Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śledczy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
7 września 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,00

Śledczy - ebook

„Od czasu Josepha Wambaugha nie było powieści policyjnych takiego kalibru! Griffin tworzy opowieść o prawdziwych ludziach w realnym świecie, którzy wykonują działania równie rzeczywiste, jak te z codziennych wiadomości”.

Harold Coyle, autor bestsellerów Próba ognia i Trójkąt śmierci

Brutalna zbrodnia... Miejscy ekoterroryści... Dochodzenie w sprawie nieuczciwych gliniarzy... Podobnie jak w innych tomach, tak i tu Matt Payne wraz z towarzyszami z wydziału dochodzeń specjalnych zmuszeni są prowadzić kilka śledztw jednocześnie. Dochodzenie w sprawie korupcji jeszcze bardziej się komplikuje, gdy w trakcie akcji dochodzi do brutalnego gwałtu. Matt szuka kluczowego dowodu w sprawie i musi się śpieszyć, zanim będzie za późno. Kobieta, którą przypadkowo poznaje na przyjęciu, może się okazać istotnym łącznikiem z grupą terrorystów i Payne musi jak najszybciej podążyć jej tropem, nim ślad się urwie. W pewnym momencie Matt staje przez wyborem pomiędzy życiem zawodowym a osobistym. Jego sytuacja staje się coraz trudniejsza, aż w końcu będzie musiał wykorzystać wszystkie umiejętności nie tylko po to, by doprowadzić wszystkie wątki do rozwiązania, lecz po prostu po to, by przetrwać...

Najbardziej znane cykle Griffina, Korpus i Ostatni bohaterowie, poświęcone były sławie i chwale żołnierzy. Seria Odznaka honoru stanowi tę samą wspaniałą mieszankę

realizmu, dramatyzmu i porywającej akcji, tyle że jej bohaterami są policjanci z Filadelfii – dzielni faceci w mundurach, lub po cywilnemu, ukazani tak wiarygodnie jak

w żadnych innych książkach.

ODZNAKA HONORU

TOM 7

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8116-470-2
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JEDEN

Niemal nowy, lecz mocno zabrudzony, naszpikowany dodatkowymi antenami buick wjechał na parking dla pracowników przed siedzibą gazety „Philadelphia Bulletin” i zatrzymał się na miejscu parkingowym oznaczonym tablicą: ZASTRZEŻONE DLA P. O’HARY.

Michael „Mickey” J. O’Hara, mężczyzna przed czterdziestką, o ciele szczupłym, ale umięśnionym, włosach kręconych, w stroju, na który składały się szare flanelowe spodnie, mokasyny, biała koszula z rozpiętym kołnierzykiem, poluźniony krawat i sportowa marynarka w szkocką kratę, którą jedynie z wielką życzliwością można było określić mianem „trochę krzykliwej”, wysiadł szybko z samochodu, zatrzasnął drzwi i wszedł do budynku.

Wjechał windą na trzecie piętro i wkroczył do pokoju działu miejskiego. Przemknął przez pomieszczenie zatłoczone biurkami z komputerami, szafkami na dokumenty i innymi dziennikarskimi sprzętami i zatrzymał się w przeszklonym biurze, na którego drzwiach również widniało nazwisko O’Hara. Wszedł do środka, otworzył małą lodówkę i wyjął butelkę coca-coli.

Następnie usiadł przy biurku, napisał coś na klawiaturze komputera, sprawdził wiadomości, które nadeszły podczas jego nieobecności, nie znalazł niczego, co nie mogło poczekać, i wypił łyk coli.

W drzwiach stanął zastępca szefa działu miejskiego — Seymour „Sy” Schwartz, chudy czterdziestolatek w okularach, którego Mickey uważał za mniej więcej drugiego spośród zastępców szefa działu.

— Masz coś dla mnie, Mickey? — spytał Sy.

— Geniusza nie można popędzać — odparł dziennikarz. — Myślałem, że już ci to mówiłem.

— Za jakieś piętnaście minut zamykamy numer.

— Zostaw dla mnie spory kawałek pierwszej strony — powiedział Mickey. — Dziennikarska opowieść będzie gotowa za pięć minut. Zakładając oczywiście, że zostawisz mnie samego.

Sy Schwartz rozłożył ręce w geście rezygnacji i odszedł.

I lubił, i podziwiał Mickeya O’Harę, który nie tylko zdobył Nagrodę Pulitzera za reportaże kryminalne, lecz także był uważany — przez współpracowników, łącznie z samym Syem, a nie jedynie przez, czasami mający na względzie kwestie polityczne, komitet Nagrody Pulitzera — za jednego z najlepszych reporterów policyjnych między Bostonem a Waszyngtonem. Ale chociaż tak długo znał O’Harę i z nim pracował, chociaż się z nim przyjaźnił, nigdy nie wiedział, kiedy Mickey mówi poważnie, a kiedy żartuje.

Znał go jednak naprawdę dobrze, więc wiedział — gdy Mickey mówi, że chce zostać sam, lepiej dać mu spokój. Sy wrócił zatem do swojego biurka i czekał, aż Mickey wyśle mu to, co zamierza mu wysłać.

O’Hara popatrzył na pusty ekran komputera, poruszył palcami, sięgnął po butelkę coli i wypił kolejny łyk. Potem splótł palce razem, znów nimi poruszył, a następnie, nie patrząc w dół, sięgnął do szuflady biurka i wyjął długie cienkie cygaro. Odgryzł koniuszek, wypluł go, po czym bardzo powoli i z przyjemnością je zapalił.

Włożył cygaro w kącik ust, po raz ostatni poruszył palcami i zaczął stukać w klawisze. Bardzo szybko. A kiedy zaczął pisać, nie przerwał, aż nie skończył. I tak na ekranie ukazała się historia.

Naprawdę szpetna kobieta okrada bank w hrabstwie Bucks

— Michael J. O’Hara, publicysta „Philadelphia Bulletin”

Riegelsville, hrabstwo Bucks. — Dziś rano krótko po otwarciu banku osoba opisywana jako „naprawdę szpetna biała kobieta o owłosionych nogach” okradła riegelsvillską filię filadelfijskiego Girard Savings Bank na ponad 25 000 dolarów.

Agenci FBI i funkcjonariusze policji stanowej zaroili się w tej małej miejscowości położonej na brzegu rzeki Delaware, starając się wspomóc w rozwiązaniu zbrodni jednoosobowe siły policyjne w Riegelsville — pracującego w niepełnym wymiarze godzin posterunkowego Karla Wernera.

Według pana P. Stanleya Daileya, lat 28, zamieszkałego w Riegelsville zastępcy dyrektora banku i jedynego świadka, bandytka, dzierżąc obrzyn, zaskoczyła go, kiedy wchodził do banku tylnym wejściem krótko po godzinie ósmej rano.

„Czekała, aż otworzę drzwi i wyłączę alarm, a wówczas przyłożyła mi dubeltówkę do ucha” — powiedział waszemu reporterowi Dailey w kilka godzin po napadzie, wciąż wyraźnie wstrząś­nięty.

Dailey wyjaśnił, że następnie bandytka weszła wraz z nim tylnymi drzwiami do banku i kazała mu się położyć na brzuchu na podłodze w toalecie dla pracowników, po czym związała i zakneblowała go aluminiową taśmą samoprzylepną.

Kiedy leżał związany, zauważył, że napastniczka pod czarnymi pończochami we wzorki ma nieogolone nogi. Była ubrana, jak powiedział, w niebiesko-białą sukienkę w groszki, na którą narzuciła jasnobrązowy płaszcz przeciwdeszczowy. Włosy przykryła chustką, nosiła też ozdobione cekinami okulary w kształcie serca.

Zdaniem Daileya udała się później do sali głównej małego banku i tam poczekała, aż — o 8:15 — zadziała automatyczny mechanizm zegarowy skarbca.

Wtedy wzięła „luźną gotówkę” — czyli pieniądze, którymi obracano poprzedniego dnia i które złożono wieczorem w skarbcu w szufladach depozytowych. Prawdopodobnie nie próbowała się włamać do zamkniętych pomieszczeń ­skarbca.

Opuściła budynek banku tylnymi drzwiami, które zamknęła za sobą na klucz. Klucze pana Daileya agenci FBI znaleźli później na parkingu.

O 8:25 do filii banku przybyła jej dyrektor, pani Jean-Ellen Dowd, lat 42, zamieszkała w Upper Black Eddy.

„Wiedziałam, że coś jest nie w porządku, w chwili, w której odkryłam, że główne drzwi są zamknięte — powiedziała pani Dowd władzom i waszemu reporterowi — ponieważ Stanley (pan Dailey) jest człowiekiem tak niezawodnym jak szwajcarski zegarek. Pomyślałam sobie jednak, że może złapał po drodze gumę albo coś. Takie zdarzenie nawet nie przemknęło mi przez głowę”.

Kobieta weszła do budynku i znalazła pana Daileya w toalecie. Kiedy odkleiła mu z ust taśmę i powiedział jej, co zaszło, uruchomiła alarm. Dźwięk alarmu usłyszał posterunkowy Werner w swoim pełnoetatowym miejscu zatrudnienia, w Corrugated Paper Corporation of Pennsylvania, w Riegelsville, gdzie pracuje jako technik rozwłókniacz.

Posterunkowy Werner wskoczył za kierownicę i pospiesznie odjechał spod fabryki własnym pojazdem, pikapem wyposażonym w syrenę i czerwonego koguta policyjnego. W drodze na miejsce przestępstwa Werner zderzył się z fordem sedanem prowadzonym przez pana Jamesa J. Pentera, dyrektora Corrugated Paper Corporation w Riegelsville, który jechał właśnie do pracy.

Ani posterunkowy Werner, ani pan Penter nie doznali obrażeń podczas kolizji, jednak pikap posterunkowego został unieruchomiony i był hors de combat1. Na miejsce przestępstwa zawiózł zatem Wernera pan Penter, gdzie, po wypytaniu pana Daileya, posterunkowy powiadomił o napadzie policję stanową, która z kolei skontaktowała się z FBI.

Jako pierwszy na miejscu przestępstwa zjawił się funkcjonariusz policji stanowej Daniel M. Tobias z Bethlehem Barracks. Po uzyskaniu od pana Daileya dokładniejszego opisu napastniczki jako kobiety mniej więcej trzydziestoletniej, mierzącej około stu siedemdziesięciu kilku centymetrów, z wielkimi wiszącymi kolczykami i niezwykle grubą warstwą makijażu — szminki i różu do policzków — funkcjonariusz stanowy Tobias przekazał radiu policyjnemu wezwanie do aresztowania osób odpowiadających takiemu rysopisowi, a następnie zabezpieczył miejsce przestępstwa do czasu przybycia innych funkcjonariuszy organów ścigania.

Filadelfijskie biuro FBI przysłało zespół czterech agentów specjalnych, w tym zastępcę do spraw kryminalnych dowodzącego agenta specjalnego Franka F. Younga.

Po przesłuchaniu pana Daileya i posterunkowego Wernera pan Young odbył rozmowę z prasą na temat przestępstwa.

„Napady na banki FBI traktuje bardzo poważnie — powiedział Young — i możemy z dumą potwierdzić, że wielu sprawców tego rodzaju przestępstw postawiliśmy przed sądem. Nie mam wątpliwości, że w wyniku naszego dochodzenia i ta sprawa zostanie wkrótce rozwiązana”.

Pan Young, spytany przez waszego reportera, czy uzbrojona w strzelbę kobietę z nieogolonymi nogami, zwisającymi kolczykami i niezwykle grubą warstwą szminki oraz różu była zamieszana w inne napady na banki, odmówił odpowiedzi.

Nie chciał również powiedzieć, kiedy jego zdaniem można się spodziewać aresztowania, a poproszony przez reportera z „Easton Express” o przedstawienie towarzyszących mu agentów oświadczył, że FBI nie ma w zwyczaju tego robić.

Towarzyszących panu Youngowi agentów FBI wasz reporter zna jako Johna D. Matthewsa, Lamara F. Greene’a i Paula C. Lomara.

KONIEC

Przerwał pisanie, nacisnął klawisz Page Up i przeczytał swój tekst. Przez chwilę stukał opuszkami palców jednej ręki o drugą, a potem nacisnął na klawiaturze komendę wysyłki. W ten sposób na monitorze komputera na biurku pana Schwartza pojawił się częściowy (tyle, ile się zmieściło) tytuł: (O’Hara) Naprawdę szpetna kobieta okrada b.

Schwartz natychmiast wyświetlił na monitorze cały artykuł.

Przeczytał nadesłany tekst, chichocząc kilka razy, po czym nacisnął klawisz, którym zlecił wydruk stojącej za nim na komodzie drukarce. Wyjął kartkę z drukarki i przeszedł przez pokój działu miejskiego do gabinetu O’Hary.

— Bardzo zabawne — powiedział. — Przebrany za kobietę rabuś w banku.

— Ta historia była zwariowana od początku do końca — zwierzył się Mickey. — Jechałem na północ ­Route 611, kiedy minęło mnie FBI… dwa auta… błyskając światłami i z wyjącą syreną, pędząc tak, że tylko mi mignęły. Później agenci gdzieś się zgubili, tak sądzę, bo dotarłem do banku na dziesięć minut przed nimi.

Schwartz się uśmiechnął.

— Pierwsza rzecz, jaką zrobił Young, kiedy wreszcie się zjawił… najwyraźniej polecił jednemu z podwładnych, żeby mnie wyrzucił z banku — kontynuował O’Hara.

— Zauważyłem, że od dawna jesteś na niego cięty — wytknął mu Schwartz. — Może czas to sobie przemyśleć.

— Pieprzyć go — odburknął Mickey. — Puszczaj tekst.

— Twoja decyzja.

— Sy, ten posterunkowy to prawdziwa gapa — odparł O’Hara, śmiejąc się na wspomnienie. — Powiedział mi, że wpakował się w samochód swojego szefa, ponieważ właśnie sobie przypomniał, że zostawił broń w domu, i zastanawiał się, czy przed dotarciem do banku powinien po nią podskoczyć.

— Naprawdę chcesz napisać, że jego półciężarówka była… hors de combat?

— Dlaczego nie? Uwielbiam to sformułowanie. Natychmiast mam przed oczyma zdjęcia nagich napalonych kobiet w okopach.

Schwartz znów się roześmiał.

— Jak myślisz, kto dokonał tego napadu?

— Ten gliniarz stanowy okazał się całkiem bystry. Miałem okazję z nim pomówić, zanim Young się zjawił i wyrzucił mnie z banku. Stanowy uważa mianowicie, że zrobił to prawdopodobnie jakiś facet z regionów górniczych, od dawna bezrobotny, może mocno zadłużony u jakiegoś lichwiarza. Wiesz, ktoś naprawdę zdesperowany. Jeśli jest amatorem, a okaże się mądry i zadowoli zdobytą kwotą, nikt go nigdy nie schwyta. Wbrew oświadczeniu tego nadętego dupka z FBI w tym kraju łapią cholernie mało ludzi napadających na banki.

— Może tę konkretną osobę łatwo będzie znaleźć. Owłosione nogi. Zbyt dużo szminki…

— Sądzę, że ten rysopis… łącznie ze stwierdzeniem „naprawdę szpetna”… może nie być tak do końca wiarygodny.

— Co ty nie powiesz? — odrzekł z uśmiechem Schwartz.

— Po rozmowie z Daileyem miałem wrażenie, że facet jest bardziej niż trochę rozczarowany, że laska, związawszy go, nie zrobiła mu tych wszystkich bezecnych rzeczy erotycznych… Nie zna piekło straszliwszej furii niż wściekłość zranionej kobiety… i tak dalej.

— Jezu, Mickey!

— Prawdopodobnie będą zdjęcia z kamery monitorującej jego… czy też niby ją… sam będziesz mógł ocenić.

— Są zdjęcia? Kiedy je dostaniemy?

— Gdybym liczył na Younga, ponieważ go ochrzaniłem, pewnie prędzej piekło by zamarzło, niżbym je dostał — mruknął O’Hara. — Na szczęście gliniarz stanowy obiecał, że gdy otrzyma fotki, wyśle mi odbitki.

— Możemy spróbować wywrzeć nacisk na tych z FBI, jeśli sądzisz, że powinniśmy.

— Nie wydaje mi się to warte wysiłku. Takie zdjęcia najczęściej są kiepskiej jakości, nawet gdyby kamera w tym banku w ogóle działała, a nie liczyłbym na to. Poprosiłem stanowego o kopię właściwie ot tak, żeby zaspokoić ciekawość.

— Dobra, Mickey. Niezła historyjka. Złamałbym ci serce, gdybym ją umieścił na pierwszej stronie drugiego działu?

— Jestem zaskoczony, że w ogóle zamierzasz ją puścić — stwierdził O’Hara. — To taki drobiazg.

— Podoba mi się — powiedział Schwartz zupełnie poważnie. — Odrobina humoru, żeby rozjaśnić nudne dni czytelników.

* * *

Nie spuszczając wzroku z grubego na niemal trzy centymetry, złączonego metalowym zatrzaskiem pliku dokumentów, który leżał na zagraconym biurku, Susan Reynolds sięgnęła po słuchawkę dzwoniącego telefonu i przyłożyła ją do ucha.

— Apelacje, Reynolds — odezwała się.

— Pani Susan Reynolds? — spytała telefonistka.

— Tak — powiedziała Susan.

— Proszę wrzucić pięćdziesiąt pięć centów — poleciła telefonistka rozmówcy.

Susan usłyszała melodyjne odgłosy spadających monet: zapewne dwóch ćwierćdolarówek i pięciocen­tówki.

Była pewna, że wie, kto dzwoni. Rzadko odbierała w biurze połączenia międzymiastowe.

Potwierdzenie przyszło natychmiast.

— Susie? — spytała Jennie.

Jennie, czyli Jennifer Ollwood.

— Cześć — powiedziała Susan.

— Mogłabyś do mnie oddzwonić? — spytała Jennie. — Jestem w budce telefonicznej i nie mam drobnych.

— Podaj mi numer — rzuciła Susan, sięgając po ołówek, po czym dodała: — Potrzebuję kilku minut. Z biura nie wolno mi dzwonić prywatnie.

Jennie podała jej numer budki. Susan go powtórzyła.

— Muszę zejść do holu — wyjaśniła Susan. — Na tym piętrze nie ma automatu.

— Dziękuję ci — powiedziała cicho Jennie.

Susan się rozłączyła, po czym wstała.

Przy jej nazwisku na liście pracowników departamentu opieki społecznej stanu Pensylwania widniało stanowisko „oficer do spraw apelacji, klasa III”. Susan Reynolds była dwudziestosześcioletnią panną, naturalną blondynką o niebieskich oczach i jasnej cerze. Mierzyła sto sześćdziesiąt pięć centymetrów i ważyła pięćdziesiąt dziewięć kilogramów, o dwa kilo więcej, niżby chciała.

Zajmowała biuro na trzecim piętrze w budynku wydziału opieki społecznej w Harrisburgu. Przez jedno jedyne okno pomieszczenia miała widok na złotą kopułę gmachu administracji państwowej. Jej gabinet był tak mały, że mieściły się w nim jedynie biurko z fotelem, biblioteczka, trzy szafki na dokumenty i przeznaczone dla gości trzy krzesła o prostych oparciach.

Na jednej z półek biblioteczki trzymała mały flakon, w którym czasem znajdował się świeży kwiat, a także fotografię rodziców i zdjęcie, na którym stała na śniegu z kilkoma innymi młodymi kobietami; to ostatnie wykonano, gdy wszystkie one były studentkami w Bennington College w stanie Vermont.

Pozostałe pięć półek wysokiej do sufitu biblioteczki zapełniono książkami, notesami, segregatorami i szarymi kopertami — zawierały opisy praw, przepisów, ich interpretacji i orzeczenia sądowe dotyczące świadczenia opieki socjalnej osobom do niej uprawnionym.

Sama kwestia tego, kto jest uprawniony do poszczególnych świadczeń i na jakich warunkach, bywała często przedmiotem bolesnej różnicy zdań między tymi, którzy wierzyli w swoje prawo do takiego czy innego świadczenia, a pracownikami jednej czy drugiej agencji rządowej, którzy uważali inaczej.

Często na przykład komuś, kto do tej pory co miesiąc odbierał z Harrisburga czek z kwotą przeznaczoną na wsparcie dla niego czy jego niepełnoletnich dzieci, trudno było zrozumieć, dlaczego wyłącznie ze względu na to, że jedno z dzieci właśnie ukończyło dziewiętnaście lat, suma na czeku się zmniejszyła.

Prawa — a było ich kilkaset — ogólnie rzecz biorąc, zapewniały wsparcie (rodzajów pomocy było czterdzieści czy pięćdziesiąt) pozostającym na utrzymaniu rodziców dzieciom i przestawały obowiązywać, kiedy dziecko ukończyło dziewiętnaście lat. Albo wyprowadziło się z domu rodzinnego. Albo trafiło do więzienia czy szpitala psychiatrycznego. Albo gdy wstąpiło do wojska.

Zazwyczaj osobie pobierającej zasiłek wystarczyło wyjaśnić sytuację w lokalnym biurze wydziału opieki społecznej. Jednak nie zawsze. Jeśli taka osoba postanowiła złożyć odwołanie, początkowo również rozpatrywali je lokalni urzędnicy. Ale jeżeli przedstawiciel lokalnego działu apelacji utrzymał w mocy decyzję pracownika opieki społecznej, osoba pobierająca świadczenie mogła się odwołać jeszcze raz do wyższej instancji.

W tym momencie sprawa trafiała do Harrisburga, gdzie zajmował się nią któryś z dwunastu oficerów do spraw apelacji; jednym z nich była właśnie Susan Reynolds.

Kiedy rozpoczęła pracę w urzędzie trzy lata wcześ­niej, głęboko poruszyła ją bieda i beznadziejny status osób, których odwołania trafiały na jej biurko.

Pod wpływem emocji natychmiast chciała rozpatrzyć pozytywnie odwołanie każdego z wnioskujących, czuła bowiem, że zamożna Ameryka nie może po prostu odmówić pomocy nikomu, kto tej pomocy potrzebuje. I rzeczywiście, przez pierwsze trzy tygodnie pracy zaaprobowała dziewięćdziesiąt procent podań.

Niestety, przełożeni poddali rewizji jej decyzje i ponad dziewięćdziesiąt procent z nich odrzucili.

Następnie musiała się stawić przed kolegium, które miało prawo rozwiązać jej tymczasową umowę o pracę jako oficera do spraw apelacji klasy I.

Zwrócono jej uwagę, uprzejmie, lecz stanowczo, że została zatrudniona przez wydział opieki społecznej do rzetelnego rozpatrywania apelacji, a nie dokonywania redystrybucji zasobów finansowych stanu Pensylwania bez uwzględnienia obowiązującego prawa i przepisów.

Susan poważnie rozważyła odejście z pracy — wiedziała, że ucieszyłaby taką decyzją rodziców, których zadziwił jej wybór zatrudnienia — w końcu jednak się na to nie zdecydowała, i to z kilku powodów.

Po pierwsze, sama wiedziała, że wielu, może nawet większości decyzji nie podjęła w sposób uczciwy, lecz raczej kierując się własną uczuciową reakcją na opis godnego politowania życia ludzi, którzy wnieśli odwołanie. A po drugie, postanowiła sobie, że w przyszłości mogłaby wydawać orzeczenia, które — przy równoczes­nym zwracaniu uwagi na literę prawa — będą łagodniejsze dzięki jej współczuciu.

Najważniejsze w jej decyzji, by jednak nie rezygnować z pracy, było przekonanie, że jeśli pozostanie na swoim stanowisku, będzie mogła mieć swój wkład w system, który go ulepszy. Uważała, że w systemie panował obecnie tak okropny chaos, że jakaś poprawa po prostu musi być możliwa.

W ciągu trzech lat, które tu przepracowała, nijak jednak nie zdołała usprawnić systemu — teraz zdawała sobie sprawę, jak bardzo była naiwna, sądząc, że potrafi coś zmienić — i musiała zaakceptować ten prosty fakt, że znaczną liczbę apelacji, które oceniała, składały osoby niewidzące niczego moralnie nagannego w próbie wyłudzenia pieniędzy od państwa, jeśli tylko miałoby im to ujść na sucho.

Z drugiej strony wszakże, jak sądziła, udało jej się w tym czasie unieważnić sporo odmownych decyzji podjętych przez pracowników socjalnych, decyzji, które naprawdę skrzywdziłyby osoby z uzasadnionym prawem do niewielkich kwot wydawanych w takiej sytuacji przez państwo.

Susan została dwukrotnie awansowana i obecnie była „oficerem do spraw apelacji klasy III”. W każdym z tych przypadków zastanawiała się, czy dostała awans, ponieważ wykonywała dobrą robotę, czy też raczej ktoś wyżej w hierarchii przeanalizował jej akta pod kątem odrzuconych przez nią odwołań i uznał ich odsetek za zadowalający.

Popatrzyła na stojące na półce zdjęcie dziewcząt z Bennington (Jennifer Ollwood stała obok niej), po czym nieznacznie przesunęła ramkę.

Wzięła torebkę i opuściła biuro, zatrzymując się w sąsiednim gabinecie, u innej oficer do spraw apelacji klasy IV, Veroniki Haynes, czarnoskórej kobiety, która — zdaniem Susan — uważała, że jedynymi ludźmi, którzy powinni otrzymywać pomoc od państwa, były osoby starsze, śmiertelnie chore, którym zostało kilka tygodni życia.

— Veronico, gdyby ktoś pytał, wrócę za parę minut.

Kobieta uśmiechnęła się do niej.

— Parę, czyli dwie? Czy raczej kilka, jak gdybyś wyszła na kawę?

— Kilka, pani dowcipna — odparła Susan z uśmiechem i ruszyła do windy.

Po drodze zajrzała do portmonetki i odkryła, że ma w niej dwie pięciocentówki i jedną monetę dziesięciocentową.

Właścicielka kiosku w holu, otyła wiedźma z pomarańczowymi włosami, trochę niechętnie rozmieniła dwa dolary na bilon. Susan znalazła pustą budkę telefoniczną i weszła do niej.

Jennifer odebrała po drugim sygnale. Jej głos brzmiał niepewnie.

— Halo?

— To ja.

— Nie zajęło ci to dużo czasu.

— Spieszyłam się. Co się dzieje?

— Wybierasz się niedługo w nasze strony?

— Jak do tej pory tego nie planowałam — odpowiedziała Susan.

„Ale mogłabym — pomyślała. — Przecież Daffy zaprosiła mnie na przyjęcie urodzinowe swojego męża”.

— Naprawdę chciałabym cię zobaczyć — mówiła Jennie.

— A ja chciałabym zobaczyć dziecko — przyznała Susan.

— Bryan chce, żebyś coś dla niego przechowała. Dla nas — ciągnęła Jennie.

„Ach, więc o to chodzi! Niech go szlag!”

Mówiąc o Bryanie, Jennie miała na myśli Bryana Chenowitha.

„Gdybym dostała jego akta, zostałby zaklasyfikowany jako «ojciec dziecka mieszkający z jego matką bez ślubu. Zdolny do pracy, lecz nigdzie niezatrudniony»”.

— Jak maluch? — spytała Susan.

— Cudownie! — zapewniła ją Jennie głosem, w którym pobrzmiewała duma młodej mamy.

— Nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę — powiedziała Susan.

— Może więc przyjedziesz?

— Daffy wyprawia Chadowi przyjęcie urodzinowe — wyznała. — W sobotę. Dzwoniła do mnie dwa razy, błagając, żebym się pojawiła. Chociaż wiesz, co o nim myślę.

— Czy jest za późno na zmianę zdania? — zapytała Jennie z lekką desperacją w głosie. — Filadelfia nie jest tak daleko stąd.

— Mogłabym do niej zadzwonić — stwierdziła Susan.

„Taa, jak to mówią: Kiedy się powiedziało A, trzeba powiedzieć B”.

— Czy to znaczy, że się zgadzasz?

— Chcę zobaczyć niemowlę — stwierdziła, jakby potrzebowała się upewnić w tej decyzji.

— Zatrzymasz się u Daffy?

— Nie — odparła. — Prawdopodobnie w Bellevue.

— Przyjedziesz w sobotę rano?

— Tak.

— Zadzwonię więc do ciebie do hotelu i powiem ci, kiedy i gdzie się spotkamy — zaproponowała Jennie.

— Nie chcesz mi powiedzieć tego teraz?

— Lepiej najpierw obmyślę strategię — odrzekła Jennie, chichocząc.

— No dobrze. Będę w hotelu po dwunastej, tak mi się zdaje. Może zadzwonisz tam do mnie koło trzynastej?

— Zadzwonię.

— Mogę ci coś przywieźć?

— Nie. Dziękuję, ale nie. Radzimy sobie.

„Oświadczyła szlachetna oblubienica z pokładu tonącego statku”.

— No cóż, w takim razie do zobaczenia w weekend — podsumowała Susan.

— Naprawdę cię kocham, wiesz o tym — zakończyła Jennie i w słuchawce zapadła cisza.

Przed powrotem do biura Susan odbyła jeszcze dwie rozmowy telefoniczne. Najpierw zadzwoniła do Daphne Elizabeth Browne Nesbitt, która również została uwieczniona na zdjęciu dziewcząt z Bennington. Powiedziała Daffy, że jej plany się zmieniły i że teraz mogłaby się zjawić na przyjęciu Chada, jeśli zaproszenie jest aktualne.

Daffy odrzekła, że znajdzie u niej crème de la crème2 filadelfijskich kawalerów, do wyboru, do koloru.

„Tego się obawiałam. I to był właśnie jeden z powodów, dla których nie chciałam przyjść na przyjęcie urodzinowe twojego męża, tego dupka”.

— Wielkie dzięki, Daffy, ale wolę sama sobie szukać chłopaka.

— Nie bądź głupia — naciskała przyjaciółka. — Reklama popłaca. Spytaj Chada. A poza tym musimy się trzymać razem, no nie? Służyć sobie pomocą…

„Och, tak, aż po grób!”

— Jasne — rzuciła Susan. — Widzimy się w sobotę.

Następnie zadzwoniła do matki i poinformowała ją, że zmieniła zdanie w sprawie przyjęcia urodzinowego Chada Nesbitta w Filadelfii w weekend.

— No cóż, kochanie, bardzo się cieszę, że to słyszę — odrzekła jej matka.

— Mamo, zadzwoniłabyś do Bellevue i sprawdziła, czy znajdzie się pokój? Weekend już za chwilę i boję się…

— Nie — przerwała matka. — Ale zadzwonię do pani Samuelson. Jest bardzo dobra w tych sprawach.

Pani Dorothy Samuelson była główną asystentką ojca Susan i naprawdę świetnie sobie radziła z tego typu sprawami. Dzwoniąc do matki, Susan właśnie miała nadzieję, że wszystko załatwi pani Samuelson.

Teraz, kiedy umówiła się tam z Jennie, naprawdę musiała mieć pokój w hotelu Bellevue-Stratford.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------

1 Hors de combat (fr.) — niezdolny do walki (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

2 Crème de la crème (fr.) — śmietanka, tu: śmietanka towa­rzyska.DWA

Z miejsca, w którym usadowił się na balkonie drugiego piętra motelu Howard Johnson przy Roosevelt Boulevard, funkcjonariusz Herbert Prasko z Piątej Brygady Antynarkotykowej Departamentu Policji Miasta Filadelfia miał nadzwyczajnie dobry widok na nadzorowany pojazd.

Nowy czterodrzwiowy chevrolet sedan stał zaparkowany przodem do wyjazdu przed rzędem pokojów na tyłach motelu. Samochód wynajął cztery godziny wcześniej z wypożyczalni Hertza, niedaleko lotniska, Ronald R. Ketcham, biały, brunet, lat dwadzieścia pięć, ważący siedemdziesiąt pięć kilogramów, do tej pory nigdy niearesztowany, zamieszkały w luksusowym apartamencie przy Overbrook Avenue w pobliżu Episcopal Academy, której był absolwentem.

Pan Ketcham, który wcale nie był aż tak przebiegły, jak mu się zdawało, dał się zwieść myśli, że użycie wypożyczonego pojazdu zamiast własnego buicka ­coupé jest jeszcze jednym sprytnym posunięciem, jakie wybrał, chcąc ukryć niezgodne z prawem działania, a także swoją tożsamość — zarówno przed policją, jak i przed innymi przestępcami.

Funkcjonariusz Prasko nie wiedział, czy pozostali przestępcy biorący udział w spotkaniu znają nazwisko pana Ketchama — gnojki prawdopodobnie miały go w nosie — lecz nazwisko to było znane funkcjonariuszom Piątej Brygady od pięciu tygodni, czyli od czasu, gdy po raz pierwszy podążyli w ślad za Amosem J. Williamsem, czarnoskórym mężczyzną (lat trzydzieści dwa, metr dziewięćdziesiąt wzrostu, osiemdziesiąt dwa kilogramy wagi, zatrzymanym poprzednio przez policję dwadzieścia osiem razy) i czterema z jego zbirów na miejsce transakcji dokonywanej z panem Ketchamem, który najwyraźniej należał do lepszych klientów Amosa.

Z wielu powodów funkcjonariusze postanowili nie dokonywać aresztowania w tamtym momencie, nie było jednak trudno wyśledzić wypożyczony samochód klienta, głównie dzięki centrali Hertza, która sprawdziła przypadki wynajmu w filii obok lotniska, łącznie z umową całkiem jednoznacznie wskazującą na Ketchama.

Tak, wypożyczalnia Hertza okazała się skłonna do współpracy. Pracownicy obiecali, że powiadomią Piątą Brygadę następnym razem, kiedy pan Ketcham wynajmie jakiś samochód, i dotrzymali słowa, kontaktując się właśnie dziś. Funkcjonariusz Prasko pomyślał, że ze strony Ketchama powrót do Hertza był ruchem dość głupim; powinien był skorzystać z usług Avis albo innej firmy. Równie durny był z jego strony powrót do Howard Johnson. Istniało przecież tak wiele moteli. Gdyby Ketcham zorganizował spotkanie w dowolnym innym miejscu, nie tkwiłby teraz po uszy w szambie.

Policjanci z Piątej Brygady obmyślili ten plan, gdy po raz pierwszy wyśledzili, że Williams spotyka się Ketchamem. Po wiadomości od Hertza, że Ketcham ponownie wypożyczył pojazd, jeden z tajniaków Piątej Brygady — trafiło akurat na funkcjonariusza Prasko — miał się udać do motelu Howard Johnson i tam czekać na ewentualne przybycie Ketchama.

Herb Prasko, w drodze do motelu w nieoznakowanym wozie — dwuletnim mercurym, niegdyś stanowiącym własność innego gnojka, również dealera narkotykowego — pomyślał, że szanse na udaną akcję są niemal zerowe. Ale nigdy nie wiadomo. Czasami ludzie są naprawdę głupi, tak jak Ketcham, który postanowił wrócić do tego samego motelu, zamiast pojechać gdzie indziej i tam załatwiać swoje brudne interesy.

Tak czy owak, Prasko czekał — zaparkował przed motelem, rozsiadł się na przednim siedzeniu mercury’ego i obserwował wejście do Howard Johnson, przez prawie trzy godziny, zanim pojawił się Ketcham.

Gnojkowi towarzyszyła dziewczyna — biała, tuż po dwudziestce, jakieś pięćdziesiąt pięć kilogramów, blond włosy, ładna figura — która została w samochodzie, podczas gdy Ketcham wszedł do biura motelu po klucz. Potem, kiedy przejeżdżali obok, funkcjonariusz Prasko zsunął się maksymalnie w dół na siedzeniu mercury’ego, a potem we wstecznym lusterku obserwował, w którą stronę jedzie para.

Kiedy chevrolet sunął wzdłuż pierwszego rzędu pokojów na tyłach motelu, Prasko wysiadł z wozu, przebiegł szybko za nimi i akurat kiedy dotarł do narożnika budynku, zauważył, jak Ketcham wchodzi do pokoju 138, znajdującego się na parterze, mniej więcej w połowie tylnego rzędu pomieszczeń.

Wtedy Prasko poszedł do automatu telefonicznego przed biurem motelu, zadzwonił do wydziału antynarkotykowego, do sierżanta Patricka J. Dolana, i podał mu szczegóły. Dolan — powszechnie uważany za kretyna — kazał mu powtórzyć wszystko, co powiedział, a potem polecił nie spuszczać z oczu drzwi do pokoju 138, jak gdyby myślał, że Prasko wykonuje swoją robotę na przykład zaledwie od ubiegłego wtorku i trzeba mu o tym przypomnieć.

Dolan powiedział, że funkcjonariusze Piątej Brygady zjawią się na miejscu najszybciej, jak będą mogli, i kazał się z nimi kontaktować na paśmie H. To była specjalna częstotliwość radiowa przeznaczona do użytku detektywów, lecz dostępna także do innych celów.

Funkcjonariusz Prasko wziął zatem lornetkę i krótkofalówkę z podłogi pod tylnym siedzeniem mercury’ego i wszedł po schodach na balkon drugiego piętra pierwszego budynku. Usadowił się tam między automatem z colą a maszyną do lodu, w zaułku, skąd mógł obserwować wypożyczonego chevroleta i drzwi do pokoju numer 138.

Miał dobry widok zarówno na drzwi, jak i na samochód, a szczególnie na samochód i na dziewczynę w środku.

Niezła z niej sztuka. Ale jakaś spięta. Zapaliła papierosa i tylko kilka razy się zaciągnęła, po czym go zgasiła, odwróciła się i patrzyła na drzwi, a cienki materiał bluzki napiął się na jej piersiach. Po chwili zapaliła kolejnego papierosa.

W pewnym momencie włożyła rękę w dekolt bluzki i poprawiła biustonosz, a widok ten niezwykle funkcjonariusza Praskę podniecił.

„Co, do ciężkiej cholery, ten Ketcham sobie myślał, przywożąc na spotkanie taką laskę? Amos Williams jest podłym sukinsynem i gdyby coś poszło nie tak, od razu dopadnie dziewczynę. Do czasu, aż Ketchamowi uda się wyjaśnić ewentualne nieporozumienie, Bóg jeden wie, co Williams i jego zbiry zrobią z taką pannicą, białą dziewczyną, prawdziwą ślicz­notką”.

— Szóstka? — odezwał się głos z radia. Zbyt głośno.

Prasko go rozpoznał. Należał do funkcjonariusza Joego Gridera. Dobrze, że nie odezwał się Dolan, dzięki temu Piąta Brygada mogła wprowadzić w życie plan B.

Prasko wyregulował głośność i szumy, po czym przyłożył mikrofon do ust.

— Szóstka — potwierdził.

— Drań ciągle tam jest?

— Taaa.

— Gdzie jest jego pokój?

— Na tyłach. Środek rzędu. Parter.

— Widziałeś jego kumpli?

— Nie.

— Zaraz będziemy. Zaparkujemy przy ulicy, nieco dalej, i będziemy filować, kto się zjawia.

— Czym jedziecie?

— Furgonetką.

Prasko wiedział, że nie chodzi o standardową furgonetkę policyjną, lecz o dodge’a, model z roku 1971, również należącego wcześniej do kogoś aresztowanego podczas nielegalnego handlu niedozwolonymi substancjami. Gdy skonfiskowany dealerowi pojazd przekazano Piątej Brygadzie do pracy po cywilnemu, funkcjonariusze trochę go podrasowali i przemalowali na kolory używane przez gazownię filadelfijską, dodali też jej logotyp.

— Kto nadzoruje?

— Ja. Plan B — odpowiedział funkcjonariusz Grider.

— Tylko furgonetka?

— Plus jeden wóz.

— Niech zablokuje chevroleta.

— Przyjąłem.

Funkcjonariusz Prasko znów przyłożył do oczu lornetkę. Na wielkim panoramicznym oknie pokoju 138 zaciągnięto zasłony („dlaczego, kurwa mać, montują w takich miejscach takie okna? Nikt nigdy nie podziwia widoków z pokoju w motelu, a jeśli przyjdzie mu to do głowy, zobaczy jedynie inną część tego samego motelu”) i nie było widać żadnych oznak aktywności. Blondynka na przednim siedzeniu wynajętego z Hertza chevroleta odpalała właśnie od niedopałka świeżego papierosa.

Trzy minuty później radio znów się odezwało. Prasko nie usłyszał, co powiedziano.

— Powtórz — polecił.

— Podkręć pieprzoną głośność!

— Właśnie podkręciłem.

— No i proszę, wjeżdżają nasi przyjaciele. Nowy jasnoniebieski oldsmobile 98. Powiedz mi, kiedy Amos ruszy do pokoju, przechwycimy go w połowie imprezy.

Funkcjonariusz Prasko przebiegł przez balkon, mocno pochylony, żeby nikt go nie zobaczył.

Widział niebieskiego oldsmobile’a 98 — na tyle dobrze, że obok kierowcy rozpoznał Amosa Williamsa. Samochód wjechał na motelowy parking, po czym skierował się ku tylnemu rzędowi pokojów. I tam się zatrzymał.

— Stanęli w pół drogi na tyły — zameldował Prasko.

— Zachowaj ostrożność — odpowiedział funkcjonariusz Grider.

Williams odczekał trzy minuty, czas, który wydawał się znacznie dłuższy, a potem drzwi za kierowcą oldsmobile’a się otworzyły i Marcus C. alias „Baby” Brownlee — czarnoskóry mężczyzna, lat trzydzieści sześć, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, sto dziewięć kilogramów wagi, aresztowany dotąd trzydzieści dwa razy — wysiadł, rozejrzał się i bardzo szybko ruszył w kierunku pokoju 138.

— „Baby” Brownlee idzie do numeru — zameldował funkcjonariusz Prasko.

Skierował lornetkę na chevroleta. Blondynki nie było w polu widzenia.

„Prawdopodobnie położyła się na siedzeniu. Ja bym tak zrobił, gdybym był taką ładniutką lalką i bym zobaczył, że w moją stronę zmierza wielki, paskudny czarnuch”.

— Stuka do drzwi — zgłosił Prasko, a chwilę później dodał: — Jest w środku.

— Czekaj — odparł funkcjonariusz Grider.

„Baby” Brownlee przebywał w pokoju 138 przez dwie minuty i czterdzieści sekund, choć wydawało się, że dużo dłużej.

— Drzwi się otwierają — zameldował funkcjonariusz Prasko. — „Baby” wychodzi. Wraca do samochodu.

— Piątka?

— Gotowy.

Piątką był funkcjonariusz Timothy J. Calhoun i najwidoczniej to on prowadził nieoznakowany wóz policyjny.

— Jest obok samochodu — zgłosił Prasko. — Wsiada.

„Baby” Brownlee siedział w oldsmobile’u przez pięćdziesiąt sekund, chociaż wydawało się, że znacznie dłużej.

W chevrolecie ukazała się głowa blondynki. Dziewczyna rozejrzała się, po czym znów zniknęła funkcjonariuszowi z oczu.

„Chryste, ale bym się zabawił z taką jak ona”.

— Samochód rusza — zameldował Prasko.

— Piątka?

— Samochód skręca — zgłosił Prasko.

— Po prostu powiedz kiedy — odrzekł funkcjonariusz Calhoun.

— Samochód stanął. Teraz stoi przodem do wyjazdu — zameldował Prasko.

— Co robią? — zapytał funkcjonariusz Grider.

— Wysiadają. Najpierw „Baby”. Teraz Amos. Otwierają bagażnik.

— No i?

— „Baby” dźwiga torbę plażową.

— Ruchy! Ruchy! — rozkazał funkcjonariusz Grider.

Funkcjonariusz Prasko wstał i poszedł najdalej, jak mógł, do schodów, nie tracąc przy tym z widoku olds­mobile’a 98, chevroleta od Hertza i drzwi do pokoju numer 138.

Najpierw pojawiła się furgonetka z piskiem opon i już z otwartymi tylnymi drzwiami zatrzymała się przed oldsmobile’em. Wyskoczyło z niej sześciu funkcjonariuszy po cywilnemu, każdy z bronią (cztery rewolwery, dwie dwunastostrzałowe strzelby z systemem pump-action) w gotowości.

Nieoznakowany wóz funkcjonariusza Calhouna gwałtownie się zatrzymał, blokując wyjazd chevroletowi od Hertza. Calhoun i inny tajniak wyskoczyli z auta z wyciągniętymi rewolwerami.

Prasko zbiegł po schodach najszybciej, jak mógł, biorąc pod uwagę pieprzoną lornetkę, która obijała mu się o klatkę piersiową, musiał też uważnie trzymać krótkofalówkę, ponieważ jeśli ją upuści, będzie musiał za to cholerstwo zapłacić.

Kiedy dotarł na parter, pochylił się i wyjął z kabury przy kostce rewolwer z krótką lufą, kaliber .38 Special.

W tym samym momencie dostrzegł pędzącego co sił czarnoskórego mężczyznę — dwadzieścia pięć lat, sto siedemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, sześćdziesiąt osiem kilogramów, z wyraźną tkanką bliznowatą na lewym policzku — który wcześniej nie zastosował się do polecenia funkcjonariuszy policyjnych, żeby się poddał i dał aresztować.

„Akurat, kurna, na czas!”

— Stój, skurwysynie! — rozkazał Prasko.

Mężczyzna rozważał przez chwilę swoje szanse na umknięcie przed funkcjonariuszem Praską, po czym najwyraźniej zdecydował, że próba ucieczki nie leży w jego interesie.

Zatrzymał się i podniósł ręce nad głowę.

— Pod ścianę! — rozkazał Prasko, obracając przestępcę, a potem pchając go.

— Kurwa, człowieku! — jęknęło indywiduum.

— Rozstaw nogi! — polecił Prasko, podczas gdy zza rogu wyłonił się funkcjonariusz Calhoun. — Mam tego drania, Timmy — powiedział do niego, po czym ponownie zwrócił się do przestępcy: — Lewa ręka za plecy — rozkazał, a później popatrzył na Calhouna. — Zechcesz skuć tego pana, Timmy?

Calhoun zatrzasnął kajdanki na lewym przegubie mężczyzny, następnie złapał jego drugi przegub, czym spowodował, że zbir wpadł twarzą na ścianę.

— Kurwa! — krzyknął.

Calhoun skończył go skuwać i pobieżnie go przeszukał, ustalając, czy nie jest uzbrojony.

— Czysty — poinformował funkcjonariusza Praskę.

— Sprawdź go — zażądał Prasko.

Calhoun opróżnił kieszenie mężczyzny, wyrzucając ich zawartość na ziemię obok aresztowanego, nie znalazł jednak żadnych nielegalnych substancji ani w ogóle niczego niedozwolonego.

— Zero — obwieścił.

— Odprowadzę go. Weźmiesz moją krótkofalówkę?

Calhoun wziął krótkofalówkę funkcjonariusza Praski i niemal biegiem wrócił za róg budynku.

Prasko opadł na kolana obok stosu przedmiotów i podniósł portfel mężczyzny. Zawierał prawo jazdy i inne dokumenty, kolorową fotografię białej kobiety obciągającej czarnoskóremu mężczyźnie (nie zatrzymanemu właśnie indywiduum) i siedemset sześćdziesiąt trzy dolary, pięćset z nich w studolarówkach.

Funkcjonariusz Prasko uświadomił sobie, że wali mu serce i że musi się wysikać.

Włożył dwa banknoty studolarowe do kieszeni, odłożył resztę waluty do portfela, a później wsunął go wraz z pozostałymi rzeczami z powrotem do kieszeni mężczyzny.

— Odwróć się — polecił.

Czarnoskóry mężczyzna się odwrócił — z pewnym trudem z powodu kajdanek — i popatrzył na Praskę z miną, którą funkcjonariusz uznał za mieszaninę odrazy i pogardy. Pomyślał, że rozumie powody, dla których przestępca tak na niego patrzy. Jego podejście miało związek z systemem wymiaru sprawiedliwości i zapadającymi wyrokami. Zatrzymany prawie na pewno zdawał sobie sprawę, że skoro podczas aresztowania policja nie znalazła u niego niedozwolonych substancji, pistoletu czy innej broni, może się zasadnie spodziewać zwolnienia z aresztu śledczego za kaucją w ciągu kilku godzin.

Wiedział także, że zarabia więcej w jeden dzień niż policjant przez tydzień. Albo przez dziesięć dni. A może przez dwa tygodnie lub nawet przez miesiąc, zależnie od tego, jak cenny był ten gość dla Amosa Williamsa.

Prasko gestem kazał mu ruszyć tą samą drogą, którą tamten przyszedł. Kiedy doszli na miejsce, zastali Amosa Williamsa, „Baby’ego” Brownlee i dwóch innych mężczyzn — aresztowanych, z rękoma skutymi za plecami.

— Furgonetka jest w drodze — powiedział funkcjonariusz Grider. — I laweta.

— Ty — rozkazał Prasko indywiduum, którego zatrzymał. — Z nimi.

Położył rękę na jego skutych dłoniach i pokierował mężczyznę na koniec kolejki aresztowanych. Potem podszedł do funkcjonariusza Gridera.

— Co mamy? — spytał go.

— „Baby” miał w posiadaniu dwie okołokilogramowe paczki białej krystalicznej substancji, która okazała się kokainą — odparł Grider.

— Plan B? — spytał Prasko.

Grider kiwnął głową.

— Zostań tu z Calhounem do czasu, aż zjawi się samochód z wózkiem holowniczym i zabierze oldsa — polecił.

— Jasne — zgodził się Prasko.

Mniej więcej dwie minuty później — w odpowiedzi na zgłoszoną przez Gridera potrzebę transportu więźniów — przed motel podjechała policyjna furgonetka przydzielona do Siódmego Dystryktu.

Zatrzymanych mężczyzn, jednego po drugim, postawiono na nogi, a następnie umieszczono w furgonetce. Furgonetka ruszyła w drogę powrotną, musiała się jednak zatrzymać i wycofać, gdyż w tym samym czasie, błyskając światłami ostrzegawczymi, zjawiło się również policyjne auto holownicze.

Funkcjonariusz Grider i pozostali członkowie Piątej Brygady wsiedli do dodge’a o barwach i z logo gazowni, który ustawił się za furgonetką z Siódmego Dystryktu.

Calhoun skierował samochód holowniczy do oldsmobile’a 98. Kiedy droga była wolna, furgonetka dystryktowa i dodge wyjechały z parkingu.

— Timmy, weź mojego mercury’ego! — zawołał Prasko do Calhouna. — Kluczyki w twoim? — spytał, wskazując na nieoznakowany policyjny pojazd, który blokował chevroleta z wypożyczalni Hertza.

Calhoun rzucił mu kluczyki do nieoznakowanego radiowozu. Prasko chwycił je w powietrzu i włożył do kieszeni, a potem poszedł do pokoju 138.

Blondynki nie było w polu widzenia, lecz gdy zajrzał przez okno chevroleta, zobaczył ją na podłodze przed przednim siedzeniem. Leżała na boku i Prasko był pewny, że go nie zauważyła. Zapewne trudno było jej się ułożyć w tej niewielkiej przestrzeni, więc spódniczkę miała podciągniętą tak wysoko, że funkcjonariusz widział jej majtki.

„Ma też ładne nogi!” — ocenił.

Był przekonany, że dziewczyna nie będzie próbowała wysiąść z auta, dopóki Ketcham po nią nie przyjdzie, no chyba że upłynie naprawdę sporo czasu.

Popatrzył na lawetę. Oldsmobile już na niej stał. Calhoun szedł ku miejscu, na którym Prasko zaparkował mercury’ego, zamierzając pojechać nim za autem holowniczym, dzięki czemu będzie mógł zeznać w sądzie, że nie stracił z oczu oldsmobile’a od chwili aresztowania podejrzanych aż do momentu, w którym ich samochód trafił do wydziału antynarkotykowego na skrzyżowaniu Dwudziestej Drugiej Ulicy i Hunting Park Avenue, gdzie został przeszukany.

Prasko poczekał, aż pojazd holowniczy zniknie za rogiem pierwszego rzędu pokojów motelowych, i podszedł do pokoju 138. Tam wyjął rewolwer i trzy razy zastukał kolbą w drzwi.

Długo czekał na reakcję Ketchama.

„No dalej, stary. Wiem, że tam jesteś, i wiem, że nie możesz wyjść”.

— Kto tam? — zapytał w końcu Ketcham.

— Policja, otwierać! — zawołał Prasko.

Drzwi się otworzyły.

— Czy coś się stało, funkcjonariuszu? — spytał Ketcham.

— Cholernie dobrze wiesz, co się zdarzyło, Ke­tcham — odburknął Prasko raczej cierpko.

Obrócił mężczyznę tyłem do siebie, następnie wykręcił mu lewą rękę i ramię za plecy, po czym wepchnął go do pokoju, gdzie rzucił go twarzą w dół na łóżko i szybko skuł kajdankami.

— Mogę coś powiedzieć? — zapytał Ketcham.

— Nie otwieraj gęby. Nie odwracaj się, nawet się nie ruszaj — nakazał Prasko i schował rewolwer do kabury.

Później metodycznie przeszukiwał pomieszczenie, aż pod poduszką jedynego w pokoju fotela znalazł to, czego szukał: dwie długie koperty owinięte recepturkami. Każda z kopert wypchana była dziesięcioma związanymi gumką plikami studolarówek, po dziesięć banknotów na plik, co w sumie dawało sumę dwudziestu tysięcy dolarów.

Prasko położył koperty na stole obok fotela, potem podszedł do łóżka i odwrócił Ketchama na plecy.

— Masz coś do powiedzenia? — spytał.

— Naprawdę nie mam pojęcia, co to wszystko…

Prasko przerwał mu, uderzając go grzbietem otwartej ręki.

— Czas na bzdury się skończył — oznajmił.

— Jestem aresztowany? — spytał po chwili Ketcham.

— Jeszcze nie.

— Może weźmiesz tę kasę i puścisz mnie wolno? — spytał rozsądnie.

Funkcjonariusz rozważył propozycję.

— Twój ojciec byłby bardzo skonsternowany, gdybyś do niego zadzwonił i powiedział, że zatrzymano cię za handel narkotykami — zauważył. — Prawdopodobnie miałby przez to kłopoty w banku.

— O Jezu Chryste! — jęknął Ketcham.

— Kim jest dziewczyna? — spytał Prasko.

— Jaka dziewczyna?

Prasko znowu uderzył przestępcę grzbietem dłoni.

— Już ci powiedziałem, że to koniec bzdur.

— Moja przyjaciółka — bąknął Ketcham. — Nic o niczym nie wie. Jej również mógłbyś pozwolić odejść.

— Jak to niby było? — zapytał Prasko z sarkaz­mem. — Powiedziałeś jej, że dziś wieczorem dla odmiany wynajmiesz pokój w motelu i posiedzisz sobie w środku? A ona ma czekać w aucie przed motelem?

— Weź pieniądze. Kto się o tym dowie? — naciskał Ketcham.

Prasko ponownie zastanowił się nad propozycją, po czym sięgnął w dół i otworzył jedną część kajdanek. Gestem kazał Ketchamowi wstać.

— To naprawdę dojrzały sposób wyjścia z tej sytuacji — ocenił przestępca, wyciągając nadgarstek, który nadal miał skuty, i wyraźnie oczekując, że Prasko i tę jego rękę uwolni.

Zamiast tego funkcjonariusz stanowczo chwycił mężczyznę za ramię i zaprowadził do łazienki, gdzie rozkazał mu usiąść na podłodze obok ubikacji. Potem przykuł wolny koniec jego kajdanek do rury prowadzącej do spłuczki.

— Co robisz? — spytał Ketcham.

Prasko go zignorował, opuścił pokój 138, podszedł do samochodu i usiłował otworzyć drzwi od strony pasażera. Były zamknięte.

— Wyjdź stąd, kochanie — polecił.

Zobaczył, że blondynka patrzy na niego z podłogi z przerażeniem w oczach.

— Otwórz — nakazał Prasko.

Dziewczyna starała się odsunąć najdalej, jak mogła.

Prasko wyjął rewolwer z kabury i używając kolby jako młotka, roztrzaskał okno. Wsunął rękę do środka i otworzył drzwi.

— Wysiadaj — powiedział. — Albo cię stąd wyciągnę.

Rzuciła się przez podłogę do otwartych drzwi, co sprawiło, że jej spódniczka uniosła się jeszcze wyżej.

„Peggene miała takie nogi, kiedy po raz pierwszy ją zobaczyłem. Teraz jej nogi są do dupy”.

Chwycił dziewczynę za ramię, wszedł wraz z nią do pokoju 138 i zamknął drzwi na klucz, nie puszczając ręki blondynki.

Na widok Ketchama przykutego do toalety dziewczyna wstrzymała oddech.

— Wiesz, kim jesteś, kochanie? — spytał Prasko. — Współwinną popełnienia poważnego przestępstwa, czyli posiadania nielegalnych substancji z zamiarem ich dystrybucji.

— Ronny? — odezwała się dziewczyna, patrząc w stronę łazienki.

— Pracujemy nad tym, Cynthio — powiedział jej Ketcham. — Tylko się nie denerwuj.

Blondynka popatrzyła wyzywająco na Praskę.

Funkcjonariusz podszedł do drzwi łazienki i je zamknął.

— Miał trochę grosza — wyjaśnił dziewczynie. — Mogę puścić go wolno. Czym ty chcesz zapłacić?

— Mam jakieś pieniądze — odparła.

— On miał dwadzieścia koła. Masz tyle?

— Nie!

— Zdaje mi się, że w takim razie oboje traficie do pierdla.

— Prawdopodobnie mogłabym zdobyć trochę pieniędzy — powiedziała dziewczyna.

— Dwadzieścia tysięcy? Tego rodzaju sumka?

Pokręciła przecząco głową.

— A pięć minut twojego czasu? — spytał Prasko.

— Pięć minut mojego czasu? Nie rozumiem.

— Ależ rozumiesz — odparował Prasko.

— O mój Boże!

— Tak pewnie powie twoja matka, kiedy zadzwonisz do niej z centralnego aresztu i poinformujesz ją, że potrzebujesz pieniędzy na kaucję i za co.

Dziewczyna zaczęła łkać.

— Zaczniesz zdejmować ubranie czy nie? — spytał Prasko. — Nie mam całej nocy.

Szlochając, blondynka rozpięła bluzkę i ją zrzuciła, a potem rozsunęła zamek spódnicy i pozwoliła jej opaść na podłogę.

— Wszystko, wszystko — ponaglił Prasko.

Rozpięła biustonosz, po czym, teraz poruszając się szybko, zsunęła z bioder białe majtki. Później cofnęła się do łóżka i się na nim położyła, rozkładając nogi. Głowę przekręciła na bok, żeby nie patrzeć na funkcjonariusza.

Prasko opuścił spodnie, potem szorty i podszedł do łóżka.

Kiedy skończył z dziewczyną, wkroczył do łazienki i uderzył Ketchama w twarz rewolwerem, na tyle mocno, że zranił go do krwi i oszołomił. Następnie rozpiął kajdanki.

— Zostań tu, gdzie jesteś, przez pięć minut — zagroził — albo wrócę i odstrzelę ci pieprzony łeb.

Potem wszedł do sypialni, zerknął szybko na nagą blondynkę popłakującą na łóżku, zabrał ze stołu dwadzieścia tysięcy dolarów i opuścił pokój 138.

Gdy Ketcham usłyszał odgłos ruszającego, a później odjeżdżającego samochodu, wstał z podłogi łazienki, wbiegł do sypialni i starał się objąć swoją dziewczynę.

Odepchnęła go i wrzasnęła.

— Cynthia — odezwał się, próbując mówić pocieszającym tonem. I znowu usiłował wziąć dziewczynę w ramiona.

Blondynka ponownie wrzasnęła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: