości zaraz później, na placu zabaw. Mama się zdrowo wkurzyła, a ja nie odzywałam się do niej za tę ścierkę przez cały tydzień. Miałam po swojej stronie babcię i dziadka.
— I tatusia — eMek przesadza.
— Wiesz co, jesteś okropny. Gadaj lepiej, co u ciebie słonko.
— Dopisuje ci humor aniołku, mimo wszystko. Nie powiem, że mi się to nie podoba, ale ja wchodząc w rolę twojego słonka, ustanowiłbym jednak twarde zasady — śmiejemy się oboje.
— Mam bardzo dużo pracy, zdecydowałem się na dodatkową aplikację i szczerze mówiąc spotkanie z tobą jest pierwszym od tygodni wyjściem z domu. No, ale jakby to powiedzieć, zabrałem ze sobą papiery, bo byłem pewien, że zanim zdecydujesz się na tę zieloną sukienkę i zrobisz makijaż, to zdążę przejrzeć sporą część. Nie mogłem sobie odmówić, ciekawość mnie zżerała, coś tam znowu nawywijała. Adwokaci słyną z zamiłowania do plotek — uwielbiam go za tę nieprzeciętną inteligencję.
— Do sedna przejdę — patrzę na niego ze strachem.
— Mam bilet do Mediolanu. I nie patrz tak na mnie, bo pod wpływem tego spojrzenia robię się zajebiście nieprzyjemna. Muszę to po prostu zrobić eMku. Muszę się przekonać, czy to rzeczywiście jest miłość mojego życia. Po świętach wsiadam w autobus i udaję się w podróż mojego życia. G. nie ma o niczym pojęcia, to znaczy myśli, że moja mama zabiera mnie ze sobą do Włoch w ramach poświątecznego odpoczynku… No, o co ci, do cholery, chodzi? Tak, jakbym miała mało do znoszenia fochów w Krakowie.
Czy to się dzieje naprawdę? On zabiera te tony papierów ze stolika, z nieukrywaną wściekłością upycha je do ogromnej teczki, w przelocie chwyta płaszcz i w locie płaci za arabicę, a ja wpadam w taki szok, że nie jestem w stanie wybiec za nim na czas, bo już jest na ulicy, a ja prawie wpadam na szklane, zamknięte mi z hukiem przed nosem, drzwi.
_Stoję na ulicy, po płaszcz wrócę później. Może skuszę się na jeszcze jedną kawę i przemyślę tę przyjaźń. A do Mediolanu i tak pojadę._po co ci to?
*
Po dwóch tygodniach przedmałżeńskiej sielanki mój narzeczony oznajmia znudzonym tonem, że pora na chwilkę od siebie odetchnąć.
— Wyjdę na dwie godziny skarbie, będę niedaleko. Wczoraj się dowiedziałem, że mój najlepszy przyjaciel, który mieszka w Hurgadzie, zawitał do Port Said. Pracowaliśmy kiedyś razem, jako animatorzy hotelowi. Jest dla mnie, jak brat. Posiedzę z nim dzisiaj sam, powspominamy stare czasy, a ty może wyjdź z Haną do koleżanki, mówiła mi, że się umówiła na plotkowanie i jeśli masz ochotę, to możesz dołączyć — obejmuje mnie czule, a ja w sekundę zapominam o niesmaku, jaki wywołał pierwszy komentarz o potrzebie oddechu od siebie.
— Wiesz co? Chętnie wybiorę się z twoją siostrą do koleżanki, ale nie dziś. Będzie jeszcze masa okazji. Tym razem przygotuję sobie chłodną kąpiel z olejkami i pobawię się chwilę w Kleopatrę — całuję go prosto w usta.
Dwie godziny później, kiedy już drzwi mieszkania zatrzaskują się najpierw za H., a później za Haną i wszystkimi jej dziećmi, kieruję swoje kroki do odtwarzacza CD i zapodaję sobie bachatę na pełny regulator. Odkręcam kurek chłodnej wody, wlewam do wanny pół litra olejku kokosowego i zapalam świecę. Wracając po piżamę, zatrzymuję się na chwilę przy działającym wentylatorze, a mój buzujący energią mózg zachęca mnie do tańca wszechczasów. Szczerzę zęby do samej siebie, obserwując swoje niezdarne, ale seksowne ruchy w szybie sypialnianego kredensu. Wyrzucam z siebie całą radość życia i padam zmęczona na łóżko. Zwlekam się jednak z niego, rozbieram i krokiem egipskiej księżniczki zmierzam wprost w stronę łazienki. Udaje mi się zamoczyć jedną stopę w wannie i wtedy do moich uszu dobiegają dźwięki głośnego pukania do drzwi. Wtóruje im dzwonek, przytłumiony dźwiękami niepowtarzalnej piosenki Santosa. _Pewnie H. czegoś zapomniał…_ Dość niedbale, zarzucam na siebie cienki szlafroczek i nie trudzę się nawet na mocne zawiązywanie go w pasie.
— Przepraszam, że przeszkadzam i przychodzę z niezapowiedzianą wizytą… młoda damo i przyszła synowo — figlarny uśmiech, który stoi w progu omal mnie nie zabija. Pomimo podeszłego, w moich dwudziestokilkuletnich oczach, wieku jest diabelsko przystojny, a jego angielski nie pozostawia nic do życzenia.
— Boże… to ja przepraszam — postanawiam rozdziawiony w szoku dziób, najpierw zamknąć, a potem jakoś produktywnie wykorzystać. Zaciskam pasek szlafroka i gestem ręki zapraszam przyszłego teścia do salonu.
Po dziesięciu minutach, niewykąpana w chłodnej wodzie, ale za to nienagannie ubrana siedzę na sofie naprzeciwko mojego gościa, zaśmiewając się do łez z jego opowieści. W międzyczasie otrzymuję naszyjnik z egipskich bursztynów i dowiaduję się, że ojciec H. od dawna cieszy się wojskową emeryturą, podczas której przede wszystkim zwiedza Egipt i okolice oraz stara się dokładać swoją cegiełkę do wychowywania i rozpieszczania wnuków. Widział dużo i umie o tym opowiadać, nie odstępuje mnie jednak myśl, że nie pojawił się tutaj, aby chwalić się swoją zawodową przeszłością.
— Muszę o coś zapytać — patrzy mi głęboko w oczy, a jego twarz przybiera poważny albo zatroskany wyraz.
— Chodzi o mojego syna. Właśnie… gdzie on jest? — rozgląda się wokół tak, jakby dopiero teraz, po dwugodzinnej rozmowie dostrzegł nieobecność H.
— Wyszedł. Chciał spotkać się z przyjacielem, który przyjechał na wakacje z Hurghady — nie wiem dlaczego, ale dopiero teraz czuję się z tym faktem trochę nieswojo.
— Brawo! — gdyby była okazja poderwać się na równe nogi, to jestem pewna, że mój przyszły teść właśnie to by teraz zrobił. Zachowuje jednak udawany spokój.
— Zostawił cię bez opieki w domu swojej siostry.
— To nie tak, ja… nie chciałam pójść i naprawdę mi dobrze w swoim towarzystwie — wymyślam naprędce tę prawie przekonującą wymówkę, myśląc jednocześnie o mojej niedokończonej kąpieli przy świecach.
— To nieistotne dziecko. Takich rzeczy się po prostu nie robi. Jesteś w Egipcie po raz pierwszy w życiu, nie znasz tu nikogo, poza nami. Mój syn nie jest taki zły… Cóż, chyba rodzice zawsze tak mówią o swoich dzieciach. Myślę jednak, że powinnaś się zastanowić nad tym, jaki masz pomysł na wasze małżeństwo, a później rodzinę. Nie miałbym wątpliwości, gdyby moje dziecko kiedykolwiek nauczyło się ogólnie przyjętych zasad. On jest inny. Bardzo niezależny, butny, czasem nieokrzesany. Nie jestem pewnie, czy da radę funkcjonować w związku małżeńskim bez szwanku dla swojej wymyślonej wolności. Wspólne życie to wielka odpowiedzialność, a ty jesteś jeszcze bardzo młoda i…
Prawie wybucham płaczem. Czy to możliwe, że mój przyszły teść, zamiast reklamować walory swojego syna, daje mi w dyplomatyczny sposób do zrozumienia, że cały ten pomysł ze ślubem to jakaś jedna, wielka porażka?
— Przepraszam cię dziecko, nie chciałem cię zasmucić. Nie po to tutaj przyszedłem — niezdarnie głaszcze mnie po włosach.
— To wasze decyzje, twoja intuicja. Przede wszystkim nią powinnaś się kierować, aby to się udało. Słuchanie głosu serca nie zawsze się sprawdza. Jeśli więc jesteś pewna tak poważnego kroku, kieruj się intuicją, a wszystko się poukłada.
Po tym komentarzu czuję się, jakby trzytonowy kamień spadł mi z serca.
— Dziękuję panu, tak właśnie zrobię — tylko tyle przychodzi mi do głowy.
— Przemyśl to po prostu. O nic więcej nie proszę. Ponadto wyglądasz na zmęczoną. Dokończ swoją kąpiel i połóż się spać. Chyba że wcześniej wolisz potańczyć — puszcza mi oko.
— Ja tu sobie posiedzę aż do powrotu syna. Muszę z nim porozmawiać — wzdycha i gestem dłoni wskazuje mi drzwi łazienki, a ja potulnie zmierzam w jej stronę, myśląc o tym, że na świece i długi relaks z olejkiem jest już trochę za późno i zadowoli mnie szybki, acz chłodny prysznic.
— Obudź się kochanie, dziś nasz wielki dzień — H. delikatnie całuje mnie w czubek nosa, a ja uśmiecham się przez sen.
Przez cały ostatni tydzień nie odstępuje mnie na krok. Przygotowuje posiłki, zabiera na długie spacery po plaży, podczas których nieustająco szepcze mi do ucha czułe słowa, sprząta, pomaga w wyborze tematu pracy magisterskiej i oferuje pomoc w tłumaczeniu tekstów do niej. Dumnie prezentuje mnie swojemu najlepszemu przyjacielowi i już nigdy więcej nie spotyka się z nim sam na sam. Moje serce wypełnia teraz całą klatkę piersiową, emanuję i otulam się szczęściem, które zostaje przypieczętowane podpisem pod oficjalnym kontraktem przedmałżeńskim, dostarczonym nam przez przyszłego teścia. Do jego zapisków nie przywiązuję zbyt dużej wagi, ale ojciec H., nie zwracając uwagi na moje prawie nastoletnie roztrzepanie, ze stoickim spokojem tłumaczy zdanie po zdaniu. Będę miała zatem prawo do natychmiastowego rozwodu, jeśli mojemu mężowi wpadnie do głowy pomysł poślubienia innej kobiety (sic!), znalezienia sobie kochanki (sic!) lub narzucenia mi zasad swojej kultury. Od siebie dodaję tylko, że chcę ochrzcić nasze wspólne dzieci, co i tak nie ma najmniejszego znaczenia, bo dzieci muzułmanina dziedziczą religię po ojcu w sposób automatyczny. Na te i inne bolące mnie pierdoły nie zwracam jednak najmniejszej uwagi. Wspólnie zaśmiewamy się z faktu, że mój przyszły mąż nie jest w stanie obdarować mnie dziesięcioma sztabami czystego złota, wybieramy dwóch świadków płci męskiej i ustalamy datę ślubu, a raczej rejestracji w kairskim Urzędzie Stanu Cywilnego.
Pierwszego maja dwa tysiące czwartego roku, dokładnie w wielkim dniu przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, H. budzi mnie czułym całusem w koniuszek nosa, przypominając tym samym, że to już dziś stanę się panią Ahmed Mahmoud. Nie zważając na koszmarny upał zrywam się żwawo z łóżka i wpadam prosto w jego ramiona.
— Nie, aż do ślubu — odpycham go delikatnie i dwoma sprawnymi ruchami zakładam uszytą, specjalnie na ten dzień, łososiową sukienkę z koronki.
— Trochę to za bardzo prześwituje — narzeczony przygląda mi się najpierw jak oczarowany, a następnie kiwając głową z lekkim politowaniem wskazuje na moje czerwone majtki.
— Zaraz je zmienię, zapomniałam — wyraz przerażenia nie schodzi z jego twarzy, gdy wyciągam z szuflady dolną część bielizny w kolorze łososiowym.
— Miałem raczej na myśli spódnicę — nie odpuszcza.
— To sukienka, idioto! — śmieję się bardziej do siebie niż do niego, zastanawiając się jednocześnie, czy dane mi będzie kiedyś spotkać faceta, który umie odróżnić od siebie te dwie części garderoby.
— No! Ubieraj się, bo się spóźnimy na własny ślub — ponaglam do ruchem ręki.