- W empik go
Sławny człowiek - ebook
Sławny człowiek - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 372 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Porecki był podniecony. Mówił coraz szybciej, nierównym głosem, który chwilami zniżał się aż do szeptu. Zacierał ręce i nerwowo kręcił się na krześle. Przytem pił. Na twarz wystąpiły mu rumieńce, oczy nabrały gorączkowego blasku.
– Jeszcze tydzień… Za tydzień zobaczymy – szeptał, pochylając się ku Lipczyńskiemu. – To dopiero będzie moje prawdziwe wejście do literatury. Wszystko, co dotychczas napisałem, przekreśla się…
– To sąd zbyt ostry – próbował zaprzeczyć Lipczyński. – Pańska powieść…
Nie dał mu skończyć.
– Dziecinna panie, niech mi pan wierzy, dziecinna. Może są w niej niezłe rzeczy, ale stać mnie na lepsze i mogę ją śmiało wyrzucić na śmietnik.
Jego dumny ton podobał się Lipczyńskiemu. Sięgnął ręką po pękatą butelkę z likierem, która stała przed nimi na stoliku.
– Niech pan kończy swój kieliszek… Napijemy się jeszcze po jednym. A może i kawy?
– Dobrze.
Lipczyński zadzwonił na kelnera.
– Pańskiej sztuce wróżą wszyscy ogromne powodzenie. Urządzimy panu owacyę. To musi być jednak niezmiernie rozkoszna rzecz przeżywać chwile takiego tryumfu… dla nas zwykłych śmiertelników niedostępna.
– Tryumfu, albo klapy – roześmiał się Porecki.
– Przesadna, autorska skromność. W tej chwili nie wierzy pan w to co pan mówi. Nie znam pańskiej sztuki, ale spodziewam się, że będzie przedewszystkiem szczerą. A ja w literaturze najbardziej cenię szczerość. Dlaczego pańska powieść, choć ją pan tak surowo sądzi, mnie się podobała… To bardzo, bardzo szczera rzecz…
Porecki pokiwał głową i uśmiechnął się melancholijnie. Można było wyczytać w jego uśmiechu i spojrzeniu: "Tak, daję wam własne serce do zabawy". Ale był uszczęśliwiony. Z Lipczyńskim znali się bardzo mało. Poznał go raz przelotnie w towarzystwie i kłaniał mu się przy spotkaniu na ulicy, bo lubiał znajomości ze złotą młodzieżą. Al e nawet dwóch słów nie zamienili ze sobą nigdy. Dziś Lipczyński zaczepił go pierwszy. Widocznie zapowiedziana premiera zaczynała już zwracać na niego uwagę Warszawy.
i codziennie musiał przeżywać przykre sceny. Wszyscy w domu go nie lubili i nawet dwie najmłodsze latorośle Zakrzewskich, anemiczne podlotki, odpowiadały zawsze na jego ukłony niechętnem skinieniem głowy, podobnym raczej do nerwowej drgawki i mijały go szybko, jak zapowietrzoną istotę. Dlatego nie lubiał spotykać nikogo z tej "kanalijnej bandy" (tak w myśli nazywał całą rodzinę) i starał się zawsze jak najciszej wymykać z domu, a jak najpóźniej wracać.
Czasami, gdy wychodził, służąca wybiegła za nim do sieni.
– Proszę pana, proszę pana, pani chce się z panem rozmówić.
– Za dziesięć minut wrócę, teraz nie mam czasu – odpowiadał, zbiegając szybko po schodach.
Służąca mruczała coś pod nosem, czego wolał nie słyszeć i zatrzaskiwała drzwi. Miał w niej również zawziętą nieprzyjaciółkę, bo obiecał jej dopłacać po trzy ruble miesięcznie za usługę i był za cały czas winien. Na każdym kroku starała mu się dokuczyć, a on był wobec tych wszystkich drobnych upokorzeń bezbronny i zostawała mu tylko jedna pociecha, że po otrzymaniu pieniędzy ją i całą rodzinę państwa Zakrzewskich zwymyśla jak psów.
Najbardziej drażniło go to, że Zakrzewski, pedantyczny urzędnik, słuchał jego zapewnień
o pieniądzach, które miał za sztukę otrzymać, jak bajki. Kiwał głową, uśmiechał się zgryźliwie i powtarzał:
– Wszystko to pięknie, panie, ale ja nie mogę dłużej czekać.
– Tydzień.
– Odkąd ja to słyszę. Za to go znienawidził.
Obszedł całą kawiarnię i nie spostrzegł ani jednej znajomej twarzy.
Musiał wyjść.
Deszcz wciąż padał zimny, przejmujący, chodniki pokryte były lekką warstwą błota. Ledwo kilka kroków uszedł, poczuł jak mu się woda do butów nalewa. Przeddzień sławy. Za tydzień premiera. Rzuci Warszawie swój dramat, wypieszczony w marzeniach bezsennych nocy, olśni oczy filistrów wizyą wiosny, miłości i słońca. Ale to dopiero za tydzień; dziś miał się jak żebrak włóczyć po deszczu, nie mając sobie nawet za co kupić marnej filiżanki kawy… Może się jeszcze z tego zimna rozchorować i nie doczekać przedstawienia. Wszystko możliwe. Gorzkie łzy bezsilnej wściekłości zakręciły mu się w oczach. Strasznie był ciężki do przeżycia ten przeddzień tryumfu i sławy.II.
Cóż to pan autor taki zamyślony? Znajomych pan na ulicy nie poznaje? Porecki podniósł szybko głowę. Wysoki, tęgi blondyn, w grubym paltocie, z podniesionym do góry karakułowym kołnierzem, wyciągał ku niemu rękę, śmiejąc się dobrodusznie.
– Bauman!
O mało na szyję nie rzucił mu się z radości.
– Nie opuszcza mię moja dobra gwiazda – zawołał wesoło impertynenckim tonem. – Chodźmy!
Chwycił Baumana pod rękę i gwałtownie pociągnął go za sobą.
– Co, dokąd? – opierał się Bauman. – Ja spać idę. Jutro o ósmej muszę już być na nogach, nie tak jak pan, wolny ptak… Pan może sobie spać choćby do wieczora…
– Dobrze, dobrze. Opowie mi pan to po kolacyi.
– Ja już dawno jestem po kolacyi.
– Taki opasły burżuj, jak pan, nigdy nie może być dość najedzony. Bo właściwie po co Pan Bóg stworzył burżujów? Żeby miał kto Jego dary spożywać.
Bauman roześmiał się wesoło.
– Ładnie mię pan zaprasza.
– Ja pana nigdzie nie zapraszam. I przemocą ciągnął go za sobą.
– Dobrze – westchnął Bauman, widząc, że się nie uwolni od Poreckiego. – Ale da mi pan słowo, że nie będziemy siedzieli dłużej niż kwadrans.
Porecki dał mu słowo z wielką chęcią. Wiedział, że się ten kwadrans przedłuży do późna w noc, skoro tylko Bauman zacznie mu się zwierzać ze swoich przygód miłosnych. Natem właściwie opierała się ich przyjaźń. Bauman był przedstawicielem jednej z fabryk rosyjskich i z literaturą nie miał nic wspólnego. Ale uważał wszystkich literatów za głębokich znawców duszy ludzkiej i dlatego szukał ich towarzystwa. Po za interesami zajmowały go dwie rzeczy: kobiety i kwestya życia pozagrobowego. Potrafiłby niemi zanudzić najcierpliwszego człowieka pod słońcem. Porecki żył z nim jednak. Zdobył sobie w przekonaniu Baumana opinię wytrawnego psychologa i udzielał mu cennych wskazówek, jak należy usidlać serca kobiece. Wzamian za to Bauman zapraszał go na kola – cye i dość często pożyczał mu niewielkich sum pieniędzy. O życiu zagrobowem rozmawiali rzadziej, bo chociaż Porecki bez zastrzeżeń zgadzał się na nieśmiertelność, ale ile razy ten temat poruszono, nie chciał pić piwa tylko wino. Po za oczyma Baumana kpił i wyśmiewał się z niego, lecz mimo to szczerze z nim sympatyzował.
– Słowo daję, już pierwsza dochodzi – jęczał Bauman.
– Nie zawracaj pan głowy…
. Kilka chwil szli w milczeniu, kurcząc się i przytrzymując rękami kapelusze. Gwałtowny wiatr siekł im twarze. Bauman sapał, Porecki wymijał ostrożnie kałuże wody, które czarnemi taflami lśniły na chodnikach i wciąż przytem potrącał Baumana:
– Nie może pan iść prosto?…
– W wodę będę lazł?… Jak pan ma kalosze po kolana, to panu wszystko jedno, gdzie pan nogi stawia.
Dobrnęli wreszcie do restauracyi. W sali niewiele już było osób. Usiedli przy stoliku i Bauman, zapalony hygienista, z przerażeniem patrzał, jak Porecki jeden po drugim wlał w siebie cztery kieliszki wódki. Potem, jak zgłodniały wilk, rzucił się na jedzenie. Na przyjaciela mało zwracał uwagi i półsłówkami odpowiadał na jego pytania.
Dopiero przy czarnej kawie zwrócił się do Baumana.
– Byłem dziś na próbie.
– Aha, kiedyż pańska sztuka idzie?
– Za tydzień.
I zaczął się uskarżać na kłopoty, jakie ma z wystawieniem. Ci wszyscy aktorzy, to kabotyni ostatniego rzędu. On im swoje, a oni swoje. Każdy uważa się w duszy za mądrzejszego od wszystkich autorów dramatycznych i gra tak, jak jemu się podoba. Poprostu trzeba im wymyślać.
Nie było w tem ani słowa prawdy. Porecki przychodził na próby onieśmielony i przeważnie nie odzywał się wcale. Każdego z aktorów, który zwracał się do niego z jakiemkolwiek zapytaniem, obsypywał komplementami. Imponowali mu eleganckim krojem garniturów, niepokalanym blaskiem całych butów, pańską pewnością siebie. Jak arystokraci rozmawiali o wyścigach i Monte-Carlo. Czuł się wobec nich małym i nędznym.
Ale kiedy go na mieście pytano, jak próby idą, krzywił się i narzekał na aktorów. Zaczynał już urabiać w sobie pewną pozę pisarza scenicznego i uważał, że powinien być niezadowolony z wykonawców swojej sztuki. A zwłaszcza wobec Baumana, o którym wiedział napewno, że go wieści z za kulis nie dojdą, nie krępował się już niczem.
– A cóż oni, panie, nie obrażają się, jak im pan tak wymyśla? – dziwił się Bauman.
– Może się obrażają… nie wiem.
– Mm..!
Bauman odpowiadał półsłówkami. Był strasznie śpiący, oczy kleiły mu się ze znużenia. Postanowił popsuć humor Poreckiego, żeby go prędzej do domu wyciągnąć.
– Sztuka… sztuka… ładna to rzecz. A ja swoją drogą poradziłbym panu postarać się o jaką stałą posadę, choćby w redakcyi…
Porecki wzruszył niecierpliwie ramionami.
– Znów pan zaczyna?
– Miałby pan jakiś stały dochód przynajmniej, a pisać mógłby pan wieczorami. Tak jest pan wiecznie goły.
– Dziękuje za współczucie.
Wypił gwałtownie kawę i zerwał się od stołu.
– Chodźmy, nie chcę mieć pańskiego snu na sumieniu.
W tej samej chwili na progu sali ukazał się wysoki, szczupły młodzieniec we fraku z elegancko przystrzyżoną jasną bródką. Spostrzegłszy Poreckiego, ukłonił mu się przyjacielskim ruchem dłoni i z widocznym zadowoleniem zbliżył się do stolika.
– Jak się masz, Waciu!… Uciekasz? Zostań ze mną parę minut.
– Mogę zostać – odparł Porecki, odzyskując w jednej chwili humor. – Panowie się nie znają? Pan Bauman, pan Osmęcki – przedstawiał towarzyszowi eleganckiego młodzieńca.
Osmęcki wyciągnął rękę przesadnym ruchem i niedbale rozsiadł się na krześle.
– Cóżeś ty taki wystrojony? – dziwił się Porecki, obrzucając trochę zawistnem spojrzeniem jego frak, błyszczące lakiery i białe rękawiczki.
Osmęcki uśmiechnął się pobłażliwie.
– Każdy cywilizowany człowiek ubiera się wieczorem we frak. Tylko u nas w Warszawie panują jeszcze zupełnie barbarzyńskie obyczaje. Przecież tu – ciągnął z wyraźną pogardą w głosie – nawet na premiery do teatru przychodzą w marynarkach. Zupełna Azya.
Bauman wytrzeszczył na niego z przerażeniem oczy.
– Tak, u nas pod tym względem ludzie są bardzo zaniedbani – potwierdził żywo Porecki.
– Muszę ci coś przyjemnego powiedzieć – ciągnął dalej z dworskim uśmiechem Osmęcki – spotkałem dziś wieczorem Lipczyńskiego.
– Siedziałem z nim całe popołudnie w kawiarni.
– Właśnie, wspominał mi o tem. Jest tobą zachwycony. Rozpływa się poprostu. Byliśmy razem na wieczorze u hrabiny Dymnickiej Przez cały czas tylko o tobie gadał. Wszyscy wybierają się na twoją sztukę i chcą cię koniecznie poznać. Obiecaliśmy, że cię wprowadzimy. Zresztą bardzo przyjemny dom, kolacye mogłyby być lepsze, no, ale można wytrzymać.
Porecki aż poczerwieniał z radości. Nawet Bauman, który dotąd nie brał udziału w rozmowie i manifestacyjnie ziewał, z zaciekawieniem zaczął się przysłuchiwać Osmęckiemu.
– Duże było zebranie? – zapytał Wacio.
– Nie, małe kółko – Osmęcki wymienił kilka utytułowanych nazwisk. – To są wszystko bardzo mili ludzie, kulturalni, znający się na sztuce. Wam się zdaje, że każdy hrabia…
– Przeciwnie, ja bardzo cenię arystokracyę – przerwał Porecki, nie pozwalając mu dokończyć zdania. – Cenię rasę w ludziach przedewszystkiem…
– I, jak ich poznasz zbliska tak, jak ja ich znam – mówił niezrażony Osmęcki, który całą swoją obronę arystokracyi prowadził właściwie dla tego jednego zdania – to się przekonasz, że naprawdę tylko z arystokracyą można żyć. A ty teraz powinieneś zacząć bywać w świecie, twoja sztuka wzbudziła ogólne zaciekawienie, wszyscy o niej mówią… stajesz się modnym, będziemy cię lansowali.
Osmęcki pochodził z arystokratycznej rodziny, która jednak nie utrzymywała z nim wcale stosunków. Tłomaczył to ciasnotą pojęć swoich najbliższych, którzy nie mogli darować mu, że się zniżył do literatury i przekładał kawiarniane znajomości z dziennikarzami i malarzami nad salony swojego świata. Oczywiście nikt temu nie wierzył. Wszyscy wiedzieli dobrze, że rodzina wyparła go się za różne ciemne sprawki. Powtarzano je często, dodając: "wyobraźcie sobie co za kanalia" i może właśnie dlatego, że je tak często powtarzano, utarły się i nie wywierały wrażenia.
Tak samo uwierzono mu, że jest literatem, chociaż nikt nigdy nie czytał żadnego jego utworu.
Był zresztą bardzo miły w towarzystwie. Starannie wychowany, elegancki i niewyczerpany w wyszukiwaniu nowych źródeł zabawy. Grosza nigdy przy sobie nie miał, i na wszystkie strony pożyczał, ale zachowywał pozory i przyzwyczajenia wielkoświatowca. Był wytwornym znawcą kuchni, wina, perfum, koni wyścigowych, psów, automobilów, wiedział na pamięć adresy najpierwszorzędniejszych krawców i szewców we wszystkich stolicach Europy i erudycyą pod tym względem mógł zaimponować.
Nie było talentu towarzyskiego, któregoby nie posiadał. Przytem miał znane nazwisko. To otworzyło mu wstęp do kilku domów zubożałej arystokracyi, rozpaczliwie poszukujących młodzieży z nazwiskami.
Poreckiego drażnił trochę lekki ton wyższości, jaki Osmęcki wobec niego przybierał, ale z drugiej strony Osmęcki powiedział mu tyle miłych rzeczy i to w dodatku w towarzystwie Baumana, któremu widocznie to imponowało, że stłumił w sobie niezadowolenie.
– Druga – odezwał się nagle Bauman, spoglądając na zegarek. – Z przyjemnością siedziałbym tu z panami, ale ja jutro muszę byćO ósmej rano na nogach.
– Kto to? – zapytał Osmęcki, skoro handlowiec znikł za drzwiami.
– Bydlę – mruknął Porecki – zresztą taki sobie dość przyzwoity facet. I kobiety bardzo się dopytywały o mnie? – ciągnął, zajęty już wyłącznie jedną myślą.
– Mówię ci przecież. Musieliśmy przyrzec, że cię tam zaprowadzimy. Teraz, jak twoja sztuka pójdzie, nie powinieneś zaniedbywać stosunków.
Rozmowa zelektryzowała Poreckiego. Co chwila między podnieconemi myślami wykwitało jakieś upajające marzenie. Snuł mu się po głowie cały szereg pomysłów do nowych dramatów i napisanie ich wydawało mu się rzeczą tak nieskończenie łatwą. Miesiąc porządnej roboty i wszystko będzie gotowe. Jak nic może pracować po dwanaście godzin dziennie, ma na to dość sił… Nie odkładając, zaraz od jutra weźmie się do pisania. I wyrzuci z siebie szereg dzieł namiętnych, prostych, mieniących się ogniem krwi i złota. Nie mógł już nawet rozmawiać. Osmęcki długo się nad czemś rozwodził, ale on nic z tego nie słyszał, pochłonięty zupełnie swoimi marzeniami. Odurzał się nimi z rozkoszą, jak haszyszem i mrużył oczy, jak gdyby chcąc ujrzeć gdzieś w oddali świetlany obraz swojej sławy.
– Spać ci się chce? – przerwał Osmęcki, spostrzegając jego roztargnienie.
– Nie, nie, wcale nie jestem zmęczony. Z wielką chęcią przesiedziałbym dziś do samego rana.
– Nie starczy…
– Czekaj, za tydzień, jak wezmę pierwsze pieniądze za sztukę, to się zabawimy. – Zaczął znowu fantazyować. – Sztuka pójdzie, musi pójść. Za dużo jest serdecznej krwi w tym dramacie, żeby nie porwał… Będą słuchali. Może im się trochę nieprzyjemnie zrobi, jak się tak przejrzą we własnych duszach, to pewno… ale on nie pisze dla zabawy…
– Potem ja się zmierzę ze sceną – rzucił Osmęcki. – Mam na warsztacie sztukę?
– Robisz – ucieszył się Porecki. Osmęcki wyciągnął z bocznej kieszeni fraka elegancki notatnik, oprawny w żółtą skórę.
– Tu mam cały scenaryusz. Jeśli chcesz, opowiem ci treść.
Ale restauracyę już zamykano. Służba pogasiła światła, pościągała ze stolików białe obrusy. Wesoła i widna przed chwilą sala za* tonęła w ponurym zmroku.
Zaspany kelner zbliżył się do nich i ukłonił z uszanowaniem.
– Zamykamy proszę panów.
– Chwilę jeszcze, kawę przecież musimy skończyć – niecierpliwił się Porecki. – Co za podła knajpa – zwrócił się z oburzeniem do przyjaciela. – Zawsze wtedy właśnie ją zamykają, kiedy człowiek jest najbardziej rozbawiony.
Kelner beznadziejnym ruchem rozłożył ręce.
– Już po trzeciej, proszę pana… Gospodarz karę-by płacił. Teraz policya ogromnie na to uważa.
Osmęcki zapłacił rachunek i wyszli. Chłodne powietrze odurzyło Poreckiego. Szedł pewnym krokiem, myślał przytomnie, ale światła latarni dwoiły mu się w oczach. Ujął Osmęckiego mocno pod rękę i ociężałym trochę głosem zaproponował mu wspólny wyjazd do Paryża. Osmęcki zgodził się bez najmniejszego wahania, a ponieważ znał Paryż, zaczął udzielać Waciowi wskazówek, jak się należy urządzić po przyjeździe. Wymieniał mu adresy i podawał dokładne ceny. Wacio starał się adresy zachować w pamięci, a cyfry podwajał.
– Lepiej więcej liczyć. Nie po to przecie pojadę, żebym dla głupich stu czy dwustu franków miał sobie wszystkiego odmawiać.
Osmęcki skłonny był do ustępstw i podwajał cyfry. Zgadzał się najzupełniej z Waciem, że nie warto jest krępować się wydatkami. Kiedy już jednak ułożyli program na zimowe miesiące i mieli z wiosną odbyć wspólną wycieczkę na Rivierę, zatrzymał się nagle przed bramą.
– No, ja idę do domu. Zmarzłem trochę. Psiakrew, zdaje się, mróz będzie jutro – dodał rozglądając się po ulicy.
Ubrany był w lekkie, jesienne palto.
– Odprowadź mię kawałek – prosił Wacio.
Instynktownie bał się pozostać sam, czując, że odrazu przestanie wierzyć w to wszystko co mówił i wpadnie w bolesne przygnębienie.
Ale Osmęcki nie dał się namówić. Zadzwonił na stróża i po chwili znikł w bramie. Wacio powlókł się powoli do domu. Mieszkał na drugim końcu miasta i miał bardzo daleką drogę przed sobą. Jak mógł najszczelniej otulił się w swoje letnie palto i przyśpieszał kroku, biegł prawie, bo zimno stawało się coraz dokuczliwsze. Próbował z początku marzyć dalej o swojem powodzeniu i wyjeździe. Ale nie wiązały mu się myśli. Sztucznie wywoływane obrazy były blade, bezbarwne, nikły, zacierały się i rozpraszały.III.
Nazajutrz obudził się późno z bólem głowy. Po szybach znowu dzwonił ulewny deszcz i w pokoju było ciemno, jak o zmroku.
Z godzinę leżał, paląc papierosy, które przyniósł ze sobą z restauracyi. Nie chciało mu się wstawać, nie miał po co.
Z obrzydzeniem patrzał na brudne, odrapane ściany, których każdy deseń i każdą plamę znał na pamięć. Podłoga była uśmiecona niedopałkami papierosów, kąty pełne kurzu, bo służąca nie bardzo dbała o utrzymanie porządku w pokoju niewypłacalnego lokatora.
– Wody mi znów nie podała. – Już mnie tu zupełnie za nic nie mają – myślał z wściekłością. – Ale ja im awanturę zrobię…
Otulił się kołdrą i próbował zasnąć z powrotem. Niespodziewanie do pokoju zaczęły się sączyć przez ścianę dźwięki muzyki – stłumione, ciche drgały delikatnie w powietrzu jak tony zaczarowanej harfy. Zdziwiony podniósł głowę do góry i zaczął nasłuchiwać. Zdawało mu się w pierwszej chwili, że to jeszcze marzenie półsenne. Ale to nie był sen.
Obok grał ktoś na prawdę.
– Walc Chopina – zadziwił się radośnie.
Wizya grającej stanęła mu przed oczami Wysoka, tęga bruneta o namiętnych, cygańskich źrenicach, które paliły jak płomienie. Przed trzema tygodniami, będąc przypadkowo po południu w domu, słyszał przez drzwi swego pokoju płacze, awantury, krzyki, jakie aż do późna w noc rozlegały się po mieszkaniu. Czuł, że jakaś katastrofa spadła na dom, ale mało go obchodziły losy rodziny państwa Zakrzewskich. W dwa dni potem dopiero dowiedział się, że w ten sposób święcono powrót najstarszej córki do domu, która uciekłszy od męża, powróciła na łono rodziców. Wszystkich tych wiadomości udzieliła mu z własnej woli i popędu służąca. Była do tego stopnia przejęta i wzburzona powrotem pani Bieleckiej (tak się nazywała owa marnotrawna córka), że to na razie stłumiło w niej niechęć do Poreckiego.
Wysłuchał nowiny obojętnie, ale rad był z zamętu, jaki się w domu wytworzył, bo zapomniano o nim i przez kilka dni nikt go nie nudził o pieniądze. Uwaga wszystkich była skupiona na pani Bieleckiej. Ujrzał ją raz wreszcie, schodząc ze schodów i stanął jakby olśniony. Wspaniała, bajeczna kobieta, ani podobna do anemicznych pensyonarek… Wzroku od niej oderwać nie mógł i krew uderzyła mu do twarzy. Ona spostrzegła jego zamieszanie, błysnęła zalotnie białkami wielkiemi oczu i w kącikach ust zadrgał jej szelmowski uśmiech.
Odtąd zaczęła go pani Bielecka interesować. Wyłączył ją z rodziny, z którą ona również zresztą żyła widocznie na wojennej stopie, i polował wciąż na spotkanie z piękną rozwódką.
Wyczekiwał na schodach, w sieni, przed bramą, zupełnie jak zakochany uczeń. Śmiał się sam z siebie, lecz siła zmysłowego uroku była większa. Parę razy udało mu się ją spotkać. Wpijał się w nią oczami, a jej usta drgały uśmiechem i rzucała mu ogniste spojrzenia, które jak prąd elektryczny łoskotały mu nerwy. Dyszał pragnieniem zbliżenia się do niej, ale to wobec fatalnie złych stosunków z rodziną państwa Zakrzewskich było niemożliwe.
Wyciągnął się z rozkoszą na łóżku i przymrużył oczy. Dźwięki pianina łączyły się w jedną melodyę z dzwonieniem deszczu po szybach i rozpływały mu się po duszy słodko jak woń kwiatów. Było niewypowiedzianie dobrze. Muzyka budziła w nim jakieś odległe echa, niewyraźnie rozwiane w pajęczych mgłach obrazy.
Nagle walc umilkł raptownie.
I rozkoszny nastrój rozwiał się jak obłok pary. Znów były tylko szare, brudne ściany, niezamieciona podłoga, wstrętny pokój.
Ktoś silnie zapukał do drzwi.
– Proszę – zawołał zły, naciągając kołdrę po szyję.
Do pokoju weszła służąca.
– Pan prosi, żeby pan nie wychodził, dopóki pan się nie rozmówi z panem – wystylizowała kunsztownie, raczej w formie rozkazu niż prośby, mierząc go niechętnem spojrzeniem.
Poczerwieniał z nagłego gniewu.
– Dobrze, dobrze… Czy to pan naumyślnie do biura nie poszedł, żeby się ze mną rozmówić? – zapytał śmiejąc się ironicznie.
Wzruszyła ramionami.
– Przecież to dziś niedziela.
– Niedziela – zadziwił się – na śmierć zapomniałem.
– Jak pan po całych dniach nic nie robi, to panu wszystko jedno – mruknęła pogardliwie wychodząc.
Czekała go przeprawa z panem Zakrzewskim, jedna z wiecznych przepraw, które były tak jednakowe, ze z góry wiedział, co mu jego prześladowca powie. Ale dziś był zły. To ciągłe przypominanie dokuczyło mu już do żywego i miarka się przebrała. Postanowił nie wdawać się w żadne rozmowy, tylko odrazu za pierwszem słowem wymyślać. Niech go potem wyrzuca z mieszkania, prześpi się u kogokolwiek ze znajomych. Wszystko mógł mu darować, oprócz tego małomieszczańskiego braku uznania dla jego pracy literackiej i talentu.
Wstał z łóżka, okrył się paltem i podszedł do okna. Na ulicy było prawie pusto. Nikomu się nie chciało na tę szarugę z domu wychodzić. Przesunął się jakiś chudy żyd z koszykiem pod pachą. Przed bramę przeciwległej kamienicy z turkotem zajechała jednokonna dorożka. Dorożkarz zsiadł z kozła i usiłował zapalić papierosa, osłaniając dłońmi zapałki, które mu wciąż gasły na wietrze. Patrząc na to Porecki się uśmiechnął. Przypomniał sobie, jak raz, dawno, w taki sam słotny, jesienny dzień, jechał bryczką przez las i nie mógł papierosa zapalić. Niesłychanie żywo zarysowało się przed nim wspomnienie tej chwili. Przez jedno mgnienie oka widział przed sobą: las, cały mokry od deszczu, niebo pokryte białemi chmurami i wśród chmur stalową, jakby przesiąkniętą wilgocią tarczę słońca.
Obudziła się w nim nagle gwałtowna tęsknota za wsią, za kawałkiem szczerego pola. Od trzech lat nigdzie nie wyjeżdżał z Warszawy i czasami dusił się wśród murów jak w więzieniu.
Zaczął się powoli, ospale ubierać.
Zapał wojowniczy go opuścił i według zwyczaju postanowił niepostrzeżenie wymknąć się z domu, a swoją rozmowę z gospodarzem odłożyć na tydzień, do chwili, w której będzie mógł ostre "słowa prawdy" poprzeć pieniędzmi. Jak złodziej wymknął się na palcach z mieszkania i szybko zbiegł po schodach.
Miał przy sobie rubla, którego poprzedniego dnia od Osmęckiego pożyczył i był kontent, że nie potrzebuje się do wieczora kłopotać. Zjadł obiad w taniej restauracyi i znowu poszedł do kawiarni. To był zwykły tryb jego życia.
Zaczynał już zapadać wczesny, listopadowy zmierzch. Gdy szedł ulicą, zapalano latarnie. Raz po raz wykwitały przed nim w omglonem powietrzu żółte płomyki gazu. Wiatr je szarpał i rzucał nimi na wszystkie strony.
Ulica była opustoszała, senna, nudna. Zamknięte sklepy zwiększały jeszcze jej beznadziejną martwotę. Deszcz osłabł, ale mżył wciąż i zasypywał mu twarz drobnemi kropelkami, które kłuły go po policzkach jak igły.
W kawiarni było pełno ruchu, gwaru, życia, lecz wszystko obce twarze. Niedzielni goście, których nienawidził całą siłą swej arystokratycznej pogardy dla tłumu. Całe rodziny z niańkami i dziećmi obsiadły stoliki. Nie można się było kelnera dodzwonić, ani o pisma doprosić. I w końcu tak go rozdrażniło, że postanowił wrócić do domu. Z dwojga złego lepiej się było spać położyć, niż patrzeć na te "rozświątecznione bydlęta". Zamknie się na klucz i nikogo nie wpuści. Szybko wrócił do domu.
I przed samemi drzwiami dopiero spostrzegł, że nie ma przy sobie klucza od zatrzasku. Ubierając się, zapomniał go włożyć w kieszeń i zostawił go na biurku w pokoju.
Stał chwilę niezdecydowany. Jeżeli zadzwoni, a Zakrzewski jest w domu, to w tej chwili będzie miał jego wizytę. A był zanadto wyczerpany nerwowo, żeby módz się z nim kłócić, lub wogóle nawet rozmawiać. Zaklął w duchu wściekły na siebie za to roztargnienie. Pile po chwili wzruszył ramionami. Nie wpuszczę do pokoju i koniec. On, autor dramatu, który za pół roku może być grywany na wszystkich scenach europejskich, miałby sobie tyle zachodu robić z jakimś tam marnym urzędniczyną.
Dotknął ręką dzwonka.
Ale nikt nie szedł otwierać. W mieszkaniu panowała głucha cisza.
Po chwili zadzwonił drugi raz mocniej. Znowu to samo.
Ma się rozumieć… niedziela… nikogo niema w domu. Ot, co za pech, psiakrew. potrzebne było wyłazić z tej kawiarni – myslał, prawie płaczu bliski ze zdenerwowania.
Już miał zamiar schodzić ze schodów, gdy nagle w przedpokoju usłyszał odgłos kroków. Zawrócił uradowany i ujrzał we drzwiach Bielecką.
– O, przepraszam – szepnął zmieszany trochę tem niespodziewanem spotkaniem.
Roześmiała się.
– Pan musiał długo dzwonić. Nikogo w domu nie ma – a ja spałam i nie słyszałam, niech pan zamyka drzwi, bo zimno leci.
Zatrzasnął posłusznie i nagle oboje znaleźli się w ciemnościach. Stała przy nim tak blisko, że czuł ciepło jej oddechu na twarzy. Oszołomiony nie wiedział, co ma robić: stać, czy iść, mówić, czy milczeć. Serce zaczęło mu gwałtownie bić w piersiach.
Bielecka roześmiała się wesoło.
– Ma pan zapałki? Niechżeż pan zaświeci, bo ja po ciemku do drzwi nie trafię.
Ręce ich spotkały się nagle. Kurczowo ścisnął ją za palce.
– No – śmiała się, wyrywając mu dłoń – to przecież nie zapałki.Śmiech jej przycichł, omdlał.
Drżącemi rękami wyciągnął z kieszeni paczkę zapałek. Zacięła się i nie mógł jej otworzyć. Wreszcie rozsypał wszystkie na podłogę.
– O, jakiż pan niezgrabny… Muszę iść po omacku… Ach, to pan, przepraszam, myślałam, że to szafa.
Musnęła go ręką po twarzy. I w tej chwili usłyszał trzask zamykanych drzwi. Kiedy zaświecił zapałkę, Bieleckiej już w przedpokoju nie było. Rzucił się instynktownie ku drzwiom, chcąc ją gonić, ale się wstrzymał. Wrócił do swego pokoju i usiadł na łóżku.
Przez długą chwilę nie mógł ochłonąć. Wciąż trząsł się jak w febrze, usta miał spieczone gorączką. Położył się i nakrył paltem, probując zasnąć, lecz spać nie mógł. Rozwichrzona krew burzyła mu się w żyłach. Gdy przymykał oczy, rysowała się przed nim postać Bieleckiej. Z dotknięcia ręki, która go musnęła po twarzy odgadywał całe jej ciało: młode, jędrne, spragnione miłości. Chwilami zdawało mu się, że wszystkie nerwy w nim krzyczą. Graniczyło to z fizycznym bólem prawie.
Usłyszał w przedpokoju cichy szelest kroków. Ktoś ujął delikatnie za klamkę.
Zerwał się z łóżka;
– Proszę.
Znowu zadźwięczał mu w uszach aksamitny śmiech Bieleckiej.
– Pan jeszcze nie znalazł zapałek. Przynieść panu lampę?
– Ależ… – Chciał coś powiedzieć, wyrazy uwięzły mu w gardle. Szybko zapalił świecę. Bielecka stała na progu, ciekawie rozglądając się po pokoju. Ubrana była w czarny powłóczysty szlafrok, który przy każdym ruchu zdradziecko modelował jakąś linię jej bujnych kształtów.
– Co panu jest? Tak pan wygląda, jakgdyby pan miał gorączkę… Pewno pan spał, a ja pana zbudziłam.
– Nie… nie.
– Sama jedna jestem w domu, strasznie się nudzę – głos jej zabrzmiał rozpieszczonym dziecinnym akcentem. Przyszłam się pana spytać, czy pan nie ma jakiej książki do czytania.
– Ależ, o ile pani tylko coś ciekawego wśród moich książek znajdzie – uprzejmym ruchem wskazał jej kilkanaście tomów, leżących na stole, proszę niech pani wybiera.
Pochylili się oboje nad biurkiem.
Stali przy sobie. Dotykał bokiem jej ciała i czuł przez suknie rozkoszne ciepło, które mroczyło mu zmysły.
Milczeli.
– Jak panu głośno serce bije, aż tutaj słyszę – odezwała się po chwili Bielecka.
Chwycił ją wpół i namiętnie przytulił do siebie. Krzyknęła: usiłowała mu się wyrwać, ale po chwili ręce opadły jej bezwładnie wzdłuż ciała. Ustami dotknął jej ust. Sennie, jakby bez wiedzy i woli złożyła je do pocałunku.IV.
W korytarzu zawdzięczał elektryczny dzwonek.
– No, kochany panie autorze, zaraz zaczynamy. Niech pan idzie na salę.
Porecki gwałtownie poczerwieniał. Chciał coś odpowiedzieć, ale nim pierwsze słowo zdołał z siebie wykrztusić aktora nie było już w garderobie. Znikł za drzwiami, zostawiając go samego w niewielkim pokoiku jasno oświetlonym dwiema elektrycznemi lampkami, które się paliły nad lampą stojącą na stole.
Uchylił drzwi i ostrożnie wyjrzał na korytarz. Nikogo tam już nie było, tylko na schodkach, wiodących z garderób za kulisy siedział strażak w błyszczącym kasku i wpatrywał się przed siebie bezmyślnie apatycznym wzrokiem. Z uroczystej ciszy, jaka zapanowała nagle w całym gmachu, Porecki domyślił się, że kurtyna poszła już w górę.