- nowość
- promocja
- W empik go
Ślepiec - ebook
Ślepiec - ebook
Problem istnieje. Nawet jeśli go nie widzisz.
Profesor Roman Stroszkiewicz to wybitny naukowiec i świetny wykładowca, któremu kariery zazdrości wielu kolegów po fachu. Żaden z nich jednak nie wie, że ten geniusz od lat skrywa przed światem wstydliwą tajemnicę – uzależnienie od alkoholu.
Używka na początku stanowiła tylko sposób na ucieczkę od problemów, z czasem stała się jednak nieodłącznym towarzyszem profesora. Nie zauważył, kiedy zawładnęła jego życiem, zaczęła ingerować w relacje z jego rodziną i stopniowo niszczyć wszystko, co udało mu się zbudować.
Bezsilny wobec własnych słabości, profesor każdego dnia żyje w strachu, że jego sekret wyjdzie na jaw. Nienawiść do siebie i wstyd pochłaniają go coraz bardziej. Nie potrzeba wiele, by dotarł do granicy wytrzymałości. Tuż za nią czeka natomiast śmierć… albo ostatnia szansa na ratunek.
Roman wystraszył się, przeczuwał, o co może mu chodzić. Usiadł nerwowo i wpatrywał się w kolegę. Olek robił się czerwony, to znów blady, siedział nienaturalnie wyprostowany naprzeciw niego.
– Wiesz, Romek, nadal pijesz. Jesteś alkoholikiem. Musisz się leczyć.
Te trzy krótkie zdania były jak potrójny cios. Roman chciał uciekać, jednak jakaś wewnętrzna siła kazała mu zostać i słuchać całej wypowiedzi przyjaciela.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-438-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zazwyczaj Roman sypiał w tym samym pokoju hotelowym. Po prostu przyzwyczaił się i bardzo go lubił. W środku nocy obudził się nagle i otworzył oczy. Sufit jak co tydzień krążył w tę samą stronę, a światło latarni padało na „Słoneczniki”. _Znów to samo… Niekończący się kołowrotek. Van Gogh! Jutro odetnę sobie ucho, tak jak on… Już nie mogę. Wystarczy otworzyć okno, jeden skok i po sprawie! Nie, nie, nie teraz! Rano dwie witrektomie i zaćmy… Ta starsza pani, na jedno oko nie widzi, teraz mam jej operować drugie… Gdzie butelka?_ – oszalałe myśli cały czas kłębiły się w jego głowie.
Sięgnął pod łóżko i podniósł butelkę koniaku. Usiadł. Po chwili odkręcił ją i przyłożył do ust, lecz… przed przełknięciem jakoś się zawahał. _Nie mogę, nie powinienem, jutro przecież operuję. Dlaczego? Dlaczego to robię? Nienawidzę się! Tak bardzo się nienawidzę! Po co mi ta ciągła walka? Przecież nie mam już sił! Wystarczą dwa łyki i skok z okna!_
Hotelowy pokój zaczął wirować jeszcze bardziej niż przedtem. Sięgnął po telefon. Pięć połączeń nieodebranych. Wydawało mu się, że to Agatka, jedyna osoba, którą kochał i która wierzyła w niego, pomimo wszystkich okropności, które jej wyrządził.
Kocham Cię, Romuś. Spokojnych snów Ci życzę. Mam nadzieję i mocno wierzę, że dziś naprawdę nic nie piłeś. Ciężki dzień cię czeka… Chłopcy już dawno śpią. Jutro będę operować tę młodą dziewczynę z guzem nerki. Opowiadałam ci o tym, też się bardzo denerwuję.
_Po co pisała tego SMS-a? Po co? Znów zawiodłem. Muszę wytrzeźwieć! Muszę wytrzeźwieć, nienawidzę tego, zresztą jak wszystkiego, z czym nie mogę sobie poradzić_ – myśli w głowie Romana rozpoczęły szalony taniec. Znowu przyłożył do ust butelkę. Nagle energicznym ruchem odsunął ją od siebie.
– Przecież za kilka godzin rozpoczynam zabiegi. Nie mogę – szepnął, po czym zmęczony osunął się na łóżko i natychmiast zasnął.
Zadzwonił budzik. Była piąta czterdzieści pięć. Roman otworzył oczy. Spojrzał na telefon. _Jeszcze piętnaście minut i muszę wstać. Kolejny dzień taki sam. Jutro po południu znów będę w domu, za czterdzieści godzin. Kocham Agatkę_ – pomyślał i jakaś niespodziewana radość wypełniła jego serce.
Spojrzał na stolik. Odkręcona butelka koniaku nie robiła na nim żadnego wrażenia. Sufit już nie wirował tak mocno. Po chwili wstał, ogolił się, wziął prysznic, wylał na siebie resztkę wody kolońskiej, włożył koszulę i krawat, zabrał aktówkę z dokumentami oraz telefon i wyszedł.
Opuszczając hotel, niedbale pozdrowił konsjerża. W drzwiach zatrzymał się na chwilę. Jeszcze raz sprawdził, gdzie ma dokumenty, i wsiadł do taksówki.
– Dzień dobry, panie profesorze. Jak minęła noc? – zapytał kierowca niespodziewanie.
– Jako tako – odpowiedział Roman bez emocji.
Pomimo usilnych starań kierowcy lekarz nie nawiązał z nim rozmowy. Niejednokrotnie zdarzało się, że przegadali całą drogę do szpitala. Dziś Stroszkiewicz milczał. Cały czas rozmyślał o Agacie.
– Oj, chyba ciężki dzień się szykuje… Coś profesor markotny dziś.
Ostatnie zdanie taksówkarza wybiło go z letargu.
– Nic, nic. Jedźmy! Jedźmy! – odpowiedział gorączkowo.
_Czuć alkohol! Co robić?! On wie? Czuje?_ W Romanie zrodził się dziwny lęk. _Muszę szybko wejść na oddział, żeby nie spotkać Olka_ – pomyślał, czując wszechogarniający chłód.
Samochód wjechał na dziedziniec szpitala. Mężczyzna szybko wysiadł i sprężystym krokiem skierował się na schody.
– Cześć, Romeczku? Jak tam? – zawołał ktoś.
_Nie, tylko nie to! To Olek. Teraz nie może mnie widzieć. Zaraz poczuje alkohol!_ – czarna myśl niczym błyskawica przeszyła mu głowę.
– Witaj, Olku. Dziękuję, wszystko luks. Muszę iść, bo papiery trzeba wypełnić i stażyści, wiesz… Wczoraj robiłem zabiegi dopiero od siedemnastej dwadzieścia. Pociąg się spóźnił. Skończyłem przed dwudziestą trzecią. Zrobiłem wszystkich – odpowiedział zdawkowo i niechętnie podał koledze rękę.
Weszli do szpitala, tłok jak co dzień. Romanowi zawirowało w głowie, aż poczuł ból w żołądku. _Dziś zrobię jedynie zaćmy. Nic na to nie poradzę, że zbyt dużo wypiłem_ – pomyślał z goryczą.
– Bożenka cię pozdrawia. Może wpadniesz dziś do nas na obiad? – zapraszał Aleksander entuzjastycznie.
– Dziękuję za pozdrowienia. Z obiadem to nie wiem. Jutro z rana mam zajęcia i nie jestem przygotowany. Wiesz, jak to jest ze studentami, zaraz cię wyczują – odparł z dziwnym lękiem w głosie. Nie chciał iść w odwiedziny do kolegi ze studiów.
Gdy weszli na oddział, rozległ się szept, zresztą jak co tydzień.
– Idzie, idzie… Profesor przyszedł…
Roman uwielbiał tę chwilę. Czuł się jak Juliusz Cezar, który wracał do Rzymu po kolejnej zwycięskiej wyprawie. Tłum oddawał mu cześć i uważał go za boga. _Jestem waszym Cezarem! Ja! Roman Stroszkiewicz. Profesor Stroszkiewicz_ – myślał z dumą.
– Dzień dobry, dzień dobry – powtarzał regularnie co trzy kroki i skłaniał przy tym głowę, utrzymując sztuczny uśmiech na twarzy. Wyglądał dosyć groteskowo, co wywoływało pewien rodzaj zdziwienia bądź uśmiech na twarzach tych, którzy widzieli go po raz pierwszy. Byli to przeważnie ludzie, którzy za kilka godzin mieli leżeć na stole operacyjnym, a od jego rąk zależało to, czy kiedykolwiek jeszcze coś zobaczą. Roman napawał się tą chwilą. Nagle przystanął. – O ludzie! – mruknął ze złością pod nosem i gorączkowo zaczął szukać telefonu w kieszeni. _Mateusz ma dziś kolejny etap przesłuchań. Nawet nie zadzwoniłem wczoraj do niego _– pomyślał z odrazą do siebie. – _Ale ze mnie ojciec. Z Łukaszkiem nie rozmawiałem dwa dni, a Agacie nawet nie odpisałem na SMS-a_.
Poczuł ogromną gorycz i jakąś dziwną, prawie dziką nienawiść do siebie. Miała ona początek w tym samym źródle, z którego wypływały myśli samobójcze. Kolejny nieodebrany telefon, nieodpisana wiadomość… Stawał się samotną wyspą. Czuł, że opuszcza bliskich i nie ma na to wpływu – był jak statek, który stracił ster i dryfuje gdzieś po bezkresnym oceanie, bez nadziei na dopłyniecie do bezpiecznego portu.
_Dlaczego taki jestem?_ – nie potrafił przestać się katować retorycznymi pytaniami. Nie czuł już skutków spożycia alkoholu. Pragnął jak najszybciej do nich zadzwonić. Rodzina była przecież tym, na czym – oprócz kariery – jeszcze mu zależało. Oddalał się od niej bezwiednie. Bolało go to bardzo, ale uznał, że widocznie tak musi być. Wtedy właśnie wpadał w wir pracy – operował, wykonywał zabieg za zabiegiem, czasem nawet do późnych godzin nocnych. Wtedy nie było czasu na alkohol, sama praca wystarczyła. To było jego spełnienie.
Po chwili otrząsnął się jakby z letargu i przeszedł obok szpaleru stażystów, nie zwracając na nich nawet grzecznościowej uwagi. Zamaszyście otworzył drzwi do pokoju lekarskiego. Na jego szczęście nie było w nim nikogo. Wyjął telefon i zadzwonił do Agaty. Rozmawiali kilka chwil. Dowiedział się, że jutro jego syn ma kolejne przesłuchania konkursowe. Żona opowiadała też o udanej operacji.
– Piłeś znowu, w nocy piłeś. Romek, nie możesz tak żyć. Proszę cię, opamiętaj się! Czasem mi się wydaje, że już dawno nas opuściłeś. Jest z nami tylko twoje ciało. Zadzwoń do chłopców. – Agata nagle wtrąciła swoje wieczne pretensje.
– Dobra, cześć – uciął szybko nieprzyjemny dialog i rozłączył się.
_Głupia baba, tylko piłeś i piłeś. Wszyscy myślą, że jestem skończonym alkoholikiem. Owszem, nie zaprzeczam, kilka razy film mi się urwał, ale to zdarzyło się w domu i właściwie nic się nie stało. Ostatni raz pod stołem w kuchni. Spałem chyba dwie godziny we własnych eeeh… To dopiero trzeci raz. Wczoraj wypiłem tylko dwieście gram koniaku, to przecież nie zbrodnia. No, może czasem ją zawiodłem podczas spotkań z mamusią, incydentalnie, ale przecież…_ – spłoszone myśli przemykały mu przez głowę niczym stado dzikich koni.
Nagle ktoś zapukał do drzwi.
– Panie profesorze, wszystko gotowe. Czekamy – oznajmił kierownik oddziału, dostojnie wchodząc do pokoju.
Wyszli pospiesznie, Romanowi jeszcze trochę kręciło się w głowie. Obojętnie mijali pacjentów, lekarzy i pielęgniarki. Kłęby strasznych myśli znów go zaatakowały. _Olek Łolek, dziadyga jeden. Wielki kierownik oddziału. Ciepiela, Łolek Ciepiela. Doktor habilitowany od siedmiu boleści i prostego zeza. Wszystko mu załatwiłem, doktorat i habilitację. Gdyby nie ja, to ten oddział już by nie istniał. Nawet zwykłej zaćmy poprawnie nie potrafi… a zresztą, dziadyga i tyle. Jednak talent do organizacji to ma. Postawił na nogi ten oddział i dzięki temu cały szpital zdobył renomę. Ale dziad nic nie umie… Co innego jego ojciec, Bronisław Ciepiela. Dorobił się na tartaku w małej gminie na Podkarpaciu. Bez wykształcenia, więcej wiedział o drzewie niż Łolek o oczach po studiach. Ale gdyby nie Broniu, to i mnie tutaj by nie było. Dlaczego?! Dlaczego tak jest? Przecież byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, czasy studiów – a szczególnie pierwsze trzy lata – bardzo mocno nas zbliżyły. Dlaczego nie mogę na niego patrzeć? Dlaczego jest taki sam? Cały czas taki sam? Radosny, uśmiechnięty, życzliwy… Przecież to profesor! Dlaczego jego ojciec wydał tyle pieniędzy na moją edukację? Dlaczego opłacił mi ostatnie dwa lata studiów? Nienawidzę się. Opluję go! Opluję Olka, ciekawe, co zrobi… Opluję go i przeklnę na cały głos! Pobiegnę na zewnątrz, na ulicę, prosto pod koła nadjeżdżającego autobusu… Za dwa kroki, za jeden, już… Nie, nie, to obłęd, szaleństwo jakieś! Gdzie jestem?! Co robię?! Uciekać! Uciekać! Koniec. Tyle! Wystarczy. Jeszcze go opluję! Jak się odwróci! Prosto w twarz!_
Przeszli przez korytarz do ambulatorium. W sali czekali stażyści i pielęgniarki. Przy jednej z lamp szczelinowych siedziała starsza pani. Stażysta kończył badanie. Na widok Stroszkiewicza pośpiesznie wstał i wrócił do szeregu.
– Profesorze, to jest pani Eleonora. Pacjentka ma siedemdziesiąt cztery lata, trafiła do nas dwa tygodnie temu z jaskrą i wylewem do prawego oka – oznajmił kierownik oddziału.
Roman całkiem spokojnie usiadł przy urządzeniu. Zapytał pacjentkę, od kiedy nie widzi, czy ją boli głowa, czy leczyła się kiedykolwiek. Nie słuchał jej odpowiedzi, jakoś wcale go to nie obchodziło. Nagle pomyślał o Mateuszu, o jego konkursie pianistycznym. Po krótkiej chwili ocknął się i spojrzał przez okular mikroskopu. Skrzepnięta krew całkowicie zasłoniła tarczę nerwu wzrokowego.
– Proszę wykonać USG – powiedział oschle i surowo spojrzał na stażystów. – Może pani Agnieszka? – dodał z jakąś dzikością w głosie.
Dziewczyna zadrżała, podeszła do starszej pani i poprosiła ją, aby położyła się na kozetce. Następnie uruchomiła komputer i nieudolnie naniosła żel na głowicę urządzenia. Ręce drżały jej tak bardzo, że prawie wpadały w wibrujący taniec. Roman przyglądał się temu z satysfakcją i egoistycznie napawał się jej strachem.
– Pani Agnieszko, prosiłem o USG oka, a nie zatok! – krzyknął złośliwie.
Dziewczyna prawie się rozpłakała i bezradnie skuliła w sobie.
– Roman, to co, wpadniesz dziś do nas? – nagle szepnął mu do ucha Olek.
– A nie wiem, Agata, jutro zajęcia… – odpowiedział cicho zmieszany całą sytuacją.
Odwracając głowę w kierunku kolegi, spostrzegł w kącie sali jakiegoś mężczyznę. Jego widok zmroził mu krew w żyłach.
– Kim pan jest?
– Yyy, synem tej o, tu… – Mężczyzna skinął głową, wskazując na panią Eleonorę.
Roman spojrzał na niego jeszcze raz. Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł, był stary sweter, tak zwany turecki, z głębokich lat dziewięćdziesiątych. Dwa kwadraty – ciemnozielony i brązowy – wryły mu się szczególnie w pamięć. Kurtka ze sztucznej skóry, w miejscach zagięć dotkliwie popękana, posiadała charakterystyczną, paskudną, pofałdowaną gumkę u dołu. Spodnie jeans, stare jak świat, noszące wszystkie kolory brudu. Ohydna koszula – kiedyś biała, teraz szara – znoszona, kołnierzyk postrzępiony. Dokładniej spojrzał na twarz mężczyzny. Niechlujnie zapuszczona broda i wąsy, wklęsłe policzki, nos czerwony, brodawkowaty. Poczuł ogromny wstręt do tego człowieka. Aż go wzdrygnęło. Pomyślał, że zaraz zwymiotuje. Ten osobnik przypominał wyglądem kogoś, kogo nienawidził. Była to specyficzna nienawiść, klarowna, przejrzysta i niezwykle witalna. Z niej czerpał natchnienie do okropności, intryg i wszystkich podłości, jakich się dopuszczał. Uwielbiał ją, kochał i pielęgnował jak najpiękniejszy kwiat. Nie dopuścił nigdy, aby ogrzała się w cieple jakiejkolwiek miłości. Nawet tej do Agaty. Nienawiść ta stała się esencją i sensem jego życia.
Wyraźnych kształtów i wszechpotężnej mocy zaczęła nabierać po śmierci córeczki. Maleńka miała dopiero pięć lat, chorowała od trzeciego roku życia. Glejak zniszczył tak piękną i kruchą osobę. Wtedy właśnie, pięć dni po pogrzebie, sięgnął po alkohol. Poczuł chwilową ulgę, za kilka dni kolejny raz i kolejny… Po miesiącu przypominał już człowieka, którego nienawidził. Wówczas myślał, że to jest ogromna nienawiść. Mylił się, wtedy przecież jeszcze go kochał.
Początek tego uczucia pamiętał doskonale. Był trzeci sierpnia siedemdziesiątego dziewiątego roku. Roman miał dziesięć lat. Skwar dawał się wszystkim we znaki. Siedział z kolegami na trzepaku, rozmawiali, śmiali się, planowali udać się nad rzekę. Nagle usłyszał w bramie ryk ojca: „Szczylu! Szczylu! Do nogi! Gdzie jesteś, raku śmierdzący? Chodź do ojca i zawiąż mi buty! W tej chwili! Bo zobaczysz!”.
Ojciec ledwo stał na nogach. Spodnie miał poplamione wyschniętym piwem, winem i nie wiadomo czym jeszcze. Był kompletnie pijany. Roman podszedł do niego, uklęknął i zawiązał mu buty. „No widzisz, szczawiku? Umiesz tatusia uszanować. Uratowałeś matkę. Dziś nie dostanie. Teraz idź do kolegów” – powiedział ojciec i powoli potoczył się do klatki.
Na podwórku zapanowała cisza, jakby nikogo nie było. Roman ze spuszczoną głową wrócił na trzepak. Czuł, że wzrok wszystkich koncentruje się na nim. Było to gorsze od ciosów ojca, a miał on silną rękę. Po paru minutach Marek oznajmił, że musi iść już do domu, to samo zrobił Grześ i reszta kolegów. Ostatni odszedł Marcin. Poklepał Romana po ramieniu, coś zagadał, chcąc go podnieść na duchu. Ten jednak nie pragnął koleżeńskiego pocieszenia, więc gwałtownie odepchnął przyjaciela. Siedział jeszcze długo pod trzepakiem i płakał jak bezbronne, słabe niemowlę. Nie był to głośny płacz fizyczny, ale płacz serca, płacz czystej, niewinnej duszy, która właśnie została zbrukana.
Nieraz bywało jeszcze gorzej. Ojciec postanowił pluć na syna. Dziwiło go, że nikt mu nie pomaga, że wszyscy się tylko przyglądają. Później zrozumiał, że nikt nie chciał narażać się wojskowemu w randze kapitana. Raz Roman uciekł, nie podszedł do „tatusia”, odpysknął coś i po prostu zwiał. Wrócił do domu po kilku godzinach. Ojca nie było, a mama leżała na podłodze. Pobita. Gdy przyjechała karetka, mama odmówiła leczenia, mówiąc, że spadła ze schodów. Leżała w domu kilka dni. Ojciec wtedy wytrzeźwiał. Był bardzo dobry, kupił kwiaty, wykąpał się, ugotował rosół i nakarmił Helenkę. Ze łzami w oczach ocierał jej spuchniętą, żółtą twarz. Romana bardzo to dziwiło. Takiego ojca chciał mieć, za takim ojcem tęsknił.
Któregoś dnia po pobiciu stało się coś dziwnego. Rankiem mama źle się poczuła, zaczęła dziwnie charczeć. Nagle z jej ust popłynęła krew. Ojciec wystraszył się. Pobiegł gdzieś. Kiedy przyjechała karetka wojskowa, mama była już nieprzytomna. Pierwszy raz zobaczył, jak ten człowiek płacze i modli się o zdrowie „kochanej Helenki”. W szpitalu MSW prześwietlenie wykazało wielki krwiak w prawym płucu. Lekarz wytłumaczył, że na skutek doznanych obrażeń zakrzep krwi oderwał się i spowodował zatorowość.
Kolejne trzy dni ojciec nie wychodził z oddziału, leżał krzyżem i modlił się, w kółko powtarzając zdrowaśki. W szpitalu MSW, w tych czasach, kapitan wojska leżał krzyżem i modlił się! Roman wtedy tego nie rozumiał, dziś wie, co to znaczyło. Po kilku dniach stan mamy wyraźnie się poprawił i lekarze mówili, że to niewytłumaczalne. Ojciec jednak nie dopuścił do swojej świadomości słowa „cud”.
Kiedy „tatuś” wrócił na służbę, został wydalony w trybie dyscyplinarnym za szopkę, którą odstawiał w szpitalu. Mama po miesiącu wróciła do domu, była jednak bardzo słaba. Już nigdy nie odzyskała sprawności, a ojciec wrócił do picia. Nie miał teraz żadnych ograniczeń, pił z kolegami cały czas, kradł pieniądze i pędził bimber w piwnicy. Całe osiedle się ich bało. Było ich czterech, na zmianę wystawali na podwórku i wszystkich terroryzowali.
Wtedy koledzy opuścili Romka. Nawet w szkole nikt już nie chciał z nim rozmawiać. Nauczyciele też się najwyraźniej bali. Otrzymywał oceny lepsze, niż na to zasługiwał. Nauczył się lawirować. Za brak zadania dostawał tróję, wystarczyło, że powiedział coś o „tatusiu” (bo tak ojciec kazał się tytułować). Od tych wydarzeń poprawiło się jedno – już nigdy go nie poniżył i nie podniósł ręki na niego ani na matkę.
Po pół roku mama źle się poczuła, znów zaczęła pluć krwią i kaszleć. Poszła do lekarza. Zapalenie płuc. W jej stanie mogło to zakończyć się śmiercią, a ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Lekarz chciał wezwać karetkę, mama jednak odmówiła. Poszła prosto do jednostki, gdzie dawniej pracował ojciec. Wszyscy doskonale ją tam znali. Poprosiła o spotkanie z pułkownikiem. Oczywiście została odprawiona z kwitkiem. Stała jednak przy bramie i prosiła, błagała. Miała szczęście, bo pułkownik akurat wyjeżdżał z jednostki. Gdy ją zobaczył, kazał kierowcy zatrzymać samochód. Był bardzo dobrym człowiekiem, też alkoholikiem, ale nieszkodliwym. Pijany szedł spać, ogłaszając całemu światu, że kocha wszystkich miłością bezgraniczną. Płakał przy tym jak niemowlak. „Co tam, pani Helenko? Jak zdrowie? I co u Władka?” – spytał.
Mama poprosiła, żeby przyjął ojca z powrotem na służbę, bo ona może umrzeć i bardzo się boi, że jej synek trafi do domu dziecka. Pułkownik zmarszczył brwi i powiedział, że o takiej sytuacji nie może być mowy, po czym kazał kierowcy jechać dalej.
Mama poszła do szpitala. Ojciec znów był trzeźwy i gotował obiady. Były bardzo smaczne. Po trzech dniach na podwórko przyjechał samochód wojskowy, z którego wyszło trzech żołnierzy. Po krótkiej rozmowie ojciec wsiadł z nimi do wozu i odjechali. Wrócił do domu po trzech godzinach, radosny i uśmiechnięty. Co prawda zdegradowany do stopnia kaprala, ale znowu był na służbie.
Mamę wypisali ze szpitala po dwóch tygodniach. Często miała napady duszności. Wtedy Roman postanowił, że zostanie lekarzem, chciał uratować mamę. „Tatuś” nie trzeźwiał, nie bił, ale wyzywał wszystkich wkoło od najgorszych. Tak upłynęło dzieciństwo profesorowi Stroszkiewiczowi.
– Panie profesorze, proszę to USG. – Delikatny kobiecy głos wyrwał go z zadumy.
– A tak, tak. Dziękuję, Agniesiu – zwrócił się do stażystki miłym, serdecznym głosem.
Sam się zdziwił. Miał zamiar upokorzyć ją przy wszystkich. Wydrwić, wyśmiać w sposób wysublimowany, w białych rękawiczkach. Przed chwilą chciał, żeby znienawidziła go do szpiku kości. Teraz był miły i serdeczny, dostrzegł w niej bowiem jakieś dziwne, nieznane dotąd piękno. Nie mógł tego zdefiniować. Trzymając w dłoni wydruk z komputera, wpatrywał się w nią, jakby chciał ujrzeć początek istnienia, początek bytu, początek jakiegokolwiek uczucia. Czegoś pragnął, ale nie wiedział, co to jest. Oczy. Jej oczy były po prostu czyste, dziewicze i przejrzyste jak kryształ. Chciał zakosztować tego piękna, chciał złączyć się z nim i pozostać w tym stanie już na zawsze.
– Profesorze, co pan powie? – zapytał Olek.
– A tak, tak. Może ktoś z państwa zreferuje? – Roman uśmiechnął się i pytająco spojrzał na stażystów.
Mateusz wyskoczył pierwszy i zaczął opowiadać o jaskrze, ciśnieniu, wylewie i witrektomii. Stroszkiewicz musiał przerwać entuzjastyczny wywód młodego lekarza. Podszedł do pacjentki i powiedział głośno:
– Pani Eleonoro, miała pani wylew krwi do oka. Ta krew pływa sobie w środku i przez to pani nie widzi. Poza tym ma pani jaskrę. Wysokie ciśnienie uszkodziło nerw wzrokowy. Proponujemy wykonanie witrektomii, ale jest to miecz obosieczny. Jeżeli zabieg się nie uda, zachodzi możliwość całkowitej utraty wzroku. Nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnego sukcesu operacji, ponieważ jest to niebywale skomplikowany proces i wszystko zależy od wielu czynników. Proszę się zastanowić i podjąć decyzję. Czy pani się na to zgadza?
Kobieta oświadczyła, że i tak nic nie widzi, więc nic nie traci. Roman spojrzał na nią jeszcze raz. Nie mogła wstać z kozetki, była bardzo wyniszczona. Ponownie zapytał o ciśnienie. Jakoś tak bardziej zainteresował się pacjentką. Ciśnienie było bardzo wysokie, w prawym oku dwadzieścia osiem, a w lewym trzydzieści jeden. Lekarze i stażyści popatrzyli na siebie z wyraźnym zaniepokojeniem.
– Cóż, przyjmiemy panią na oddział, jednak zabiegu na razie nie będzie. Koniecznie musimy obniżyć ciśnienie – oznajmił Olek autorytatywnie.
Roman spojrzał na niego z dziwnym uśmiechem.
– Przepraszam, że pytam, jednak chciałbym się dowiedzieć, czy pani od dawna ma problemy z poruszaniem się? – zapytał zaciekawiony.
Eleonora oświadczyła, że strasznie ją bolą biodra i kręgosłup. Stroszkiewicz zalecił konsultację ortopedyczną, laryngologiczną, pulmonologiczną i kardiologiczną. Olek zdziwił się bardzo. Na pytanie kolegi, dlaczego aż tylu specjalistów, wzruszył tylko ramionami. W rzeczywistości przypominała mu matkę.
Po chwili spojrzał jeszcze raz na syna staruszki, z obrzydzeniem, bez cienia nawet najmniejszej sympatii. _Eleonora, Eleonora Roosevelt, a to syn, Franklin Delano Roosevelt junior! To dopiero! Franklin, dziadyga jeden, alkoholik skończony, Delano Roosevelt junior! Tak matkę zaniedbać! Do więzienia powinien iść. Pewnie z jej emerytury żyje ta kreatura_ – pomyślał Roman i zwrócił się do Olka:
– To tyle pacjentów? Jeśli tak, chodźmy natychmiast do zabiegowego, bo jest już bardzo późno.
Kierownik oddziału potwierdził, że nie ma więcej osób do badania, i wszyscy pośpiesznie wyszli z sali. Roman był już opanowany i spokojny, nie miał ataków złych myśli. Teraz koncentrował się wyłącznie na zabiegach. Przemierzali korytarz żwawym krokiem, a pacjenci, pielęgniarki i inni lekarze odsuwali się na boki, robiąc im miejsce. Roman wszedł na blok, szybko się umył, włożył strój ochronny i rękawiczki i był już przy stole.
Znowu widział czyjeś oko, nieruchome, puste, za mgłą. Szukało ono gdzieś nadziei, że dostrzeże kolory i kształty, że nasyci się widokiem swoich najbliższych. Zabiegi odbywały się rutynowo – dwadzieścia minut roboty, opatrunek, następny pacjent, kolejne oko. W pewnym momencie Roman nie orientował się już, kto jest właścicielem oka, które właśnie operuje.
Zaczął myśleć o Agnieszce. _Czemu ona? Dlaczego jej nie upodliłem? Już miałem gotową wiązankę o ciśnieniu. Przecież ono może zniszczyć nerw wzrokowy lub spowodować tworzenie się diamentów we wnętrzu ziemi_. Dziwił się temu uczuciu, jakie mu towarzyszyło, gdy podała mu wydruk badania USG. Znowu zaczął pragnąć jej bliskości, chciał ją zobaczyć, porozmawiać. Dlaczego dopiero teraz zwrócił na nią uwagę? Po tylu latach?
Pacjent za pacjentem, mijały kolejne chwile i godziny… Monotonnie, jednakowo, aż do późnego popołudnia.