- W empik go
Słoik w papryczkach - ebook
Słoik w papryczkach - ebook
Trzy miesiące do świąt. Trzy historie. Trzy na pozór niezwiązane ze sobą postacie. I mnóstwo pytań…
Czy można przechodzić kryzys wieku średniego na własne życzenie, i to w okolicach trzydziestki? Co wyrośnie z dziewczynki, której dzieciństwo śmiało mogłoby być materiałem na scenariusz filmowy? Czy amant z przeszłości może wpaść jak burza w życie Heli Czarek i nawet się nie zorientować, jak namieszał? Jakim cudem skrzaty wspinają się po szafach i co zrobić, żeby przypodobać się królowej? No i jak słoiki odnajdują się wśród papryczek?
Im bliżej zaskakującego finału, tym więcej punktów łączących wszystkie wątki w jedną całość – ciepłą i pełną humoru książkę o znaczeniu drobnych spotkań, które nawet po latach wywierają istotny wpływ na nasze życie.
„Słoik w papryczkach” to nie tylko opowieść o konfrontacji z przeszłością, lecz także przestroga – by nigdy nie tracić czujności i nie musieć się przed dawnym sobą wstydzić tego, co tu i teraz.
Katarzyna Konczarek – urodziła się w Kutnie. Od najmłodszych lat pasjonuje się teatrem oraz pisaniem. Ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Zawodowo związana między innymi z copywritingiem. Zakochana w Tonym Starku, Jacku Reacherze i Sherlocku Holmesie. Lubi długie rozmowy, stare westerny i biografie ludzi kina.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66613-79-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dorastałam na wsi, tuż obok Hollywood. Naprawdę! Ale po kolei…
Moi rodzice nie są już szaleni. Kiedyś byli, bo wyprowadzili się z miasta na wieś, zanim zrobiło się to modne czy chociażby oryginalne. Wtedy wydawało się po prostu dziwne. Podobno dziwili się wszyscy: znajomi, kuzyni, ciotki bliższe i dalsze. Dziadkowie pewnie po cichu dziwią się do dziś. Myślę… ba! Mogę się założyć o wszystko, że nigdy nie dowiemy się od rodziców, czy kiedykolwiek żałowali swojej decyzji. Albo jak bardzo żałowali jej w chwilach najostrzejszego śniegu, najgorszego nieurodzaju czy po prostu słabości. Tak samo ja i mój brat nigdy nie przyznamy się, że – pomimo wielu histerii obfitujących w spektakularne łzy i smarki, kiedy krzyczeliśmy, że wszyscy inni są normalni, bo mają blisko do szkoły kolegów i świata – dzisiaj kochamy nasz rodzinny dom na zabój. Zabraliśmy po kawałku tego domu tam, dokąd nas wywiało i gdzie osiedliśmy.
Problem wynikał z irytującego poczucia zawieszenia. Byliśmy dziećmi miastowych w świecie pięknym, ale zupełnie, według nas, niepraktycznym. Moje koleżanki brały worki z kapciami i szły do szkoły. Ja – łopatę i razem z resztą familii próbowałam dobrnąć najpierw do bramy. Niby żaden wyczyn, żadna tragedia, ale zarówno w podstawówce, jak i później wystarczyło, żeby czuć się okrutnie potraktowanym przez los. Oprócz tego mieliśmy inne zgrzyty. Do dzieciaków w mieście – daleko. Ale we wsi nie było ich wcale. Albo widocznie żyliśmy w rzeczywistościach tak różnych i przy tym tak doskonale równoległych, że nasze drogi nigdy nie miały okazji się przeciąć. Nasze zainteresowania i wiedza o życiu również odbiegały od tego, co nas otaczało. W wieku kilku lat mieliśmy już z bratem na koncie przynajmniej jedną wizytę w teatrze, za to nigdy z bliska, tak naprawdę z bliska, nie widzieliśmy krowy. Kiedy mama to odkryła, zaraz załatwiła nam wizytę u sąsiadki, która z dumą pokazała nam, co się chowa za drzwiami obory. Zajrzeliśmy też do chlewika i dziecięce emocje sięgnęły wtedy zenitu.
Tę wieś wybrali chyba ze względu na przestrzeń. Mogli zaszaleć z ogrodem, który był taki, że w żadnej bajce ani w żadnym filmie nie widziałam niczego podobnego. Część rzeczy była starannie zaplanowana, inne działy się same. Rodzice taktownie i z wyczuciem sterowali naturą, jakby tylko sugerowali jej swoje pomysły. Zawsze respektowali jej prawa i szanowali wybory. Nie mogliśmy na przykład nigdy pozbyć się orzecha. Rósł stary i brzydki w miejscu, w którym naszym zdaniem powinien stać słupek od siatki do siatkówki. Ten orzech podobno wybrał sobie to miejsce, był tu pierwszy, i jako schorowany potrzebował naszej opieki bardziej niż my boiska. Uch… Już dobra. Niech mu będzie.
W domu też totalna żenada. Wszędzie pełno mebli z odzysku po zmarłych wujkach, ciotkach i pociotkach, na które nikt inny, poza naszymi rodzicami, nie chciał wtedy nawet spojrzeć. Dało się zauważyć pewną prawidłowość. Na jedną śmierć w rodzinie przypadał zwykle jeden albo nawet dwa nowe graty w naszym domu. Niedługo po pogrzebie dzwonił telefon i ktoś ze spadkobierców pytał mamę albo tatę, czy nie chcieliby jakiegoś rozeschniętego kredensu albo stołu, co to się trochę telepie, ale jak podłożysz kartkę złożoną na osiem, to jeszcze daje radę. Tymi meblami rodzice opiekowali się jak ogrodem. Przyjeżdżały do nas po przejściach, brzydkie, niedoceniane, niechciane i stare. Dostawały drugie życie, odnawiane powoli, po kawałeczku, w zależności od funduszy i weny. Dom wypełniał się nimi przez całe moje dzieciństwo. W pewnym momencie stało się – meble przejęły kontrolę. Niektórzy mówią, że dom zyskuje duszę. Jako dziecko dorastające w latach dziewięćdziesiątych patrzyłam na to inaczej. Tak bardzo żałowałam, że w dużym pokoju nie mamy ani jednego porządnego stolika! Ale takiego normalnego, wiadomo – ze szklanym blatem na błyszczących, chromowanych nogach. Chrom i szkło to było coś, co zapierało dech w piersi, gdy odwiedzałam domy znajomych. Kiedy byłam już wystarczająco duża, uświadomiłam sobie straszną prawdę – do tych kredensów, komód i ław nie pasowałby żaden przyzwoity stolik. Pomyślałam wtedy, że gdy dorosnę, wybuduję własny dom i kupię do niego piękne meble. Niech zobaczą, że ktoś z naszej rodziny w końcu zna się na wnętrzach. Tu i ówdzie eleganckie, chromowane rurki, a wszędzie gdzie się da – szklane blaty. Połysk i nowoczesność. I magnetowid.
Nawet nie pamiętam, kiedy z tych chromów wyrosłam. Z pewnymi rzeczami już po prostu tak jest, że zostawia się je za sobą jak urazę. Inne pielęgnuje się długo. My na przykład pielęgnowaliśmy nasze zimowe, wieczorne wyjścia z tatą, żeby pooglądać sobie gwiazdy. Dzisiaj wiem jedynie, jak rozpoznać Wielką Niedźwiedzicę albo Wielki Wóz – to łatwo skojarzyć, bo ma dyszel. Tata opowiadał o gwiazdach w taki sposób, że wolałam go słuchać, zamiast zapamiętywać szczegóły. To dlatego nie potrafię nic więcej powiedzieć, chociaż lubię sobie w gwiazdy czasem spojrzeć. Ale do tej pory nie mam pojęcia, co to w ogóle jest dyszel.
Nad polami niebo jest czystsze, zwłaszcza w zimowe noce. Kiedyś, już w Wielkim Mieście, stałam późno na balkonie, paliłam papierosa, kuląc się z zimna, i odruchowo zadarłam głowę do góry. Mój umysł podwędzony chwilowo substancjami smolistymi podsunął mi błyskotliwe spostrzeżenie, że teoretycznie na tym nastym piętrze mam do gwiazd bliżej niż wtedy, gdy w dzieciństwie podziwiałam dyszel, marszcząc nos (czy wszystkie dzieci tak robią, patrząc w górę?). Wtedy, tamtej „dorosłej” już nocy, nie znalazłam dyszla, ciężko zresztą było dojrzeć cokolwiek. Nie jestem ekspertką od smogu czy chmur. Tak na moje oko to w mieście, przynajmniej w centrum, jest po prostu cholernie jasno. Nie ma szans. Nie zlokalizowałam Wielkiej Niedźwiedzicy, za to targana wielką studencką tęsknotą, zastanawiałam się, czy może tato u siebie przed domem nie robi teraz przypadkiem tego, co ja tutaj – patrzy w gwiazdy. Ckliwość tego wszystkiego aż mnie obrzydziła, a jako świeżo upieczona dwudziestolatka wiedziałam, że takie refleksje są absolutnie niedopuszczalne. Niby obciach, ale jednak. Spojrzałam na niebo, spojrzałam na tę fajkę, która coraz mniej mi smakowała… Właściwie to wcale mi nie smakowała, od samego początku. Nawet nie wiem, czy się zaciągałam czy tylko udawałam. Gwałtownie rozkwasiłam biednego papierosa w śniegu, który osiadł grubą warstwą na odrapanej balustradzie balkonu, odetchnęłam parę razy miejskim mrozem i schowałam się do pokoju. To była moja pierwsza i ostatnia przygoda z wyrobami tytoniowymi.
Co z tatą? Nie wiem, czy patrzył wtedy na Wielki Wóz, ale na pewno nie chciałby widzieć swojej córki, tak głupio marznącej na własne życzenie z tym papierochem. Rodzony ojciec, a nigdy nie wpadnie na to, że rzuciłam przez niego palenie.
A mama się na to wszystko godziła. Na to nocne patrzenie w gwiazdy, na te stare meble i milion innych porąbanych rzeczy. Miała przecież na głowie swoje sprawy niecierpiące zwłoki. Była belfrem z powołania. Patrząc na nią, nabierałam przekonania, że prawdziwego nauczyciela poznaje się właściwie po tym, że często robi uczniom klasówki i organizuje teatr. Jej ciągła ruchliwość, pomysłowość i przynoszenie pracy do domu – bo były to czasy, gdy maturę pisemną z polskiego przywoziło się do sprawdzania w dziesiątkach reklamówek – skutkowały tym, że mój młodszy brat i ja w wolnych chwilach namiętnie pisywaliśmy… własne mity greckie. Zawierały one niezwykle cenne informacje i wyjaśniały pochodzenie telewizora albo tęczy. Wystarczyła odrobina wyobraźni i umiejętność pisania, którą dzięki mamie opanowaliśmy bardzo wcześnie (ale w przedszkolu, w sumie nie wiem czemu, udawaliśmy analfabetów). Konieczna była też sprawność językowa na poziomie umożliwiającym dodawanie niektórym rzeczownikom końcówek „-us” lub „-os”. Bo przecież wiadomo, że „telewizorus” brzmi znacznie bardziej grecko i mitycznie niż jakiś tam „telewizor”. Tak, mama była udana.
Po wielu latach, pewnego chmurnego dnia – pamiętam dokładnie, bo to były akurat nasze zaręczyny – mój przesympatyczny jeszcze-nie-teść, z natury skromny, uprzejmy i na swój sposób nieśmiały, wszedł po raz pierwszy do mojego pokoju i… stanął jak wryty.
Zszokowały go raz – sam widok, dwa – fakt, że nie umie dyskretnie powściągnąć swojej reakcji. Widać to było ponad jego siły.
Najpierw spytał mnie co to. Gdy usłyszał, że sama to namalowałam, oszołomiony przeniósł wzrok na moich rodziców, jakby szukając u nich potwierdzenia, że to żart. Nie doczekał się jednak, więc wyrzucił tylko z siebie: „I wyście jej na coś takiego pozwolili?”. Chyba dopiero wówczas, po tylu latach, i mnie, i rodzicom przyszło do głowy, że w moim pomyśle, który przedstawiłam im jako nastolatka, a na który oni przystali bez wahania, jest pewien pierwiastek nieoczywistości. W sumie dzieciom zabrania się bazgrania po ścianach.
W tamtej chwili dostrzegłam różnicę pomiędzy ludźmi w ogóle, reprezentowanymi przez mojego jeszcze-nie-teścia, notabene naprawdę bardzo porządnego człowieka, a ludźmi, którzy mnie ulepili. Właśnie wtedy, dokładnie wtedy, gdy staliśmy we czwórkę naprzeciwko najdłuższej ściany w moim pokoju, pokrytej w całości zieloną, niebieską i białą farbą.
Miałam bodajże czternaście lat, gdy postanowiłam namalować tam wzgórze Hollywood. Tata następnego dnia przyniósł mi z pracy marker i powiedział, że te ogromne białe litery będą lepiej wyglądały, jeśli się je obrysuje na czarno. Rzeczywiście wyszły dużo fajniej. Kiedy im powiedziałam, że chcę sama pomalować tę ścianę tak, a nie inaczej, nie widziałam powodu, dla którego mieliby mi zabronić. Oni najwyraźniej też.
Tak więc dorastałam tuż obok mojego Hollywood. Symbolu mniej lub bardziej sprecyzowanych nastoletnich marzeń, które w przyszłości miały się spełnić… po prostu inaczej. Oni od samego początku wiedzieli, że chodzi o marzenia w ogóle. A, jak mawiali, życie bez marzeń, to żadne życie.
Łódź, październik
Było już niemal ciemno, gdy doktor Michał Jankowski wspiął się po schodach na ostatnie piętro kamienicy. Choć ten duży, trochę ponury dom lata swojej świetności miał już zdecydowanie za sobą, wprawione oko miłośnika architektury mogło jeszcze wyłowić tu niejedną perełkę. Na przykład te kręcone schody z kutą balustradą. Coś pięknego! Uśmiechnął się pod nosem na samo wspomnienie. Szczerze mówiąc, właśnie dlatego kupił tu mieszkanie. Jak skończony wariat. Usłyszał od studentów, że „po ostatnim egzaminie kilku tak się zrobiło, że próbowali zjechać po zakręconej poręczy w kamienicy u dziadków”. Do tej pory nie wiedział, co skłoniło go wtedy do zadania tylko jednego pytania: „Gdzie?”. Natychmiast ochoczo wyjaśniono mu, że to miejsce, które poznałby na bank, gdyby się w nim przypadkowo znalazł, „bo takich schodów, to doktor nigdy w życiu nie widział”. Podejrzewał, że mógł widzieć ciekawsze, dajmy na to, w miejscach, do których niejednokrotnie zawiodły go jego zawodowo naukowe ścieżki, ale i tak był ciekaw. Odnalazł adres jeszcze tego samego dnia po zajęciach. Na dworze panowała już szarówka – zupełnie jak dziś – bo młodzi jak zwykle zasiedzieli się na jego dyżurze, choć miał wielką nadzieję, że tego dnia uda mu się urwać trochę wcześniej. Nie udało się, jak zawsze zresztą. Kamienicę znalazł raz-dwa, ale szybko przekonał się też, że budynek przeszedł taką samą modernizację jak większość okolicznych domów. Efekt? Nowa brama, nieczuła na prośby i groźby, reagująca tylko na czterocyfrowe kody inne dla każdego z mieszkań. W sumie bardzo dobrze. Lepsza brama z kodem i nadzieja, że ciągnie się za nią w miarę czysty korytarz, niż brak bramy i cuchnący moczem mroczny tunel, przez który mieszkańcy muszą przedzierać się codziennie z duszą na ramieniu.
Trochę rozczarowany cofnął się na tyle, na ile pozwalała szerokość chodnika, zadarł głowę i obrzucił elewację ciekawym spojrzeniem. Całkiem, całkiem.
Nie umiał wyjaśnić, skąd wzięła się u niego ta słabość do łódzkich kamienic. Zazwyczaj ludzie, gdy mają gdzieś zamieszkać, oczekują czystości, bezpieczeństwa, miłego, kulturalnego sąsiedztwa, spokojnej okolicy, nowoczesnych rozwiązań, ślicznego placu zabaw, garażu, ciszy, spokoju i ptaków ćwierkających za oknem. Doktor Michał Jankowski był więc chyba z innej planety. Był gotów zrezygnować z wielu udogodnień. Jako dryblas o końskim zdrowiu i optymistycznym podejściu do życia nie obawiał się jakoś szczególnie, w sumie może niezbyt roztropnie, ciemnych zaułków i pijaczków sterczących obok bramy dzień i noc. Garażu w ogóle nie potrzebował, podobnie jak placu zabaw. A czego, jak czego, ale ptaków, było akurat w centrum Łodzi pod dostatkiem. Może i nie śpiewały, za to potrafiły dobitnie zaznaczyć swoją obecność, co też nie stanowiło dla niego problemu. Stare budownictwo, ze wszystkimi swoimi wadami, po prostu go kręciło.
Niemal wszyscy, którzy go znali, sądzili, że doktor Michał Jankowski to uosobienie spokoju. Najbardziej opanowany człowiek na świecie. A przecież było to grube uproszczenie. Zgoda, starał się być spokojny, ale wynikało to nie tyle z jego wrodzonej powściągliwości, ile z przekonania, że człowiek jest dużo szczęśliwszy, jeśli przyjmuje życie takim, jakie jest. Trochę je ulepsza po swojemu, rzecz jasna, ale tak naprawdę nie przejmuje się pierdołami. To była życiowa mądrość, którą przyswoił w ciągu trzydziestu paru lat swoich obserwacji. Prawda była taka, że bez tej mądrości trudno by mu było funkcjonować, bo doktor Michał Jankowski był po prostu od dziecka bardzo wrażliwy, ekscentryczny i skłonny do popadania w skrajne emocje. Nauczył się z tym żyć i tego nie okazywać, a codzienna praktyka uczyniła z niego mistrza i sprawiła, że dla większości postronnych obserwatorów stanowił przykład stoicyzmu. Cechą, która faktycznie go wyróżniała, była jego dociekliwość. Dlatego jeszcze tego samego wieczoru, gdy dotarł do swojej obskurnej kawalerki z widokiem na smętny Bałucki Rynek, postanowił na kolację zaserwować sobie żmudne internetowe śledztwo. Odpalił laptopa i wyszukał kilka popularnych biur nieruchomości. Gdy uświadomił sobie, że ktoś starszy, kto mógłby usiłować sprzedać mieszkanie w Śródmieściu, skorzystałby raczej z darmowego portalu ogłoszeniowego, otworzył jeszcze parę dodatkowych kart w przeglądarce. Nie wszystkie portale umożliwiały wyszukiwanie po nazwie ulicy, ale powoli, powoli udało mu się wyłuskać kilka ogłoszeń, które – tak mu się przynajmniej wydawało – mogły być tym, czego szukał. Spojrzał na zegarek i uznał, że spokojnie można jeszcze dzwonić do ludzi. Na drugi dzień, zamiast sprawdzać wejściówki opornej grupy czwartkowej z 16.45, odbył aż dziewięć spotkań z agentami i prywatnymi właścicielami mieszkań, którzy wyglądali, jakby mieli jednocześnie biegunkę i gorączkę, tak pilno im było do pozbycia się ciemnych klitek w sypiących się śródmiejskich kamienicach. Niezbyt profesjonalne.
Miał szczęście. Okazało się, że dwa ostatnie spotkania to strzał w dziesiątkę. Co prawda agent umówił się z nim pod innym domem, po drugiej stronie ulicy, przy budce z kebabem, ale zaraz po wymianie powitalnych uprzejmości pracownik biura nieruchomości wskazał upatrzoną przez Michała kamienicę. Dwie minuty później otworzył przed potencjalnym klientem ciężką furtkę, zgrabnie wmontowaną w masywną konstrukcję całej bramy, która poprzedniego dnia uniemożliwiła mu zobaczenie schodów, jakich podobno „na bank jeszcze nie widział”.
Mogłoby się wydawać, że ciekawość doktora Michała Jankowskiego została już wtedy zaspokojona. Schody faktycznie od razu przykuwały uwagę. Robiły wrażenie, choć z pewnością większe na kimś, kto właśnie opił egzamin końcowy po drugim roku historii. Zupełnie na trzeźwo Michał ocenił jednak całą resztę. Kamienica była typowym przykładem odnawiania na odwal się. Wyglądała jak Donald Trump podczas kampanii wyborczej. Była wiekowa, ale ktoś bardzo się starał, żeby przypacykować wszelkie mankamenty. Wyszło też jak w Stanach – kiczowato, ale skutecznie. Kolory na ścianach były zbyt krzykliwe, jakby ostrzegały, że jeśli podrapie się tu i ówdzie, można znaleźć skarby w rodzaju niezlikwidowanego grzyba albo niedosuszonych zacieków. Całość prezentowała się jednak dobrze. Wiedziony osobliwym przeczuciem (a chodziło tylko o te jedne schody, przecież to jakiś absurd), doktor Michał Jankowski dał się poprowadzić do przestronnego mieszkania na parterze. Agent opowiadał o metrażu, pokazywał zgrabnie wygospodarowaną przestrzeń na garderobę i zachwalał wysokość pomieszczeń. Każde zdanie kończył wymownym „mega” i wtedy porozumiewawczo zerkał na Michała, chyba licząc na to, że nawiąże się między nimi jakieś tajemne porozumienie ziomali hipsterów. Michał bardzo się pilnował, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Ponieważ zagryzanie policzków od środka nie przynosiło efektów, starał się jak najdalej odpływać myślami od megaagenta. W końcu skupił się na rozważaniu, czy sam by tak potrafił. Tak żonglować „mega”. Megażonglować. Dobre, dobre.
Nie zamierzał kupować tego mieszkania. W ogóle nie zamierzał na razie wyprowadzać się z Bałut, chociaż powinien to zrobić jak najszybciej. Nie cierpiał swojego obecnego lokum po babci i powroty tam wywoływały u niego depresję. Ale na przeprowadzkę miał jeszcze przyjść czas jak na wszystko. Kiedyś. Poudawał jeszcze, że rozgląda się po dziwnie wielkiej kuchni. Popukał to w futrynę, to w boazerię, choć nie miał pojęcia, po co. Czuł się jak idiota. A jednak fajnie było pobyć trochę w tym starym domu. Poczuć ten klimat. Bo tego jednego nie można takim mieszkaniom odmówić. W końcu pożegnał się z agentem i został bezradny na schodach. Do kolejnego, ostatniego już spotkania pozostało jeszcze półtorej godziny, ale skoro już tu był, za tą bramą, przy tych schodach…
Chwycił zimną, kutą poręcz, zawahał się dosłownie sekundę, po czym kilkoma zgrabnymi susami śmignął na półpiętro i wyjrzał przez okno. Małe, brudne okienko wychodziło na podwórko. Głównymi atrakcjami były śmietnik zasłonięty do połowy ogrodowym parawanem z bambusa i monstrualne ustrojstwa od klimatyzacji chińskiej knajpy, której zaplecze miało bezpośrednie wyjście na tę właśnie stronę kamienicy. Mimo że warunki okazały się – co tu dużo gadać – niesprzyjające, podwórko wyglądało jak stary ogród w środku miasta. Ktoś zadbał, żeby ten mały wspólny skrawek, wciśnięty między ponure, bure ściany, był naprawdę przyjazny. Naiwnie byłoby myśleć, że wszyscy lokatorzy się postarali. Połowa pewnie miała to w głębokim poważaniu. Ale widać, zdarzali się i tacy, którym zależało. Może młodzi? Choć stare centrum Łodzi sprawiało niekiedy wrażenie wydmuszki i nie było wymarzoną lokalizacją, ktoś młody musiał się tu czasem przecież wprowadzać. Niemożliwe, żeby cały świat chciał mieszkać w nowym budownictwie.
Od okienka ciągnął irytujący zapaszek wilgoci, więc Michał przerwał filozofowanie i ruszył dalej na górę. Nie należał do ludzi, którzy w połowie drogi na ostatnie piętro łapią zadyszkę. „Spróbuj w Hiltonie, chojraku”, pomyślał z krzywym uśmiechem i z ciekawości spojrzał w dół. Spirala schodów z tej perspektywy prezentowała się naprawdę kapitalnie. Tak, zaczynał już rozumieć.
Ostatnie piętro wydawało się nieco niższe i… prostsze. Niby tak samo, jak na dole, ale jednak inaczej. Drzwi do mieszkań były drewniane i miejscami rozeschnięte. Nagle zrobiło mu się wstyd, że głupia ciekawość i nuda zaprowadziły go aż tutaj. Miał nachodzić biednych, nieświadomych ludzi i zawracać im głowę, robić nadzieję, jak kretyn, cholerny, niedojrzały zgrywus? Doktor Michał Jankowski był dobrym człowiekiem, do tego łagodnym i empatycznym. Studenci nazywali go „doktorem cztery i pół”, bo zawsze się nad nimi litował. To jego cztery i pół to była ocena za chęci, za to, że ktoś pracował, za to, że czasem zjawiał się na wykładzie, choć wiadomo było, że jest to jedyny wykład, na którym prowadzący nie sprawdza listy. On sam pamiętał, jak to jest. Człowiek ma milion spraw na głowie, śmiertelnie poważnie bawi się w dorosłość i szamotanina na uczelni nie jest mu do niczego potrzebna. Studia to ma być przyjemność.
W coraz większym poczuciu zażenowania i konsternacji zaczął powoli wycofywać się w stronę schodów. Nerwowo przeszukał kieszenie kurtki w poszukiwaniu telefonu, żeby może zadzwonić, odwołać, przeprosić, jakoś to odkręcić. I kiedy już-już wymacał komórkę pomiędzy szeleszczącymi paragonami, chusteczkami i papierkami po krówkach, drzwi po jego lewej stronie otworzyły się z impetem i na korytarzu pojawiła się zielona konewka. Zaraz potem druga. Na końcu oczom Michała ukazała się dziarska staruszka, która mogła mieć z jakieś dwieście lat. Szybko zorientował się, że to jej mieszkanie miał obejrzeć. Zanim jednak doszedł do tego, że jednak chce tam mieszkać (do końca swoich dni, razem ze wszystkimi książkami, psem, komputerem, płytami i miłością życia – coś poważnego już się bowiem kroiło), zdążyli podlać wszystkie kwiatki obok śmietnika na podwórku. Poprawili też kamienie na skalniaku, który podobno miał być dekoracją, a ewidentnie służył jakimś łobuzom za miejsce do rzucania petów. Po latach fajnie było mówić, że potem sprawy potoczyły się już piorunem. Aż tak kolorowo to może nie było, bo trochę to trwało, ale koniec końców cała heca ze schodami zaowocowała przeprowadzką oraz zupełnie niespodziewaną, serdeczną i szczerą znajomością międzypokoleniową.
Tak jak kiedyś szperał w kieszeniach w poszukiwaniu telefonu, tak teraz stał w tym samym korytarzu, niemal w tym samym miejscu i za cholerę nie mógł przypomnieć sobie, gdzie wsadził klucze. I tak samo jak wtedy, tak i teraz drzwi mieszkania po lewej stronie otworzyły się nieoczekiwanie. Właściwie to oczekiwanie. Osoba po drugiej stronie tych drzwi dobrze wiedziała, że Michał nie będzie miał przy sobie kluczy. Cud, jeśli po drodze nie straci głowy. Wszedł do maleńkiego przedpokoju, w którym każdy centymetr kwadratowy był dobrze zagospodarowany, i od razu wylądował w stęsknionych objęciach swojej drugiej połowy. Wysłuchał relacji dotyczącej zapowietrzonych kaloryferów i wizyty Wałka u weterynarza. Następnie zahaczył o kuchnię z nadzieją na piwo z lodówki, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi mleko 3,2%. Wreszcie opadł na ulubioną, wielgachną sofę (wszystkie, które kiedykolwiek widział, były mniejsze), odwrotnie proporcjonalną do telewizora (wszyscy mieli już większe). W jednej ręce miał kawałek drożdżowego ciasta, w drugiej – karton mleka. Pies rozwalił się obok niego tak, jakby to Michał był tu gościem, a nie na odwrót. Co ciekawe, zapachy z chińskiej knajpy na tej wysokości wydawały się czasem nawet smakowite. Po długim dniu na uczelni doktor Michał Jankowski wreszcie był w domu. Mega.
Warszawa, październik
Niby każdy ma swój ulubiony sposób picia kawy, a jednak i tak wszystko zależy od mody. Teraz na przykład modnie jest pić w biegu. Nic tak nie dodaje powagi i nonszalancji jak papierowy kubek, z którego można nerwowo pociągać łyk za łykiem, stojąc na przystanku albo przedzierając się przez skotłowany tłum.
Takie właśnie myśli krążyły po głowie Heli Czarek, zwanej przez prawie cały świat Helkiem. Brały się one trochę ze złośliwości, a trochę z zazdrości, czego sama Hela była całkowicie świadoma. Oni dokądś biegli i mieli dokąd, a ona stała.
Nie żeby chciała zamienić się z tymi na dole, na ulicy. Bez przesady. Hela uważała się za człowieka szczęśliwego. Naprawdę lubiła swoje życie i często podkreślała to w rozmowie z najbliższymi albo z samą sobą. Tak, nie mogła narzekać, a dopadające ją co jakiś czas tęsknoty zrzucała a to na karb dorosłego życia, a to na wrodzoną nadwrażliwość i egzaltację. Sumienie miała czyste. Nabiegała się już do pracy zwykłej i mniej zwykłej. Teraz też pracowała, żeby nie było! Jednak monotonia potrafiła ją niekiedy przytłaczać. To był widocznie taki dzień. Podobnie jak wczorajszy i kilka poprzednich. Szara passa. Hela nie lubiła jednak odpuszczać na żadnym polu, toteż nie zamierzała popadać w burą, depresyjną otchłań. Na świecie jest tyle rzeczy, które sprawiają człowiekowi radość. Cieszyło ją na przykład to, że środek do białego polecony przez znajomą doprał wstrętne plamy z obić krzeseł, których nie trzeba było przy tym rozmontowywać. Albo że udało jej się odhaczyć wizytę w spółdzielni mieszkaniowej, chociaż jeszcze tydzień temu, kiedy dostała pismo, wydawało się, że nie da rady tego tak szybko załatwić. Te małe rzeczy potrafiły poprawić jej humor na cały dzień, chociaż wydawały się pierdołami. I tylko czasami trochę się wstydziła tego, że zamiast zaprzątać sobie głowę wielkimi problemami tego świata, martwiła się, że rok temu, w ramach przechodzenia na zdrowe, świadome gotowanie, wyrzuciła vegetę. Teraz niestety prawie każdy rosół kończył jako pomidorówka, bo tylko koncentrat ratował zupę przed wylaniem. Takie życie. I absolutnie nie można powiedzieć, że złe!
W ten październikowy, niemrawy poranek Hela stała przy oknie w swojej zabójczo niebieskiej kuchni, popijała przez zęby stygnącą kawę z kubka w kształcie głowy Iron Mana i zerkała na przechodniów z wyższością. Dosłownie – od chodnika, po którym mknęli ostatni chętni na kurs w stronę warszawskiego korporacyjnego Mordoru, dzieliło ją dziesięć pięter. Wysokim blokom na Muranowie można było zarzucić wiele – od nieszczelnych okien po paskudne, awaryjne windy z horrorów, ale widok był pierwszorzędny. Hela lubiła patrzeć na lustrzane, bajeranckie wieżowce centrum i myśleć sobie, że ma je z jednej strony na wyciągnięcie ręki, a z drugiej na tyle daleko, żeby ten cały wielki, zdyszany świat nie pchał się jej z buciorami do domu. Że od tego kosmicznego tempa dzieli ją jednak i kilka większych ulic, i zaciszne Nowolipki, i kościół, i park. To był jej bufor bezpieczeństwa. Przedmieścia w sercu miasta. Oczywiście takie myślenie wyłączało jej się zaraz po wyjściu z klatki schodowej. Wtedy aż zanadto dawało się odczuć, że to środek Warszawy ze wszystkimi jego plusami i minusami. „Już niedługo”, pomyślała i uśmiechnęła się w myślach jak szczwany lis. Pociągnęła kolejny łyk zupełnie już zimnej kawy, starając się zatrzymać na zębach jak najwięcej fusów.
Hela doskonale wiedziała, że dla prawdziwego kawosza kawa rozpuszczalna była nieporozumieniem. Znała nawet jednego, który słysząc choćby najbardziej niewinny komplement dla kawy rozpuszczalnej, zadawał pytanie: „Nie dziwi cię, że twoja ulubiona kawa i proszek do prania w kontakcie z wodą zachowują się podobnie?”. Prawda była jednak taka, że dla Heli od wielu, wielu lat, od kiedy tylko uzyskała w domu zgodę na spróbowanie kofeinowego specyfiku, nic nie mogło się równać mocnej, rozpuszczalnej kawusi w kubku, zalanej dwoma centymetrami mleka, z jedną płaską łyżeczką cukru. To by było na tyle w kwestii zdrowego odżywiania. Zdarzały się jednak dni tak dramatyczne jak dziś, kiedy zostawało tylko to sypane paskudztwo. Należało być wtedy dzielnym i nie rezygnować z codziennego rytuału, ale przejść go – znowu dosłownie – z zaciśniętymi zębami. Tak. Dla kofeiny człowiek zrobi wiele. Hela pamiętała nawet jak raz na studiach, w czasie sesji, z rozpaczą odnotowała, że skończyło się mleko. Pora była już wysoce niestosowna, a jedynym otwartym sklepem był U sąsiada, który nocą w odpowiedzi na oczekiwania konsumentów drastycznie zawężał swój asortyment i grzecznej dziewczynce nie wypadało się tam pokazywać. Zdesperowana Hela, szukając gorączkowo w lodówce jakiegokolwiek płynnego nabiału, natknęła się w końcu na serek wiejski w kubeczku i doznała olśnienia. Tylko studencki umysł, zmęczony nauką, może podsunąć pomysł, żeby odcedzić grudki, a tym, co zostanie, zabielić życiodajny napój. Tamta kawa dała kopa, to fakt. Była tak obrzydliwa, że aż odechciewało się żyć, a co dopiero spać. Kolokwium poszło raz-dwa.
– To ja idę. – Bartek wpadł do kuchni i niezdarnie pocałował żonę na pożegnanie. Odcmoknęła go gdzieś pomiędzy usta a brodę. Zrobiła to odruchowo, bo lubiła całować się z mężem, ale o mały włos, a zapomniałaby, że jest na niego śmiertelnie obrażona. Na wszelki wypadek nie spojrzała na niego, kiedy zawahał się, zanim ostatecznie opuścił kuchnię, wyściskał Manię, która właśnie czesała lalkę swoją szczoteczką do zębów, i trzasnął za sobą drzwiami wejściowymi.
„Jak zwykle”, pomyślała Hela. „Jak zwykle pieprznie tymi drzwiami, jakby to była stodoła. Jakby tu już nikt nie zostawał. Odezwałby się, odniósł się jakoś do tego, co wczoraj zrobił. Nie zostawił tak. Jak zwykle to samo”.
Główny problem polegał na tym, że oni się podobno kochali. Od kiedy tylko się poznali, czyli od dawna. A żeby było śmieszniej, ogromnie się lubili. „To całkiem fajnie”, myślała nieraz Hela, „gdy dwoje zakochanych przy okazji także się lubi. Tylko dlaczego z czasem motyle w brzuchu zamieniają się w zwyczajną niestrawność?”. Bartek z natury był milczący niczym Indianin; jakby wierzył, że ma w życiu do wypowiedzenia określoną liczbę słów i nie chciał za wcześnie przekroczyć limitu. Trzeba przyznać, że kiedy już się odzywał, miało to sens. Hela była tego świadoma.
Jednak wczoraj tezy Bartka były wyjątkowo chybione i dlatego zrobiło się tak niemiło. Hela nie mogła mu tego darować. Zaczęło się znowu od tych jego nieszczęsnych papryczek. Od pewnego czasu obserwowała u męża dziwne ciągoty do wiejskiego, sielskiego trybu życia. Jak nie pomidorki hodowane na balkonie, to kiełkownica, wielka landara, na środku kuchennego blatu. Zawsze ładował ją nasionami na full i potem część plonów jadł, a część prędzej czy później gniła. Nie zrażało to jednak młodego ogrodnika, który nie radził sobie ze zrobieniem zakupów z kartki przygotowanej mu przez Helę, za to wracał do domu z kieszeniami pełnymi paczkowanych nasion. I już od progu minę miał nietęgą, najchętniej wywinąłby się od wszystkiego w domu, tak mu spieszno było do kiełkownicy. Gdyby mieli dom, w którym od jednego do drugiego pokoju dałoby się jeździć rowerem, pewnie zainteresowania męża w ogóle by Heli nie przeszkadzały. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyła, żeby nie wyszło, że jest jędzą dla zasady. Mieszkali jednak w bloku, w trzech klitkach z oddzielną kuchnią i łazienką. Ktoś, kto z fantazją zaprojektował ich mieszkanie, zupełnie zignorował fakt, że na całym świecie taki metraż nadaje się na dwa, za to sensowne, pokoje. Już samo to, że się nie mieścili i że trudno było utrzymać porządek, irytował Helę tak, że czasem odbierało jej to siły. A tu jeszcze kiełkownica i pomidorki. No i jeszcze papryczki. Bartek wymyślił sobie nową plantację. Niby nie uzyskał akceptacji żony dla swojego nowego pomysłu, ale nagle zaczęły się pojawiać w domu coraz to nowe akcesoria: czarne rynienki podzielone na maleńkie pojemniki na nasionka, dwa worki ziemi, jakieś konewki, jakieś psikacze. Hela znajdowała to wszystko – co najbardziej ją wkurzało – poupychane w najdziwniejszych miejscach. Bartek chciał dobrze. Ciągle zapewniał, że jego plantacja w ogóle nie będzie jej przeszkadzać i „nawet jej nie zauważy”. Tak więc natykała się na ślady wielkich przygotowań, kiedy najmniej się tego spodziewała, co jeszcze bardziej działało jej na nerwy. Hela na przykład długo myślała, że mieszka z nimi tylko jeden worek ziemi. Dopiero wczoraj odkryła drugi – na najwyższej półce szafy w pokoju Mani, zaraz za dziecięcymi spodniami narciarskimi. A potem zadzwoniła mama i przypadkiem wydała Bartka, że owszem – rozmawiał z nimi o posadzeniu u nich wszystkich swoich krzaczków, ale dopiero, kiedy osiągną półtora metra wysokości. Pół-to-ra-met-ra!
I potem już poszło. Awanturę zarówno Hela, jak i Bartek zakończyli z przytupem:
– Próbuję jakoś utrzymać tę chałupę w przyzwoitym stanie, a ty mi to wiecznie utrudniasz. Mam na głowie sporo spraw, nie uskuteczniam tu swoich zachcianek, więc ty też się powstrzymaj i nie wyjeżdżaj mi co chwilę z brudzącym, śmierdzącym hobby, które zajmuje tyle miejsca! Możesz zrobić chociaż tyle? Mam gdzieś twoje ogrodnicze zainteresowania, wiesz?! – To żona.
– Ale dlatego, że mam zainteresowania i poświęcam na nie czas, zamiast odkurzać, czy że mam zainteresowania w ogóle? Sorry, ale cię nie poznaję. O co ci chodzi? Żebym się wstrzymał ze swoimi pasjami, tylko dlatego, że ty nie chcesz rozwijać swoich? Pieprzę taką solidarność! – To mąż.
To tyle.
Ledwo słowa wybrzmiały, ledwo mózgi zarejestrowały informację, a oboje wiedzieli już, że źle to zabrzmiało. Bartek rzucił się do przepraszania. Hela, której naprawdę zrobiło się przykro, z kilku możliwości wybrała natychmiastowego focha. Na to Bartek, jak to facet, westchnął i uznał najwidoczniej, że skoro tak, to nie mają o czym rozmawiać.
Ani be, ani me. Poczekamy, może się wariatka uspokoi. Hela aż się zagotowała. Chciałaby, żeby choć raz, jeden jedyny raz, jej mąż zaczął drążyć temat. Żeby raczył wrócić do tego, o co poszło. Żeby miał odwagę, żeby pokazał, że ją szanuje i dlatego przerobią drażliwy temat jeszcze raz, bo to nie jest takie hop-siup, że prześpimy się z tym i po sprawie. Ale Bartek nigdy nie drążył. Sprawiał irytujące wrażenie, jakby każde spięcie po dwudziestu czterech godzinach ulegało bezwarunkowemu przedawnieniu. Następnego dnia znów był sobą i dziwił się, gdy nie widział takiego samego nastawienia u Heli.
Tak szczerze – czy nie każdemu zrobiłoby się przykro po takich słowach? To nie było tak, że Hela nie była świadoma swojej obecnej sytuacji. Zmieniła się, to prawda, ale przecież tak, do cholery, działa życie, nie?
Hela od urodzenia była artystyczną duszą. Można by pewnie nawet powiedzieć – cudownym dzieckiem. Dobrze rokującym, dobrze się uczącym, grającym, piszącym, śpiewającym, ach i och. Jednocześnie była perfekcjonistką z tak rozbuchanym poczuciem odpowiedzialności za cały świat, że teraz wolała ze swoją artystyczną naturą walczyć, niż ją zaakceptować. Twierdziła, że wystarczająco napatrzyła się na studiach na humanistów, którzy uważali, że tabliczka mnożenia ich nie dotyczy, bo są stworzeni do wyższych celów. Skupiła się na codziennym życiu. Najpierw trafiła w trybiki korporacji, która przemieliła ją do cna. Potem została mamą. A potem Bartek dostał naprawdę dobrą pracę, tyle że trochę daleko, i Hela przerzuciła się na pracę w domu, nie na pełny etat. Na pełny etat była za to panią domu, mamą, żoną, córką i siostrą zawsze pod telefonem, zawsze z dobrą radą, gotową do działania. Nie ciągnęło jej do wielkiej kariery. Może czasem, ale tylko troszeczkę, żadnego dramatu, żadnej spiny. Uważała się za szczęściarę, między innymi dlatego, że weszła w dorosłość w świetnym stylu, jak Kubica w zakręt. I nawet jeśli potem trochę zwolniła, to co z tego? Czy to źle? Miała pełne prawo do oddechu.
Łyknęła trochę kawy i uśmiechnęła się pod nosem, kiedy dotarła do niej niedorzeczność wczorajszego wybuchu męża. Nie, naprawdę nie sądziła, żeby Bartek miał rację. Po prostu się wkurzył i go poniosło. Żałosne. Dorosły facet, a potrafi strzelić takim ohydnym argumentem, że atmosfera warzy się na całego. Mógłby już naprawdę dorosnąć. W życiu Heli, w ogóle w ich życiu, nie było rewolucji, noworocznych postanowień ani mentalnych detoksów. Była raczej harmonia. Nawet pojawienie się Mani, choć noworodek zawsze wywraca wszystko do góry nogami, było czymś normalnym i oboje czuli się naprawdę szczęśliwi w nowym układzie. To niebywałe, jak dorośli ludzie potrafią przez zmęczenie, hormony (Hela szybko przeliczyła dni cyklu) albo po prostu z nudów zrobić sobie przykrość. Dooobra, jeśli Bartek jest chwilowo w gorszej formie, w takim razie ona, Hela, przejmie na siebie rolę tajfunu optymizmu. Da radę.
Odstawiła Iron Mana i szybko przeskanowała wzrokiem kuchenny blat, ale nie znalazła telefonu. W końcu, olśniona kofeiną, wydłubała porysowaną komórkę z kieszeni spodni i napisała pojednawczego SMS-a:
Czy te paprykowe krzuny potrzebują dużo miejsca? Jeśli nie, daruję ci życie. Przepraszam za wczoraj. Twoje przeprosiny przyjęte. Kochająca żona.
Odpowiedź przyszła prawie natychmiast:
Ha, ha! Krzuny nie zajmą dużo miejsca, nawet ich nie zauważysz.
W tym miejscu Hela ledwo przełknęła złośliwy komentarz, który już cisnął jej się na usta.
Nie masz za co przepraszać. To ty masz rację.
A to ciekawe! Porzuci ogrodnictwo na rzecz sprzątania domu?
Przemyślałem sobie i faktycznie spokojnie wystarczyłby mi jeden worek ziemi do tego. Buziaki. Kochający mąż. PS Samochód się zepsuł.