- W empik go
Słomiany ogień - ebook
Słomiany ogień - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 378 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rb… k.
Dla miliona. Powieść… 1 20
Hutnik. Powieść współczesna… – 80
Krety. Powieść współczesna. Wyd. 2-gie… 1 50
Nowy obywatel. Z illustr. K. Gorskiego… 1 –
W oprawie… 1 40
Pruski huzar. Powieść współczesna… 1 50
Tuzy. Powieść współczesna. Wyd. 2-gie… 1 20
W tysiąc lat. Powieść na tle stosunków słowacko – węgierskich… 1 50
Zwycięzcy. Powieść… 1 20
Zwyciężeni. Powieść współczesna… 1 50
Kraków, – druk W. L. Anczyca i Spółki
Artur GruszeckiI.
Dzień chmurny, jesienny, miał się już ku zachodowi.
Mroki utajone w czeluściach, zaułkach, w zabudowanych, ciemnawych podwórzach kamienic, szybko wypełzły ze swych dziennych schronisk, rozszerzały się, podnosiły w górę, zalewały ulice, rosły szybko, nacierając gwałtownie na oświetlone płaszczyzny.
Od czasu do czasu błysk zachodzącego wśród chmur słońca rozpraszał natrętne zwały cieniów, uciekały, kryjąc się w zagłębieniach, czekając chwili, by znów wypaść i pochłonąć, znieść, unicestwić przebłyski światła.
Tu i ówdzie w sklepikach i szynkach zabłysły lampy, przeświecając przez brudne szyby czerwonawo. Ulice oddalone od śródmieścia szybko pustoszały, tylko od czasu do czasu przebiegały służące, dążąc do sklepu, nieliczni przechodnie spieszyli do mieszkań, albo też robotnicy szli do swych domów za miastem, ciężkim, leniwym, spracowanym krokiem, stukając głośno butami o bruk kamienny, oślizgły od wilgoci.
Miasto pogrążało się w cienie coraz gęstsze, gdy na zachodzie grały jeszcze promienie słońca, barwiąc chmury czerwonawo – fioletowym odcieniem, na jasnem tem tle zarysowywały się ciemnemi liniami niedalekie podgórza, a na pierwszym planie smukłe i wiotkie gałązki drzew parku Krakowskiego, odarte z liści.
Z całego otoczenia; z ciemnawych ulic, z jednostajnego szeregu kamienic; z mgieł wstających zwolna, leniwo z nad Rudawy; z głuchych, przytłumionych odgłosów; wiała jakaś ociężałość, bezwład, martwota, znudzenie i zobojętnienie, które zmuszało ludzi do chronienia się, do szybkiego opuszczenia ulic i miasta.
Ci i owi z nielicznych przechodniów, spiesząc się, rzucali zdziwione spojrzenie na dwóch młodych mężczyzn, którzy zwolna szli chodnikiem ulicą Michałowskiego, ciągnącą się wzdłuż plantu kolei obwodowej.
– Wiesz, Julku – przemówił szatyn, poprawiając cylinder i podnosząc w górę kołnierz od paltota – cała sprawa zaczyna być nudną i śmieszną. Od dziesięciu minut wystajemy na ulicy jak strażnicy cłowi, a kontrabandzistki niema i niema.
– Jeszcze pięć minut, mój Karolu – odpo – wiedział zagadnięty tonem prośby. – Sam nie rozumiem, co to znaczy, gdyż od trzech dni spotykałem ją o tej porze.
– Hm… i jakaż ona?
– Blondynka, smukła, zgrabna… i wiesz, oczy ma cudowne, takie, co wszystko mówią…
– I cóż ci powiedziały? – zaśmiał się.
– Nie śmiałem jej zaczepić – bąknął cicho, z odcieniem zawstydzenia.
– Cha… cha… cha… Jaki fryc z ciebie!… nic dziwnego, młody jesteś… A teraz posłuchaj mojej rady – przystanął na chwilę – jestem starszy, mam doświadczenie…
– A więc? – przerwał mu blondyn, zwany Julianem.
– Hm… uważasz… każda kobieta chce się bronić, wzdragać, zwlekać… otóż trzeba z nią iść przebojem, ostro, śmiało… tylko w tym celu, aby jej umożliwić odegranie pięknej roli, a wówczas ona sama ulegnie chętnie przemocy… Wyczekiwaniem, nieśmiałością, kunktatorstwem nie zdobędziesz nigdy kobiety. Rozumiesz?
– Wiem… ale nie miałem odwagi…
– Jeśli twoją piękną dziś spotkamy, dam ci lekcyę praktyczną, którą ci przyrzekłem… a reszta zależy od ciebie, żądaj zawsze zbyt wiele, a otrzymasz to, co chcesz.
– Zazdroszczę ci twej pewności – westchnął, patrząc pilnie w pustą ulicę.
– Z czasem jej nabędziesz – uśmiechnął się protekcyjnie.
– Otóż i ona! – zawołał Julian z żywością. Z bramy kamienicy wyszła młoda kobieta w czarnej sukni, w żakieciku wciętym, w ciemnym kapeluszu.
Stanęła na krótką chwilę niezdecydowana, czy iść wzdłuż ulicą Michałowskiego, by dostać się do głównej ulicy Karmelickiej, względnie dość ożywionej, czy też iść przecznicami do śródmieścia.
Promienie zachodzącego słońca przedarły się przez chmury i nagle rozświetliły część ulicy i stojącą dziewczynę; a starszy Karol, obrzuciwszy nieznajomą okiem znawcy, szepnął:
– Wcale ładna… zapewne modystka lub nauczycielka.
Promień słońca zasunięty chmurą zgasł, a szary mrok wydał się czarniejszy i zalał całą ulicę.
Długa, ciemna ulica Michałowskiego wydała się jej niemiłą i wkrótce skręciła w bocznicę.
Na samym rogu spotkała się z dwoma młodzieńcami, którzy wpatrując się śmiało w jej twarz i oczy, rozstąpili się, przepuszczając idącą.
Te uporczywe, bezczelne spojrzenia dotknęły ją, zarumieniła się leciutko, udała jednak, że nic nie spostrzegła, i wyprostowana, obojętna weszła na ulicę Stachowskiego.
Tuż za sobą posłyszała odgłos kroków męskich, spieszyła, chcąc uniknąć spotkania.
Pan Karol zrównał się z nią i dotykając ręką kapelusza, przemówił tonem łagodnym:
– Pozwoli pani towarzyszyć sobie… tu tak pusto… odludnie…
Wzdrygnęła się, zarumieniona spojrzała wzgardliwie na mówiącego i szła spieszniej.
Pan Karol, nie opuszczając boku idącej, dał znak ręką, by towarzysz się zbliżył, i mówił dalej:
– Nie jest to salon, lecz korzysta się ze sposobności poznania tak uroczej panny… oto mój przyjaciel Julian, zakochany w pani, zachwycony… podajże pani rękę – zaśmiał się, gdy wezwany kręcił się nieśmiało, – ach, jaki ty niezgrabny!… służę pani! – i przysunął ramię, dotykając jej ręki.
Odepchnęła silnie wygięty łokieć, rzuciwszy z gniewem:
– Precz!
– Z takich ślicznych usteczek takie brzydkie słowo! – śmiał się. – Proszę, niech pani swą piękną rączkę powierzy mnie – nastawiał ramię – nie zawiedzie się pani… wiem, czego życzą sobie piękne panny w pani wieku… proszę…
I wysunął tak rękę, że musiała otrzeć się o nią. Potrąciła sobą wysunięte ramię, szepnąwszy:
– Podli!
– Ho, ho, tego za wiele, moja panienko! – rzekł głośniej z odcieniem gniewu, – nie chce pani po woli, musi pani usłuchać po niewoli… Spojrzyj pani na nas.. przecież nie obedrzemy pani, nie okradniemy… pójdziemy na kolacyjkę z winem, ostrygami, homarami… ubawimy się, uśmiejemy… potem zakochany odwiezie panią… a upewniam, że można go pociągnąć dobrze, bo jest bogaty i zachwycony panią… Wszak zgoda?
– Idź pan, bo zawołam o pomoc – rzekła z oburzeniem.
– I owszem, posłyszymy miły głosik pani… prosimy…
W tej chwili z zakrętu ulicy Bogatej weszła na ulicę Stachowskiego dość strojnie ubrana pani, za którą szła służąca.
Napastowana dziewczyna szybko podeszła do niej i zmieszana mówiła urywanym, niespokojnym głosem:
– Pomóż mi pani… pozwól sobie towarzyszyć, abym się pozbyła tych podłych ludzi…
Dama w aksamitnym, długim kaftanie, przymrużyła lekko oczy, na pełnej jej twarzy odmalowała się pogarda i rzekła cedząco, odsuwając się na stronę:
– Nikt nie zaczepia porządnych kobiet… nie trzeba się włóczyć samej po pustych ulicach, – i majestatycznie poszła dalej, a za nią służąca z uśmiechem lekceważącym.
– O, dużo panienka zyskała – zadrwił pan Karol – czy my dwaj nie lepsi od niej?… No, no, dosyć tych ceregieli, moja panno… proszę podać mi rękę, bo zmuszę.
– Karolu! – zawołał towarzysz z wyrzutem w głosie i nachylając się, szepnął dziewczynie:
– Zgódź się pani pozornie… na co skandal? Dziewczyna blada z gniewu i oburzenia ciskała pioruny z oczu, palce kurczowo zwijały się w kułak, obliczała możliwość obrony czynnej, ale wobec dwu wysokich, silnych mężczyzn uczuła, że im nie sprosta, i już nie szła, lecz niemal biegła ku ulicy Granicznej.
Wówczas pan Karol wyprzedziwszy ją, stanął na trotuarze rozkrzyżowawszy ręce i zawołał wesoło:
– Stój, dziewico!… Dość tej zabawy!
W tej chwili z poblizkiego szynku wyszło dwu mężczyzn, stąpając nie bardzo pewnie, a ujrzawszy dziewczynę i dwu młodzieńców, zaśmieli się grubo i jeden z nich zawołał:
– Złapali przepióreczkę!
A drugi zanucił głosem ochrypłym, przepitym:
»Uciekła mi przepióreczka w proso, A ja za nią nieboraczek boso…«
– Słyszy pani, – przemówił pan Karol, – nawet ci prości ludzie zachwycają się panią… przepióreczką!… więc zgodnie, spokojnie… otóż tak… doskonale…
Istotnie zdawało się, że siły dziewczyny są już wyczerpane, szła spokojnie, z ustami zaciętemi, patrząc nieruchomo przed siebie.
Lecz ten spokój, ta obojętność dziewczyny drażniły pana Karola i rzekł:
– Kiedyśmy doszli do zgody, może panienka zechce wybrać restauracyę na wspólną kolacyjkę… Sądzę, że najlepiej którą z hotelowych, bo można i zjeść, wypić… i są wygodne… gabinety dla zakochanych… Cóż, milczy pani?… Jakto, ani słowa?… Cóż za upór!
A po chwili dodał:
– Julianie, idź naprzód i sprowadź fiakra… pojedziemy z panią i w drodze się naradzimy… Proszę podać mi rękę – rzekł tonem rozkazującym – dość tych naiwności.
Julian, który kilka kroków ich wyprzedził, przystanął i obróciwszy się dojrzał, jak Karol pochwycił rękę dziewczyny, a gdy mu ją wyrwać chciała, począł się z nią szamotać, i dosłyszał ostro wymówione słowa:
– Puść mnie pan… to hańba, podłość.
– Miarkuj się w słowach, bo źle będzie z tobą – syknął pan Karol.
Tę krótką scenę widział nie tylko Julian, ale zauważył ją jakiś mężczyzna, idący po drugiej stronie ulicy.
Chwilę nasłuchiwał, szybkim krokiem przeszedł ulicę i zbliżył się, gdy pan Karol, podrażniony uporem, pochwycił z gniewem rękę dziewczyny, usiłującej napróżno wyswobodzić się.
Na razie zdawało się jej, że ów nadchodzący może jej pomódz, uwolnić ją od napastników, ale widząc jego twarz dość jeszcze młodą, wychylającą się z pod szerokiego ronda kapelusza, błysnęło jej w myśli, że ów mężczyzna może jest wspólnikiem, już miała krzyknąć o pomoc, gdy zabrzmiał ostry, surowy głos:
– Precz z rękami! – i równocześnie położył ciężką swą dłoń na ramieniu zacietrzewionego napastnika.
Na razie pan Karol przez prosty odruch człowieka, schwytanego na złym uczynku, cofnął się i z pewną obawą spojrzał na świeżo przybyłego.
Ten zwrócił całą swą uwagę na dziewczynę bladą, wylęknioną, i podając jej rękę, rzekł uprzejmie:
– Służę pani.
Ona czuła się tak osłabioną, oszołomioną świeżem przejściem, że odruchowo oparła swą rękę i oboje szli ku Granicznej.
Pierwszy opamiętał się pan Karol i rzekł do towarzysza:
– Zrobimy mu awanturę. Nie damy sobie odbić dziewczyny.
– A może to krewny? znajomy? – szepnął z pewnem wahaniem pan Julian.
– Nie. Krewny byłby się rzucił najpierw na mnie… to jakiś przybłęda… chodźmy, nas dwóch, on jeden, damy mu radę.
Przyspieszyli kroku i wkrótce pan Karol zrównał się z mężczyzną idącym z dziewczyną. Lekko dotknął jego ramienia i rzekł z powagą surową:
– Zechciej pan w tej chwili puścić rękę tej pani… to moja dobra znajoma, łączą nas stosunki ściślejsze, i pan nie miałeś prawa wtrącać się w nasz drobny spór.
Zagadnięty szedł dalej obojętny pozornie, postanowił jednak nie ustępować, a ze silniejszego oparcia jej ręki, z dreszczów wstrząsających jego przygodną towarzyszkę, czuł, że ma słuszność za sobą, i dodał mu energii szept cichy:
– Nie opuszczaj mnie pan.
Właśnie podchodzili pod latarnię, której promienie, przedzierając się przez mgłę, oświetlały mały krąg trotuaru.
Obrońca dziewczyny zwolnił kroku przy latarni, śmiało spojrzał na pana Karola i rzekł tonem ostrym:
– Dam wszelkie wyjaśnienia, skoro tę panią odprowadzę do domu.
– Ona do nas należy… Ustąp pan!
To mówiąc pan Karol wyprzedziwszy idących, starał się ich rozdzielić. W tej chwili jednak trącony w bok silnie, zatoczył się, zaraz się wyprostował i zawołał:
– Nie ujdziecie wy nam, a ty panienko cieszysz się napróżno, żeś nowego gacha złapała.
– Donkiszot!… Alfons najęty!… Głupiec! – wołał głośno podrażniony pan Julian.
– Panie, panie – szeptała – jacy oni okropni… nie porzuć mnie pan – prosiła, dostrzegłszy poruszenie towarzysza, który chciał się odwrócić do napastników.
– Uspokój się pani – przemówił łagodnie – to zwykli myśliwi na łup łatwy – a dostrzegłszy na rogu Karmelickiej stróża bezpieczeństwa, zawołał: – Policyant! Policyant!
Zawołany wyprostował się, zwrócił głowę w tę stronę, zabłysł w świetle latarni orzeł na czaku, guziki na płaszczu, i krzyknął:
– Co tam nowego?
– Tylko bez policyi – prosiła towarzyszka.
– I tak niepotrzebna zaśmiał się – bo obydwaj uciekli.
Istotnie dwaj młodzieńcy, usłyszawszy wezwanie policyanta, szybko się odwrócili i spiesznie poszli w kierunku Granicznej ulicy.
– Czy może mi pani wytłómaczyć, jakim sposobem ci dwaj…
– Sama nie wiem, nie rozumiem… zawołaj pan dorożkę, nie mogę iść…
Gdy wezwana dorożka podjechała, obrońca jej uchylił kapelusza i podając rękę, przedstawił się:
– Zygmunt Petrycki.
Spojrzała na stojącego i zauważyła ciemną, krótko podciętą brodę, wielkie ciemne oczy i wysokie białe czoło.
Podała mu rękę opiętą w duńską szarą rękawiczkę i oczy ich spotkały się. W jej ciemnoniebieskich oczach więcej było smutku, żalu, upokorzenia, aniżeli wdzięczności; on patrzał badawczo na jej delikatnie rzeźbione rysy twarzy, na ciemne łuki jej brwi i jej usta ślicznie wykrojone, które jak u dziecka składały się w tej chwili do bolu i płaczu.
Szybko wysunęła swą rękę i rzekła tonem serdecznym:
– Dziękuję, bardzo panu dziękuję – i w tej chwili wskoczyła do karetki dorożkarskiej.
On, zanim zamknął drzwiczki, spytał:
– Gdzie pani każe jechać?
– Starowiślna numer dwunasty.
Objaśnił dorożkarza i w milczeniu skłonił się odjeżdżającej.
Patrzał na oddalającą się dorożkę, poprawił kapelusz na głowie i szepnął:
– Dobra twarz… Gdyby zechciała mi pozować, stworzyłbym coś doskonałego…
A w dorożce, skoro ujrzała się sama i bezpieczna, puściły się jej łzy gniewu, upokorzenia, wstydu… Łkała gwałtownie, z uczuć i wrażeń przebytych wystrzeliło jedno bolesne pytanie, skreślone palącemi zgłoskami:
– Dlaczego?
Dlaczego ją ci dwaj zaczepili? napastowali? wszczęli natrętną rozmowę? robili ubliżające propozycye? lekceważyli i upokarzali? posunęli się do fizycznej przemocy? Co zawiniła? co zrobiła? jak się zachowywała?
Nic nie miała sobie do zarzucenia, a jednak doznała takiego wstydu, upokorzenia, hańbiącego traktowania, i znów wróciło tem silniej, jaskrawiej pytanie:
– Dlaczego?
W głowie czuła ciężar tego słowa, przed oczyma tylko to słowo widziała, szumiało, dźwięczało, huczało w jej uszach. Odejmując chusteczkę od oczu, odczytywała je wszędzie przed sobą. Miała wrażenie, że została zdeptaną, oplwaną, shańbioną…
Ona taka dumna, pewna siebie, śmiała, odważna… nie miała jednak sił i sposobu uwolnić się od dwóch podłych ludzi, którzy ją traktowali jako przedmiot kupna i sprzedaży… robili jej wstrętne propozycye.. drwili z jej uporu… wyśmiewali się z jej zachowania… i gdyby nie ten trzeci?
Ach, czemuż jest tak słaba fizycznie, upośledzona, marna… czemuż nie mogła ich spoliczkować, zgnębić, zdusić, zabić!?
Z powodu zatarasowania ulicy Szewskiej przez wozy dorożkarz stanął.
Rozpoczęły się nawoływania, dosadne klątwy, krzyki, dzwonienia tramwajów, a gapie, których nigdy nie brak po miastach, przystawali, przypatrując się bezmyślnie rozgardyaszowi ulicznemu.
Ci i owi zaglądali ciekawie w stojące karetki, a siedząca w głębi spostrzegła, że jej biała chusteczka, którą łzy ocierała, zwróciła na siebie uwagę.
Szybko schowała chusteczkę, wyprostowała się, tylko silne łkanie, którem od czasu do czasu wznosiła się jej pierś, i łzy rzadkie, mimowolnie spływające z jej oczu, świadczyły o burzy uczucia, którą niedawno przeszła.
I dlaczego ona przyjęła ramię tego nieznajomego?
Wyglądała wobec niego jak dziecko nieporadne, przestraszone, zalękłe… i to przed kim?
Dwóch głupców i gburów napastowało ją i straciła niemal przytomność!
Co on pomyślał o niej, gdy prosiła go, by jej nie opuszczał, by się nią zaopiekował…
I słyszał… napewno słyszał te bezczelne słowa, że łączą ją z nimi ścisłe stosunki!
Wzdrygnęła się, przypomniawszy sobie ton i sposób wypowiedzenia tych słów oburzających.
Zresztą nic ją to nie obchodzi, co ci dwaj obrzydliwcy i ten trzeci pomyślą o niej, faktem jest, że była brutalnie i bezczelnie napastowaną i… nie umiała sobie poradzić!
Doskonale pamięta ich twarze, pozna ich napewno wśród tłumu, a i tak ujdą bezkarnie, nie będzie mogła pomścić swej zniewagi, bo ona nie jest mężczyzną!
Jako kobieta nie może za ich podłość publicznie ich napiętnować, zażądać kary, satysfakcyi za doznaną zniewagę.
Ci dwaj narzucali się jej, robili jej ohydne propozycye, i byłaby napewno uniknęła wszystkiego, gdyby była znalazła opiekę w tej spotkanej pani.
Zarumieniła się z gniewu i oburzenia, przypomniawszy sobie wzgardliwe słowa otrzymanej odpowiedzi. Zamiast współczucia, pomocy, rady, usłyszała od tej kobiety słowa potępienia…
Czyż mężczyźni wiedząc, że wszystkie kobiety trzymają się solidarnie, mogliby, ośmieliliby się zaczepiać samotnie idącą kobietę?
Rosła w niej gorycz tak do mężczyzn, jak i do kobiet. Zdawało się jej, że wszyscy ludzie są wrogami względem siebie, silniejszy zwalcza i pochłania słabszego, i znikąd pomocy nie można się spodziewać, odwieczna walka, o której wyniku decyduje tylko siła osobista, siła jednostki. A ona jest tak słaba!
Spojrzała z pewnem obrzydzeniem na swe małe ręce… na suknię tamującą ruchy swobodne…
Prawda, że poza silą fizyczną jest siła umysłowa, siła charakteru i uczucia; i pod tym względem ona nie tylko dorównywa mężczyznom, ale wielu przewyższa, lecz czy tego rodzaju siła pomogła jej w dzisiejszem zajściu?
Uśmiechnęła się ironicznie, bo w tym wypadku rozstrzygają silne mięśnie, mocne ręce.
Ach, gdyby miała rewolwer, sztylet, jakże odmienny byłby przebieg całego zajścia!?
Ci dwaj uciekaliby ze strachem, bo tylko tchórze pod osłoną nocy napadają bezbronnych. Uciekliby obaj przerażeni, aż się uśmiechnęła uradowana swym tryumfem; i nie potrzebowałaby udawać się pod opiekę tej pani, nie przyjęłaby ręki tego pana…
Jakże on się nazywa?… Zygmunt… lecz nazwiska nie pamięta. Przypomina sobie rysy jego twarzy, jasne czoło, głęboko osadzone oczy, i ton jego głosu brzmiał dźwięcznie, pewno młody jeszcze. On był dobry, szlachetny… Po chwili zaprzeczyła temu, nie był ani dobry, ani szlachetny, tylko spełnił swój obowiązek.
Każdy uczciwy człowiek zrobiłby to samo, widząc drugiego w niebezpieczeństwie. Na co się właściwie on narażał?
Ci dwaj mogli się wprawdzie rzucić na niego, ale nie ośmieliliby się, poczuwając się do złego czynu. Więc właściwie on odegrał tanim kosztem rolę bohatera, a wszystko dzięki jej nieporadności i dziecinnej obawie przed dwoma nicponiami.
A jednak?
Jednak ta pani, kobieta, odtrąciła ją brutalnie w sposób poniżający jej godność.
On był lepszy, stanowczo lepszy, ale to jeszcze żadna racya do jej wdzięczności i niepotrzebnie myśli o nim.
A może on przyjdzie na Starowiślną, wie jej adres powiedziany w pośpiechu… i zechce się przedstawić jako bohater, obrońca, rycerz napadniętej kobiety…
Adres wie, ale nazwiska nie zna, a kamienica jest obszerna, mieszka dużo ludzi, nie znajdzie jej na pewno.
Zresztą chociażby i przyszedł… poznałby kto ona i jak dalece zawinili ci dwaj, napastując ją bezwstydnie.
Dorożka stanęła pod wskazanym adresem na Starowiślnej. Gorączkowo poczęła szukać pieniędzy, nie znalazła, wysiadła, a zobaczywszy dwa okna oświetlone na pierwszem piętrze, rzekła: – Zaczekajcie chwilę, zaraz zapłacę. Wbiegła szybko po schodach na pierwsze piętro, a otworzywszy drzwi przedpokojowe kluczem wyjętym z kieszeni, nie rozbierając się z kapelusza i żakiecika, weszła do pokoju oświetlonego lampą.
Na odgłos otwieranych drzwi, kobieta nie pierwszej młodości, ciemna szatynka, siedząca przy biurku pomiędzy dwoma oknami, zwróciła się do wchodzącej, mówiąc łagodnym głosem:
– Dobrze, że przyszłaś, czekałam Wandziu na ciebie.
– Nie przyszłam ciociu, lecz przyjechałam, i prosiłabym ciocię o pieniądze, bo zabrakło mi.
– Przyjechałaś? – zdziwiła się, szukając pieniędzy w szufladzie biurka – cóż się stało?
– Opowiem zaraz, tylko zapłacę dorożkarzowi, – odpowiedziała, biorąc pieniądze.
– Poślij Wandziu Kasię, a sama wracaj.
– Dobrze ciociu.
Wkrótce weszła, smukła, z figurą ładnie wciętą, w skromnej, ciemnej sukience, i usiadła na foteliku tuż przy biurku.
Jasne światło lampy oświetliło jej włosy blond, bujne, spięte dość niedbale na kształtnej głowie, i pozwalało widzieć wszelkie odcienie jej delikatnej cery w czasie opowiadania o zajściu z dwoma młodzieńcami. Stosownie do opisywanych scen różowiała cała z oburzenia i niemal widać było nadpływającą falę krwi, to znów twarz stawała się matowo bladą i tylko jasne oczy o zmiennych barwach, od ciemno zielonej do fiołkowej, błyszczały gorączkowo. W czasie opowiadania gestykulowała dość silnie, to wyciągając przed siebie, to ściskając w pięść swą kształtną, małą rękę.
Ciotka przysłuchiwała się nadzwyczaj uważnie, dodając od siebie od czasu do czasu słowa oburzenia i gniewu:
– Bezczelni!… Podli!… Lamparci!…., Bezecni!…
A gdy Wandzia skończyła:
– Prosiłam cię, byś tę lekcyę porzuciła… teraz chyba mnie posłuchasz.
– Jakto!? – zawołała z oburzeniem – ja mam porzucić dobrą i miłą uczennicę dla tych dwu głupców i gburów?! Ciocia żartuje? Ja miałabym ustąpić, ulęknąć się ich napaści? pozwolić im na ten tryumf?
– Tu niema mowy o żadnym tryumfie twoim lub tych nicponiów – uśmiechnęła się – jako twoja opiekunka nie mogę narażać ciebie na podobne zajścia.
– Ależ to przytrafiło mi się po raz pierwszy i ostatni… Teraz dam już sama sobie radę.
– Wszystko jedno. Nie chcę, byś dawała lekcye na oddalonej ulicy i tak późno. Sama nie mogę cię odprowadzać, a wiesz, że Kasia nie ma czasu.
– Jeszcze czego!? – obruszyła się z tłumionym gniewem – żeby mnie odprowadzała służąca!
– Niema Wandziu o czem rozprawiać – rzekła stanowczym tonem – a jeśli twoja uczennica pragnie korzystać z twych lekcyi, niech przychodzi do ciebie.
– Aby i ją to spotkało, co mnie – mruknęła niezadowolona.
– Ich służąca może ją odprowadzać, a zresztą proszę cię, zawiadom ich jutro, że na lekcye o tej porze nie możesz przychodzić i rzecz skończona.
– Dobrze, ciociu… ale kiedy nareszcie będę samodzielną?
– Przyjdzie czas, teraz jesteś zbyt młoda, niedoświadczona… i Bogu dzięki, że tak szczęśliwie się skończyło… mogło być gorzej.
– Cóż znów gorszego? – uśmiechnęła się wesoło.
– Gorszego? – chwilkę się wahała, patrząc na twarz dziewczyny kwitnącą młodością i zdrowiem – otóż przypuśćmy, że ty uniesiona słusznym gniewem, nazwałabyś ich postępowanie właściwem nazwiskiem, oni napewno zwymyślaliby ciebie, skrzyczeli, obrzucili wyzwiskami ostatniemi…
– Ależ co ciocia mówi!? – przerwała jej – przecież nie żyjemy w czasach barbarzyńskich!? Stosunki nasze są uregulowane społecznie, od podobnych napadów jest policya, straż bezpieczeństwa, sądy… a wreszcie etyka społeczna.
Słuchała jej z uśmiechem gorzkiej ironii, patrząc przymrużonemi oczyma, wreszcie rzekła:
– Tak, tak, masz słuszność, stosunki społeczne są uregulowane, ale tylko dla mężczyzn – uśmiechnęła się drwiąco – ten świat, jeśli nie jest dla nich dobrym, jest przynajmniej znośnym i wygodnym, bo sami go dla siebie urządzili. Mężczyźni ustanowili prawa, oni stosują je w praktyce, oni stoją na ich straży, oni sądzą winnych, oni pilnują porządku społecznego, a gdzie my?! gdzie my? gdzie kobiety!? Byłyśmy w niewoli, a uciemiężają nas tylko mężczyźni.
Wandzia wysłuchała tej przemowy z miną obojętną, niemal znudzoną, bo słyszała ją w tej lub innej formie nie po raz pierwszy. I bawiąc się sznureczkiem od zegarka, odpowiedziała:
Ciocia ma słuszność do pewnego stopnia, ale co pomogą te narzekania naprzykład w dzisiejszem zajściu?
W tej chwili weszła do pokoju Kasia, młoda i świeża szatynka i z progu spytała:
– Czy mam podać herbatę?
– Przynieś!
– Ach, jak to dobrze – zaśmiała się Wandzia – bo jestem bardzo głodna – szybko wstała z fotelika i przyniósłszy potrzebne rzeczy ze szafy stojącej w przedpokoju, nakrywała do stołu, mówiąc głosem dźwięcznym i wesołym: –- Ciocia patrzy się przez ciemne okulary, a świat nie jest tak szkaradny. Jest słońce, piękna natura, są ludzie zacni i dobrzy, jest nauka, sztuka… nie cofamy się wstecz, lecz idziemy naprzód.
– Bodaj to młodość – westchnęła ciotka, panna Romana Żardecka, przechodząc od biurka do stolika nakrytego przed kanapką – wszystko widzi jasno, różowo. I świat i ludzie są piękni, ponętni, nawet brutalna napaść przemija bez śladu.
Weszła służąca Kasia, przynosząc dwie filiżanki herbaty, trochę wędlin i bułek.
– Tylko tyle? – zawołała Wandzia, rozczarowana patrząc na mały talerzyk.
– Kasiu, przynieś pieczeń z obiadu – rozporządziła starsza.
– Hm… a z czegóż zrobię na jutro pierożki?
– Nie twoja rzecz… zmienię dyspozycyę… przynieś pieczeń – rozkazała pani surowym głosem.
– Zaraz, proszę pani.
Gdy zaspokoiły głód pierwszy, Wandzia popijając herbatę, przemówiła poważnie:
– Niech tylko ciocia nie myśli, że lekceważę sobie upośledzenie kobiet w naszych stosunkach; sama doznałam dziś krzywdy, tem boleśniejszej, że byłam bezbronna.
Ciotka przez chwilę wpatrywała się w jej twarz ożywioną i rzekła zwolna, ważąc słowa:
– Hm… mówisz krzywda… Zapewne, gdyż urazili twą godność jako kobiety, ale… ale byłaby to jedna z mniejszych.
– Z mniejszych?! – powtórzyła zdziwiona.
– Tak jest… To był piorun z jasnego nieba, na razie przeraża, oszałamia, sprawia ból chwilowy… i mija bez śladu, jak u ciebie.
– Nigdy nie zapomnę tego – zawołała podrażnionym głosem – i prędzej czy później zemszczę się.
– Bywają jednak w życiu inne krzywdy – mówiła zwolna, opierając się o kanapkę i utkwiła wzrok w przyćmionym rogu pokoju – inne rany, które nie goją się tak prędko, a zemsta nie jest dla nich lekarstwem.
__ I jakież to? – spytała, patrząc z zaciekawieniem na ciotkę.
__ Ci dwaj napastowali ciebie, i prócz nczucia obrażonej godności i dumy kobiecej nie zrobili ci tak dalece nic złego. To były dwa psy… szarpały twoją suknię, ale nie gryzły… w życiu jednak bywa czasem gorzej…
– Nie rozumiem, ciociu.
– Los, przypadek, szczęście czy nieszczęście, sprowadza dwoje ludzi… Drogi ich krzyżują się… On, przeszłość i przyszłość kładzie w twe ręce, tyś mu szczęściem, słońcem, życiem… i uwierzyłaś. A potem… – i umilkła.
– Cóż dalej, ciociu?! A potem? – spytała, czując, że w tej chwili ta zwykle zamknięta w sobie ciotka otwiera księgę wspomnień.
– Potem… potem… – wyprostowała się na kanapce, na zwykle bladą jej twarz wystąpił lekki rumieniec, i mówiła żywszym głosem: – rzuca się ją bez przyczyn, powodów. tak dla kaprysu, dla fantazyi… A może dla innej, aby znów szukać nowych wrażeń, nowej muzyki… spełnić nową podłość. Ale to uchodzi – zawołała z goryczą – to w porządku, a ten twój piękny świat ma dla niej uśmiech ironicznego współczucia. Tem spłaca się serdeczne krzywdy – i wbrew jej woli zabłysły jej łzy w oczach.
– Ach, moja ciociu – ucałowała jej ręce – on był wstrętny, nienawidzę go… Cóż znaczy moja przykrość wobec cierpienia cioci!?
– To już minęło, to tak dawno – uśmiechnęła się z przymusem – dziś idzie mi o to, aby uchronić inne kobiety od nadużyć mężczyzn. Idzie mi o wywalczenie równych praw, o zrzucenie wiekowej niewoli, i dlatego należymy obie do klubu, bo wierzę, iż wspólnemi siłami osiągniemy wyzwolenie kobiety od wstrętnego i uzurpowanego pierwszeństwa i nadużyć męskich.
– I ja jestem przekonania cioci, tylko biorąc ogół kobiet, jest nas za mało w klubie.
– Nie ilość zwycięża, moja Wandziu – mówiła ciotka szczerym tonem – ale jakość. W klubie posiadamy prawie wszystkie wybitne osobistości.
– Wie ciocia – zawołała z ożywieniem – słyszałam, że pani Lecińska, ta żona radcy sądowego, nosi się z myślą założenia towarzystwa kobiecego.
– Tak? – uśmiechnęła się z odcieniem dumy – słyszałaś niedokładnie, bo pani Lecińska ma właśnie jutro być na posiedzeniu wydziału i wnieść swój projekt. Ona ma podobno dosyć zwolenniczek i prawdopodobnie złączy się z nami.
– Jutro?
– Tak jest, a ponieważ dotychczasowa sekretarka panna Szycka została przeniesioną do Tarnowa, to wiesz co? obejmij ty jej miejsce.
– Ja? A cóż będzie z lekcyami mojemi, jako sekretarka mam dużo zajęcia…
– Masz ze swoich lekcyi ośmnaście guldenów, tyle będę ci płaciła za sekretaryat. Czy zgoda?
– Nie ciociu, i tak dopłaca ciocia do towarzystwa, nie mogę wyzyskiwać.
– Dzieciństwo – uśmiechnęła się – tyle brała twoja poprzedniczka, a czy mam innej, czy tobie płacić, to już wszystko jedno.
– Zgodzę się na piętnaście, bo zawsze sekretaryat jest przyjemniejszy, aniżeli lekcye.
– Ciekawa rzecz, kogo Lecińska przyprowadzi ze sobą na posiedzenie wydziału naszego.
Poczęły wyliczać to tę, to ową z przypuszczalnych zwolenniczek, opowiadały sobie o ich zaletach i wodach, aż wreszcie spóźniona godzina skłoniła je do ułożenia się do snu.II.
– Ciociu, pójdę chyba w tej samej sukni, wezmę tylko świeżą krawatkę.
– Radzę ci tę nową popielatą – odpowiedziała panna Żardecka przyczesując bujne, ciemne włosy przed wielkiem zwierciadłem.
– Przecież to nie jest żadna wizyta, ale posiedzenie wydziału – przemówiła z lekką niecierpliwością Wandzia, stając w progu pokoju sypialnego.
– No tak, zapewne, ale ręczę ci, że inne postroją się, dlaczegoż ty masz wyglądać jak kopciuszek.
– Co mnie obchodzą inne? – mruknęła.
– Wandziu bez tych kaprysów, – a po chwili: pomóż mi zapiąć kołnierzyk.
Zbliżyła się, a rzuciwszy okiem na ciotkę, powiedziała szczerze:
– Ach, jaka ciocia dziś piękna! Doskonale cioci w tej białej kamizelce.
– W twoich oczach – uśmiechnęła się pobłażliwie, ale z zadowoleniem.
Istotnie panna Żardecka mimo zbliżającej się czterdziestki, miała nie tylko piękną postawę i figurę, ale twarz jej rozpromieniona miała odcień świeżości i wdzięku, właściwych kobietom, które nie nużyły swych sił w walce i niedostatku.
W czasie gdy Wandzia się ubierała, ciotka naciągając rękawiczki mówiła:
– Jestem przekonana, że Lecińska postawi dziś jakiś projekt umoralnienia nastrojonego na wysoką nutę, a w ciemnych, ładnych jej oczach zabłysła drwiąca wesołość.
– Nie sądzę ciociu, bo kto chce innym wytykać błędy, wpierw musi sam ich się pozbyć.
– Ależ ona siebie uważa za doskonałość, za męczennicę idei, – zaśmiała się.
– Nie lubię jej, – ściągnęła brwi z niezadowoleniem, – za dużo udania, za mało prawdy.
– Tylko nie wyrywaj się z tem, – upomniała ciotka, – i popraw sobie fryzurę, – podsunęła świece do lustra.
Przypatrzyła się uważnie swej siostrzenicy, poprawiła suknię tu i ówdzie, przygładziła włosy nieposłuszne, a gdy spojrzała na młodą, ożywieniem piękną twarz, uśmiech zadowolenia upiększył jej rysy i rzekła:
– Masz Wandziu dużo wdzięku… byłeś nie była tak szorstka, każdemu możesz się podobać.
– Piękne za nadobne, – uśmiechnęła się wesoło, – byle ciocia nie była tak surowa i poważna, każdy zachwycałby się ciocią.
– Tobie zawsze żarty w głowie, – odparła pobłażliwie, i patrząc na zegarek, – już czas. chodźmy.
Zapowiedziawszy Kasi, by na dziewiątą godzinę przygotowała herbatę, wyszły.
Na ulicy owiał je wiatr chłodny, północny, i przyspieszyły kroku, byle prędzej dostać się na ulicę Poselską, gdzie w mieszkaniu prywatnem pani Sylurskiej mieścił się Klub kobiet.
W przedpokoju oświetlonym małą lampką, rzucającą skąpe światło, liczne wierzchnie okrycia zawieszone na szaragach wskazywały, że dość osób znajduje się w Klubie.
Weszły do salonu oświetlonego dwiema lampami i spostrzegły kilka grup kobiet rozmawiających ze sobą, a przy stole środkowym, na którym leżały rozrzucone dzienniki, siedziała na fotelu przewodnicząca Klubu, pani Sylurska.
Na trzask drzwi otwieranych przerwała dotychczasową rozmowę ze sąsiadką i patrzała swemi małemi, przenikliwemi oczyma na wchodzących.
Dostrzegłszy pannę Żardecką i Wandzię, ubrała swą szeroką, pospolitą twarz, z nosem lekko zadartym, z grubemi ustami, po których cień złośliwości nieustannie się przewijał, w uśmiech przyjazny, lecz w poczuciu swej piastowanej godności czekała na powitanie.
Pannę Żardecką ukłóło to zachowanie się przewodniczącej i rozmyślnie podeszła najpierw do pań doktora Szarewiczowej i Zbyłowiczowej, a po przywitaniu:
__ Widzę, że dziś liczniejsze zebranie, – powiodła okiem po salonie, gdzie było z dziesięć pań.
– Tak jest – odpowiedziała doktor Szarewiczowa, ładna, szczupła szatynka, – przyjechała z Poznania pani Tennerowa, i mamy trzech nowych członków klubu, które wprosiły się na nasze wydziałowe posiedzenie.
– Tem lepiej, to ożywi ten wieczór, – rzekła panna Żardecką i zwolna podeszła do oczekującej przewodniczącej, a podawszy rękę:
– Stosownie do naszej porannej rozmowy, przyszłam z moją siostrzenicą, jako sekretarką klubu.
Pani Sylurska tonem przyjaznym, ale z powagą zwróciła się do Wandzi:
– Miło mi powitać panią w nowej godności, jako sekretarkę… oto księga na wpisywanie uchwał wydziału… ta druga dla walnych zgromadzeń… – wskazywała na foliałowe księgi, – zresztą pani sama zoryentuje się szybko.
– I ja tak myślę, – odparła Wandzia, przeglądając inne książki, jak spis członków, korespondencyjną, biblioteczną…
Panna Żardecką usiadła obok przewodniczącej, mówiąc:
– Czy dowiedziała się pani czego nowego o projektach pani Lecińskiej?
– Nic tak dalece ciekawego. Mąż jej urzęduje w Jarosławiu, ona tu mieszka dla wychowania dzieci i podobno przeznacza większą kwotę na założenie towarzystwa kobiet,
– Ale w jakim celu, gdy istnieje nasz klub?
– Podobno ma inny projekt, ale trzyma to w tajemnicy.
– I nic pani nie wie?
W odpowiedzi wzruszyła ramionami, ale z błysku oczu, z uśmiechu leciutkiego było widać, że coś wie…
– Mówiła mi panna Borecka, nauczycielka prywatna, która bywa u Lecińskiej, – zaczęła pani Egermann, niewyraźna blondynka z wesołemi oczyma, – że projektowane są daleko idące zmiany w statutach naszego Klubu.
– Kiedyż zaczynamy? – zbliżyła się doktor Szarewiczowa z wydziałową Zbyłowiczową.
– Musimy zaczekać na panią Lecińską, – odparła przewodnicząca, a spoglądając na zegar ścienny, wiszący między dwoma oknami, – już piętnaście po szóstej… jeszcze dziesięć minut i zaczynamy, zwłaszcza, że nasz gość poznański zapewne się nudzi, – zwróciła się z nadzwyczaj przyjaznym uśmiechem do zbliżającej się pani Tennerowej, względnie młodej blondynki z twarzą poważną i energiczną.
– O znudzeniu niema mowy – mówiła akcentem zatrącającym z niemiecka, – ale u nas w Poznaniu ściśle pilnujemy godzin zebrania.
– Wydział nasz jest w komplecie, tylko brak pani Lecińskiej… panie nie znają się… panna Żardecka, jedna z najgorliwszych bojowniczek o nasze prawa… pani Tennerowa, przewodnicząca koła pań z Poznania.
Podały sobie ręce do uścisku, i panna Żardecka wszczęła rozmowę o poznańskich stosunkach.
Do pani Sylurskiej zbliżyła się młoda, z wiejska ubrana, dosyć ładna dziewczyna, i spytała cicho, jednak tak, iż wszystkie panie słyszały:
– Na którą godzinę mam nastawić samowar?
– Idź do kuchni, czekaj! – ofuknęła.
– Kiedybo chcę wyjść, bo nie mam nijakiej roboty, a po próżnicy siedzieć…
– Siedź w domu, a teraz idź do kuchni – rzekła surowym głosem, a gdy służąca wychodziła przez oboczny, sypialny pokój, pani Sylurska już z twarzą pogodniejszą zwróciła się do pań:
– Przyjęłam nową służącą, świętej cierpliwości z nią trzeba, taka niezdarna, do niczego, tylko to ma dobrego, że posłuszna i pracowita.
– I drogo pani jej płaci? – spytała pani Zbyłowicz.
– Cztery guldeny na miesiąc i na kolacyę pięć centów.
– O to tanio, a umie gotować? – odezwała się doktor Szarewiczowa.
– Umie tyle, ile jej pokażę, – westchnęła, – jeszcze proste potrawy gotuje jako tako…
– Moja nieźle gotuje, – mówiła pani Zbyłowicz, nizka szatynka, idąc na swe miejsce, – płacę sześć guldenów, na śniadanie i kolacyę po pięć centów, ale ma tę wadę, że kłótliwa.
– O, nigdy nie zniosłabym tego, – oburzyła się panna Żardecka, – służąca powinna milczeć, pracować i być moralną.
– My w Poznaniu mamy także dużo kłopotu ze służbą, – przemówiła pani Tennerowa, – tylko która się poduczy, stawia niemożliwe wymagania, a kucharka prócz gotowania nie tknie się żadnej roboty.
– O, to u nas lepiej, – rzekła pani Sylurska, – taka moja Marysia jest do wszystkiego. Posprząta, zgotuje, wypierze… tylko długo bawi w mieście, gdy ją wyszlę.
– Jeszcze najlepsze są te pobożne, zapisane do bractwa, – oświadczyła pani Egermann, – przynajmniej nie latają wieczorami…
– Byle nie te pobożne, fałszywe, ciekawe i wybredne w jedzeniu, – sprzeciwiała się pani Sylurska; – czy uwierzycie panie, miałam jedną taką pobożną, która odczytywała wszystkie moje listy.
Podniósł się szmer oburzenia, a doktor Szarewiczowa rzekła:
– Moja jest także ciekawa, ale na szczęście nie umie pisać tylko czytać, więc mogę spać spokojnie… ale za to koszykowe jej!… wszystko przepłaca.
– Ile też pani płaci jaja? – spytała pani Zbyłowicz.
– Para siedem centów.
– Ależ ona drze panią, – zawołała oburzona pani Sylurska, – na targu para sześć centów, a w sklepikach po siedem, że też pani pozwala na to?
– Dziękuje, że mi pani powiedziała, – rzekła wzburzona, z rumieńcem na delikatnej twarzy; – nie idzie mi o tego centa, ale o jej niemoralność i bezczelność.
– Ach te nasze służące! – jęknęła pani Egermann, a za nią westchnęły inne.
Wtem weszła z przedpokoju pani Lecińska, stanęła w progu, a jasne światło lamp oświetliło jej wysoką, szczupłą postać i twarz niegdyś piękną, dziś pożółkłą, pomarszczoną na skroniach i około ust zaciśniętych, świadczących o uporze.
Ubrana strojnie, nawet z pewną przesadą w szczegółach, posunęła się naprzód krokiem majestatycznym, a za nią trzy panie, jej towarzyszki.
Pani Sylurska wstała bez zbytniego pośpiechu, wyprostowała swą nizką, grubą przysadkowatą postać, i ustroiwszy twarz wielką w najprzyjemniejszy uśmiech, podeszła kilka kroków i podając rękę:
– Serdecznie witam panią w naszym Klubie, wydział i zaproszeni goście czekają.