- promocja
Ślepy tunel - ebook
Ślepy tunel - ebook
W mieście bez luster można wymazać przeszłość, ale nie da się zapomnieć o tych, którzy odeszli… Porywająca powieść o brutalności i lojalności.
Podziemne tunele.
Krew stłumionej historii płynąca w żyłach sąsiada.
Wstydliwe tajemnice małej społeczności,
które mieszkańcy starali się przez lata pogrzebać…
Małżeństwo Sonji i Daniela wisi na włosku. Para postanawia dać sobie ostatnią szansę i spełnić swoje największe marzenie – zostawić Szwecję na rzecz własnej winnicy w czeskich Sudetach. Nowy dom nie daje upragnionego spokoju – Danielem nieustannie targają huśtawki nastrojów, a Sonja nawiązuje kilka tajemniczych znajomości…
Pewnej nocy małżeństwo odnajduje w podziemiach winnicy ukryty tunel, a w nim zmumifikowane ciało dziecka. Jak się okazuje, zwłoki należą do chłopca z czasów II wojny światowej. Miejscowe służby nie mają zamiaru badać tej sprawy. Gdy jedna z nowych koleżanek Sonji zostaje znaleziona martwa na terenie winnicy, bohaterowie zdają sobie sprawę, że poruszyli mroczne sekrety, które nigdy nie powinny wyjść na jaw…
Ślepy tunel to powieść o czasie, o pewnej erze i o historii. Tove Alsterdal to znak jakości, a w tej książce wzniosła się na kolejny poziom. Jej nowa powieść, choć fikcyjna, wyrasta z autentycznych ludzkich przeżyć. Alsterdal snuje ją z ogromną precyzją i empatią. „Smålandsposten”
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66512-75-7 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trzy łóżka pod każdą z dwóch ścian, sześć ciał. Ktoś musi to kontrolować. Twarz staruszki, zapadnięta i nieruchoma. On chce dotknąć tej cienkiej skóry palcami, ale nie może. Zamknięte oczy, wyschnięte twarze. Otwarte usta, kosmyki włosów na poduszce, stopa o powykręcanych palcach w miejscu, gdzie chwyta za nogę łóżka.
W piersiach tak mu łomocze, jakby krew chciała się wydostać na zewnątrz, a serce zniszczyć go od wewnątrz. Teraz rozumie ciszę, teraz rozumie ciemność.
Nie żyją, oni wszyscy nie żyją.
Ostatnia kobieta ma otwarte oczy; są wyblakłe i tępo wpatrują się w nicość, ale gdzie są mężczyźni, gdzie są młodzi?
Dzieci, czy już po nie przyszli?Gdybym w te pierwsze poranki nie siedziała w zajeździe sama, to pewnie nie zwróciłabym uwagi na kobietę w rogu, w głębi pomieszczenia. Gdybym, dajmy na to, jadła z kimś śniadanie, to z perspektywy czasu, odtwarzając w pamięci wrażenie, jakie wtedy na mnie zrobiła, mogłabym powiedzieć „wyglądała na obcą” albo „wyglądała, jakby skrywała jakąś tajemnicę”, chociaż tak naprawdę w tamtym momencie byłam zbyt pochłonięta rozmową, by ją w ogóle zauważyć.
Pensjonat mieścił się w budynku z kamienia, od dawna pozbawionym tynku. Kiedyś nazywał się „Gasthaus”, świadczyły o tym ślady liter na elewacji. Zasłony i zniszczone poduszki na krzesłach śmierdziały dymem. Pozostali goście to byli głównie miejscowi mężczyźni w spranych ubraniach, popijali poranną kawę i widać było, że się znają.
Kobieta w rogu po prostu nie współgrała z tym miejscem. Jej marynarka wyglądała na zbyt drogą, a wypolerowane buty pasowały bardziej do siedziby banku aniżeli do małego miasteczka, którego jedyną atrakcją turystyczną było wędrowanie po górach. Na ścianie za nią wisiała wypchana głowa rogacza.
„Nieruchomości – pomyślałam – pewnie przyjechała tu, żeby kupić kilka walących się domów, których pełno w miasteczku, opuszczonych, z powybijanymi szybami i wrośniętymi w nie drzewami”.
Trzeciego dnia spotkałyśmy się w drzwiach i przywitałam się z nią po angielsku. W odpowiedzi usłyszałam brytyjski akcent i spytałam, czy mieszka w zajeździe. Potem zapadła krępująca cisza, więc zaczęłam opowiadać o różnych rzeczach, by ją wypełnić.
O tym, że kupiłam dom, albo raczej winnicę, i właśnie się wprowadziliśmy, ale nie działa nam Internet. I że najlepszy zasięg jest na obrzeżach miasta, po drugiej stronie rzeki oraz u podnóża gór.
Dlatego każdego ranka chodzę piechotą do miasteczka, by zjeść śniadanie i przy okazji nawiązać kontakt ze światem.
Słuchała, nie patrząc na mnie. Dodałam też, że zazwyczaj zaglądam do piekarni i kupuję świeży chleb dla mojego męża, żeby nie myślała, że jestem samotna i desperacko szukam towarzysza rozmów.
– Mąż remontuje nasz dom, ma mnóstwo pracy, pewnie pani widziała, jak wyglądają niektóre domy w tym mieście…
Kobieta spojrzała w stronę ulicy, zniszczonych kamiennych elewacji, dachów pokrytych dachówką, małego kościółka wciśniętego za stodołę.
– Mieście? – zdziwiła się. – Naprawdę nazywa to pani miastem?
Utrzymujący się niesmak z powodu mojego słowotoku i wyczuwalnej pogardy w jej głosie zniknął, gdy szłam zniszczonym poboczem.
„Jeśli zostanę tutaj aż do śmierci, to nigdy nie znudzi mi się ta droga” – pomyślałam, patrząc na miejsce, gdzie miejska uliczka zamienia się w szosę tuż przed rzeką. Przeszłam obok domu przypominającego zamek, z popękanymi kolumnami i dzikim winem pnącym się aż do samego dachu; na murze odpoczywało kilka niewzruszonych żbików. Przy moście na rzece stał nieczynny browar z powybijanymi szybami oraz utrzymującym się zapachem słodu i chmielu, a za nim rozpościerały się makowe pola. Kołysząc się na czerwono, rozciągały się w stronę gór i wzdłuż brzegu rzeki, nieskrępowane, zmysłowe, takie właśnie słowa pojawiają się w mojej głowie, gdy o nich myślę. Ostatnio widziałam tyle maków, gdy byłam nastolatką i moi rodzice wynajmowali w wakacje domek letniskowy w Österlen. Kiedy wróciłam tam jako dorosła kobieta, już ich nie było. Ktoś mi wtedy powiedział, że traktuje się je jak chwasty.
Gdy wróciłam do domu, Daniel już nie spał, poczułam zapach świeżo parzonej kawy. Oznaczało to, że udało mu się uruchomić kuchenkę albo czajnik, gmatwanina starych przewodów elektrycznych musiała działać. Wypakowując zakupy, usłyszałam brzdęki i stukoty dochodzące z piwnicy, zawołałam, że jest świeży chleb. Dolałam wody do czajnika, teraz była trochę mniej żelazista, i dołożyłam maki do bukietu z jaskrów i bodziszka leśnego. Wydało mi się to dziwne, że polne kwiaty są tu takie same jak w domu.
– Cholera, ależ tu na górze jest ciepło – stwierdził Daniel, gdy wyszedł z piwnicy bez koszulki, za to z piękną warstwą szarego kurzu we włosach i na rękach.
Odłożył coś, co wyglądało jak młot kowalski, rodzaj ciężkiego i dużego młotka. Takie przedmioty były porozrzucane po całym gospodarstwie, bardzo stare narzędzia, które nie wiadomo do czego kiedyś służyły. W komórce znaleźliśmy widły i motyki o nieznanym nam kształcie.
Daniel nalał sobie szklankę żelazistej wody i ją wypił. Następnie wytarł pot z karku jedną z nowych kuchennych ściereczek. Gorące powietrze stało, już w połowie maja było prawie trzydzieści stopni. Klimatyzację umieściliśmy wysoko na liście naszych priorytetów.
– Za kilka dni się z tym uporam – oznajmił Daniel, zajmując miejsce przy nakrytym przeze mnie kuchennym stole. Zrobiliśmy go, łącząc ze sobą trzy całe krzesła nie od kompletu. Nie mogłam sobie przypomnieć, żeby w piwnicy trzeba było zrobić coś, co figuruje na liście naszych priorytetów umożliwiających przystosowanie domu do zamieszkania.
– Czym się właściwie zajmujesz tam na dole? Chcesz zburzyć dom?
Daniel się zaśmiał.
– Coś w tym stylu. Sama zobacz. – Sięgnął po telefon komórkowy.
Siadając obok niego, zorientowałam się, że jego skóra paruje, poczułam duszącą woń potu, dziwnie obcą u mężczyzny, z którym byłam ponad dwadzieścia lat. W życiu, które ze sobą spędziliśmy, generalnie porządnie pocił się tylko w czasie joggingu, po którym zaraz szedł pod prysznic, albo oczywiście gdy się kochaliśmy, czasami, ale ta woń była inna, miała w sobie wilgoć opuszczonej piwnicy, kurz i nieumyty pot z wczoraj, a do tego coś, czego wcześniej u niego nie zaobserwowałam: obsesję, która nie pozwalała mu odpocząć, dopóki nie padł na łóżko późno w nocy. Rano, gdy szłam na spacer do zajazdu, spał jak zabity. Podejrzewałam, że wciąż bierze leki nasenne, chociaż powiedział, że je odstawił. Prawdopodobnie szedł do piwnicy zaraz po obudzeniu, wypijał tylko na stojąco filiżankę kawy i łapał za ten młot. Wskazywał na to apetyt, z jakim pochłaniał kanapki.
– Dzisiejszej nocy myślałem o tym przed zaśnięciem – powiedział między jednym kęsem a drugim – że na tym planie coś się nie zgadza.
Znalazł to zdjęcie w komórce, rysunki z urzędu gminy, gdzie podpisaliśmy wszystkie dokumenty. Nie dostaliśmy kopii, oryginał został w dużym i nieporęcznym segregatorze.
– Jeśli to była kiedyś winnica – zaczął Daniel – i jest piwnica, to dlaczego nie ma piwniczki na wino?
Powiększył zdjęcie. Zmrużyłam oczy, by zobaczyć niewyraźne linie, plany pochodziły z ubiegłego wieku, kiedy to prawdopodobnie zbudowano ten dom. Daniel stwierdził, że kiedyś musiało tam istnieć jakieś przejście, drzwi w głębi, na lewo od schodów.
– No wiesz, tam gdzie stała ta stara szafa, w miejscu, gdzie odpadł tynk i odsłonił cegłę… – Daniel lekko dyszał z podekscytowania, a może z powodu upału w dusznej kuchni. – Tylko dziwne, że nigdzie indziej w piwnicy nie ma ceglanych ścian, w ogóle w całym domu nigdzie nie ma widocznej cegły.
– Byłoby fantastycznie, gdyby się okazało, że mamy piwniczkę na wino. – Zaczęłam sprzątać ze stołu po śniadaniu albo raczej lunchu, schowałam masło i żółty ser, zanim zdążyły się rozpuścić. – Będzie wspaniale, jak już wszystko uporządkujemy.
– Potem od razu zajmę się klimatyzacją, obiecuję. I prądem.
– Spokojnie. – Sięgnęłam po torebkę, by znaleźć karteczkę, którą poprzedniego dnia dostałam w sklepie żelaznym. Starszy sprzedawca nie mówił ani po angielsku, ani po niemiecku, ale za pomocą tłumacza w komórce i trochę na migi udało mi się zadać mu pytanie. – Wygląda na to, że w miasteczku jest elektryk, zdobyłam jego numer…
– Lepiej samemu to zrobić. – Daniel wstał, biorąc do ręki ciężkie narzędzie. – Wtedy będę wiedział, jak to naprawić, gdy coś się zepsuje.
Zabrałam się do sprzątania sypialni na piętrze, tej, która miała być nasza, umyłam okno, żeby było przez nie coś widać, co wcale nie znajdowało się na górze listy naszych priorytetów, lecz wąskie łóżka, które zsunęliśmy w izbie przed kuchnią, nikogo nie uszczęśliwiały. Uzgodniliśmy, że jak tylko kilka pokoi będzie nadawało się do zamieszkania, to pojedziemy do Pragi i kupimy nowe łóżka i parę innych rzeczy. Tak jakbyśmy przeczuwali, że nasze stare meble z szeregowca w Älvsjö nie będą tutaj pasować. Zatrzymaliśmy wszystko to, co odziedziczyliśmy w spadku albo z czym trudno nam się było rozstać, a resztę sprzedaliśmy na Blocket, mieliśmy poczucie, że zaczynamy wszystko od nowa.
Tabula rasa, czysta tablica, która przyprawiała mnie o euforię.
Brud spływał po szybach, a martwe muchy spadały na ziemię, ale po trzeciej zmianie wody widok za oknem w końcu stał się wyraźny. Łąka ciągnąca się w górę, w kierunku liściastego lasu i wznoszących się za nim gór, z drugiej strony ogromna lipa i gęste krzaki schodzące w dół, do rzeki. Wąski dopływ znikał za zakrętem, za którym majaczyły miasteczko, dachy domów i obie wieże kościelne.
Jak mam to opisać?
Tę chwilę, gdy coś się zaczyna.
To nie zdjęcia kazały nam to zrobić, fotografie domu tak kiepskie, że nie dało się zobaczyć rozkładu pomieszczeń.
Chodziło o siedem liter. Jedno słowo.
Winnica.
Tamtego wieczoru wróciłam do domu zdecydowanie za późno, może właśnie dlatego uważnie przyjrzałam się zdjęciu, gdy Daniel zawołał mnie do swojego gabinetu. To nie było pierwsze ogłoszenie, które mi pokazywał. Przez całą zimę szukał chaty na wsi. Ubzdurał sobie, że przyroda będzie miała na niego zbawienny wpływ, że tam poczuje się lepiej. W Norrland, żeby być bliżej swoich korzeni, albo w Hiszpanii, by uciec od ciemnych zim, jakby jakaś magnetyczna siła pchała go coraz dalej, aż w końcu dotarł do winnicy w Böhmen – Czechach.
Daniel powiększył zdjęcie.
Böhmen – Czechy?
Nie rozumiałam, o czym mówi, to wszystko wydawało mi się kompletnie absurdalne. Marzyliśmy o winnicy i winie, o takich podróżach do Toskanii i Prowansji, na jakie pozwalali sobie nasi znajomi, których dzieci wyfrunęły z rodzinnego gniazda, ale Czechy? Daniel wygooglował, że winnica znajduje się zaledwie trochę ponad godzinę jazdy samochodem od Pragi i niecałe dwie godziny od Berlina, w górach stanowiących granicę między Niemcami a Czechami.
– Państwo dawnego bloku wschodniego? – Czułam się zmęczona, miałam wrażenie, że od wypitego wina ból pulsuje gdzieś za oczami. – Myślałam, że marzysz o pensjonacie w Toskanii albo o domu w Prowansji.
– Środkowa Europa – powiedział. – Praga leży bardziej na zachód aniżeli Sztokholm. I wiesz, ile kosztowałaby winnica w Prowansji?
– Czy tam nie jest po prostu brzydko? Pomyśl o przemyśle węglowym.
Daniel znalazł kilka zdjęć formacji skalnych i falujących dolin, niebieskawych gór nazywanych Czeską Szwajcarią.
Okolica ta ma też inną nazwę.
Kraj Sudetów.
Wysunęłam fotel i usiadłam obok niego, spojrzałam na kwotę podaną w czeskich koronach. Jeśli Daniel dobrze policzył, była mniejsza od tej, którą nasi sąsiedzi dostali za dom szeregowy z lat osiemdziesiątych, dokładnie taki jak nasz, sprzedawany na okoliczność niedawnego rozwodu.
– Ale my przecież nic nie wiemy o winie – zauważyłam.
– Moglibyśmy się wszystkiego nauczyć. Za sprzedane owoce dostawalibyśmy butelki z własnymi etykietami… Przygotowałoby się pod wynajem kilka pokoi.
– Może ludzie chcieliby nawet płacić za uczestniczenie w deptaniu winogron…? – Chciałam podtrzymać tę iskrę w jego głosie.
– Potem będą musieli wracać do nas co roku, by skosztować wina z własnoręcznie zdeptanych winogron, ponieważ wino cały czas dojrzewa.
– Raczej własnonożnie…
– Tylko czy winogrona wciąż się depcze? Serio?
Nasze śmiechy tamtego wieczoru, coraz głośniejsze, lekkie i szalone, przeplatały się ze sobą, dawno się tak nie śmialiśmy.
Podobno powinno się żyć tu i teraz, co jest niemożliwe. Teraźniejszość nie istnieje. Znika z każdą sekundą. Jak tylko próbowałam być tu i teraz, dopadała mnie przeszłość. Może to kwestia wieku. Na przykład zapach dziegciu i plusk fal wywołany przez kilka łodzi rybackich cofają mnie do dzieciństwa, kiedy to moi rodzice wynajmowali domek letniskowy w rybackiej wiosce w Österlen, i w następnej sekundzie chce mi się płakać z powodu tego, że to już przeszłość i zostałam sama. Pole maku robi ze mną to samo, wywołuje melancholię. W szeregowcu, w którym mieszkaliśmy ponad piętnaście lat, zionęło pustką po dzieciach, które wyprowadziły się do Seattle i Umeå, by rozpocząć swoje nowe, własne życie. A mój mąż… cóż, mój mąż szukał w Internecie winnic i coraz rzadziej wychodził. Jeśli proponowałam kolację z przyjaciółmi albo kino czy cokolwiek innego, mówił, że nie ma na to ochoty.
Ale ty idź.
Nie sądzę, żebyśmy pragnęli teraźniejszości, raczej chcemy przyszłości. Kiedy tracimy ją z oczu, coś umiera. Teraźniejszość jest co najwyżej tym momentem, gdy zaczyna się przyszłość. Czystością. Widokiem za oknem, horyzontami, o których nie mieliśmy pojęcia. Świadomością, że wszystko może się zdarzyć i nic nie będzie takie jak wczoraj.
Usłyszałam miauczenie kota.
Bursztynowy zwierzak siedział na ziemi i patrzył na mnie, widziałam ich kilka wałęsających się po okolicy. Miauczał tak, jakby rozumiał, że nadchodzą lepsze czasy, ludzie i jedzenie w miseczce, jeśli tylko poprosi. Może to śmieszne, ale poczułam się mile widziana. Ktoś nas dostrzegał, podobała mu się nasza obecność.
Zostawiłam okno szeroko otwarte, żeby wywietrzyć, na ile się da w tym upale, i zeszłam na dół, by poszukać w lodówce czegoś, co lubią koty. Z piwnicy dochodziło to samo uparte, rytmiczne dudnienie. Może to mu było potrzebne. Rozwalenie czegoś, wyburzenie, żeby dać czemuś ujście i się wyzwolić.ZAPISKI, OBSERWACJA
NOC Z WTORKU NA ŚRODĘ, 6.20
Niepokój.
Nie śpi.
Wygląda przez okno, tuż przed świtem.
Nagi.
Gdzie jesteśmy?
Widzę bramę, ale nie widzę rzeki.
Masz na myśli jezioro? Jest tam dalej, za drzewami, jak mgła opadnie, to je zobaczysz.
Nie, rzekę. Przecież mówię.
Płynęła tam, niedaleko.
Kim jesteś?
Dlaczego już nie widzę rzeki?
Czy tam, gdzie kiedyś mieszkałeś, była rzeka?
Umarli niosą żywych.
Przepraszam, co powiedziałeś?
Żywi niosą umarłych.
Nie widzisz?
Kim jesteś?
Odejdź.