Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Słodka trucizna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 lutego 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słodka trucizna - ebook

Pierwszy chłopak, w którym się zadurzyłam, skończył tragicznie.
A potem zakochałam się w jego bracie.

Nie powinnam była zjawić się na tym dachu w walentynki.
Podobnie jak Kellan Marchetti, szkolne dziwadło.
Spotkaliśmy się nad przepaścią, zdecydowani zakończyć – każde swoje – życie.
O dziwo poszarpane nitki naszych dramatów splątały się i utworzyły nieprawdopodobną więź.
Zrezygnowaliśmy ze skoku i uzgodniliśmy, że będziemy się spotykać w każde walentynki, aż do końca liceum.
O tej samej porze.
Na tym samym dachu.
Dwie cierpiące dusze.
Dotrzymywaliśmy słowa przez trzy lata.
W ostatniej klasie Kellan podjął decyzję, a ja musiałam zmierzyć się z jej konsekwencjami.
Gdy już sądziłam, że nasza opowieść dobiegła końca, zaczęła się kolejna.
Podobno wszystkie historie miłosne wyglądają podobnie, tylko inaczej smakują.
Moja była trująca, niestosowna i wypisana szkarłatnymi bliznami.
Nazywam się Charlotte Richards, ale możecie mi mówić Trucizna.

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67674-04-1
Rozmiar pliku: 5,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Char­lotte, 13 lat

– Pro­szę, nie wy­chodź dzi­siaj. Pro­ooszę. – Złą­czy­łam dło­nie i spoj­rza­łam na Leah wzro­kiem kota ze Shreka, sie­dząc na wie­lo­barw­nej na­rzu­cie. – Ład­nie pro­szę.

Prze­szłam po jej łóżku na czwo­ra­kach. Sze­roki, głup­ko­waty uśmiech miał ukryć pa­nikę wspi­na­jącą się po moim gar­dle. By­łam pewna, że je­śli sio­stra te­raz wyj­dzie, świat się skoń­czy.

Sto­jąca przed lu­strem Leah skoń­czyła skrę­cać he­ba­nowe pa­smo na pro­stow­nicy. Ko­smyk od­bił się od jej ra­mie­nia jak sprę­żyna. Prze­je­chała ję­zy­kiem po zę­bach, żeby ze­trzeć z nich ślady szminki. Ani na chwilę nie ode­rwała wzroku od swo­jego do­sko­na­łego od­bi­cia.

– Nie da rady, młoda. To moja pierw­sza stu­dencka im­preza, a Phil już się pod­ja­rał. Może po­ba­wimy się w na­stępny week­end?

Phil był chło­pa­kiem Leah. Oto li­sta rze­czy, które lu­bił. Po pierw­sze mar­no­wać jej czas. Po dru­gie na­zy­wać mnie pla­nem B, ab­so­lut­nie se­rio. Po trze­cie: ga­pić się na mnie prze­szy­wa­jąco, kiedy jego dziew­czyna nie zwra­cała na nas uwagi.

Leah chwy­ciła to­rebkę i wy­szła z po­koju, krę­cąc bio­drami. Miała na so­bie tak krótką spód­niczkę, że gdyby ro­dzice ją zo­ba­czyli, tata do­stałby za­wału, a mama ka­za­łaby jej ogar­niać zmy­warkę aż do od­wo­ła­nia. Miała szczę­ście, że oboje spali.

– Pens! – za­wo­ła­łam z de­spe­ra­cją, zry­wa­jąc się na równe nogi. Dla­czego nie wpa­dłam na to wcze­śniej? – Pens, pens, pens. Nie wy­chodź.

Pens był na­szym sło­wem bez­pie­czeń­stwa. Miało ogromną wagę. Było waż­niej­sze od chło­pa­ków. I im­prez. I utraty dzie­wic­twa z so­cjo­pa­tycz­nym gnoj­kiem. Nie chcia­łam, by moja sio­stra od­dała się dzi­siaj Phi­lowi. Ostat­nio sły­sza­łam, jak roz­ma­wiali o tym przez te­le­fon, i od tam­tej pory nie mo­głam spać spo­koj­nie.

Leah na­wet nie zwol­niła, a moje serce roz­biło się na mi­lion szkla­nych odłam­ków. Po co wy­my­ślać se­kretne słowo bez­pie­czeń­stwa, skoro nic ono nie zna­czy?

– Lot­tie, prze­pra­szam. Bę­dzie jesz­cze oka­zja, młoda.

Za­uwa­ży­łam, że zo­sta­wiła na to­a­letce paczkę men­to­lo­wych pa­pie­ro­sów. Na wi­doku, żeby mama zna­la­zła. Za­go­to­wało się we mnie ze zło­ści. Wa­lić to. Mam na­dzieję, że mama się obu­dzi i cię zo­ba­czy, po­my­śla­łam.

Leah za­trzy­mała się w progu i od­wró­ciła.

– Och, a co mi tam. – Po­grze­bała w to­rebce, a po­tem rzu­ciła mi mo­netę. Jed­nak się ugięła. – Hej, Lot­tie, pens za two­ich my­śli sens.

Zre­zy­gno­wana ob­ró­ci­łam mo­netę w pal­cach.

Mia­łam na­dzieję, że moja sio­stra nie zaj­dzie w ciążę. Po­wie­dzia­ła­bym jej, żeby uwa­żała, ale kiedy ostat­nim ra­zem wy­cią­gnę­łam te­mat Phila, nie­mal skró­ciła mnie o głowę. Do­brze wie­działa, że go nie zno­szę. Po­dobno mi­łość jest ślepa i głu­cha. We­dług mnie rów­nież głu­pia.

– Nam na­dzieję, że ni­gdy się nie za­ko­cham. Od mi­ło­ści czło­wiek głu­pieje.

Leah prze­wró­ciła oczami, cof­nęła się do po­koju i po­ca­ło­wała mnie w głowę.

– A ja mam na­dzieję, że jed­nak się za­ko­chasz. Dzięki mi­ło­ści czło­wiek staje się nie­śmier­telny. Nie wiesz o tym?

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, ru­szyła na ko­ry­tarz. Zbie­gła po scho­dach jak tor­peda, żeby mama nie zdą­żyła jej za­trzy­mać. Na ze­wnątrz wpa­dła pro­sto w ob­ję­cia Phila.

Wyj­rza­łam przez okno jej po­koju. Nie mo­głam się po­wstrzy­mać, cho­ciaż wie­dzia­łam, że wi­dok bę­dzie bo­leć. Phil od­su­nął się od war­czą­cego hum­mera i zła­pał Leah, przy­trzy­maw­szy za ty­łek. Kiedy we­pchnął ję­zyk w jej usta, prze­niósł wzrok na mnie i uśmiech­nął się prze­bie­gle. Krzyk­nę­łam, zga­si­łam lampkę i ukry­łam się pod ko­lo­rową na­rzutą. Przez całą noc drę­czył mnie nie­po­kój, który do­słow­nie wy­le­wał się z mo­ich po­rów.

„Dzięki mi­ło­ści czło­wiek staje się nie­śmier­telny. Nie wiesz o tym?”

Nie, po­my­śla­łam z go­ry­czą. Śmierć mnie nie prze­raża.Char­lotte, 14 lat

Czeka mnie śmierć bez bli­zny. Bez do­świad­cze­nia, wo­jen­nych ran, ja­kich­kol­wiek do­wo­dów na to, że ży­łam. Nie spró­bo­wa­łam skoku na bun­gee, nie na­uczy­łam się dru­giego ję­zyka, z ni­kim się nie ca­ło­wa­łam.

Ta myśl tłu­kła się w mo­jej gło­wie, kiedy je­cha­łam me­trem i pa­trzy­łam na sie­dzącą na­prze­ciwko parę. Mig­da­lili się, od­kąd wsia­dłam na Bro­nxie, i mo­głam się za­ło­żyć, że będą to ro­bić da­lej, na­wet kiedy wy­siądę na Man­hat­ta­nie.

Chło­pak za­ci­snął dłoń na we­wnętrz­nej stro­nie uda dziew­czyny, tuż pod mi­niówką, zo­sta­wiw­szy na skó­rze szkar­łatne ślady. Uda­wa­łam po­chło­niętą lek­turą, a tak na­prawdę przy­glą­da­łam się obojgu ukrad­kiem znad książki W dro­dze Jacka Ke­ro­uaca. Ich po­ca­łunki były na­miętne; mo­krej, go­rącz­ko­wej piesz­czo­cie to­wa­rzy­szyło nie­zno­śne skrzy­pie­nie ró­żo­wego ba­lona w kształ­cie serca, który chło­pak ocie­rał o nogę to­wa­rzyszki.

Po­wio­dłam wzro­kiem po in­nych pa­sa­że­rach. Sami mło­dzi pro­fe­sjo­na­li­ści: kilku męż­czyzn wy­glą­da­ją­cych na kor­posz­czury, trzy­ma­ją­cych w rę­kach bu­kiety i bu­telki wina, ko­biety po­pra­wia­jące ma­ki­jaż, para w pa­su­ją­cych do sie­bie ko­szul­kach z na­pi­sem: „Je­stem z tym świ­rem”.

Nie­któ­rzy byli ni­scy, inni wy­socy, przy ko­ści albo chu­dzi, sta­rzy albo mło­dzi. Na­to­miast wszyst­kich łą­czyło jedno – gdy­bym dzi­siaj umarła, spły­nę­łoby to po nich jak po kaczce. Oczy­wi­ście po wyj­ściu z domu nie wy­ta­tu­owa­łam so­bie na czole: „Mam my­śli sa­mo­bój­cze”, a mimo to... By­łam sa­mot­nym dziec­kiem z nie­cze­sa­nymi od ty­go­dni wło­sami, na­wie­dzo­nymi oczami i szparą mię­dzy je­dyn­kami, która we­dług mamy była uro­cza. Ale mama mó­wiła tak tylko po to, żeby nie bu­lić za apa­rat na zęby. Sło­wem: ob­raz nę­dzy i roz­pa­czy.

Roz­ma­zany pod oczami tusz był skut­kiem pię­cio­go­dzin­nej za­łamki, którą prze­ży­łam przed zna­le­zie­niem się w me­trze. Mia­łam na so­bie pa­sia­ste za­ko­la­nówki, czarną spód­niczkę, zno­szone mar­tensy i dżin­sową kurtkę, na któ­rej wy­pi­sy­wa­łam cien­ko­pi­sem cy­taty z ulu­bio­nych ksią­żek.

„Wzy­wała ją przy­szłość, więc od­wró­ciła się ple­cami do prze­szło­ści”.

„Do­sko­na­łość to pro­fa­na­cja. Zimna, wroga i nie­osią­galna”.

„Uwie­rzyła, że da radę, i udało się jej”.

Same bzdury.

Nie­ustan­nie zmie­nia­łam li­nie, pe­rony i sta­cje. Za­pach ka­na­łów wsiąk­nął w moje ubra­nie, po­dob­nie jak woń sta­rych sil­ni­ków, ta­niego je­dze­nia na wy­nos i potu.

Kiedy po­ciąg się zbli­żył, go­rący po­dmuch ude­rzył mnie w twarz i roz­wiał mi włosy.

Prze­szło mi przez myśl, by rzu­cić się pod koła nad­jeż­dża­ją­cej lo­ko­mo­tywy, ale skar­ci­łam się w du­chu. Nie. To ta­kie mało ory­gi­nalne. Po pierw­sze musi bo­leć. Po dru­gie jak można tak po­stą­pić? Szcze­gól­nie w go­dzi­nach szczytu? Ja­kim trzeba być bez­mó­zgiem, żeby rzu­cić się na tory, kiedy wszy­scy zmie­rzają do szkoły czy pracy albo stam­tąd wra­cają? Za każ­dym ra­zem, gdy zda­rzało mi się utknąć w me­trze, ści­śnię­tej w wa­go­nie z in­nymi jak sar­dynki w puszce, czu­ją­cej na ję­zyku gry­zący za­pach ich potu, mia­łam ochotę wal­nąć głową o pla­sti­kowe szyby. Po trze­cie: ścią­gnę­łam po­mysł na śmierć z książki Nicka Hornby’ego i po­do­bało mi się to li­te­rac­kie na­wią­za­nie. Dla­tego wo­la­łam trzy­mać się pier­wot­nego planu.

Wsia­dłam do me­tra, wci­snę­łam słu­chawki w uszy i prze­scrol­lo­wa­łam te­le­fon. Ze­wnętrzne ha­łasy uto­nęły w pio­sence Wa­ter­me­lon Su­gar. Cie­kawe, czy Harry Sty­les my­ślał kie­dyś o sa­mo­bój­stwie? Do­szłam do wnio­sku, że pew­nie nie, zwi­nę­łam książkę w trąbkę i wci­snę­łam ją w tylną kie­szeń spód­niczki.

Po­wie­dzia­łam Leah, że wy­bie­ram się na im­prezę, ale ona była zbyt pad­nięta po po­dwój­nej zmia­nie w knaj­pie, by zo­rien­to­wać się, że czter­na­sto­latki nie po­winny cho­dzić na im­prezy w wa­len­tynki o dwu­dzie­stej dru­giej.

Poza tym za­po­mniała, że dzi­siaj mam uro­dziny. A może uda­wała, że nie pa­mięta, bo była na mnie wście­kła. Nie wi­ni­łam jej. Nie wiem, jak ona mo­gła pa­trzeć mi w oczy.

Nie przej­muj się. Prze­cież nie pa­trzy.

To nie był je­dyny po­wód, dla któ­rego dzi­siaj chcia­łam się za­bić, ale je­den z wielu. Tak to już jest z roz­pa­czą – na­war­stwia się jak wieża jenga, wznosi się na nie­sta­bil­nym grun­cie, co­raz wy­żej i wy­żej. Je­den fał­szywy ruch i masz prze­ki­chane.

Moja sio­stra mnie nie­na­wi­dziła. Gar­dziła mną za każ­dym ra­zem, gdy pa­trzyła w lu­stro. Gdy szła do pracy, któ­rej nie zno­siła. Na­wet za sam fakt, że od­dy­cha­łam. Nie­stety, była je­dyną osobą na tym świe­cie, jaka mi po­zo­stała. Na moją śmierć za­re­ago­wa­łaby ulgą. Oczy­wi­ście, naj­pierw by­łaby w szoku, przy­bita, może na­wet uro­ni­łaby łzę. Ale prę­dzej czy póź­niej te uczu­cia za­czę­łyby zni­kać.

Moje sa­mo­bój­stwo było wy­ni­kiem kon­ste­la­cji cia­sno po­wią­za­nych ze sobą tra­ge­dii, zszy­tych ni­cią pe­cha, oko­licz­no­ści i roz­pa­czy. A to, że dzi­siaj nie pa­mię­tano o mo­ich uro­dzi­nach... Cóż, prze­lało czarę go­ry­czy. I tą czarą wzniosę so­bie dziś to­ast.

Wspię­łam się po scho­dach sta­cji Ca­the­dral Par­kway. Lo­do­wate po­wie­trze ude­rzyło w moje mo­kre po­liczki, a uszy wy­peł­nił so­und­track skła­da­jący się z man­hat­tań­skiego ru­chu ulicz­nego, klak­so­nów i okrzy­ków pi­ja­nych lu­dzi. Mi­nę­łam bu­dynki kor­po­ra­cji, luk­su­sowe apar­ta­men­towce i hi­sto­ryczne mo­nu­menty. Tata za­wsze po­wta­rzał, że uro­dzi­łam się w naj­lep­szym mie­ście na świe­cie. Za­koń­cze­nie w nim ży­wota wy­dało mi się lo­giczne.

Prze­szłam na chod­nik i do­tar­łam przed gmach szkoły.

To był mój pierw­szy rok w St. Paul, pla­cówce ofe­ru­ją­cej edu­ka­cję od klasy pierw­szej do dwu­na­stej, po­ło­żo­nej w za­moż­niej­szej czę­ści mia­sta. Do­sta­łam tu pełne sty­pen­dium, co dy­rek­tor Bro­oks uwiel­biała mi wy­po­mi­nać, do­póki nie na­stała Tamta Noc. Wów­czas wy­ty­ka­nie sub­wen­cji dziecku, któ­rego ro­dzice wła­śnie zmarli, stało się nie­sto­sowne.

Do­sta­łam sty­pen­dium za naj­lep­sze wy­niki spo­śród uczniów ze wszyst­kich klas w re­jo­nie. Ja­kaś nie­znana mi pa­niu­sia z Up­per East Side w ra­mach ak­cji cha­ry­ta­tyw­nej zgo­dziła się opła­cić moją pry­watną edu­ka­cję aż do ostat­niej klasy. W ze­szłym roku mama zmu­siła mnie, bym na­pi­sała do niej list z po­dzię­ko­wa­niem, jed­nak ko­bieta nie ra­czyła mi od­po­wie­dzieć.

Nie uczy­łam się w li­ceum St. Paul na tyle długo, by je znie­na­wi­dzić, więc nie dla­tego po­sta­no­wi­łam sko­czyć z jego da­chu. Ale nie spo­sób było nie za­uwa­żyć scho­dów prze­ciw­po­ża­ro­wych cią­gną­cych się z boku tej sze­ścio­kon­dy­gna­cyj­nej ka­mie­nicy w stylu edwar­diań­skim, pro­wa­dzą­cych na sam szczyt. Ide­alne miej­sce na sa­mo­bój­stwo. Grze­chem by­łoby nie sko­rzy­stać.

Po­dobno wła­dze szkoły zda­wały so­bie sprawę, że udo­stęp­nia­nie da­chu ze­stre­so­wa­nym na­sto­lat­kom nie jest do­brym po­my­słem, ale schody mu­siały zo­stać ze wzglę­dów BHP. Za­bez­pie­czono je łań­cu­chem, który z ła­two­ścią można było po­ko­nać.

Tak wła­śnie zro­bi­łam, a na­stęp­nie nie­śpiesz­nie wspię­łam się po scho­dach. Śmierć mo­gła po­cze­kać jesz­cze kilka mi­nut. Wy­obra­ża­łam ją so­bie tyle razy, że nie­mal czu­łam: jed­no­stajny szum, zga­szone świa­tła, ogólne otę­pie­nie i nie­za­prze­czalną bło­gość.

Kiedy do­tar­łam na górę, w ułamku se­kundy pod­ję­łam de­cy­zję, żeby roz­ciąć wnę­trze nad­garstka o za­rdze­wiały gwóźdź. Krew po­pły­nęła jak na za­wo­ła­nie. Te­raz umrę z bli­zną.

Wy­tar­łam głę­boki szkar­łat o spód­niczkę. Dło­nie mi zwil­got­niały, nie po­tra­fi­łam zła­pać tchu. Za­trzy­ma­łam się, do­piero gdy do­tar­łam do atra­men­to­wych da­chó­wek po­kry­wa­ją­cych spa­dzi­sty dach.

Ku niebu wzno­siły się trzy kręte ko­miny o ustach po­czer­nia­łych od sa­dzy. Przede mną roz­cią­gał się Nowy Jork w ca­łej swo­jej ma­ka­brycz­nej oka­za­ło­ści. Rzeka Hud­son. Parki, ko­ścioły i wy­so­ko­ściowce czę­ściowo prze­sło­nięte przez chmury. Na ciem­nym ho­ry­zon­cie tań­czyły świa­tła mia­sta, które wi­działo wojny, plagi, po­żary i bi­twy.

O mo­jej śmierci nikt naj­praw­do­po­dob­niej nie wspo­mni w wia­do­mo­ściach.

Wtedy coś za­uwa­ży­łam. A ra­czej ko­goś. Zde­cy­do­wa­nie nie spo­dzie­wa­łam się tu­taj to­wa­rzy­stwa.

Na skraju da­chu, ple­cami do mnie, ko­ły­sząc no­gami, sie­dział chło­pak w czar­nej blu­zie z kap­tu­rem i dre­so­wych spodniach. Przy­gnę­biony ku­lił ra­miona i spo­glą­dał w dół go­tów sko­czyć. Na­chy­lał się cen­ty­metr po cen­ty­me­trze. Po­woli, z de­ter­mi­na­cją.

– Nie! – krzyk­nę­łam.

De­cy­zję o po­wstrzy­ma­niu go pod­ję­łam od­ru­chowo. Tak jak wtedy, gdy się uchy­lasz, bo ktoś ci­snął czymś w twoją twarz.

Po­stać za­marła.

Nie od­wa­ży­łam się choćby mru­gnąć. Oba­wia­łam się, że gdy otwo­rzę oczy, jego już nie bę­dzie.

Po raz pierw­szy od Tam­tej Nocy nie czu­łam się jak kom­pletna po­rażka.Kel­lan

Pew­nie będą py­tać dla­czego. Dla­czego to zro­bił? Dla­czego ubie­rał się jak dzi­wak? Dla­czego zro­bił to swo­jemu bratu?

Po­zwól­cie, że was oświecę. Chcia­łem to zro­bić, po­nie­waż Tate Mar­chetti to skur­wiel. Wierz­cie mi, miesz­ka­łem z tym ty­pem. Ode­brał mnie mo­jemu ojcu, choć na­wet nie ra­czył za­py­tać mnie o zda­nie. Gdy­bym mógł umrzeć dwu­krot­nie, żeby przy­spo­rzyć jesz­cze wię­cej cier­pie­nia mo­jemu star­szemu bratu, zro­bił­bym to bez wa­ha­nia.

Ale po­wróćmy do mo­jego sa­mo­bój­stwa.

Nie była to po­chopna de­cy­zja. Doj­rze­wa­łem do niej la­tami. A w ze­szłym ty­go­dniu zro­bi­łem li­stę za i prze­ciw (wiem, ba­nał, ale co mi zro­bi­cie?). Nie uszło mo­jej uwagi, że jedna z tych ru­bryk jest znacz­nie krót­sza.

Za:

– Tate do­sta­nie za­wału.

– Ko­niec ze szkołą.

– Ko­niec z pra­cami do­mo­wymi.

– Banda spor­tow­ców, która na­oglą­dała się za dużo Eu­fo­rii, nie bę­dzie mnie już drę­czyć.

– Żad­nych wię­cej roz­mów przy ko­la­cji o wy­bo­rze mię­dzy Ha­rvar­dem a Yale (i tak nie do­stanę się tam ze swo­imi stop­niami, na­wet je­śli tata ufun­duje im trzy nowe skrzy­dła, szpi­tal i odda nerkę).

Prze­ciw:

– Będę tę­sk­nić za tatą.

– Będę tę­sk­nić za mo­imi książ­kami.

– Będę tę­sk­nić za Char­lotte Ri­chards (przy oka­zji, nie znam jej; jest ładna, ale co z tego?)

Wy­ją­łem z ple­caka puszkę piwa Bud Li­ght i otwo­rzy­łem. Piana try­snęła, bo za­war­tość wzbu­rzyła się pod­czas wspi­naczki po scho­dach. Palce mi za­ma­rzały, więc naj­wyż­szy czas mieć to z głowy. I wła­śnie chcia­łem to zro­bić, ale coś od­wró­ciło moją uwagę. Na scho­dach roz­le­gło się ci­che stu­ka­nie.

Co, u...?

Tate nie ma po­ję­cia, że tu je­stem, ale na­wet gdyby ja­kimś cu­dem się do­wie­dział, idzie dzi­siaj na nocną zmianę w szpi­talu Mor­gan-Dunn. Musi być to ktoś ze St. Paul, kto rów­nież za­uwa­żył za­mknięte me­ta­lowe schody. Może ja­kaś wsta­wiona para, która chce za­li­czyć szybki nu­me­rek?

Na­chy­li­łem się, żeby sko­czyć, za­nim mnie zo­ba­czą, i wtedy usły­sza­łem:

– Nie!

Za­sty­głem, ale się nie od­wró­ci­łem.

Głos był zna­jomy, mimo to nie mo­głem po­zwo­lić so­bie na na­dzieję. Bo je­śli to ona, na pewno mam ha­lu­cy­na­cje.

Na­stała ci­sza.

Chcia­łem sko­czyć. Nie za­sze­dłem tak da­leko tylko po to, żeby tak to się skoń­czyło. Nie stchó­rzy­łem, ale cie­ka­wiło mnie, co ona te­raz zrobi. Bo wła­śnie za­stała nie­zły gnój.

Osoba ze mną ode­zwała się po­now­nie.

– Crass nie sprze­daje bluz. Nie po­pie­rają ka­pi­ta­li­zmu. Coś ci się po­kić­kało, ko­leś.

Że co?

Gwał­tow­nie od­wró­ci­łem głowę.

To była ona.

Ja­sna cho­lera, Char­lotte Ri­chards we wła­snej oso­bie.

Gę­sta grzywka w orze­cho­wym od­cie­niu przy­sła­niała jej wiel­kie zie­lone oczy. Ubrana była jak emo bo­ha­terka anime (co w su­mie ucho­dziło za ty­powy ko­biecy strój w ame­ry­kań­skich por­no­sach: spód­niczka, ko­szulka z logo AC/DC, za­ko­la­nówki i mar­tensy).

Nie była ani po­pu­larną la­ską, ani pu­stel­nicą, mimo to miała w so­bie ma­gne­tyzm, któ­rego nie po­tra­fi­łem opi­sać. Ale dzięki niemu ko­niecz­nie chcia­łem ją po­znać.

Ba­lan­so­wała na nie­rów­nych da­chów­kach, trzy­ma­jąc ręce w kie­sze­niach kurtki.

– Sam zro­bi­łeś tę bluzę? Wi­dać, że pod­róba.

Zi­gno­ro­wa­łem tę uwagę i od­rzu­ci­łem pu­stą puszkę wprost w mroczne szczęki szkol­nego dzie­dzińca. A na­stęp­nie wy­cią­gną­łem z ple­caka ko­lejną pełną i otwo­rzy­łem.

Char­lotte wpie­niła mnie, bo wy­czuła pod­róbkę. Co z tego, że się w niej pod­ko­chi­wa­łem? Lu­dzie w na­szym wieku są zbyt głupi i nie mają po­ję­cia, że bry­tyj­skie anar­chi­styczne pun­kowe ka­pele z lat sie­dem­dzie­sią­tych nie sprze­dają ga­dże­tów. Ale, oczy­wi­ście, mnie mu­siała się spodo­bać la­ska z dzia­ła­ją­cym mó­zgiem.

– Mogę jedno? – Usia­dła obok mnie, dla bez­pie­czeń­stwa za­ha­cza­jąc ra­mie­niem o ko­min.

Za­mru­ga­łem. Ta sy­tu­acja nie wy­da­wała się praw­dziwa. Char­lotte była tu­taj, roz­ma­wiała ze mną, sie­działa tuż-tuż. Mu­siała wie­dzieć, że je­stem spo­łecz­nym wy­rzut­kiem. Nikt w szkole się do mnie nie od­zy­wał. Ani poza szkołą, tak dla ja­sno­ści.

Cie­kawe, ile o mnie wie­działa. Nie żeby to miało ja­kieś zna­cze­nie. Prze­cież i tak nie będę się z nią spo­ty­kać ani na­wet nie na­tknę się na nią ju­tro na ko­ry­ta­rzu. Na tym po­lega całe piękno re­zy­gna­cji z ży­cia: ni­kogo nie mu­sisz o tym za­wia­da­miać.

Z wa­ha­niem po­da­łem jej puszkę.

Char­lotte prze­stała kur­czowo trzy­mać się ko­mina i upiła nie­wielki łyk.

– Boże. – Wy­sta­wiła ję­zyk, zmarsz­czyła nos i od­dała mi piwo. – Sma­kuje jak spo­cone stopy.

Wzią­łem spory łyk z bez­za­sad­nym po­czu­ciem wyż­szo­ści.

– To chyba po­win­naś prze­stać li­zać stopy.

– I pić piwo.

– Przy­wyk­niesz. Nikt nie lubi smaku al­ko­holu. Lu­dziom po­doba się tylko to, jak się po nim czują.

Unio­sła brew.

– Czę­sto pi­jesz?

Oświe­tlała nas lampa po­bli­skiego bu­dynku. Poza tym było ciemno. Mimo to do­brze wi­dzia­łem Char­lotte Ri­chards, i to z bli­ska. Kto by po­my­ślał? Była tak ładna, że gdy­bym co­kol­wiek czuł, pew­nie bym się uśmiech­nął.

– Dość czę­sto.

W wol­nym tłu­ma­cze­niu: znacz­nie czę­ściej niż po­wi­nie­nem. W moim wieku.

– Twoi ro­dzice wie­dzą?

Po­sła­łem jej znu­dzone spoj­rze­nie.

Za­zwy­czaj stre­so­wa­łem się przy lu­dziach, szcze­gól­nie tych z cyc­kami, ale piwo mnie roz­luź­niło. Poza tym w mo­jej gło­wie czę­sto roz­ma­wia­łem z Char­lotte. Unio­słem brwi.

– A czy twoi ro­dzice wie­dzą, że wła­śnie chle­jesz?

– Moi ro­dzice nie żyją – oznaj­miła gło­sem po­zba­wio­nym emo­cji. Jak gdyby po­wta­rzała to tyle razy, że w sło­wach nie kryło się już żadne zna­cze­nie.

Na chwilę mnie za­mu­ro­wało.

„Przy­kro mi” wy­da­wało się zbyt ni­ja­kie. Nie zna­łem żad­nego ró­wie­śnika po­zba­wio­nego obojga ro­dzi­ców. Jed­nego tak. Zda­rza się. Moja mama leży te­raz dwa me­try pod zie­mią. Ale dwoje? To już hi­sto­ria ro­dem z Oli­vera Twi­sta.

Wła­śnie się oka­zało, że tra­ge­dia Char­lotte Ri­chards prze­wyż­sza moją.

– Och.

Se­rio, Kel­lan? Znasz tyle słów, a na­su­nęło ci się tylko „och”?

– Jak? – do­py­ta­łem.

No, nie mo­głem po­chwa­lić się elo­kwen­cją.

Po­bu­jała no­gami i ro­zej­rzała się wo­kół.

– W na­szym domu wy­buchł po­żar. Wszystko spło­nęło.

– Kiedy?

Kiedy? Dla­czego w ogóle o to za­py­ta­łem? Czy pra­co­wa­łem w ubez­pie­cze­niach?

– Tuż przed świę­tami.

Je­śli się nad tym za­sta­no­wić, rze­czy­wi­ście Char­lotte nie po­ja­wiła się w szkole ani przed świę­tami, ani po nich. Oczy­wi­ście, inni na pewno o tym roz­ma­wiali, ale by­łem rów­nie po­pu­larny, co zu­żyty tam­pon w dam­skiej ła­zience, więc plotki do mnie nie do­tarły. Prawdę po­wie­dziaw­szy, sta­łem się tak nie­wi­dzialny, że lu­dzie wpa­dali na mnie przez przy­pa­dek.

– Przy­kro mi – wy­mam­ro­ta­łem. Ogar­nęło mnie po­czu­cie winy. By­łem na nią zły. Nie to mia­łem dziś czuć. – Nie wiem, co po­wie­dzieć.

– „Przy­kro mi” uj­dzie. Naj­bar­dziej wku­rza mnie, kiedy po usły­sze­niu mo­jej hi­sto­rii lu­dzie mó­wią, że mia­łam szczę­ście, bo prze­ży­łam. Brawo ja, szczę­ściara osie­ro­cona w wieku trzy­na­stu lat! Ob­lejmy to szam­pa­nem!

Wy­da­łem dźwięk imi­tu­jący wy­strzał korka, po­cią­gną­łem łyk z nie­wi­dzial­nej bu­telki i uda­łem, że się krztu­szę.

Od­po­wie­działa zmę­czo­nym uśmie­chem.

– Mo­głam wy­je­chać za mia­sto, żeby za­miesz­kać ze swoim wu­jem, ale sty­pen­dium w St. Paul to świetna oka­zja, z któ­rej szkoda zre­zy­gno­wać. – Char­lotte się­gnęła po puszkę; na­sze palce się ze­tknęły. Upiła ko­lejny łyk, po czym mi ją od­dała. – To co, dla­czego tu je­steś?

– A ty?

Pu­ściła do mnie oko.

– Pa­nie przo­dem.

Char­lotte Ri­chards po­trafi żar­to­wać. Kurde, z bli­ska jest jesz­cze faj­niej­sza!

– Mu­sia­łem po­my­śleć na osob­no­ści.

– Nie ściem­niaj! – prych­nęła po­nuro. – Wi­dzia­łam, jak się na­chy­lasz. Je­steś tu z tego sa­mego po­wodu co ja.

– Czyli?

– Żeby to wszystko za­koń­czyć – oznaj­miła dra­ma­tycz­nym to­nem, przy­kła­da­jąc do czoła wierzch dłoni.

Stra­ciła przy tym rów­no­wagę i po­le­ciała do przodu, ale na szczę­ście zdą­ży­łem wy­cią­gnąć rękę i po­wstrzy­ma­łem ją przed upad­kiem. Chwy­ciła się mo­jej dłoni z pi­skiem, który kom­plet­nie nie pa­so­wał do osoby, która za­mie­rzała za­koń­czyć swoje ży­cie. I w tym mo­men­cie do­tarło do mnie, że po­nie­kąd do­ty­kam jej cycka.

Po­wta­rzam: po­nie­kąd do­ty­kam cycka Char­lotte Ri­chards.

Gwał­tow­nie cof­ną­łem rękę, ale ona się jej ucze­piła, wbiw­szy pa­znok­cie w moją skórę.

Nie­zręczna sy­tu­acja. Ist­niało ja­kieś dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent szans, że za­cznie mi sta­wać. Jezu Chry­ste, dla­czego nie sko­czy­łem kilka mi­nut temu? Mo­głem wyjść z tego z twa­rzą!

Po­czu­łem przy dłoni bi­cie serca Char­lotte. Pu­ściła mnie, a ja się od­chy­li­łem i prze­nio­słem spoj­rze­nie na rzekę Hud­son. Szczęki za­ci­ska­łem tak mocno, że bo­lały mnie zęby.

– Chcesz umrzeć? Taa, ja­sne! – mruk­ną­łem. Przed chwilą chyba po­srała się ze stra­chu. – Ale nie ma w tym nic złego. To nie twoja wina. Sta­ty­styki mó­wią, że te­raz masz mniej­szą ochotę, by ze sobą skoń­czyć.

To był mój ob­szar za­in­te­re­so­wań. Sporo wie­dzia­łem o sa­mo­bój­stwach. Od­ro­bi­łem pracę do­mową w tym za­kre­sie. Co za iro­nia, zwa­żyw­szy na to, że ja ni­gdy nie od­ra­biam prac do­mo­wych.

Wie­dzia­łem na przy­kład, że lu­dzie są mniej skłonni do sa­mo­bójstw mię­dzy czter­dzie­stym pią­tym a pięć­dzie­sią­tym czwar­tym ro­kiem ży­cia. Wie­dzia­łem rów­nież, że naj­po­pu­lar­niej­szą me­todą jest pi­sto­let (pięć­dzie­siąt pro­cent) i naj­czę­ściej wy­bie­rają ją męż­czyźni.

Ale przede wszyst­kim wie­dzia­łem, że by­stra Char­lotte tak na­prawdę nie chce ze sobą skoń­czyć. Ma tylko chwi­lo­wego doła, nic poza tym.

Spoj­rza­łem na dzie­dzi­niec, gdzie wkrótce mia­łem wy­lą­do­wać, a po­tem pod­nio­słem głowę. Przy­sze­dłem tu­taj, by umrzeć, bo chcia­łem, żeby zo­ba­czyli to wszy­scy ze szkoły. Chcia­łem zryć im ba­nię, tak jak oni mnie. Chcia­łem po­zo­sta­wić w nich szpetną bruzdę, któ­rej nie da się za­kryć żad­nym ma­ki­ja­żem.

Oczy­wi­ście nie do­ty­czyło to Char­lotte.

Nie mogę po­wie­dzieć, że ja­koś spe­cjal­nie ją ob­cho­dzi­łem, ale kiedy mi­ja­li­śmy się na ko­ry­ta­rzu, uśmie­chała się do mnie. Raz na­wet pod­nio­sła dłu­go­pis, który upu­ści­łem. Jej przy­ja­zne na­sta­wie­nie było okrutne. Da­wało mi fał­szywą na­dzieję, która była nie­bez­pieczna.

Char­lotte spoj­rzała przed sie­bie, wci­snąw­szy dło­nie pod uda.

– Ja nie żar­tuję. Po pro­stu... Sama nie wiem... Chyba chcę umrzeć na wła­snych wa­run­kach, wiesz? Nie mogę znieść ży­cia bez ro­dzi­ców. Mam jesz­cze sio­strę, Leah, która pra­cuje na dwie zmiany w knaj­pie, żeby nas utrzy­mać. Mu­siała na­wet zre­zy­gno­wać ze stu­diów, żeby mnie wy­cho­wać. Za­po­mniała, że dzi­siaj mam uro­dziny.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego – wy­mam­ro­ta­łem.

– Dzięki. – Na­chy­liła się nad prze­pa­ścią, jakby chciała mnie spraw­dzić, i wró­ciła na miej­sce. – Szkoda, że nie mam raka. Albo in­nej po­waż­nej cho­roby. De­men­cji, udaru, ja­kiejś nie­wy­dol­no­ści. Gdy­bym prze­grała walkę z czymś ta­kim, by­ła­bym od­ważna. Ale ja wal­czę tylko z tym, co jest w mo­jej gło­wie. A gdy prze­gram, świat na­zwie mnie słabą.

– Jak do­brze, że po śmierci nie bę­dziemy przej­mo­wać się tym, co o nas my­ślą.

– Kiedy do­tarło do cie­bie, że chcesz... – Char­lotte prze­su­nęła pal­cem po szyi i po­zwo­liła opaść gło­wie. Udała trupa.

– Kiedy zro­zu­mia­łem, że wolę mieć oczy za­mknięte niż otwarte.

– W ja­kim sen­sie?

– Kiedy śpię, mam sny. Kiedy się bu­dzę, za­czyna się kosz­mar.

– Co jest kosz­ma­rem?

Nie od­po­wie­dzia­łem od razu, a Char­lotte prze­wró­ciła oczami i wy­cią­gnęła coś z kie­szeni. Rzu­ciła to coś w moją stronę, a ja zła­pa­łem. Zwy­kły pens.

– Pens za two­ich my­śli sens.

– Wo­lał­bym pięć­dzie­siąt do­la­rów. Tak to się nie opłaca.

– W ży­ciu nie cho­dzi wy­łącz­nie o pie­nią­dze.

– Wu­jek Sam się nie zga­dza. Wi­taj w Ame­ryce, mała.

Ro­ze­śmiała się.

– Je­stem spłu­kana.

– Sły­sza­łem ta­kie plotki – po­twier­dzi­łem. Za­le­żało mi na tym, by mnie znie­na­wi­dziła, jak reszta szkoły, bo wtedy prze­sta­łaby pa­trzeć na mnie tak, jak na ko­goś, kogo da się na­pra­wić.

– Nie­ważne. Nie zmie­niaj te­matu. Dla­czego chcesz sko­czyć?

Po­sta­no­wi­łem po­mi­nąć część spo­łeczną mo­jego po­wodu: wy­zwi­ska, sa­mot­ność, bójki i sku­pić się na tym, co dzi­siaj do­pro­wa­dziło mnie na skraj wy­trzy­ma­ło­ści.

– Nie je­stem sie­rotą, jak ty, ale mam po­pie­przoną ro­dzinę i przy­tła­cza­jące dzie­dzic­two. Mój oj­ciec to pi­sarz Ter­rence Mar­chetti. No wiesz, ten od Nie­do­sko­na­ło­ści.

Nie mo­gła o tym nie sły­szeć.

Książka wy­szła w ze­szłym mie­siącu, a już dru­ko­wano trzeci na­kład. Kli­mat jak z Lęku i od­razy w Las Ve­gas i Tra­in­spot­tingu, tylko w mrocz­niej­szej sce­ne­rii. „The New York Ti­mes” okrzyk­nął Nie­do­sko­na­ło­ści książką de­kady, za­nim jesz­cze się uka­zała. Wła­śnie po­wstają trzy ad­ap­ta­cje: fil­mowa, se­ria­lowa i te­atralna. Po­wieść prze­tłu­ma­czono na pięć­dzie­siąt dwa ję­zyki. Po­biła re­kord sprze­daży w Ame­ryce. Po­dobno ma wy­grać te­go­roczną Na­tio­nal Book Award.

– Moja mama to mo­delka Chri­stie Bow­man – cią­gną­łem mo­no­ton­nym gło­sem. – Pew­nie pa­mię­tasz, że zmarła z przedaw­ko­wa­nia, roz­biw­szy twa­rzą lu­stro, z któ­rego wcią­gała ko­ka­inę w na­szym domu.

Nie wspo­mnia­łem, że to ja zna­la­złem ją mar­twą. Nie wspo­mnia­łem o krwi. Po pro­stu nie mo­głem.

Te­raz to Char­lotte pa­trzyła na mnie, jak­bym urwał się z cho­inki.

Ze­bra­łem się w so­bie i do­koń­czy­łem:

– Mam przy­rod­niego brata Tate’a. Mój oj­ciec zro­bił skok w bok w la­tach osiem­dzie­sią­tych. Tate za­brał mnie ojcu pod ja­kimś dur­nym pre­tek­stem, a tata jest zbyt słaby, by wal­czyć o opiekę.

– Se­rio? – Jej oczy wy­da­wały się ta­kie wiel­kie i zie­lone, że mia­łem ochotę w nie wsko­czyć i prze­biec się po nich jak po tra­wia­stym polu.

Spu­ści­łem wzrok i po­ki­wa­łem głową, przy­sia­da­jąc na dło­niach.

– Twoja sio­stra przy­naj­mniej wzięła za cie­bie od­po­wie­dzial­ność po stra­cie ro­dzi­ców. – To nie był kon­kurs na naj­więk­szego cier­pięt­nika, ale tro­chę tak się czu­łem. Bo je­śli któ­reś z nas bę­dzie miało dzi­siaj prawo umrzeć, na pewno ja. – Mam co prawda ro­dzica, ale mój brat ogra­ni­czył na­sze kon­takty. To chyba dla­tego, że kiedy był mały, nie było przy nim ojca. To go spo­nie­wie­rało i te­raz chyba pró­buje uka­rać tatę, od­bie­ra­jąc mu mnie.

– Co za pa­lant.

Pod­cią­gną­łem się, wy­cie­ra­jąc brudny dach bluzą, i po­ki­wa­łem głową. Może zbyt mnie to pod­bu­do­wało, ale nikt, no może poza moim oj­cem, ni­gdy nie po­wie­dział o Ta­cie złego słowa. Zro­biła to do­piero Char­lotte Ri­chards.

– Tate to dia­beł wcie­lony. Mo­głem miesz­kać z tatą, uczyć się w domu, jeź­dzić z nim w trasy po świe­cie. Chcę zo­stać pi­sa­rzem jak on. Ale nie, mu­szę cho­dzić do tej kosz­mar­nej szkoły, a po­tem wra­cać do pu­stego domu, bo Tate pra­cuje osiem­dzie­siąt go­dzin ty­go­dniowo.

– Po­wie­dzia­łeś „chcę”. – Przy­gry­zła dolną wargę. – Nie „chcia­łem”. Uży­łeś czasu te­raź­niej­szego.

– No i co?

– Twój oj­ciec na pewno bę­dzie za­ła­many, gdy usły­szy, że ze sobą skoń­czy­łeś.

– Nie pró­buj od­wo­dzić mnie od tego po­my­słu – ostrze­głem.

– Dla­czego?

– Bo i tak to zro­bię.

Za­pa­dło mil­cze­nie.

– Mogę się za­ło­żyć, że za­czniesz ża­ło­wać, gdy już bę­dziesz le­ciał – po­wie­działa Char­lotte.

Spoj­rza­łem na nią.

– Co?

Char­lotte Ri­chards, dziew­czyna, w któ­rej pod­ko­chuję się od ósmej klasy, wła­śnie mówi mi, że nie po­wi­nie­nem od­bie­rać so­bie ży­cia. Na­wet nie wie­dzia­łem, co o tym są­dzić.

– Kiedy bę­dziesz spa­dać, zro­zu­miesz, że po­peł­ni­łeś ogromny błąd. A poza tym chyba tego nie prze­my­śle­li­śmy. Tu wcale nie jest tak wy­soko. Prę­dzej zła­miesz krę­go­słup i resztę ży­cia spę­dzisz na wózku in­wa­lidz­kim, nie pa­nu­jąc nad śli­no­to­kiem. Masz zbyt wiele do stra­ce­nia.

– Czy ty się na­ćpa­łaś?

To prze­ra­ża­jące, ale jej po­mysł za­czy­nał mnie ku­sić. Ale przede wszyst­kim nie chcia­łem ro­bić tego w jej obec­no­ści. A jak się osram? A je­śli głowa mi eks­plo­duje? Wo­lał­bym, żeby nie za­pa­mię­tała mnie w ten spo­sób.

Wtedy na pewno, w ży­ciu po­za­gro­bo­wym, nie bę­dziesz miał oka­zji się z nią umó­wić.

– Masz ro­dzinę, która cię ko­cha. Bo­ga­tego, sław­nego ojca i ma­rze­nie, które mu­sisz speł­nić. Na­sze sy­tu­acje się róż­nią. Ty masz po co żyć.

– Ale Tate...

– On nie może stać mię­dzy tobą a oj­cem w nie­skoń­czo­ność. – Po­krę­ciła głową. – Przy oka­zji: je­stem Char­lotte. – Wy­cią­gnęła do mnie dłoń, ale jej nie przy­ją­łem.

Przy niej nie po­tra­fi­łem ze­brać my­śli.

A po­tem po­wie­działa coś, co jesz­cze bar­dziej zbiło mnie z pan­ta­łyku.

– Chyba je­ste­śmy z tego sa­mego rocz­nika.

– Za­uwa­ży­łaś mnie?

Na­groda dla Naj­bar­dziej Ża­ło­snego Dra­nia wę­druje do mnie.

– Tak. Wi­dzia­łam, jak w trak­cie lun­chu czy­ta­łeś coś na Kin­dle’u, sku­lony jak ja­kieś zwie­rzę. – Wy­cią­gnęła książkę z kie­szeni spód­niczki. Było zbyt ciemno, bym mógł roz­szy­fro­wać ty­tuł. Rzu­ciła mi ją na ko­lana. – My­ślę, że ci się spodoba. To o sa­mot­no­ści, sza­leń­stwie i braku sa­tys­fak­cji. To o nas.Char­lotte

Ja rów­nież zna­łam jego na­zwi­sko. Kel­lan Mar­chetti. Syn współ­cze­snej li­te­rac­kiej le­gendy Ame­ryki.

Wy­go­oglo­wa­łam Kel­lana, gdy tylko zja­wi­łam się w St. Paul. Sęk w tym, że on był bar­dzo nie­po­pu­larny, na wła­sną prośbę. To dziwne, bo wziąw­szy pod uwagę jego wy­gląd – wy­soki, szczu­pły, uro­czy, lekko umię­śniony – oraz na­zwi­sko, po­wi­nien na­le­żeć do śmie­tanki to­wa­rzy­skiej. Ale on po­sta­no­wił zo­stać sa­mot­ni­kiem. Nie po­ma­gała rów­nież mroczna sty­lówka: cały na czarno, ubra­nia ozdo­bione agraf­kami, oczy wy­ma­lo­wane kredką, czarne pa­znok­cie, na­szywki w lam­par­cie cętki. Raz zja­wił się w szkole, ma­jąc na rę­kach ka­ba­retki imi­tu­jące rę­ka­wiczki. I za­wsze cho­dził przy­gar­biony jak Atlas, który dźwiga na bar­kach cię­żar ca­łego świata. W trak­cie prze­rwy na lunch pod­no­sił nie­do­pałki i uda­wał, że je pali, a Sandy Horn­bill przy­ła­pała go raz na bio­lo­gii na li­za­niu żaby (no do­bra, to ostat­nie pod­pada pod plotkę). Rzecz w tym, że Kel­lan nie był dzi­wa­kiem. Po pro­stu ta­kiego uda­wał.

Nie mia­łam po­ję­cia, co mo­gło skło­nić go do skoku. Sama wciąż za­mie­rza­łam to zro­bić, prawda? Ale w przy­padku Kel­lana wy­da­wało mi się to zby­teczne. Miał kę­dzie­rzawe, nieco za­pusz­czone kasz­ta­nowe włosy i oczy w ko­lo­rze bu­rzo­wego nieba. Im dłu­żej na niego pa­trzy­łam, tym bar­dziej wy­da­wał mi się przy­stojny. Jak czło­nek roc­ko­wej ka­peli.

– Nie skacz – po­wtó­rzy­łam, za­ci­ska­jąc jego palce na mo­jej książce.

Były lo­do­wate. Cie­kawe, jak długo tu sie­dzi i roz­my­śla nad śmier­cią?

– Nie są­dzisz, że zwa­żyw­szy na sy­tu­ację, twoja prośba za­krawa na hi­po­kry­zję?

– Moja sy­tu­acja jest inna.

– Tak, ra­cja. Ty masz na­dzieję.

– Nie mam ro­dzi­ców, pie­nię­dzy ani przy­szło­ści. Na­dzieja nie jest mi pi­sana.

– Ale masz sio­strę, która dla cie­bie po­świę­ciła wszystko – wy­tknął. Aż się cof­nę­łam. Jego słowa ude­rzyły mnie bar­dziej, niż są­dził. – A te­raz chcesz zo­sta­wić ją samą. To bar­dzo miłe z two­jej strony, Lot­tie.

Ugry­złam się w ję­zyk, żeby nie sko­men­to­wać zdrob­nie­nia, i po­sła­łam mu roz­draż­nione spoj­rze­nie. Mimo że mó­wił same przy­kre rze­czy, nie sły­sza­łam w nich zło­śli­wo­ści. Jakby na­prawdę mu na mnie za­le­żało.

– Je­ste­śmy w tej sa­mej sy­tu­acji – za­uwa­ży­łam. – W kwe­stii na­szego ro­dzeń­stwa. I je­żeli mam nie ska­kać, to ty też nie po­wi­nie­neś. Oni nas ko­chają.

Gdy tylko słowa opu­ściły moje usta, zro­zu­mia­łam, że są praw­dziwe. Leah mnie ko­chała. Mimo że te­raz tra­wiła ją nie­na­wiść, i tak jej na mnie za­le­żało. Dla­tego po­świę­ciła dla mnie wszystko. Dla­tego zre­zy­gno­wała ze stu­diów.

To ob­ja­wie­nie roz­lało się cie­płem w mo­jej piersi.

Kel­lan po­trzą­snął głową.

– Nie mój brat.

– Po­słu­chaj mnie. Nie twier­dzę, że masz tego nie ro­bić, ale za­sta­nów się cho­ciaż. Przez tę noc. Jesz­cze nie czy­ta­łeś W dro­dze. Tak nie można odejść.

Znów łyk­nął piwa.

– Nie sko­rzy­stam.

– Wó­zek in­wa­lidzki – przy­po­mnia­łam.

– To sześć kon­dy­gna­cji.

– Lu­dzie ska­czą z ta­kiej wy­so­ko­ści z jachtu i za­nu­rzają się w wo­dzie jak nóż w mięk­kim ma­śle. Ty naj­pew­niej skoń­czysz z po­ła­ma­nymi koń­czy­nami. A je­śli tak się sta­nie, już za­wsze bę­dziesz mieć do sie­bie pre­ten­sje.

Przyj­rzał mi się uważ­nie.

– Je­steś wy­jąt­kowo nie­ustę­pliwa.

– Wiem! – od­par­łam ra­do­śnie.

Uśmiech­nął się. On na­prawdę się uśmiech­nął! Nie był to uśmiech sze­roki ani ra­do­sny, ale na po­czą­tek wy­star­czał.

– Do­bra, sprawdźmy, o co tyle krzyku. – Wziął książkę i zmru­żył oczy, pró­bu­jąc od­czy­tać opis na okładce.

Chciało mi się śmiać, ale się po­wstrzy­ma­łam. Być może to, co wła­śnie ro­bi­li­śmy, miało sens, choć wy­da­wało mi się zbyt pro­ste? Czło­wieka po­cie­sza myśl, że inni prze­cho­dzą przez coś po­dob­nego. Na­wet dia­beł po­trze­buje przy­ja­ciela.

– A skąd mam wie­dzieć, że do­trzy­masz tej czę­ści umowy i nie zła­miesz jej, gdy tylko stąd odejdę? – za­py­ta­łam.

– Nie wiesz – od­parł Kel­lan. – Ale tego nie zro­bię. Da­łem ci moje słowo. Je­stem zdo­ło­wany, lecz da­leko mi do za­kła­ma­nego zła­masa.

– To co te­raz bę­dzie?

Wzru­szył ra­mio­nami.

– To ty wpa­dłaś na po­mysł, by po­rzu­cić ten plan. – Jego oczy roz­bły­sły.

Przez krótką chwilę my­śla­łam, że na­prawdę się cie­szy. Pstryk­nę­łam pal­cami.

– Za­wrzyjmy pakt. Czy­ta­łam o tym w jed­nej książce.

– Długa droga w dół. – Kel­lan po­ki­wał głową i z uśmie­chem wy­wró­cił oczami w ko­lo­rze zi­mo­wego nieba nad Lon­dy­nem.

Nick Hornby to fa­cet, który od nowa roz­sła­wił li­te­ra­turę współ­cze­sną w Wiel­kiej Bry­ta­nii i utwier­dził klasę śred­nią w prze­ko­na­niu, że piłka nożna jest spoko. Nie po­winno mnie dzi­wić, że Kel­lan o tym wie. Po­cho­dził z domu, w któ­rym lu­dzie czy­tają książki. I słu­chają punk rocka.

Czu­łam się tak, jak­by­śmy oboje znali ja­kiś se­kretny ję­zyk. Jak­by­śmy utknęli na tej sa­mej or­bi­cie, ide­al­nie zsyn­chro­ni­zo­wani, pod­czas gdy wszy­scy wo­kół nas zdają się wy­bici z rytmu.

Za­sko­czony Kel­lan ścią­gnął brwi, jak gdyby do­tarło do niego, co ten pakt ma ozna­czać.

– Chcesz się ze mną za­da­wać?

Moje po­liczki za­pło­nęły.

– Tak.

Po­my­śla­łam o kon­se­kwen­cjach kum­plo­wa­nia się z Kel­la­nem, ale ja­koś mnie to nie obe­szło.

Naj­wy­raź­niej miał od­mienne zda­nie, bo jego mina – z peł­nej na­dziei – prze­szła w udrę­czoną.

– Sorry, ale ja się z ni­kim nie przy­jaź­nię. – Szturch­nął mnie ra­mie­niem. I do­dał, nie­mal z czu­ło­ścią: – Tak bę­dzie le­piej dla nas obojga. Nie bierz tego do sie­bie.

– Nie ob­cho­dzi mnie, co lu­dzie po­wie­dzą.

– Bo jesz­cze nie sły­sza­łaś, ja­kie wredne rze­czy pa­dają z ich ust. Niech zo­sta­nie tak, jak jest. I za­dbajmy, by tak zo­stało. Nie mó­wię „nie” przy­jaźni. – Po­krę­cił głową. – Cho­dzi mi o to, że na­sza przy­jaźń... No, musi być do­pa­so­wana do nas. Musi być z nami, hm, ZGONdna.

– W każde wa­len­tynki. – Uśmiech­nę­łam się sze­roko. – Bę­dziemy się spo­ty­kać w moje uro­dziny.

– Na tym da­chu. – Wbił spoj­rze­nie w niebo. W nie­skoń­czony wszech­świat.

Sto­jąc ra­mię w ra­mię, od­szu­ka­li­śmy wzro­kiem gwiazdę, która wkrótce miała wy­buch­nąć i spło­nąć.

Gdy po­sta­no­wi­łam nie do­łą­czać do mo­ich ro­dzi­ców, po­czu­łam się bar­dziej żywa niż kie­dy­kol­wiek od ich śmierci.

– Tego sa­mego dnia, na tym sa­mym da­chu i o tej sa­mej po­rze. – Spraw­dzi­łam ze­ga­rek w te­le­fo­nie.

Do­cho­dziła pół­noc. Przy­je­cha­łam tu­taj o dwu­dzie­stej trze­ciej.

Sie­dzie­li­śmy tu przez całą go­dzinę?

– A je­śli jedno z nas po­sta­nowi to zro­bić... – Kel­lan urwał.

– ...uprze­dzi to dru­gie – do­koń­czy­łam.

Po­ki­wał głową na zgodę.

– Wiem, jak to ma wy­glą­dać.

– Och, i nie za­po­mnij od­dać mi książki! Jest z bi­blio­teki. Nie chcę do­stać grzywny.

– Masz to jak w banku, Char­lotte Ri­chards. – Za­sa­lu­to­wał. – Ale za­nim się ro­zej­dziemy, chciał­bym, że­byś coś mi obie­cała. Ale tak na se­rio.

Po­pa­trzy­łam wy­cze­ku­jąco. Wie­dzia­łam, że nie po­win­nam się zga­dzać, do­póki nie usły­szę, co ma mi do po­wie­dze­nia.

– Po pierw­sze nie od­zy­waj się do mnie przy lu­dziach. Ni­gdy. Wierz mi, to dla two­jego do­bra. Po dru­gie ten pakt bę­dzie trwał tylko do ostat­niej klasy. Kiedy oboje skoń­czymy osiem­na­ście lat, już nie bę­dziemy mu­sieli pil­no­wać sie­bie na­wza­jem. – Ukło­nił się, jakby chciał mi dać znać, że skoń­czył.

Wie­dzia­łam, że robi to dla mnie, dla mo­jej do­brej re­pu­ta­cji. Że­bym miała szansę na prze­trwa­nie w tej szkole. Wzru­szy­łam się. Chcia­łam za­wal­czyć o moż­li­wość by­cia jego przy­ja­ciółką – taką z praw­dzi­wego zda­rze­nia – ale nie mo­głam go do ni­czego zmu­szać.

– Umowa stoi.

Kel­lan pod­niósł się i po­dał mi rękę. Uści­snę­łam ją, sie­dząc na da­chów­kach.

Kiedy po­mógł mi wstać, za­krę­ciło mi się w gło­wie. Po­cią­gnął mnie w głąb da­chu, z dala od prze­pa­ści, a po­tem we­pchnął książkę do ple­caka i prze­wie­sił go przez ra­mię.

– Krwa­wisz. – Wska­zał głową na mój nad­gar­stek. Spu­ści­łam oczy. – Chyba po­win­naś pójść do szpi­tala na za­strzyk prze­ciw­tęż­cowy.

– Boję się igieł.

Iro­nia mo­ich słów do­tarła do mnie z opóź­nie­niem.

Kel­lan mu­siał ją wy­czuć, po­nie­waż nocne po­wie­trze prze­ciął jego ochry­pły śmiech.

– To twój po­grzeb.

– Ale ty je­steś za­bawny!

– Do na­stęp­nego razu, Char­lotte Ri­chards. – Skło­nił się lekko i od­szedł, zo­sta­wia­jąc mnie samą, z krwią ka­piącą na udo.

Czy ja wła­śnie ura­to­wa­łam ży­cie temu chło­pa­kowi?

Czy on ura­to­wał moje?

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: