- W empik go
Ślady. Rudy warkocz - ebook
Ślady. Rudy warkocz - ebook
Bohaterowie z powieści Sedno życia i Piętno dzieciństwa powracają!
Edycie i Jędrkowi nareszcie wszystko się układa. Pochłonięci miłością, opieką nad dziewięcioletnim Grzesiem oraz psem Kufą nie dostrzegają, że rodzinne szczęście wisi na włosku.
Edyta niepokoi się o swoje zdrowie oraz odkrywa, że mąż ją okłamuje. Nieoczekiwanie pod ich domem pojawia się była żona Jędrka. Ponadto dwaj podejrzani mężczyźni obserwują każdy krok Blińskich. Kiedy podczas spaceru znika Kufa, a po niej Grześ, wydarzenia nabierają tempa.
Czy powróciły demony przeszłości?
Dwutomowa powieść - Ślady. Psim tropem i Ślady. Rudy warkocz - to połączenie powieści obyczajowej i trzymającego w napięciu thrillera. Znajdziecie tu skrywane latami tajemnice, niewyjaśnione sprawy, zaskakujące zwroty akcji oraz przyjaźń i miłość – w każdej ich odsłonie. Nie zabraknie wzruszeń, refleksji i dreszczu grozy. A wszystko to doprawione ciętym językiem i sporą dawką poczucia humoru.
Czytając tę powieść, poczujesz się jak w rollercoasterze. Trzymaj się mocno!
Do powieści dołączone jest opowiadanie-niespodzianka.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66573-73-4 |
Rozmiar pliku: | 590 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystko stało się tak szybko i niespodziewanie, że już na drugi dzień Edyta Blińska nie była w stanie ułożyć sobie tych wydarzeń we właściwej kolejności. Zlały się w jedno prawie nierealne wspomnienie, stanowiące liche preludium do koszmaru, który dopiero miał nadejść.
Zjechała z dziewięćdziesiątki trójki za Ognicą, w wąską odbitkę w prawo, a dalej skręciła w drogę gruntową, na której czekał Grześ. Była wściekła, wystraszona i zagubiona. Czuła, że jak na jeden dzień spotkało ją nieco za dużo. Przez całą drogę rósł w niej wielki gniew. Miała ochotę nawtykać synowi i wytoczyć całą typowo matczyną artylerię pretensji i żalu. Przeszło jej jak ręką odjął, kiedy tylko zobaczyła jego twarz. Od dawna nie widziała go w takim stanie. Zalewał się łzami i przepatrywał wszystkie krzaki niemal z paniką. Dawało się wyczuć, że znacznie bardziej boi się o psa niż o własną skórę.
Wyskoczyła z samochodu, dopadła do chłopca i natychmiast go przytuliła.
– Znajdziemy ją – zapewniła.
– To moja wina… – wybąkał przez zatkany nos.
– To, że jesteś tutaj, na pewno, ale to, że Kufa gdzieś się zapodziała, już niekoniecznie. Nie wiadomo, co jej strzeliło do głowy. To nie jest wielki teren, tam dalej zaczyna się przecież osiedle. Pierwszy raz tu łaziliście?
– Nie – przyznał.
Edyta nie wiedziała, czy się z tego cieszyć, czy jeszcze bardziej wkurzyć.
– Czyli zna okolicę. Trafi stąd do domu?
– Na pewno. Ona z każdego miejsca trafi – oświadczył Grześ z zapałem.
Kręcili się w pobliżu auta, chodząc wzdłuż ścieżki, którą chłopiec wędrował wcześniej z Kubą. Nawoływali i gwizdali. Bez skutku. Po suce nie został żaden ślad.
Mniej więcej po godzinie Edyta chciała już zasugerować, że może niesforna gadzina wróciła sama do domu. Mijała dwudziesta pierwsza, do zmroku pozostało nie więcej niż kilkadziesiąt minut. Blińska miała wszystkiego powyżej uszu, gdy przyszedł esemes od Beti:
Znalazłam Kufę. Polna ścieżka wzdłuż Wicka, między Łunowem a przystanią. Przyjedź.
Edyta wiedziała, gdzie szukać tego miejsca. W sumie dość blisko szkoły. Jeśli Beata Topola planowała zabrać swojego gacha na romantyczną randkę w dzikie plenery, to dokonała świetnego wyboru. Znacznie lepszego niż jakikolwiek zakątek plaży, zapchanej zapewne do granic przez wieczornych spacerowiczów. Pogoda zrobiła się piękna i turyści zjechali tłumnie do Świnoujścia, żeby świętować długi weekend.
Odpisała, że za chwilę się zjawi, zapakowała podekscytowanego syna w samochód i bez wahania pomknęła w wyznaczone miejsce. Nie miała żadnych przeczuć ani wątpliwości. Nie czuła lęku. Po prostu pojechała.
Już na początku drogi gruntowej łączącej osiedle z przystanią musiała ostro zwolnić. Jakość nawierzchni nie byłaby może wyzwaniem dla Jędrkowego freelandera, jednak dla małej yariski okazała się destrukcyjna. Edyta wlokła się między drzewami w porywach do dwudziestu kilometrów na godzinę, gdy nagle, tuż pod koła, wtarabanił jej się pies. Musiał wyrwać się komuś i wyskoczyć zza krzaków. A tam komuś! Wiadomo, że Beacie. Znała Kufę, lubiły się, jednak kiedy suka zwietrzyła swoich, Beti znalazła się na straconej pozycji.
Grześ krzyknął ostrzegawczo. Edyta zdążyła wyhamować i oboje jak z procy wystrzelili z samochodu witać się ze zgubą. Przykucnęli i drapali ją z zapałem za uchem, jednocześnie obsobaczając na czym świat stoi. Blińska nie zauważyła momentu, kiedy chłopiec się wyprostował i rozciągnął usta w szerokim uśmiechu.
– O, to pan. Dzień dobry. Widziałem pana dzisiaj przy szkole.
– Cześć, komisarzu Gradecki – padło w odpowiedzi.
Z zaciekawieniem podniosła wzrok. Szybkim krokiem podszedł do nich dość interesujący blondyn, o mocno zarysowanej, sympatycznej twarzy. W błękitnych, niemal lazurowych oczach tkwiło coś intrygującego, co skojarzyło się Edycie z romantyczną melancholią. Taki trochę Don Kichot. Miał na sobie dżinsy i brązową sportową bluzę z rękawami podciągniętymi aż do łokci. Wystawały spod niej tatuaże, na widok których opadała szczęka. Jakie koty, jasny gwint! Blińska pomyślała w przelocie, że cwaniara z tej Topoli, bo uskuteczniła całkiem zacny podryw. Zanim zdążyła rozejrzeć się za koleżanką, facet złapał Kufę na skórę na karku i stanowczym ruchem odciągnął na bok, jednocześnie zakładając jej na szyję sznurek.
Edyta natychmiast poderwała się do pionu.
– Ej! Co pan robi, do dia… – Urwała w pół słowa, bo nagle, gdzieś z tyłu, zmaterializował się drugi gość, wysoki, chyba nawet wyższy niż Wojtek, łysy, bykowaty, z nalaną twarzą, która kiedyś może i była przystojna, choć misiowata, teraz jednak sprawiała wrażenie opuchniętej i rozlazłej. W dodatku wykrzywiało ją niezadowolenie. Zdecydowanie nie wzbudzał sympatii.
Złapał Grzesia od tyłu za szyję, jak kurczaka, i odciągnął na bok ścieżki, jednocześnie przykładając mu lufę pistoletu do skroni. Chłopiec struchlał. Ręce automatycznie skoczyły mu do góry w próbie obrony, zaraz jednak bezwładnie opadły wzdłuż tułowia, gdyż metal przy głowie zniechęcił go do bohaterskich zrywów. Gwałtownie zachłysnął się powietrzem i popatrzył pytająco na blondyna.
– Psa poprowadzi kolega, a my się przespacerujemy we troje – oznajmił łysy głosem tak cichym, jakby trzymał w ręku wędkę, a nie broń z palcem na spuście.
Kufa wpadła w szał i zaczęła się wyrywać temu z kotami. Wcale się jej nie bał. Bez pośpiechu zarzucił jej na głowę sztywny parciany worek i mocno związał na szyi. Suka szamotała się i ujadała zaciekle, ale nagłe odcięcie od bodźców wzrokowych chyba nieco ją oszołomiło. Pociągnął ją między drzewa, tymczasem gość trzymający Grzesia wskazał Edycie gestem, żeby poszła za blondynem i psem.
– Puść go! – rzuciła stanowczo Blińska.
Wcale nie zamierzała ulegać. Była pewna, że pistolet to tylko zwykły straszak. Miała podejrzenie graniczące z pewnością, że to jakiś głupi żart wymyślony przez Beatę. Cały czas się rozglądała, czy gdzieś między drzewami nie czai się koleżanka. Widząc przerażenie malujące się na twarzy Grzesia, który najwidoczniej uwierzył w tę szopkę, miała ochotę dopaść kretynkę i rozerwać ją na strzępy.
– Idź, kurwa, wreszcie, bo gnojowi łeb upierdolę! – warknął łysy.
Dziwnie rozszerzone źrenice błysnęły obłędem. Szyja faceta poczerwieniała ze złości.
Edyta poczuła, że wzdłuż kręgosłupa spływa jej strużka potu. Na sekundę zajrzała synowi w oczy i posłusznie zagłębiła się w gąszcz zieleni.
Po kilkudziesięciu krokach znaleźli się na miniaturowej polanie, tuż przy jeziorze. Na samym środku stało stare, wysłużone mondeo. Wyglądało tak, jakby już jakiś czas temu wyzionęło ducha i tylko cierpliwie czekało na godny pochówek. Blińska wątpiła, czy grat jest w stanie jeszcze gdziekolwiek pojechać. Przeszło jej przez myśl, że może chodzi im o samochód. Kit z tym, niech biorą toyotę w diabły, byleby przestali straszyć jej dziecko. Miała już to nawet zaproponować. Wciąż nie traktowała sytuacji całkiem poważnie, bo faceci zachowywali się dziwnie. Niby zdecydowani, ale jacyś tacy chaotyczni. Agresywni, jednak bez przekonania, jakby nie do końca przemyśleli scenariusz działań, a nie przywykli do improwizacji. Dlatego wciąż pozostawał w niej ślad nadziei, że to durny żart koleżanki i tylko jej pomagierzy zagalopowali się zbyt daleko.
– Zrób coś, do kurwy nędzy, z tym kundlem, bo nie wytrzymam jego ujadania! – warknął byczek do kumpla. – Miałeś się go pozbyć. Już nie jest nam potrzebny.
– Zabieraj ich do samochodu, z psem sobie poradzę – odszczeknął mu blondyn.
Blińska bez wahania wyciągnęła z kieszeni spodni telefon. Zamierzała zadzwonić do Beaty i opieprzyć ją za durne pomysły. Łysy dostrzegł to kątem oka, nie odrywając czujnego wzroku od Kufy. Ręka trzymająca pistolet odskoczyła na ułamek sekundy od głowy Grzesia, wyprostowała się w łokciu i trafiła prosto w jej nadgarstek. Telefon upadł w trawę. Z krótkim krzykiem Edyta złapała się za obolałe miejsce. Wiara w to, że bierze udział w błazenadzie, momentalnie w niej zgasła.
Kufa, rozumiejąc znacznie więcej niż jej właścicielka, znowu wpadła w szał. Usiłowała się wyrwać, ale wydziarany facet ściskał ją między nogami, jednocześnie obwiązując sobie dłoń sznurkiem, który kończył się na szyi zwierzęcia. Szybko się przekonał, że nie jest łatwo zapanować nad miotającą się furią o krótkiej, śliskiej sierści. Nagle smukły tułów wyślizgnął się i nie tracąc czasu, suka wystrzeliła jak z procy. Po omacku, nie widząc nic przez worek na głowie, rzuciła się w stronę łysego. Ten, wyraźnie wystraszony, nie zwlekał ani chwili. Znów oderwał pistolet od głowy Grzesia i bez wahania wycelował w pędzącego psa. Nie zważał na to, że jego kumpel wciąż trzyma zwierzę na prowizorycznej smyczy i Kufa ma nie więcej niż dwa czy trzy metry swobody.
Wystrzał przetoczył się w głowie Edyty głośnym hukiem, a zaraz potem dotarł do niej przesiąknięty bólem skowyt.
– Nie strzelaj! – wydarł się spanikowany blondyn. Szarpnął sznurek i zaczął cofać się z psem między krzaki. – Zaczekaj chwilę, coś z nią zrobię.
– Skręć jej kark i wracaj! – krzyknął za nim rozdrażniony łysy, po czym przystawił pistolet z powrotem do głowy Grzesia. – Truchło wrzuć do jeziora.
Facet z tatuażami zniknął za ścianą zieleni.
– Kufa! – zawołał chłopiec z rozpaczą w głosie.
– Zamknij się! – Usłyszał tuż przy uchu i poczuł twarde uderzenie pistoletem w skroń.
Spod rozciętej skóry wypłynął wąski strumyczek krwi.
– Czy mamy wreszcie, kurwa, jasność? – wycedził przez zęby łysy, zerkając na Edytę. – Dotarło? Żarty się skończyły. Jeśli będziesz współpracować, a twój mąż nie okaże się ostatnim łajdakiem, to nikomu nic się nie stanie. Decyzja należy do ciebie. I oczywiście do niego. A teraz wsiadaj za kierownicę – dodał, wskazując na mondeo.
Zauważyła, że trzęsą mu się ręce i co chwilę nerwowo mruży oczy, jakby raziło go gasnące światło dnia. Wyglądał na chorego, pod oczami miał sine cienie, a nalana twarz zrobiła się nagle upiornie blada. Pomyślała, że zwariował, jeśli mu się zdaje, że tym przegniłym autem da się jeszcze gdzieś pojechać. Spróbowała schylić się po telefon, ale wrzasnął:
– Zostaw! Nie będzie ci do niczego potrzebny. Do kontaktów ze światem masz teraz mnie i tamtego kretyna. Ale uwierz mi, ja jestem dla ciebie znacznie lepszym rozwiązaniem.
– Czego od nas chcecie?
– Dowiesz się w swoim czasie. Na razie musisz nas bezwzględnie słuchać, jeśli chcesz, żeby mały wrócił do domu w jednym kawałku. Torebkę i kluczyki od toyoty połóż grzecznie na trawie obok telefonu. Powoli. Potem ładuj się do samochodu albo strzelę gnojowi w nogę, tak jak kundlowi.
Nie zamierzała ryzykować. Delikatnie zsunęła z ręki pasek torebki, żeby nie rozdrażnić bandziora gwałtownymi ruchami, i zostawiła ją na ziemi wraz z kluczykami. Pocieszała ją myśl, że przecież Grześ też ma telefon, o czym ten świr najwyraźniej nie wie. Z pewnym trudem uchyliła zdezelowane drzwiczki i usiadła na zapadniętym fotelu.
Wnętrze forda śmierdziało wżartym na amen brudem i nikotyną. Edyta opuściła szybę i dopiero wtedy zatrzasnęła drzwi. W tym czasie łysy wepchnął Grzesia na przednie siedzenie obok niej, a sam ulokował się tuż za nim. Żeby nie miała głupich pomysłów, pistolet przyłożył do oparcia, mniej więcej na wysokości nerek dziecka. Przykazał im zapiąć pasy i czekać.
– Wszystko dobrze? – szepnęła do syna.
Stwierdziła z ulgą, że krew z jego skroni już nie cieknie. Rozcięcie okazało się nieduże i dość płytkie.
Chłopiec niepewnie pokiwał głową, ani na moment nie spuszczając z niej wzroku. Oddychał płytko przez nos, usta zacisnął w wąską kreskę. Podejrzewała, że boi się odezwać – i specjalnie mu się nie dziwiła.
– Zamknij ryj! Ani słowa! – padło polecenie. – Milczymy i czekamy!
– Na co? – spytała mimo zakazu.
– Na to, aż Błażej pozbędzie się psa i tego twojego grata.
Chłopiec zagryzł mocniej szczęki, jednak nie płakał, nie wydał z siebie żadnego dźwięku. W samochodzie zapadła głucha cisza.
Po jakichś dwóch kwadransach, które Edycie i Grzesiowi rozwlekały się niebotycznie, z zapadającego mroku wychynął blondyn. Podszedł do forda i zajął wolne miejsce z tyłu.
– Topiłeś ścierwo w Bałtyku czy jak? – warknął łysy. – Dłużej się nie dało?
– Co pan zrobił z moim psem? – zapytał półszeptem chłopiec, ledwo poruszając wargami.
– Nic. Nie bój się, mały – mruknął Błażej. – A ty jedź, poprowadzę cię – dodał spokojnie do Blińskiej i wręczył jej kluczyki.
– Gdzie jest Beata? – rzuciła, bo wraz ze strachem o siebie i dziecko rósł w niej niepokój o koleżankę.
– Jaka Beata? – spytali jednocześnie.
Zrozumiała, że w tym momencie niczego się od nich nie dowie. Odpaliła silnik. Ryknął ogłuszająco, prawie pozbawiając ją tchu. Ostrożnie wymanewrowała spomiędzy drzew. Panicznie bała się tego, że samochód zadrży, wpadając w jakąś dziurę, i ten łysy zwyrodnialec przypadkiem naciśnie spust. Starała się prowadzić najpłynniej, jak się dało. Posłusznie reagując na rzucane z tyłu wskazówki, wjechała na szosę do Międzyzdrojów i dalej potoczyła się sto dwójką, prosto na wschód. Z każdą chwilą coraz bardziej oddalała się od domu. Kawałek za Wisełką blondyn kazał jej odbić w prawo. Wjechali w plątaninę dróg gruntowych wijących się między podmokłymi lasami i nieużytkami. Wreszcie znaleźli się w otoczeniu porzuconych ruder i zdewastowanych ogródków działkowych. Po jakimś czasie, który Edyta oceniła na cztery do pięciu kilometrów, droga skończyła się gwałtownie na niskiej drewnianej bramie, za którą w mroku majaczyło kilka przyczep kempingowych. Musiało być już dobrze po dwudziestej drugiej. Na ziemię spłynęła noc, potęgując niepewność ich losu.
Wydziarany facet wyskoczył z auta i otworzył bramę. Blińska wjechała, poganiana przez niego gestami, na wskazane miejsce i wyłączyła silnik. Łysy nakazał obojgu wysiąść, po czym pokierował Grzesia do małej przyczepy po lewej stronie podwórka. Edyta rzuciła się za nimi, ale potężne ramię odepchnęło ją tak mocno, że z impetem upadła na ziemię.
– Spróbuj robić problemy, a będzie po małym. – Usłyszała.
Ten z kotami natychmiast do niej podszedł, wziął ją za rękę i dźwignął do pionu.
– Jesteś cała? – spytał, po czym, nie czekając na odpowiedź, stanowczo poprowadził ją w przeciwnym kierunku.
Przyczepa przeznaczona dla niej wyglądała na sporo większą. Stała na prawo od bramy, oddalona o kilkanaście metrów od tej, w której zniknął łysy z Grzesiem. Szyby w oknach zabezpieczono kratami i pokryto jakąś czarną mazią. Nie wyglądała zachęcająco. Zresztą nic w tym miejscu nie sprawiało przyjaznego wrażenia i raczej nie wynikało to z panujących ciemności.
Blińska – doprowadzona do ostateczności faktem, że oddzielili ją od dziecka – cały czas usiłowała się wyrywać i pędzić za synem. Blondyn usadził ją w miejscu twardym szeptem wprost do ucha:
– Uspokój się. To wariat, psychol i ćpun. Naprawdę jest zdolny do wszystkiego. Nie zabije go, ale nie zdziwiłbym się, gdyby go uderzył albo postrzelił na przykład w kolano, a tego nie chcemy oboje, prawda?
Protesty umilkły natychmiast, w pół oddechu. Edyta pozwoliła podprowadzić się do drzwi, poczekała, aż wydziarany otworzy je kluczem, i dała się wepchnąć do niewielkiego ciemnego wnętrza.
– Jutro do ciebie przyjdę, to sobie porządnie pogadamy – oświadczył cicho. Nie wiedziała, czy to groźba, czy obietnica. Następnie rzucił znacznie głośniej: – Zobacz, jakie mam miękkie serce. Wszystko dla twoich wyuzdanych fanaberii. Załatwiłem ci opiekunkę i pielęgniarkę. Korzystaj, byle z umiarem. Nie tylko tobie się przyda.
Zaśmiał się jak z wybornego żartu i bez zbędnej zwłoki zaryglował wejście od zewnątrz.
W pomieszczeniu panowała zatęchła duchota. W ciszy wieczoru przez cienkie ścianki docierały typowe dźwięki nadchodzącego lata: rechotanie żab, cykanie świerszczy i brzęczenie owadów. Na tym tle dał się słyszeć czyjś przyspieszony oddech. Wystraszony czy podekscytowany nagłą niespodzianką? Blińska wpadła w popłoch, że zamknęli ją tu z jakimś zboczeńcem. Gwałtownie dopadły ją wspomnienia sprzed półtora roku, kiedy psycholog dziecięcy, w którym nagle obudził się świr, próbował ją zgwałcić w hotelowej windzie. Wtedy udało jej się umknąć. Teraz jednak sytuacja wyglądała znacznie gorzej.
Ciemność wzmagała lęk i podsuwała wyobraźni przerażające wizje. Edyta stała oparta plecami o drzwi, świadoma, że zostały zamknięte od zewnątrz na klucz. Napięła wszystkie mięśnie, szykując się do walki z nieznanym wrogiem. Serce jej waliło tak mocno, że zastanawiała się, czy ta druga osoba to słyszy. Walczyła ze sobą, by nie krzyczeć ze strachu. Nagle spod przeciwległej ściany dotarł do niej schrypnięty i niepewny damski głos:
– Naprawdę jesteś pielęgniarką?
Zamarła. Tysiąc myśli przegalopowało jej przez głowę, a wraz z nimi przyszła ulga. A niech to! Nie uwięzili jej tu samej! Obok w gęstym mroku siedzi druga kobieta. Trzeba wydobyć z siebie w miarę ludzkie dźwięki, jakoś ją uspokoić i może czegoś się dowiedzieć.
Przełknęła ślinę. Gardło wydało jej się suche i zaciśnięte.
– Nie… To chyba… To pomyłka. Tak… Na pewno…
– Nie sądzę, Błażej wydawał się bardzo zadowolony i od rana obiecywał mi towarzystwo. Bałam się, że wepchnie tu tego małego, żebym w ramach treningu miała kogo niańczyć – mówiła cierpkim, pozbawionym emocji głosem ginąca w ciemności postać, jakby było jej wszystko jedno.
Blińska postanowiła się tym nie zrażać i już nieco pewniej pociągnęła rozmowę:
– Który to? Ten blondyn z kotami?
– Ten. Drugi to Akson. Od niego trzymaj się możliwie z daleka. Lepiej mu nie podpadać, robi się coraz bardziej agresywny.
– Zauważyłam…
– Błażejowi możesz zaufać. To taki poczciwy głupek. Wszystkie zwierzaki do niego lezą. I ma delikatne ręce. Tylko nie bierz od niego fajek. – Kobieta chyba lubiła sobie pogadać, bo wcale nie trzeba było ciągnąć jej za język.
– Nie palę.
– I bardzo dobrze. To cholernie niezdrowe.
– Jesteś chora?
– Nie.
– To po co ci pielęgniarka?
– Co za różnica, skoro żadnej tu nie ma?
Edyta była niemal pewna, że lokatorka przyczepy z irytacją wzruszyła ramionami. Mimo to wypytywała dalej:
– Długo tu jesteś?
– Za długo. Który dzisiaj?
Pytanie niby nie wydawało się trudne, a jednak wymagało chwili zastanowienia.
– Dwudziesty dziewiąty maja. Wtorek.
– No to już grubo ponad dwa miesiące.
Gdyby nie to, że Blińska opierała się o drzwi, ugięłyby się pod nią nogi. Poczuła, że otoczył ją nagły chłód, jakby rozgrzana słońcem weszła do grobowca. Jezu, skąd takie skojarzenie? To tylko złudzenie. W przyczepie powietrze stało w miejscu. Mimo późnej pory panował niemal ukrop. Logika nie zostawiała miejsca na doznania zimna.
Zrezygnowana pomacała wokół ręką i usiadła na czymś, co mieściło się tuż obok i musiało pełnić rolę łóżka.
– Dwa miesiące?! Dlaczego? Co oni z tobą robią?
– W zasadzie nic poza tym, że nie pozwalają mi wyjść.
– W ogóle? Nawet w dzień?
– Błażej czasem zabiera mnie pod prysznic, jeśli dopisuje mu humor i jeśli nie ma Aksona.
– Jasna cholera, ale po co cię tu trzymają? Skoro niczego od ciebie nie chcą…
– Powiedziałam, że nic mi nie robią, a nie, że niczego ode mnie nie chcą. Spora różnica. Powód, dla którego ja tu gniję, jest oczywisty. Pytanie, po co im ty? Z tego, co wiem, nikogo poza tym małym nie mieli w planach. Jesteś w ciąży?
– Nie! Skąd ten pomysł?
– Ja jestem. Czekają, aż urodzę, potem sprzedadzą dziecko ojcu, a mnie puszczą wolno, o ile przeżyję całą tę akcję. W każdym razie takie przedstawili mi plany i głęboko wierzą w ich powodzenie.
– Jak to… sprzedadzą?
– Zwyczajnie. Za kolorowe druczki Narodowego Banku Polskiego. Nabywca, znaczy tatuś, to naiwny kretyn i sentymentalny głupek. Zapłaci bez marudzenia, kiedy mu powiedzą, że w przeciwnym razie utopią gnoja w bagienku. Mnie w sumie wszystko jedno. Nie zamierzam być matką.
Edyta była kompletnie oszołomiona. Zaczynała nabierać podejrzeń, że dostała się do jakiegoś domu wariatów rodem z horroru.
– Ten twój facet wie o dziecku? – zapytała. – W sensie, że się urodzi? Pewnie cię szuka.
– Nie wie. Nie miałam jeszcze okazji mu się pochwalić. Błażej i Akson zaniosą mu dobrą nowinę, kiedy już będą mieć towar w garści. Czeka go niespodzianka stulecia. Może nawet się ucieszy, bo zawsze marzył o roli tatusia.
– Boże, dziewczyno, dwa miesiące w tej norze? – Blińska nie mogła się otrząsnąć z szoku. – I gdzie ty masz niby urodzić?
– Tutaj. I tak sobie myślę, że pewnie dlatego cię złowili. Histeryzowałam, że sama sobie z tym nie poradzę i zdechnę razem z bachorem. Żaden z nich nie czuł się gotowy wejść w rolę akuszerki, więc zorganizowali kogokolwiek. Pewnie idioci uznali, że każda baba się nada. Tylko ciebie przywieźli?
– Nie. Porwali jeszcze mojego syna. Zamknęli go w innej przyczepie. Masz pomysł po co? On ma niecałe dziewięć lat, na pewno się boi. Ten łysy na jego oczach postrzelił naszego psa.
Blińska dostrzegła w ciemności, że zarys sylwetki, z wyraźnie powiększonym brzuchem, drgnął. Jej rozmówczyni usiadła na łóżku i spuściła nogi na podłogę. Wreszcie spytała z napięciem w głosie:
– Ej, jak ty się nazywasz?
– Edyta Blińska. A ty?
Kobieta z głośnym sykiem wypuściła powietrze. Po krótkiej pauzie, która wydawała się równie dramatyczna, co złowieszcza, zabrzmiał jej rozbawiony głos:
– Ja pierdolę, ale jazda! Ten Akson to naprawdę umie się zabawić. Jestem Justyna Blińska, pierwsza żona Andrzeja.
Edytę zamurowało. Z marszu odechciało się jej wszelkich konwersacji. To zakrawało na jakiś makabryczny żart! Wrażenie horroru wróciło z całą dławiącą mocą. To nie mógł być przypadek. Ktoś musiał to naprawdę gruntownie przemyśleć, żeby zamknąć je razem w jednej małej puszce. Byle nie zwariować, byle nie dać się otumanić. Trzeba się zastanowić, jak to przetrwać i jak się z tego wykaraskać.
Po kilku kwadransach sztywnego siedzenia zmusiła się do tego, żeby się położyć. Wszystko wokół śmierdziało zatęchłym brudem i wilgocią. Było duszno i strasznie. Było źle, okropnie – gorzej, niż mogła sądzić.
Wciąż nie chciała uwierzyć w to, co ją spotkało. Jeszcze próbowała się łudzić, że to po prostu jakiś okropny sen. Za chwilę przyjdzie Jędrek, pochyli się nad nią, połaskocze po bosej stopie i powie jej, że zaspała. A potem będzie szydzić z niej przez pół dnia, że jest okropnym śpiochem. Całkiem jak Ania.
Właśnie, co z Anią? Była w szpitalu, miała skurcze. Może dziecko właśnie się rodzi? I co z Beatą? Gdzie jest Beata? Wysłała do niej przecież esemesa. Może ją też trzymają w którejś z tych przyczep? A może po prostu znaleźli albo ukradli jej telefon? Tak, właśnie tak musiało być. Była ogłupiona tą planowaną randką, mogła nie pilnować swoich rzeczy.
Co zrobili z Grzesiem? Widziała, jak ten łysy wpycha go do przyczepy. Dużo mniejszej niż ta. Czy chłopiec został w niej sam? Pewnie się boi, może płacze. Jasny gwint, o co im chodzi? Chyba nie zrobią nic złego dziecku?
Jędrek ich znajdzie, na pewno. Tylko że Jędrka nie ma. Pojechał do Poznania. Po jaką owrzodzoną cholerę tkwi w tym Poznaniu? Twierdził, że to nie chodzi o kobietę. Zapewniał i zapierał się, zanim się rozłączyła. Powinna w to wierzyć, powinna mu zaufać, żeby całkiem nie oszaleć ze strachu.
Trzeba odpocząć. Najlepiej byłoby zasnąć, żeby jak najszybciej i jak najmniej boleśnie dotrwać do rana. Żeby nie płakać, nie myśleć, nie czuć.
– Weź się tak nie kręć – padło z sąsiedniego barłogu. – Daj spać w spokoju.
– Przepraszam – mruknęła.
Aż do białego rana leżała już cicho jak mysz pod miotłą, cały czas udając przed sobą – i przed tą drugą – że jej tu nie ma.
Grześ został brutalnie wepchnięty do ciemnej przyczepy, w której po omacku próbował się odnaleźć. Upadł na podłogę i boleśnie uderzył się w kolano. Syknął, instynktownie masując obite miejsce. W gęstym mroku kątem oka zauważył, że otwór wejściowy się zwęża. Natychmiast eksplodował w nim lęk, a desperacja pchnęła go do straceńczej odwagi.
– Proszę pana… – wydukał cicho.
Drzwi się zatrzymały, co uznał za ciche przyzwolenie do dalszej oracji.
– Proszę pana, mam tu spać?
– Tak – padła krótka odpowiedź.
– A siku? Gdzie mogę zrobić siku?
Zbolały głos dziecka niemal rozbawił stojącego w progu faceta. Też sobie wymyślił problem.
– Rusz głową i poszukaj łazienki. Albo lej pod siebie.
Chłopiec z trudem przełknął ślinę i uznał, że ten temat jest już wyczerpany. Został zatem jeszcze jeden, z tych najbardziej palących.
– A mamusia? – Odchrząknął, bo miał wrażenie, że głos ginie mu gdzieś w krtani. – Gdzie jest moja mamusia? – powtórzył nieco głośniej.
– Mamusia? A co ty masz trzy lata, że się tak pieścisz? Nie martw się, będzie w innej przyczepie.
– Nie zrobicie jej krzywdy? – drążył, nie zważając na przytyk.
– To zależy tylko od niej i od tego, czy raczy współpracować. A teraz śpij, mały, już po wieczorynce.
Zaraz po tych słowach zachrzęścił zamek i Grześ został sam. Chciał jeszcze zapytać, co to jest ta wieczorynka, bo jakoś kojarzyła mu się tylko z porą dnia. Pewnie o to właśnie facetowi chodziło. Użył takiego nietypowego zdrobnienia wieczoru.
– Sam masz trzy lata – zapyskował cicho w ramach odwetu, a potem pociągnął nosem i zaczął powoli badać swoje królestwo.
Obmacał wszystkie ściany i podłogę, ale ciężko mu szło. Podumał krótko i wreszcie doznał olśnienia. Wyszarpnął ze spodni telefon, odblokował klawiaturę, żeby włączyć latarkę, po czym chlasnął się otwartą dłonią w czoło. Sam, z pełną powagi krytyką, zwyzywał się w myślach od tumanów i bęcwałów, bo dopiero teraz oświeciła go myśl, żeby zadzwonić do taty. Zanim jednak zdążył wybrać numer, drzwi gwałtownie się otworzyły i wpadł ten drugi, z tatuażami. Wydarł mu komórkę z rąk i schował do kieszeni swojej bluzy.
– Niestety, mały, na razie nie będziesz nigdzie dzwonił – oświadczył spokojnym, nawet przyjaznym głosem.
Mimo wszystko Grześ bał się go znacznie mniej niż tego łysego, więc postanowił wybadać swoją sytuację.
– Proszę pana, dlaczego tu jestem?
Mężczyzna zamknął drzwi od środka i przysiadł na legowisku. Chłopiec stał naprzeciwko niego, opierając się plecami o ścianę.
– Bo mamy ważną sprawę do twojego taty. Bez ciebie jej nie załatwimy. Tak wyszło, przykro mi. Musisz wytrzymać.
– Jaką sprawę?
– To kwestie dorosłych. Nie zawracaj sobie głowy.
– Długo tu będę?
– Kilka dni. Tydzień, może dwa. Zobaczymy. To w sumie nie od nas zależy.
– A potem co?
– Potem wrócisz do domu. Bez obaw – zapewnił facet.
– A mamu… mama? – zaczął Grześ i natychmiast się poprawił, nie chcąc się narażać na kolejne pośmiewisko.
– Mama też na razie tu zostanie. Ale zamieszka w osobnej przyczepie.
– Dlaczego nie ze mną?
– Bo tak was będzie łatwiej upilnować. Poza tym tam się przyda komu innemu. Nie bój się.
– Tamten pan chciał do mnie strzelać.
– Nie chciał. Chciał tylko, żebyście pojechali z nami. Wrócisz do taty cały i zdrowy, już moja w tym głowa.
– Obiecuje pan?
– Obiecuję. Wystraszył cię, ale nie zrobi ci krzywdy. Mamie też nie. Będę was pilnował. I możesz mówić do mnie Błażej. W końcu znamy się nie od dziś i jesteśmy kumplami, nie?
Grześ nie był do końca przekonany, chociaż bardzo chciał mu wierzyć.
– A gdzie mogę… – spytał, przestępując wymownie z nogi na nogę.
– Tu, patrz. – Błażej wstał, wypełniając sobą natychmiast niemal całą wolną przestrzeń. – Gdy otworzysz te wąskie drzwiczki, to znajdziesz łazienkę. Jest woda, wprawdzie zimna, ale da się umyć ręce, i kibelek, taki turystyczny, korzystałeś kiedyś? Całkiem wygodne rozwiązanie, kupiłem specjalnie dla ciebie. Tylko nie szastaj tą wodą do mycia, bo zbiornik jest mały, a nie będę ci codziennie przynosił. I nie pij jej, bo dostaniesz sraczki. Jutro skołuję ci coś lepszego.
– Sok? – drążył chłopiec niepewnie, z niepokojem obserwując ciemną jamę mającą służyć mu za toaletę.
– Nie wiem, może sok, a może herbatę. Zobaczymy. Jaki lubisz?
– Każdy, byle nie warzywny. Najbardziej jabłkowy.
– Zapamiętam. Jesteś głodny?
– Tak.
– Masz – mruknął Błażej, wyciągając z kieszeni nieco rozgniecionego snickersa. – Na dziś musi ci wystarczyć. Przyjdę rano. Przyniosę ci coś do czytania i pogadamy.
– Dziękuję – odpowiedział mechanicznie Grześ i przycupnął na barłogu.
– Fajny z ciebie dzieciak – oświadczył facet. – Zadziwiające, taki spokojny i odważny. Jestem z ciebie dumny. Poszperaj pod ścianą, masz tam jaśka i śpiwór. Dobranoc.
Kiedy chłopiec został sam, z ulgą skorzystał z wątpliwej jakości toalety, pościelił sobie, jak umiał, a następnie zawahał się przed ugryzieniem batona. Z głodu ssało go potężnie, bo od pospiesznie zjedzonego obiadu w domu Kuby nie miał nic w ustach. Bardziej jednak chciało mu się pić. W dodatku hamowała go myśl, że nie będzie mógł umyć zębów. Mamut byłby niezadowolony, gdyby się dowiedział.
Myśl o Mamucie sprawiła, że w gardle gwałtownie urosła mu gula, którą bezskutecznie próbował przełknąć. Ten pan z kotami, Błażej, obiecywał, że nic jej nie zrobią. Był miły, przecież ich znał i Kufa na niego nie szczekała… No właśnie, Kufa! Co się z nią stało? Zapomniał zapytać. Jak mogło mu to wylecieć z głowy? Skumulowany niepokój zaczął go powoli przerastać. Okazał się silniejszy od głodu, zmęczenia i przemożnej chęci zachowania się jak dorosły mężczyzna. Przycisnął twarz do małej, śmierdzącej zatęchłą wilgocią poduszki i wreszcie przestał walczyć z płaczem.
Nim zasnął, sparciała poszewka całkowicie namokła.
Tymczasem przy drugiej spośród większych przyczep dał się zauważyć jakiś ruch.
– Nieźle poszło, co? – mruknął blondyn, wpychając się bez pukania do środka.
Ledwo zajrzał, zdążył się zorientować, że Akson leży z zamkniętymi oczami i wykrzywioną bólem twarzą. Sprawiał wrażenie, jakby nie był w stanie nawet unieść powiek. Z jego gardła wydobywał się cichy jęk.
Mrok rozpraszała słaba lampka kempingowa na baterie.
– A tobie co? – spytał zaniepokojony Błażej, stając nad nim i zerkając z lekkim obrzydzeniem.
Przez chwilę nic się nie działo. Łysy milczał, drżały mu ręce, a twarz pozostawała blada i nieruchoma jak maska. Wreszcie kąciki jego ust się poruszyły i z dużym wysiłkiem wyjęczał:
– Podaj mi…
– Co?
– Podaj mi – powtórzył i wskazał ręką na półkę nad łóżkiem.
Leżał na niej, w kartonowym pudełku, stały zestaw, którym wtłaczał sobie w żyły eliksir szczęścia.
Błażej zgarnął je jednym ruchem i rzucił kumplowi na podołek.
– Masz, ładuj. A następnym razem pilnuj dawek. Jakbyś zaczął zdychać nad tym jeziorem, gówno byśmy załatwili. Jeszcze byś postrzelił tego małego.
Przez następne minuty w przyczepie panowała absolutna cisza. Błażej beznamiętnie obserwował, jak Akson wstrzykuje sobie w żyłę narkotyk. Wyciągnął zza bluzy heinekena i powoli sączył z rozanieleniem na twarzy. Nie spieszył się. Spokojnie czekał, aż kumpel będzie w stanie rozmawiać.
– Masz jej telefon? – wysapał wreszcie łysy z wyraźnym wysiłkiem.
– Tylko dzieciaka. Ten Rudej cały popękany. Gówno wart.
– Namierzą go, debilu, i znajdą nad jeziorem ślady. Przecież ci mówiłem…
– Spoko, nie fafloń się tak. Pamiętam. Wyjąłem kartę SIM i zostawiłem samą wydmuszkę. Nic nie namierzą.
– Z komórki gnoja też wyjąłeś?
– Echeś – mruknął blondyn z dumą i zaprezentował na otwartej dłoni dwa maleńkie prostokąty.
Akson pokiwał głową.
– Spierdalaj – warknął.
– Nie, jakie „spierdalaj”? Chyba należą mi się wyjaśnienia. Gdzieś łaził, zanim się spotkaliśmy? Miałeś mi pomóc. Psa musiałem łapać sam, dowlokłeś się w ostatniej chwili. Zawiodłeś mnie. Ze wszystkim zaczynasz nawalać przez to ćpanie. Nie tak się umawialiśmy.
– Mówiłem ci, żebyś spierdalał. Załatwiałem ważną sprawę. Życiową.
– Jasne, więcej kompotu…
– Zejdź ze mnie, człowieku. Sprawdź, czy dobrze pozamykane, i kładź się spać, bo nie wiadomo, jakie tango zaczną nam odstawiać z rana. Zwłaszcza aktualna Blińska. Widzę, że już na tę okoliczność zafundowałeś sobie lepszy napój.
Błażej z zadowoleniem obejrzał puszkę.
– Rudą zajmę się osobiście – oznajmił.
Patrzył jeszcze chwilę na leżący wrak człowieka, który chyba zasnął albo stracił przytomność, bo gałki oczne uciekły mu nagle do góry. Pociągnął kilka łyków piwa, sapnął z zadowoleniem i powoli przejrzał rzeczy Aksona. Znalazł mnóstwo głupot, które kompletnie go nie interesowały, aż wreszcie trafił na skórzaną kaburę z berettą. Bez wahania wziął ją do ręki i obejrzał ze wszystkich stron.
– Nie pozwolę, żeby ktoś na moich oczach strzelał do psa i celował do dziecka, zwyrodnialcu – mruknął.
Odwrócił się i wyszedł, zabierając broń. Towarzyszyła mu myśl, że wystarczy mały łut szczęścia i całą forsę zgarnie sam, bo ten porąbany ćpun zwyczajnie się wykończy.