Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Słomiany ogień - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słomiany ogień - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 378 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Te­goż au­to­ra wy­szły:

Rb… k.

Dla mi­lio­na. Po­wieść… 1 20

Hut­nik. Po­wieść współ­cze­sna… – 80

Kre­ty. Po­wieść współ­cze­sna. Wyd. 2-gie… 1 50

Nowy oby­wa­tel. Z il­lustr. K. Gor­skie­go… 1 –

W opra­wie… 1 40

Pru­ski hu­zar. Po­wieść współ­cze­sna… 1 50

Tuzy. Po­wieść współ­cze­sna. Wyd. 2-gie… 1 20

W ty­siąc lat. Po­wieść na tle sto­sun­ków sło­wac­ko – wę­gier­skich… 1 50

Zwy­cięz­cy. Po­wieść… 1 20

Zwy­cię­że­ni. Po­wieść współ­cze­sna… 1 50

Kra­ków, – druk W. L. An­czy­ca i Spół­ki

Ar­tur Gru­szec­kiI.

Dzień chmur­ny, je­sien­ny, miał się już ku za­cho­do­wi.

Mro­ki uta­jo­ne w cze­lu­ściach, za­uł­kach, w za­bu­do­wa­nych, ciem­na­wych po­dwó­rzach ka­mie­nic, szyb­ko wy­peł­zły ze swych dzien­nych schro­nisk, roz­sze­rza­ły się, pod­no­si­ły w górę, za­le­wa­ły uli­ce, ro­sły szyb­ko, na­cie­ra­jąc gwał­tow­nie na oświe­tlo­ne płasz­czy­zny.

Od cza­su do cza­su błysk za­cho­dzą­ce­go wśród chmur słoń­ca roz­pra­szał na­tręt­ne zwa­ły cie­niów, ucie­ka­ły, kry­jąc się w za­głę­bie­niach, cze­ka­jąc chwi­li, by znów wy­paść i po­chło­nąć, znieść, uni­ce­stwić prze­bły­ski świa­tła.

Tu i ów­dzie w skle­pi­kach i szyn­kach za­bły­sły lam­py, prze­świe­ca­jąc przez brud­ne szy­by czer­wo­na­wo. Uli­ce od­da­lo­ne od śród­mie­ścia szyb­ko pu­sto­sza­ły, tyl­ko od cza­su do cza­su prze­bie­ga­ły słu­żą­ce, dą­żąc do skle­pu, nie­licz­ni prze­chod­nie spie­szy­li do miesz­kań, albo też ro­bot­ni­cy szli do swych do­mów za mia­stem, cięż­kim, le­ni­wym, spra­co­wa­nym kro­kiem, stu­ka­jąc gło­śno bu­ta­mi o bruk ka­mien­ny, ośli­zgły od wil­go­ci.

Mia­sto po­grą­ża­ło się w cie­nie co­raz gęst­sze, gdy na za­cho­dzie gra­ły jesz­cze pro­mie­nie słoń­ca, bar­wiąc chmu­ry czer­wo­na­wo – fio­le­to­wym od­cie­niem, na ja­snem tem tle za­ry­so­wy­wa­ły się ciem­ne­mi li­nia­mi nie­da­le­kie pod­gó­rza, a na pierw­szym pla­nie smu­kłe i wiot­kie ga­łąz­ki drzew par­ku Kra­kow­skie­go, odar­te z li­ści.

Z ca­łe­go oto­cze­nia; z ciem­na­wych ulic, z jed­no­staj­ne­go sze­re­gu ka­mie­nic; z mgieł wsta­ją­cych zwol­na, le­ni­wo z nad Ru­da­wy; z głu­chych, przy­tłu­mio­nych od­gło­sów; wia­ła ja­kaś ocię­ża­łość, bez­wład, mar­two­ta, znu­dze­nie i zo­bo­jęt­nie­nie, któ­re zmu­sza­ło lu­dzi do chro­nie­nia się, do szyb­kie­go opusz­cze­nia ulic i mia­sta.

Ci i owi z nie­licz­nych prze­chod­niów, spie­sząc się, rzu­ca­li zdzi­wio­ne spoj­rze­nie na dwóch mło­dych męż­czyzn, któ­rzy zwol­na szli chod­ni­kiem uli­cą Mi­cha­łow­skie­go, cią­gną­cą się wzdłuż plan­tu ko­lei ob­wo­do­wej.

– Wiesz, Jul­ku – prze­mó­wił sza­tyn, po­pra­wia­jąc cy­lin­der i pod­no­sząc w górę koł­nierz od pal­to­ta – cała spra­wa za­czy­na być nud­ną i śmiesz­ną. Od dzie­się­ciu mi­nut wy­sta­je­my na uli­cy jak straż­ni­cy cło­wi, a kon­tra­ban­dzist­ki nie­ma i nie­ma.

– Jesz­cze pięć mi­nut, mój Ka­ro­lu – odpo – wie­dział za­gad­nię­ty to­nem proś­by. – Sam nie ro­zu­miem, co to zna­czy, gdyż od trzech dni spo­ty­ka­łem ją o tej po­rze.

– Hm… i ja­każ ona?

– Blon­dyn­ka, smu­kła, zgrab­na… i wiesz, oczy ma cu­dow­ne, ta­kie, co wszyst­ko mó­wią…

– I cóż ci po­wie­dzia­ły? – za­śmiał się.

– Nie śmia­łem jej za­cze­pić – bąk­nął ci­cho, z od­cie­niem za­wsty­dze­nia.

– Cha… cha… cha… Jaki fryc z cie­bie!… nic dziw­ne­go, mło­dy je­steś… A te­raz po­słu­chaj mo­jej rady – przy­sta­nął na chwi­lę – je­stem star­szy, mam do­świad­cze­nie…

– A więc? – prze­rwał mu blon­dyn, zwa­ny Ju­lia­nem.

– Hm… uwa­żasz… każ­da ko­bie­ta chce się bro­nić, wzdra­gać, zwle­kać… otóż trze­ba z nią iść prze­bo­jem, ostro, śmia­ło… tyl­ko w tym celu, aby jej umoż­li­wić ode­gra­nie pięk­nej roli, a wów­czas ona sama ule­gnie chęt­nie prze­mo­cy… Wy­cze­ki­wa­niem, nie­śmia­ło­ścią, kunk­ta­tor­stwem nie zdo­bę­dziesz nig­dy ko­bie­ty. Ro­zu­miesz?

– Wiem… ale nie mia­łem od­wa­gi…

– Je­śli two­ją pięk­ną dziś spo­tka­my, dam ci lek­cyę prak­tycz­ną, któ­rą ci przy­rze­kłem… a resz­ta za­le­ży od cie­bie, żą­daj za­wsze zbyt wie­le, a otrzy­masz to, co chcesz.

– Za­zdrosz­czę ci twej pew­no­ści – wes­tchnął, pa­trząc pil­nie w pu­stą uli­cę.

– Z cza­sem jej na­bę­dziesz – uśmiech­nął się pro­tek­cyj­nie.

– Otóż i ona! – za­wo­łał Ju­lian z ży­wo­ścią. Z bra­my ka­mie­ni­cy wy­szła mło­da ko­bie­ta w czar­nej suk­ni, w ża­kie­ci­ku wcię­tym, w ciem­nym ka­pe­lu­szu.

Sta­nę­ła na krót­ką chwi­lę nie­zde­cy­do­wa­na, czy iść wzdłuż uli­cą Mi­cha­łow­skie­go, by do­stać się do głów­nej uli­cy Kar­me­lic­kiej, względ­nie dość oży­wio­nej, czy też iść prze­czni­ca­mi do śród­mie­ścia.

Pro­mie­nie za­cho­dzą­ce­go słoń­ca przedar­ły się przez chmu­ry i na­gle roz­świe­tli­ły część uli­cy i sto­ją­cą dziew­czy­nę; a star­szy Ka­rol, ob­rzu­ciw­szy nie­zna­jo­mą okiem znaw­cy, szep­nął:

– Wca­le ład­na… za­pew­ne mo­dyst­ka lub na­uczy­ciel­ka.

Pro­mień słoń­ca za­su­nię­ty chmu­rą zgasł, a sza­ry mrok wy­dał się czar­niej­szy i za­lał całą uli­cę.

Dłu­ga, ciem­na uli­ca Mi­cha­łow­skie­go wy­da­ła się jej nie­mi­łą i wkrót­ce skrę­ci­ła w bocz­ni­cę.

Na sa­mym rogu spo­tka­ła się z dwo­ma mło­dzień­ca­mi, któ­rzy wpa­tru­jąc się śmia­ło w jej twarz i oczy, roz­stą­pi­li się, prze­pusz­cza­jąc idą­cą.

Te upo­rczy­we, bez­czel­ne spoj­rze­nia do­tknę­ły ją, za­ru­mie­ni­ła się le­ciut­ko, uda­ła jed­nak, że nic nie spo­strze­gła, i wy­pro­sto­wa­na, obo­jęt­na we­szła na uli­cę Sta­chow­skie­go.

Tuż za sobą po­sły­sza­ła od­głos kro­ków mę­skich, spie­szy­ła, chcąc unik­nąć spo­tka­nia.

Pan Ka­rol zrów­nał się z nią i do­ty­ka­jąc ręką ka­pe­lu­sza, prze­mó­wił to­nem ła­god­nym:

– Po­zwo­li pani to­wa­rzy­szyć so­bie… tu tak pu­sto… od­lud­nie…

Wzdry­gnę­ła się, za­ru­mie­nio­na spoj­rza­ła wzgar­dli­wie na mó­wią­ce­go i szła spiesz­niej.

Pan Ka­rol, nie opusz­cza­jąc boku idą­cej, dał znak ręką, by to­wa­rzysz się zbli­żył, i mó­wił da­lej:

– Nie jest to sa­lon, lecz ko­rzy­sta się ze spo­sob­no­ści po­zna­nia tak uro­czej pan­ny… oto mój przy­ja­ciel Ju­lian, za­ko­cha­ny w pani, za­chwy­co­ny… po­daj­że pani rękę – za­śmiał się, gdy we­zwa­ny krę­cił się nie­śmia­ło, – ach, jaki ty nie­zgrab­ny!… słu­żę pani! – i przy­su­nął ra­mię, do­ty­ka­jąc jej ręki.

Ode­pchnę­ła sil­nie wy­gię­ty ło­kieć, rzu­ciw­szy z gnie­wem:

– Precz!

– Z ta­kich ślicz­nych uste­czek ta­kie brzyd­kie sło­wo! – śmiał się. – Pro­szę, niech pani swą pięk­ną rącz­kę po­wie­rzy mnie – na­sta­wiał ra­mię – nie za­wie­dzie się pani… wiem, cze­go ży­czą so­bie pięk­ne pan­ny w pani wie­ku… pro­szę…

I wy­su­nął tak rękę, że mu­sia­ła otrzeć się o nią. Po­trą­ci­ła sobą wy­su­nię­te ra­mię, szep­nąw­szy:

– Pod­li!

– Ho, ho, tego za wie­le, moja pa­nien­ko! – rzekł gło­śniej z od­cie­niem gnie­wu, – nie chce pani po woli, musi pani usłu­chać po nie­wo­li… Spoj­rzyj pani na nas.. prze­cież nie obe­drze­my pani, nie okrad­nie­my… pój­dzie­my na ko­la­cyj­kę z wi­nem, ostry­ga­mi, ho­ma­ra­mi… uba­wi­my się, uśmie­je­my… po­tem za­ko­cha­ny od­wie­zie pa­nią… a upew­niam, że moż­na go po­cią­gnąć do­brze, bo jest bo­ga­ty i za­chwy­co­ny pa­nią… Wszak zgo­da?

– Idź pan, bo za­wo­łam o po­moc – rze­kła z obu­rze­niem.

– I owszem, po­sły­szy­my miły gło­sik pani… pro­si­my…

W tej chwi­li z za­krę­tu uli­cy Bo­ga­tej we­szła na uli­cę Sta­chow­skie­go dość stroj­nie ubra­na pani, za któ­rą szła słu­żą­ca.

Na­pa­sto­wa­na dziew­czy­na szyb­ko po­de­szła do niej i zmie­sza­na mó­wi­ła ury­wa­nym, nie­spo­koj­nym gło­sem:

– Po­móż mi pani… po­zwól so­bie to­wa­rzy­szyć, abym się po­zby­ła tych pod­łych lu­dzi…

Dama w ak­sa­mit­nym, dłu­gim ka­fta­nie, przy­mru­ży­ła lek­ko oczy, na peł­nej jej twa­rzy od­ma­lo­wa­ła się po­gar­da i rze­kła ce­dzą­co, od­su­wa­jąc się na stro­nę:

– Nikt nie za­cze­pia po­rząd­nych ko­biet… nie trze­ba się włó­czyć sa­mej po pu­stych uli­cach, – i ma­je­sta­tycz­nie po­szła da­lej, a za nią słu­żą­ca z uśmie­chem lek­ce­wa­żą­cym.

– O, dużo pa­nien­ka zy­ska­ła – za­drwił pan Ka­rol – czy my dwaj nie lep­si od niej?… No, no, do­syć tych ce­re­gie­li, moja pan­no… pro­szę po­dać mi rękę, bo zmu­szę.

– Ka­ro­lu! – za­wo­łał to­wa­rzysz z wy­rzu­tem w gło­sie i na­chy­la­jąc się, szep­nął dziew­czy­nie:

– Zgódź się pani po­zor­nie… na co skan­dal? Dziew­czy­na bla­da z gnie­wu i obu­rze­nia ci­ska­ła pio­ru­ny z oczu, pal­ce kur­czo­wo zwi­ja­ły się w ku­łak, ob­li­cza­ła moż­li­wość obro­ny czyn­nej, ale wo­bec dwu wy­so­kich, sil­nych męż­czyzn uczu­ła, że im nie spro­sta, i już nie szła, lecz nie­mal bie­gła ku uli­cy Gra­nicz­nej.

Wów­czas pan Ka­rol wy­prze­dziw­szy ją, sta­nął na tro­tu­arze roz­krzy­żo­waw­szy ręce i za­wo­łał we­so­ło:

– Stój, dzie­wi­co!… Dość tej za­ba­wy!

W tej chwi­li z po­bliz­kie­go szyn­ku wy­szło dwu męż­czyzn, stą­pa­jąc nie bar­dzo pew­nie, a uj­rzaw­szy dziew­czy­nę i dwu mło­dzień­ców, za­śmie­li się gru­bo i je­den z nich za­wo­łał:

– Zła­pa­li prze­pió­recz­kę!

A dru­gi za­nu­cił gło­sem ochry­płym, prze­pi­tym:

»Ucie­kła mi prze­pió­recz­ka w pro­so, A ja za nią nie­bo­ra­czek boso…«

– Sły­szy pani, – prze­mó­wił pan Ka­rol, – na­wet ci pro­ści lu­dzie za­chwy­ca­ją się pa­nią… prze­pió­recz­ką!… więc zgod­nie, spo­koj­nie… otóż tak… do­sko­na­le…

Istot­nie zda­wa­ło się, że siły dziew­czy­ny są już wy­czer­pa­ne, szła spo­koj­nie, z usta­mi za­cię­te­mi, pa­trząc nie­ru­cho­mo przed sie­bie.

Lecz ten spo­kój, ta obo­jęt­ność dziew­czy­ny draż­ni­ły pana Ka­ro­la i rzekł:

– Kie­dy­śmy do­szli do zgo­dy, może pa­nien­ka ze­chce wy­brać re­stau­ra­cyę na wspól­ną ko­la­cyj­kę… Są­dzę, że naj­le­piej któ­rą z ho­te­lo­wych, bo moż­na i zjeść, wy­pić… i są wy­god­ne… ga­bi­ne­ty dla za­ko­cha­nych… Cóż, mil­czy pani?… Jak­to, ani sło­wa?… Cóż za upór!

A po chwi­li do­dał:

– Ju­lia­nie, idź na­przód i spro­wadź fia­kra… po­je­dzie­my z pa­nią i w dro­dze się na­ra­dzi­my… Pro­szę po­dać mi rękę – rzekł to­nem roz­ka­zu­ją­cym – dość tych na­iw­no­ści.

Ju­lian, któ­ry kil­ka kro­ków ich wy­prze­dził, przy­sta­nął i ob­ró­ciw­szy się doj­rzał, jak Ka­rol po­chwy­cił rękę dziew­czy­ny, a gdy mu ją wy­rwać chcia­ła, po­czął się z nią sza­mo­tać, i do­sły­szał ostro wy­mó­wio­ne sło­wa:

– Puść mnie pan… to hań­ba, pod­łość.

– Miar­kuj się w sło­wach, bo źle bę­dzie z tobą – syk­nął pan Ka­rol.

Tę krót­ką sce­nę wi­dział nie tyl­ko Ju­lian, ale za­uwa­żył ją ja­kiś męż­czy­zna, idą­cy po dru­giej stro­nie uli­cy.

Chwi­lę na­słu­chi­wał, szyb­kim kro­kiem prze­szedł uli­cę i zbli­żył się, gdy pan Ka­rol, po­draż­nio­ny upo­rem, po­chwy­cił z gnie­wem rękę dziew­czy­ny, usi­łu­ją­cej na­próż­no wy­swo­bo­dzić się.

Na ra­zie zda­wa­ło się jej, że ów nad­cho­dzą­cy może jej po­módz, uwol­nić ją od na­past­ni­ków, ale wi­dząc jego twarz dość jesz­cze mło­dą, wy­chy­la­ją­cą się z pod sze­ro­kie­go ron­da ka­pe­lu­sza, bły­snę­ło jej w my­śli, że ów męż­czy­zna może jest wspól­ni­kiem, już mia­ła krzyk­nąć o po­moc, gdy za­brzmiał ostry, su­ro­wy głos:

– Precz z rę­ka­mi! – i rów­no­cze­śnie po­ło­żył cięż­ką swą dłoń na ra­mie­niu za­cie­trze­wio­ne­go na­past­ni­ka.

Na ra­zie pan Ka­rol przez pro­sty od­ruch czło­wie­ka, schwy­ta­ne­go na złym uczyn­ku, cof­nął się i z pew­ną oba­wą spoj­rzał na świe­żo przy­by­łe­go.

Ten zwró­cił całą swą uwa­gę na dziew­czy­nę bla­dą, wy­lęk­nio­ną, i po­da­jąc jej rękę, rzekł uprzej­mie:

– Słu­żę pani.

Ona czu­ła się tak osła­bio­ną, oszo­ło­mio­ną świe­żem przej­ściem, że od­ru­cho­wo opar­ła swą rękę i obo­je szli ku Gra­nicz­nej.

Pierw­szy opa­mię­tał się pan Ka­rol i rzekł do to­wa­rzy­sza:

– Zro­bi­my mu awan­tu­rę. Nie damy so­bie od­bić dziew­czy­ny.

– A może to krew­ny? zna­jo­my? – szep­nął z pew­nem wa­ha­niem pan Ju­lian.

– Nie. Krew­ny był­by się rzu­cił naj­pierw na mnie… to ja­kiś przy­błę­da… chodź­my, nas dwóch, on je­den, damy mu radę.

Przy­spie­szy­li kro­ku i wkrót­ce pan Ka­rol zrów­nał się z męż­czy­zną idą­cym z dziew­czy­ną. Lek­ko do­tknął jego ra­mie­nia i rzekł z po­wa­gą su­ro­wą:

– Ze­chciej pan w tej chwi­li pu­ścić rękę tej pani… to moja do­bra zna­jo­ma, łą­czą nas sto­sun­ki ści­ślej­sze, i pan nie mia­łeś pra­wa wtrą­cać się w nasz drob­ny spór.

Za­gad­nię­ty szedł da­lej obo­jęt­ny po­zor­nie, po­sta­no­wił jed­nak nie ustę­po­wać, a ze sil­niej­sze­go opar­cia jej ręki, z dresz­czów wstrzą­sa­ją­cych jego przy­god­ną to­wa­rzysz­kę, czuł, że ma słusz­ność za sobą, i do­dał mu ener­gii szept ci­chy:

– Nie opusz­czaj mnie pan.

Wła­śnie pod­cho­dzi­li pod la­tar­nię, któ­rej pro­mie­nie, prze­dzie­ra­jąc się przez mgłę, oświe­tla­ły mały krąg tro­tu­aru.

Obroń­ca dziew­czy­ny zwol­nił kro­ku przy la­tar­ni, śmia­ło spoj­rzał na pana Ka­ro­la i rzekł to­nem ostrym:

– Dam wszel­kie wy­ja­śnie­nia, sko­ro tę pa­nią od­pro­wa­dzę do domu.

– Ona do nas na­le­ży… Ustąp pan!

To mó­wiąc pan Ka­rol wy­prze­dziw­szy idą­cych, sta­rał się ich roz­dzie­lić. W tej chwi­li jed­nak trą­co­ny w bok sil­nie, za­to­czył się, za­raz się wy­pro­sto­wał i za­wo­łał:

– Nie uj­dzie­cie wy nam, a ty pa­nien­ko cie­szysz się na­próż­no, żeś no­we­go ga­cha zła­pa­ła.

– Don­ki­szot!… Al­fons na­ję­ty!… Głu­piec! – wo­łał gło­śno po­draż­nio­ny pan Ju­lian.

– Pa­nie, pa­nie – szep­ta­ła – jacy oni okrop­ni… nie po­rzuć mnie pan – pro­si­ła, do­strze­gł­szy po­ru­sze­nie to­wa­rzy­sza, któ­ry chciał się od­wró­cić do na­past­ni­ków.

– Uspo­kój się pani – prze­mó­wił ła­god­nie – to zwy­kli my­śli­wi na łup ła­twy – a do­strze­gł­szy na rogu Kar­me­lic­kiej stró­ża bez­pie­czeń­stwa, za­wo­łał: – Po­li­cy­ant! Po­li­cy­ant!

Za­wo­ła­ny wy­pro­sto­wał się, zwró­cił gło­wę w tę stro­nę, za­błysł w świe­tle la­tar­ni orzeł na cza­ku, gu­zi­ki na płasz­czu, i krzyk­nął:

– Co tam no­we­go?

– Tyl­ko bez po­li­cyi – pro­si­ła to­wa­rzysz­ka.

– I tak nie­po­trzeb­na za­śmiał się – bo oby­dwaj ucie­kli.

Istot­nie dwaj mło­dzień­cy, usły­szaw­szy we­zwa­nie po­li­cy­an­ta, szyb­ko się od­wró­ci­li i spiesz­nie po­szli w kie­run­ku Gra­nicz­nej uli­cy.

– Czy może mi pani wy­tłó­ma­czyć, ja­kim spo­so­bem ci dwaj…

– Sama nie wiem, nie ro­zu­miem… za­wo­łaj pan do­roż­kę, nie mogę iść…

Gdy we­zwa­na do­roż­ka pod­je­cha­ła, obroń­ca jej uchy­lił ka­pe­lu­sza i po­da­jąc rękę, przed­sta­wił się:

– Zyg­munt Pe­tryc­ki.

Spoj­rza­ła na sto­ją­ce­go i za­uwa­ży­ła ciem­ną, krót­ko pod­cię­tą bro­dę, wiel­kie ciem­ne oczy i wy­so­kie bia­łe czo­ło.

Po­da­ła mu rękę opię­tą w duń­ską sza­rą rę­ka­wicz­kę i oczy ich spo­tka­ły się. W jej ciem­no­nie­bie­skich oczach wię­cej było smut­ku, żalu, upo­ko­rze­nia, ani­że­li wdzięcz­no­ści; on pa­trzał ba­daw­czo na jej de­li­kat­nie rzeź­bio­ne rysy twa­rzy, na ciem­ne łuki jej brwi i jej usta ślicz­nie wy­kro­jo­ne, któ­re jak u dziec­ka skła­da­ły się w tej chwi­li do bolu i pła­czu.

Szyb­ko wy­su­nę­ła swą rękę i rze­kła to­nem ser­decz­nym:

– Dzię­ku­ję, bar­dzo panu dzię­ku­ję – i w tej chwi­li wsko­czy­ła do ka­ret­ki do­roż­kar­skiej.

On, za­nim za­mknął drzwicz­ki, spy­tał:

– Gdzie pani każe je­chać?

– Sta­ro­wiśl­na nu­mer dwu­na­sty.

Ob­ja­śnił do­roż­ka­rza i w mil­cze­niu skło­nił się od­jeż­dża­ją­cej.

Pa­trzał na od­da­la­ją­cą się do­roż­kę, po­pra­wił ka­pe­lusz na gło­wie i szep­nął:

– Do­bra twarz… Gdy­by ze­chcia­ła mi po­zo­wać, stwo­rzył­bym coś do­sko­na­łe­go…

A w do­roż­ce, sko­ro uj­rza­ła się sama i bez­piecz­na, pu­ści­ły się jej łzy gnie­wu, upo­ko­rze­nia, wsty­du… Łka­ła gwał­tow­nie, z uczuć i wra­żeń prze­by­tych wy­strze­li­ło jed­no bo­le­sne py­ta­nie, skre­ślo­ne pa­lą­ce­mi zgło­ska­mi:

– Dla­cze­go?

Dla­cze­go ją ci dwaj za­cze­pi­li? na­pa­sto­wa­li? wsz­czę­li na­tręt­ną roz­mo­wę? ro­bi­li ubli­ża­ją­ce pro­po­zy­cye? lek­ce­wa­ży­li i upo­ka­rza­li? po­su­nę­li się do fi­zycz­nej prze­mo­cy? Co za­wi­ni­ła? co zro­bi­ła? jak się za­cho­wy­wa­ła?

Nic nie mia­ła so­bie do za­rzu­ce­nia, a jed­nak do­zna­ła ta­kie­go wsty­du, upo­ko­rze­nia, hań­bią­ce­go trak­to­wa­nia, i znów wró­ci­ło tem sil­niej, ja­skra­wiej py­ta­nie:

– Dla­cze­go?

W gło­wie czu­ła cię­żar tego sło­wa, przed oczy­ma tyl­ko to sło­wo wi­dzia­ła, szu­mia­ło, dźwię­cza­ło, hu­cza­ło w jej uszach. Odej­mu­jąc chu­s­tecz­kę od oczu, od­czy­ty­wa­ła je wszę­dzie przed sobą. Mia­ła wra­że­nie, że zo­sta­ła zdep­ta­ną, opl­wa­ną, shań­bio­ną…

Ona taka dum­na, pew­na sie­bie, śmia­ła, od­waż­na… nie mia­ła jed­nak sił i spo­so­bu uwol­nić się od dwóch pod­łych lu­dzi, któ­rzy ją trak­to­wa­li jako przed­miot kup­na i sprze­da­ży… ro­bi­li jej wstręt­ne pro­po­zy­cye.. drwi­li z jej upo­ru… wy­śmie­wa­li się z jej za­cho­wa­nia… i gdy­by nie ten trze­ci?

Ach, cze­muż jest tak sła­ba fi­zycz­nie, upo­śle­dzo­na, mar­na… cze­muż nie mo­gła ich spo­licz­ko­wać, zgnę­bić, zdu­sić, za­bić!?

Z po­wo­du za­ta­ra­so­wa­nia uli­cy Szew­skiej przez wozy do­roż­karz sta­nął.

Roz­po­czę­ły się na­wo­ły­wa­nia, do­sad­ne klą­twy, krzy­ki, dzwo­nie­nia tram­wa­jów, a ga­pie, któ­rych nig­dy nie brak po mia­stach, przy­sta­wa­li, przy­pa­tru­jąc się bez­myśl­nie roz­gar­dy­aszo­wi ulicz­ne­mu.

Ci i owi za­glą­da­li cie­ka­wie w sto­ją­ce ka­ret­ki, a sie­dzą­ca w głę­bi spo­strze­gła, że jej bia­ła chu­s­tecz­ka, któ­rą łzy ocie­ra­ła, zwró­ci­ła na sie­bie uwa­gę.

Szyb­ko scho­wa­ła chu­s­tecz­kę, wy­pro­sto­wa­ła się, tyl­ko sil­ne łka­nie, któ­rem od cza­su do cza­su wzno­si­ła się jej pierś, i łzy rzad­kie, mi­mo­wol­nie spły­wa­ją­ce z jej oczu, świad­czy­ły o bu­rzy uczu­cia, któ­rą nie­daw­no prze­szła.

I dla­cze­go ona przy­ję­ła ra­mię tego nie­zna­jo­me­go?

Wy­glą­da­ła wo­bec nie­go jak dziec­ko nie­po­rad­ne, prze­stra­szo­ne, za­lę­kłe… i to przed kim?

Dwóch głup­ców i gbu­rów na­pa­sto­wa­ło ją i stra­ci­ła nie­mal przy­tom­ność!

Co on po­my­ślał o niej, gdy pro­si­ła go, by jej nie opusz­czał, by się nią za­opie­ko­wał…

I sły­szał… na­pew­no sły­szał te bez­czel­ne sło­wa, że łą­czą ją z nimi ści­słe sto­sun­ki!

Wzdry­gnę­ła się, przy­po­mniaw­szy so­bie ton i spo­sób wy­po­wie­dze­nia tych słów obu­rza­ją­cych.

Zresz­tą nic ją to nie ob­cho­dzi, co ci dwaj obrzy­dliw­cy i ten trze­ci po­my­ślą o niej, fak­tem jest, że była bru­tal­nie i bez­czel­nie na­pa­sto­wa­ną i… nie umia­ła so­bie po­ra­dzić!

Do­sko­na­le pa­mię­ta ich twa­rze, po­zna ich na­pew­no wśród tłu­mu, a i tak ujdą bez­kar­nie, nie bę­dzie mo­gła po­mścić swej znie­wa­gi, bo ona nie jest męż­czy­zną!

Jako ko­bie­ta nie może za ich pod­łość pu­blicz­nie ich na­pięt­no­wać, za­żą­dać kary, sa­tys­fak­cyi za do­zna­ną znie­wa­gę.

Ci dwaj na­rzu­ca­li się jej, ro­bi­li jej ohyd­ne pro­po­zy­cye, i by­ła­by na­pew­no unik­nę­ła wszyst­kie­go, gdy­by była zna­la­zła opie­kę w tej spo­tka­nej pani.

Za­ru­mie­ni­ła się z gnie­wu i obu­rze­nia, przy­po­mniaw­szy so­bie wzgar­dli­we sło­wa otrzy­ma­nej od­po­wie­dzi. Za­miast współ­czu­cia, po­mo­cy, rady, usły­sza­ła od tej ko­bie­ty sło­wa po­tę­pie­nia…

Czyż męż­czyź­ni wie­dząc, że wszyst­kie ko­bie­ty trzy­ma­ją się so­li­dar­nie, mo­gli­by, ośmie­li­li­by się za­cze­piać sa­mot­nie idą­cą ko­bie­tę?

Ro­sła w niej go­rycz tak do męż­czyzn, jak i do ko­biet. Zda­wa­ło się jej, że wszy­scy lu­dzie są wro­ga­mi wzglę­dem sie­bie, sil­niej­szy zwal­cza i po­chła­nia słab­sze­go, i zni­kąd po­mo­cy nie moż­na się spo­dzie­wać, od­wiecz­na wal­ka, o któ­rej wy­ni­ku de­cy­du­je tyl­ko siła oso­bi­sta, siła jed­nost­ki. A ona jest tak sła­ba!

Spoj­rza­ła z pew­nem obrzy­dze­niem na swe małe ręce… na suk­nię ta­mu­ją­cą ru­chy swo­bod­ne…

Praw­da, że poza silą fi­zycz­ną jest siła umy­sło­wa, siła cha­rak­te­ru i uczu­cia; i pod tym wzglę­dem ona nie tyl­ko do­rów­ny­wa męż­czy­znom, ale wie­lu prze­wyż­sza, lecz czy tego ro­dza­ju siła po­mo­gła jej w dzi­siej­szem zaj­ściu?

Uśmiech­nę­ła się iro­nicz­nie, bo w tym wy­pad­ku roz­strzy­ga­ją sil­ne mię­śnie, moc­ne ręce.

Ach, gdy­by mia­ła re­wol­wer, szty­let, jak­że od­mien­ny był­by prze­bieg ca­łe­go zaj­ścia!?

Ci dwaj ucie­ka­li­by ze stra­chem, bo tyl­ko tchó­rze pod osło­ną nocy na­pa­da­ją bez­bron­nych. Ucie­kli­by obaj prze­ra­że­ni, aż się uśmiech­nę­ła ura­do­wa­na swym try­um­fem; i nie po­trze­bo­wa­ła­by uda­wać się pod opie­kę tej pani, nie przy­ję­ła­by ręki tego pana…

Jak­że on się na­zy­wa?… Zyg­munt… lecz na­zwi­ska nie pa­mię­ta. Przy­po­mi­na so­bie rysy jego twa­rzy, ja­sne czo­ło, głę­bo­ko osa­dzo­ne oczy, i ton jego gło­su brzmiał dźwięcz­nie, pew­no mło­dy jesz­cze. On był do­bry, szla­chet­ny… Po chwi­li za­prze­czy­ła temu, nie był ani do­bry, ani szla­chet­ny, tyl­ko speł­nił swój obo­wią­zek.

Każ­dy uczci­wy czło­wiek zro­bił­by to samo, wi­dząc dru­gie­go w nie­bez­pie­czeń­stwie. Na co się wła­ści­wie on na­ra­żał?

Ci dwaj mo­gli się wpraw­dzie rzu­cić na nie­go, ale nie ośmie­li­li­by się, po­czu­wa­jąc się do złe­go czy­nu. Więc wła­ści­wie on ode­grał ta­nim kosz­tem rolę bo­ha­te­ra, a wszyst­ko dzię­ki jej nie­po­rad­no­ści i dzie­cin­nej oba­wie przed dwo­ma nic­po­nia­mi.

A jed­nak?

Jed­nak ta pani, ko­bie­ta, od­trą­ci­ła ją bru­tal­nie w spo­sób po­ni­ża­ją­cy jej god­ność.

On był lep­szy, sta­now­czo lep­szy, ale to jesz­cze żad­na ra­cya do jej wdzięcz­no­ści i nie­po­trzeb­nie my­śli o nim.

A może on przyj­dzie na Sta­ro­wiśl­ną, wie jej ad­res po­wie­dzia­ny w po­śpie­chu… i ze­chce się przed­sta­wić jako bo­ha­ter, obroń­ca, ry­cerz na­pad­nię­tej ko­bie­ty…

Ad­res wie, ale na­zwi­ska nie zna, a ka­mie­ni­ca jest ob­szer­na, miesz­ka dużo lu­dzi, nie znaj­dzie jej na pew­no.

Zresz­tą cho­ciaż­by i przy­szedł… po­znał­by kto ona i jak da­le­ce za­wi­ni­li ci dwaj, na­pa­stu­jąc ją bez­wstyd­nie.

Do­roż­ka sta­nę­ła pod wska­za­nym ad­re­sem na Sta­ro­wiśl­nej. Go­rącz­ko­wo po­czę­ła szu­kać pie­nię­dzy, nie zna­la­zła, wy­sia­dła, a zo­ba­czyw­szy dwa okna oświe­tlo­ne na pierw­szem pię­trze, rze­kła: – Za­cze­kaj­cie chwi­lę, za­raz za­pła­cę. Wbie­gła szyb­ko po scho­dach na pierw­sze pię­tro, a otwo­rzyw­szy drzwi przed­po­ko­jo­we klu­czem wy­ję­tym z kie­sze­ni, nie roz­bie­ra­jąc się z ka­pe­lu­sza i ża­kie­ci­ka, we­szła do po­ko­ju oświe­tlo­ne­go lam­pą.

Na od­głos otwie­ra­nych drzwi, ko­bie­ta nie pierw­szej mło­do­ści, ciem­na sza­tyn­ka, sie­dzą­ca przy biur­ku po­mię­dzy dwo­ma okna­mi, zwró­ci­ła się do wcho­dzą­cej, mó­wiąc ła­god­nym gło­sem:

– Do­brze, że przy­szłaś, cze­ka­łam Wan­dziu na cie­bie.

– Nie przy­szłam cio­ciu, lecz przy­je­cha­łam, i pro­si­ła­bym cio­cię o pie­nią­dze, bo za­bra­kło mi.

– Przy­je­cha­łaś? – zdzi­wi­ła się, szu­ka­jąc pie­nię­dzy w szu­fla­dzie biur­ka – cóż się sta­ło?

– Opo­wiem za­raz, tyl­ko za­pła­cę do­roż­ka­rzo­wi, – od­po­wie­dzia­ła, bio­rąc pie­nią­dze.

– Po­ślij Wan­dziu Ka­się, a sama wra­caj.

– Do­brze cio­ciu.

Wkrót­ce we­szła, smu­kła, z fi­gu­rą ład­nie wcię­tą, w skrom­nej, ciem­nej su­kien­ce, i usia­dła na fo­te­li­ku tuż przy biur­ku.

Ja­sne świa­tło lam­py oświe­tli­ło jej wło­sy blond, buj­ne, spię­te dość nie­dba­le na kształt­nej gło­wie, i po­zwa­la­ło wi­dzieć wszel­kie od­cie­nie jej de­li­kat­nej cery w cza­sie opo­wia­da­nia o zaj­ściu z dwo­ma mło­dzień­ca­mi. Sto­sow­nie do opi­sy­wa­nych scen ró­żo­wia­ła cała z obu­rze­nia i nie­mal wi­dać było nad­pły­wa­ją­cą falę krwi, to znów twarz sta­wa­ła się ma­to­wo bla­dą i tyl­ko ja­sne oczy o zmien­nych bar­wach, od ciem­no zie­lo­nej do fioł­ko­wej, błysz­cza­ły go­rącz­ko­wo. W cza­sie opo­wia­da­nia ge­sty­ku­lo­wa­ła dość sil­nie, to wy­cią­ga­jąc przed sie­bie, to ści­ska­jąc w pięść swą kształt­ną, małą rękę.

Ciot­ka przy­słu­chi­wa­ła się nad­zwy­czaj uważ­nie, do­da­jąc od sie­bie od cza­su do cza­su sło­wa obu­rze­nia i gnie­wu:

– Bez­czel­ni!… Pod­li!… Lam­par­ci!…., Be­zec­ni!…

A gdy Wan­dzia skoń­czy­ła:

– Pro­si­łam cię, byś tę lek­cyę po­rzu­ci­ła… te­raz chy­ba mnie po­słu­chasz.

– Jak­to!? – za­wo­ła­ła z obu­rze­niem – ja mam po­rzu­cić do­brą i miłą uczen­ni­cę dla tych dwu głup­ców i gbu­rów?! Cio­cia żar­tu­je? Ja mia­ła­bym ustą­pić, ulęk­nąć się ich na­pa­ści? po­zwo­lić im na ten try­umf?

– Tu nie­ma mowy o żad­nym try­um­fie two­im lub tych nic­po­niów – uśmiech­nę­ła się – jako two­ja opie­kun­ka nie mogę na­ra­żać cie­bie na po­dob­ne zaj­ścia.

– Ależ to przy­tra­fi­ło mi się po raz pierw­szy i ostat­ni… Te­raz dam już sama so­bie radę.

– Wszyst­ko jed­no. Nie chcę, byś da­wa­ła lek­cye na od­da­lo­nej uli­cy i tak póź­no. Sama nie mogę cię od­pro­wa­dzać, a wiesz, że Ka­sia nie ma cza­su.

– Jesz­cze cze­go!? – ob­ru­szy­ła się z tłu­mio­nym gnie­wem – żeby mnie od­pro­wa­dza­ła słu­żą­ca!

– Nie­ma Wan­dziu o czem roz­pra­wiać – rze­kła sta­now­czym to­nem – a je­śli two­ja uczen­ni­ca pra­gnie ko­rzy­stać z twych lek­cyi, niech przy­cho­dzi do cie­bie.

– Aby i ją to spo­tka­ło, co mnie – mruk­nę­ła nie­za­do­wo­lo­na.

– Ich słu­żą­ca może ją od­pro­wa­dzać, a zresz­tą pro­szę cię, za­wia­dom ich ju­tro, że na lek­cye o tej po­rze nie mo­żesz przy­cho­dzić i rzecz skoń­czo­na.

– Do­brze, cio­ciu… ale kie­dy na­resz­cie będę sa­mo­dziel­ną?

– Przyj­dzie czas, te­raz je­steś zbyt mło­da, nie­do­świad­czo­na… i Bogu dzię­ki, że tak szczę­śli­wie się skoń­czy­ło… mo­gło być go­rzej.

– Cóż znów gor­sze­go? – uśmiech­nę­ła się we­so­ło.

– Gor­sze­go? – chwil­kę się wa­ha­ła, pa­trząc na twarz dziew­czy­ny kwit­ną­cą mło­do­ścią i zdro­wiem – otóż przy­pu­ść­my, że ty unie­sio­na słusz­nym gnie­wem, na­zwa­ła­byś ich po­stę­po­wa­nie wła­ści­wem na­zwi­skiem, oni na­pew­no zwy­my­śla­li­by cie­bie, skrzy­cze­li, ob­rzu­ci­li wy­zwi­ska­mi ostat­nie­mi…

– Ależ co cio­cia mówi!? – prze­rwa­ła jej – prze­cież nie ży­je­my w cza­sach bar­ba­rzyń­skich!? Sto­sun­ki na­sze są ure­gu­lo­wa­ne spo­łecz­nie, od po­dob­nych na­pa­dów jest po­li­cya, straż bez­pie­czeń­stwa, sądy… a wresz­cie ety­ka spo­łecz­na.

Słu­cha­ła jej z uśmie­chem gorz­kiej iro­nii, pa­trząc przy­mru­żo­ne­mi oczy­ma, wresz­cie rze­kła:

– Tak, tak, masz słusz­ność, sto­sun­ki spo­łecz­ne są ure­gu­lo­wa­ne, ale tyl­ko dla męż­czyzn – uśmiech­nę­ła się drwią­co – ten świat, je­śli nie jest dla nich do­brym, jest przy­najm­niej zno­śnym i wy­god­nym, bo sami go dla sie­bie urzą­dzi­li. Męż­czyź­ni usta­no­wi­li pra­wa, oni sto­su­ją je w prak­ty­ce, oni sto­ją na ich stra­ży, oni są­dzą win­nych, oni pil­nu­ją po­rząd­ku spo­łecz­ne­go, a gdzie my?! gdzie my? gdzie ko­bie­ty!? By­ły­śmy w nie­wo­li, a ucie­mię­ża­ją nas tyl­ko męż­czyź­ni.

Wan­dzia wy­słu­cha­ła tej prze­mo­wy z miną obo­jęt­ną, nie­mal znu­dzo­ną, bo sły­sza­ła ją w tej lub in­nej for­mie nie po raz pierw­szy. I ba­wiąc się sznu­recz­kiem od ze­gar­ka, od­po­wie­dzia­ła:

Cio­cia ma słusz­ność do pew­ne­go stop­nia, ale co po­mo­gą te na­rze­ka­nia na­przy­kład w dzi­siej­szem zaj­ściu?

W tej chwi­li we­szła do po­ko­ju Ka­sia, mło­da i świe­ża sza­tyn­ka i z pro­gu spy­ta­ła:

– Czy mam po­dać her­ba­tę?

– Przy­nieś!

– Ach, jak to do­brze – za­śmia­ła się Wan­dzia – bo je­stem bar­dzo głod­na – szyb­ko wsta­ła z fo­te­li­ka i przy­nió­sł­szy po­trzeb­ne rze­czy ze sza­fy sto­ją­cej w przed­po­ko­ju, na­kry­wa­ła do sto­łu, mó­wiąc gło­sem dźwięcz­nym i we­so­łym: –- Cio­cia pa­trzy się przez ciem­ne oku­la­ry, a świat nie jest tak szka­rad­ny. Jest słoń­ce, pięk­na na­tu­ra, są lu­dzie za­cni i do­brzy, jest na­uka, sztu­ka… nie co­fa­my się wstecz, lecz idzie­my na­przód.

– Bo­daj to mło­dość – wes­tchnę­ła ciot­ka, pan­na Ro­ma­na Żar­dec­ka, prze­cho­dząc od biur­ka do sto­li­ka na­kry­te­go przed ka­nap­ką – wszyst­ko wi­dzi ja­sno, ró­żo­wo. I świat i lu­dzie są pięk­ni, po­nęt­ni, na­wet bru­tal­na na­paść prze­mi­ja bez śla­du.

We­szła słu­żą­ca Ka­sia, przy­no­sząc dwie fi­li­żan­ki her­ba­ty, tro­chę wę­dlin i bu­łek.

– Tyl­ko tyle? – za­wo­ła­ła Wan­dzia, roz­cza­ro­wa­na pa­trząc na mały ta­le­rzyk.

– Ka­siu, przy­nieś pie­czeń z obia­du – roz­po­rzą­dzi­ła star­sza.

– Hm… a z cze­góż zro­bię na ju­tro pie­roż­ki?

– Nie two­ja rzecz… zmie­nię dys­po­zy­cyę… przy­nieś pie­czeń – roz­ka­za­ła pani su­ro­wym gło­sem.

– Za­raz, pro­szę pani.

Gdy za­spo­ko­iły głód pierw­szy, Wan­dzia po­pi­ja­jąc her­ba­tę, prze­mó­wi­ła po­waż­nie:

– Niech tyl­ko cio­cia nie my­śli, że lek­ce­wa­żę so­bie upo­śle­dze­nie ko­biet w na­szych sto­sun­kach; sama do­zna­łam dziś krzyw­dy, tem bo­le­śniej­szej, że by­łam bez­bron­na.

Ciot­ka przez chwi­lę wpa­try­wa­ła się w jej twarz oży­wio­ną i rze­kła zwol­na, wa­żąc sło­wa:

– Hm… mó­wisz krzyw­da… Za­pew­ne, gdyż ura­zi­li twą god­ność jako ko­bie­ty, ale… ale by­ła­by to jed­na z mniej­szych.

– Z mniej­szych?! – po­wtó­rzy­ła zdzi­wio­na.

– Tak jest… To był pio­run z ja­sne­go nie­ba, na ra­zie prze­ra­ża, osza­ła­mia, spra­wia ból chwi­lo­wy… i mija bez śla­du, jak u cie­bie.

– Nig­dy nie za­po­mnę tego – za­wo­ła­ła po­draż­nio­nym gło­sem – i prę­dzej czy póź­niej ze­msz­czę się.

– By­wa­ją jed­nak w ży­ciu inne krzyw­dy – mó­wi­ła zwol­na, opie­ra­jąc się o ka­nap­kę i utkwi­ła wzrok w przy­ćmio­nym rogu po­ko­ju – inne rany, któ­re nie goją się tak pręd­ko, a ze­msta nie jest dla nich le­kar­stwem.

__ I ja­kież to? – spy­ta­ła, pa­trząc z za­cie­ka­wie­niem na ciot­kę.

__ Ci dwaj na­pa­sto­wa­li cie­bie, i prócz nczu­cia ob­ra­żo­nej god­no­ści i dumy ko­bie­cej nie zro­bi­li ci tak da­le­ce nic złe­go. To były dwa psy… szar­pa­ły two­ją suk­nię, ale nie gry­zły… w ży­ciu jed­nak bywa cza­sem go­rzej…

– Nie ro­zu­miem, cio­ciu.

– Los, przy­pa­dek, szczę­ście czy nie­szczę­ście, spro­wa­dza dwo­je lu­dzi… Dro­gi ich krzy­żu­ją się… On, prze­szłość i przy­szłość kła­dzie w twe ręce, tyś mu szczę­ściem, słoń­cem, ży­ciem… i uwie­rzy­łaś. A po­tem… – i umil­kła.

– Cóż da­lej, cio­ciu?! A po­tem? – spy­ta­ła, czu­jąc, że w tej chwi­li ta zwy­kle za­mknię­ta w so­bie ciot­ka otwie­ra księ­gę wspo­mnień.

– Po­tem… po­tem… – wy­pro­sto­wa­ła się na ka­nap­ce, na zwy­kle bla­dą jej twarz wy­stą­pił lek­ki ru­mie­niec, i mó­wi­ła żyw­szym gło­sem: – rzu­ca się ją bez przy­czyn, po­wo­dów. tak dla ka­pry­su, dla fan­ta­zyi… A może dla in­nej, aby znów szu­kać no­wych wra­żeń, no­wej mu­zy­ki… speł­nić nową pod­łość. Ale to ucho­dzi – za­wo­ła­ła z go­ry­czą – to w po­rząd­ku, a ten twój pięk­ny świat ma dla niej uśmiech iro­nicz­ne­go współ­czu­cia. Tem spła­ca się ser­decz­ne krzyw­dy – i wbrew jej woli za­bły­sły jej łzy w oczach.

– Ach, moja cio­ciu – uca­ło­wa­ła jej ręce – on był wstręt­ny, nie­na­wi­dzę go… Cóż zna­czy moja przy­krość wo­bec cier­pie­nia cio­ci!?

– To już mi­nę­ło, to tak daw­no – uśmiech­nę­ła się z przy­mu­sem – dziś idzie mi o to, aby uchro­nić inne ko­bie­ty od nad­użyć męż­czyzn. Idzie mi o wy­wal­cze­nie rów­nych praw, o zrzu­ce­nie wie­ko­wej nie­wo­li, i dla­te­go na­le­ży­my obie do klu­bu, bo wie­rzę, iż wspól­ne­mi si­ła­mi osią­gnie­my wy­zwo­le­nie ko­bie­ty od wstręt­ne­go i uzur­po­wa­ne­go pierw­szeń­stwa i nad­użyć mę­skich.

– I ja je­stem prze­ko­na­nia cio­ci, tyl­ko bio­rąc ogół ko­biet, jest nas za mało w klu­bie.

– Nie ilość zwy­cię­ża, moja Wan­dziu – mó­wi­ła ciot­ka szcze­rym to­nem – ale ja­kość. W klu­bie po­sia­da­my pra­wie wszyst­kie wy­bit­ne oso­bi­sto­ści.

– Wie cio­cia – za­wo­ła­ła z oży­wie­niem – sły­sza­łam, że pani Le­ciń­ska, ta żona rad­cy są­do­we­go, nosi się z my­ślą za­ło­że­nia to­wa­rzy­stwa ko­bie­ce­go.

– Tak? – uśmiech­nę­ła się z od­cie­niem dumy – sły­sza­łaś nie­do­kład­nie, bo pani Le­ciń­ska ma wła­śnie ju­tro być na po­sie­dze­niu wy­dzia­łu i wnieść swój pro­jekt. Ona ma po­dob­no do­syć zwo­len­ni­czek i praw­do­po­dob­nie złą­czy się z nami.

– Ju­tro?

– Tak jest, a po­nie­waż do­tych­cza­so­wa se­kre­tar­ka pan­na Szyc­ka zo­sta­ła prze­nie­sio­ną do Tar­no­wa, to wiesz co? obej­mij ty jej miej­sce.

– Ja? A cóż bę­dzie z lek­cy­ami mo­je­mi, jako se­kre­tar­ka mam dużo za­ję­cia…

– Masz ze swo­ich lek­cyi ośm­na­ście gul­de­nów, tyle będę ci pła­ci­ła za se­kre­ta­ry­at. Czy zgo­da?

– Nie cio­ciu, i tak do­pła­ca cio­cia do to­wa­rzy­stwa, nie mogę wy­zy­ski­wać.

– Dzie­ciń­stwo – uśmiech­nę­ła się – tyle bra­ła two­ja po­przed­nicz­ka, a czy mam in­nej, czy to­bie pła­cić, to już wszyst­ko jed­no.

– Zgo­dzę się na pięt­na­ście, bo za­wsze se­kre­ta­ry­at jest przy­jem­niej­szy, ani­że­li lek­cye.

– Cie­ka­wa rzecz, kogo Le­ciń­ska przy­pro­wa­dzi ze sobą na po­sie­dze­nie wy­dzia­łu na­sze­go.

Po­czę­ły wy­li­czać to tę, to ową z przy­pusz­czal­nych zwo­len­ni­czek, opo­wia­da­ły so­bie o ich za­le­tach i wo­dach, aż wresz­cie spóź­nio­na go­dzi­na skło­ni­ła je do uło­że­nia się do snu.II.

– Cio­ciu, pój­dę chy­ba w tej sa­mej suk­ni, we­zmę tyl­ko świe­żą kra­wat­kę.

– Ra­dzę ci tę nową po­pie­la­tą – od­po­wie­dzia­ła pan­na Żar­dec­ka przy­cze­su­jąc buj­ne, ciem­ne wło­sy przed wiel­kiem zwier­cia­dłem.

– Prze­cież to nie jest żad­na wi­zy­ta, ale po­sie­dze­nie wy­dzia­łu – prze­mó­wi­ła z lek­ką nie­cier­pli­wo­ścią Wan­dzia, sta­jąc w pro­gu po­ko­ju sy­pial­ne­go.

– No tak, za­pew­ne, ale rę­czę ci, że inne po­stro­ją się, dla­cze­goż ty masz wy­glą­dać jak kop­ciu­szek.

– Co mnie ob­cho­dzą inne? – mruk­nę­ła.

– Wan­dziu bez tych ka­pry­sów, – a po chwi­li: po­móż mi za­piąć koł­nie­rzyk.

Zbli­ży­ła się, a rzu­ciw­szy okiem na ciot­kę, po­wie­dzia­ła szcze­rze:

– Ach, jaka cio­cia dziś pięk­na! Do­sko­na­le cio­ci w tej bia­łej ka­mi­zel­ce.

– W two­ich oczach – uśmiech­nę­ła się po­błaż­li­wie, ale z za­do­wo­le­niem.

Istot­nie pan­na Żar­dec­ka mimo zbli­ża­ją­cej się czter­dziest­ki, mia­ła nie tyl­ko pięk­ną po­sta­wę i fi­gu­rę, ale twarz jej roz­pro­mie­nio­na mia­ła od­cień świe­żo­ści i wdzię­ku, wła­ści­wych ko­bie­tom, któ­re nie nu­ży­ły swych sił w wal­ce i nie­do­stat­ku.

W cza­sie gdy Wan­dzia się ubie­ra­ła, ciot­ka na­cią­ga­jąc rę­ka­wicz­ki mó­wi­ła:

– Je­stem prze­ko­na­na, że Le­ciń­ska po­sta­wi dziś ja­kiś pro­jekt umo­ral­nie­nia na­stro­jo­ne­go na wy­so­ką nutę, a w ciem­nych, ład­nych jej oczach za­bły­sła drwią­ca we­so­łość.

– Nie są­dzę cio­ciu, bo kto chce in­nym wy­ty­kać błę­dy, wpierw musi sam ich się po­zbyć.

– Ależ ona sie­bie uwa­ża za do­sko­na­łość, za mę­czen­ni­cę idei, – za­śmia­ła się.

– Nie lu­bię jej, – ścią­gnę­ła brwi z nie­za­do­wo­le­niem, – za dużo uda­nia, za mało praw­dy.

– Tyl­ko nie wy­ry­waj się z tem, – upo­mnia­ła ciot­ka, – i po­praw so­bie fry­zu­rę, – pod­su­nę­ła świe­ce do lu­stra.

Przy­pa­trzy­ła się uważ­nie swej sio­strze­ni­cy, po­pra­wi­ła suk­nię tu i ów­dzie, przy­gła­dzi­ła wło­sy nie­po­słusz­ne, a gdy spoj­rza­ła na mło­dą, oży­wie­niem pięk­ną twarz, uśmiech za­do­wo­le­nia upięk­szył jej rysy i rze­kła:

– Masz Wan­dziu dużo wdzię­ku… by­łeś nie była tak szorst­ka, każ­de­mu mo­żesz się po­do­bać.

– Pięk­ne za na­dob­ne, – uśmiech­nę­ła się we­so­ło, – byle cio­cia nie była tak su­ro­wa i po­waż­na, każ­dy za­chwy­cał­by się cio­cią.

– To­bie za­wsze żar­ty w gło­wie, – od­par­ła po­błaż­li­wie, i pa­trząc na ze­ga­rek, – już czas. chodź­my.

Za­po­wie­dziaw­szy Kasi, by na dzie­wią­tą go­dzi­nę przy­go­to­wa­ła her­ba­tę, wy­szły.

Na uli­cy owiał je wiatr chłod­ny, pół­noc­ny, i przy­spie­szy­ły kro­ku, byle prę­dzej do­stać się na uli­cę Po­sel­ską, gdzie w miesz­ka­niu pry­wat­nem pani Sy­lur­skiej mie­ścił się Klub ko­biet.

W przed­po­ko­ju oświe­tlo­nym małą lamp­ką, rzu­ca­ją­cą ską­pe świa­tło, licz­ne wierzch­nie okry­cia za­wie­szo­ne na sza­ra­gach wska­zy­wa­ły, że dość osób znaj­du­je się w Klu­bie.

We­szły do sa­lo­nu oświe­tlo­ne­go dwie­ma lam­pa­mi i spo­strze­gły kil­ka grup ko­biet roz­ma­wia­ją­cych ze sobą, a przy sto­le środ­ko­wym, na któ­rym le­ża­ły roz­rzu­co­ne dzien­ni­ki, sie­dzia­ła na fo­te­lu prze­wod­ni­czą­ca Klu­bu, pani Sy­lur­ska.

Na trzask drzwi otwie­ra­nych prze­rwa­ła do­tych­cza­so­wą roz­mo­wę ze są­siad­ką i pa­trza­ła swe­mi ma­łe­mi, prze­ni­kli­we­mi oczy­ma na wcho­dzą­cych.

Do­strze­gł­szy pan­nę Żar­dec­ką i Wan­dzię, ubra­ła swą sze­ro­ką, po­spo­li­tą twarz, z no­sem lek­ko za­dar­tym, z gru­be­mi usta­mi, po któ­rych cień zło­śli­wo­ści nie­ustan­nie się prze­wi­jał, w uśmiech przy­ja­zny, lecz w po­czu­ciu swej pia­sto­wa­nej god­no­ści cze­ka­ła na po­wi­ta­nie.

Pan­nę Żar­dec­ką ukłó­ło to za­cho­wa­nie się prze­wod­ni­czą­cej i roz­myśl­nie po­de­szła naj­pierw do pań dok­to­ra Sza­re­wi­czo­wej i Zby­ło­wi­czo­wej, a po przy­wi­ta­niu:

__ Wi­dzę, że dziś licz­niej­sze ze­bra­nie, – po­wio­dła okiem po sa­lo­nie, gdzie było z dzie­sięć pań.

– Tak jest – od­po­wie­dzia­ła dok­tor Sza­re­wi­czo­wa, ład­na, szczu­pła sza­tyn­ka, – przy­je­cha­ła z Po­zna­nia pani Ten­ne­ro­wa, i mamy trzech no­wych człon­ków klu­bu, któ­re wpro­si­ły się na na­sze wy­dzia­ło­we po­sie­dze­nie.

– Tem le­piej, to oży­wi ten wie­czór, – rze­kła pan­na Żar­dec­ką i zwol­na po­de­szła do ocze­ku­ją­cej prze­wod­ni­czą­cej, a po­daw­szy rękę:

– Sto­sow­nie do na­szej po­ran­nej roz­mo­wy, przy­szłam z moją sio­strze­ni­cą, jako se­kre­tar­ką klu­bu.

Pani Sy­lur­ska to­nem przy­ja­znym, ale z po­wa­gą zwró­ci­ła się do Wan­dzi:

– Miło mi po­wi­tać pa­nią w no­wej god­no­ści, jako se­kre­tar­kę… oto księ­ga na wpi­sy­wa­nie uchwał wy­dzia­łu… ta dru­ga dla wal­nych zgro­ma­dzeń… – wska­zy­wa­ła na fo­lia­ło­we księ­gi, – zresz­tą pani sama zo­ry­en­tu­je się szyb­ko.

– I ja tak my­ślę, – od­par­ła Wan­dzia, prze­glą­da­jąc inne książ­ki, jak spis człon­ków, ko­re­spon­den­cyj­ną, bi­blio­tecz­ną…

Pan­na Żar­dec­ką usia­dła obok prze­wod­ni­czą­cej, mó­wiąc:

– Czy do­wie­dzia­ła się pani cze­go no­we­go o pro­jek­tach pani Le­ciń­skiej?

– Nic tak da­le­ce cie­ka­we­go. Mąż jej urzę­du­je w Ja­ro­sła­wiu, ona tu miesz­ka dla wy­cho­wa­nia dzie­ci i po­dob­no prze­zna­cza więk­szą kwo­tę na za­ło­że­nie to­wa­rzy­stwa ko­biet,

– Ale w ja­kim celu, gdy ist­nie­je nasz klub?

– Po­dob­no ma inny pro­jekt, ale trzy­ma to w ta­jem­ni­cy.

– I nic pani nie wie?

W od­po­wie­dzi wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, ale z bły­sku oczu, z uśmie­chu le­ciut­kie­go było wi­dać, że coś wie…

– Mó­wi­ła mi pan­na Bo­rec­ka, na­uczy­ciel­ka pry­wat­na, któ­ra bywa u Le­ciń­skiej, – za­czę­ła pani Eger­mann, nie­wy­raź­na blon­dyn­ka z we­so­łe­mi oczy­ma, – że pro­jek­to­wa­ne są da­le­ko idą­ce zmia­ny w sta­tu­tach na­sze­go Klu­bu.

– Kie­dyż za­czy­na­my? – zbli­ży­ła się dok­tor Sza­re­wi­czo­wa z wy­dzia­ło­wą Zby­ło­wi­czo­wą.

– Mu­si­my za­cze­kać na pa­nią Le­ciń­ską, – od­par­ła prze­wod­ni­czą­ca, a spo­glą­da­jąc na ze­gar ścien­ny, wi­szą­cy mię­dzy dwo­ma okna­mi, – już pięt­na­ście po szó­stej… jesz­cze dzie­sięć mi­nut i za­czy­na­my, zwłasz­cza, że nasz gość po­znań­ski za­pew­ne się nu­dzi, – zwró­ci­ła się z nad­zwy­czaj przy­ja­znym uśmie­chem do zbli­ża­ją­cej się pani Ten­ne­ro­wej, względ­nie mło­dej blon­dyn­ki z twa­rzą po­waż­ną i ener­gicz­ną.

– O znu­dze­niu nie­ma mowy – mó­wi­ła ak­cen­tem za­trą­ca­ją­cym z nie­miec­ka, – ale u nas w Po­zna­niu ści­śle pil­nu­je­my go­dzin ze­bra­nia.

– Wy­dział nasz jest w kom­ple­cie, tyl­ko brak pani Le­ciń­skiej… pa­nie nie zna­ją się… pan­na Żar­dec­ka, jed­na z naj­gor­liw­szych bo­jow­ni­czek o na­sze pra­wa… pani Ten­ne­ro­wa, prze­wod­ni­czą­ca koła pań z Po­zna­nia.

Po­da­ły so­bie ręce do uści­sku, i pan­na Żar­dec­ka wsz­czę­ła roz­mo­wę o po­znań­skich sto­sun­kach.

Do pani Sy­lur­skiej zbli­ży­ła się mło­da, z wiej­ska ubra­na, do­syć ład­na dziew­czy­na, i spy­ta­ła ci­cho, jed­nak tak, iż wszyst­kie pa­nie sły­sza­ły:

– Na któ­rą go­dzi­nę mam na­sta­wić sa­mo­war?

– Idź do kuch­ni, cze­kaj! – ofuk­nę­ła.

– Kie­dy­bo chcę wyjść, bo nie mam ni­ja­kiej ro­bo­ty, a po próż­ni­cy sie­dzieć…

– Siedź w domu, a te­raz idź do kuch­ni – rze­kła su­ro­wym gło­sem, a gdy słu­żą­ca wy­cho­dzi­ła przez obocz­ny, sy­pial­ny po­kój, pani Sy­lur­ska już z twa­rzą po­god­niej­szą zwró­ci­ła się do pań:

– Przy­ję­łam nową słu­żą­cą, świę­tej cier­pli­wo­ści z nią trze­ba, taka nie­zdar­na, do ni­cze­go, tyl­ko to ma do­bre­go, że po­słusz­na i pra­co­wi­ta.

– I dro­go pani jej pła­ci? – spy­ta­ła pani Zby­ło­wicz.

– Czte­ry gul­de­ny na mie­siąc i na ko­la­cyę pięć cen­tów.

– O to ta­nio, a umie go­to­wać? – ode­zwa­ła się dok­tor Sza­re­wi­czo­wa.

– Umie tyle, ile jej po­ka­żę, – wes­tchnę­ła, – jesz­cze pro­ste po­tra­wy go­tu­je jako tako…

– Moja nie­źle go­tu­je, – mó­wi­ła pani Zby­ło­wicz, niz­ka sza­tyn­ka, idąc na swe miej­sce, – pła­cę sześć gul­de­nów, na śnia­da­nie i ko­la­cyę po pięć cen­tów, ale ma tę wadę, że kłó­tli­wa.

– O, nig­dy nie znio­sła­bym tego, – obu­rzy­ła się pan­na Żar­dec­ka, – słu­żą­ca po­win­na mil­czeć, pra­co­wać i być mo­ral­ną.

– My w Po­zna­niu mamy tak­że dużo kło­po­tu ze służ­bą, – prze­mó­wi­ła pani Ten­ne­ro­wa, – tyl­ko któ­ra się pod­uczy, sta­wia nie­moż­li­we wy­ma­ga­nia, a ku­char­ka prócz go­to­wa­nia nie tknie się żad­nej ro­bo­ty.

– O, to u nas le­piej, – rze­kła pani Sy­lur­ska, – taka moja Ma­ry­sia jest do wszyst­kie­go. Po­sprzą­ta, zgo­tu­je, wy­pie­rze… tyl­ko dłu­go bawi w mie­ście, gdy ją wy­szlę.

– Jesz­cze naj­lep­sze są te po­boż­ne, za­pi­sa­ne do brac­twa, – oświad­czy­ła pani Eger­mann, – przy­najm­niej nie la­ta­ją wie­czo­ra­mi…

– Byle nie te po­boż­ne, fał­szy­we, cie­ka­we i wy­bred­ne w je­dze­niu, – sprze­ci­wia­ła się pani Sy­lur­ska; – czy uwie­rzy­cie pa­nie, mia­łam jed­ną taką po­boż­ną, któ­ra od­czy­ty­wa­ła wszyst­kie moje li­sty.

Pod­niósł się szmer obu­rze­nia, a dok­tor Sza­re­wi­czo­wa rze­kła:

– Moja jest tak­że cie­ka­wa, ale na szczę­ście nie umie pi­sać tyl­ko czy­tać, więc mogę spać spo­koj­nie… ale za to ko­szy­ko­we jej!… wszyst­ko prze­pła­ca.

– Ile też pani pła­ci jaja? – spy­ta­ła pani Zby­ło­wicz.

– Para sie­dem cen­tów.

– Ależ ona drze pa­nią, – za­wo­ła­ła obu­rzo­na pani Sy­lur­ska, – na tar­gu para sześć cen­tów, a w skle­pi­kach po sie­dem, że też pani po­zwa­la na to?

– Dzię­ku­je, że mi pani po­wie­dzia­ła, – rze­kła wzbu­rzo­na, z ru­mień­cem na de­li­kat­nej twa­rzy; – nie idzie mi o tego cen­ta, ale o jej nie­mo­ral­ność i bez­czel­ność.

– Ach te na­sze słu­żą­ce! – jęk­nę­ła pani Eger­mann, a za nią wes­tchnę­ły inne.

Wtem we­szła z przed­po­ko­ju pani Le­ciń­ska, sta­nę­ła w pro­gu, a ja­sne świa­tło lamp oświe­tli­ło jej wy­so­ką, szczu­płą po­stać i twarz nie­gdyś pięk­ną, dziś po­żół­kłą, po­marsz­czo­ną na skro­niach i oko­ło ust za­ci­śnię­tych, świad­czą­cych o upo­rze.

Ubra­na stroj­nie, na­wet z pew­ną prze­sa­dą w szcze­gó­łach, po­su­nę­ła się na­przód kro­kiem ma­je­sta­tycz­nym, a za nią trzy pa­nie, jej to­wa­rzysz­ki.

Pani Sy­lur­ska wsta­ła bez zbyt­nie­go po­śpie­chu, wy­pro­sto­wa­ła swą niz­ką, gru­bą przy­sad­ko­wa­tą po­stać, i ustro­iw­szy twarz wiel­ką w naj­przy­jem­niej­szy uśmiech, po­de­szła kil­ka kro­ków i po­da­jąc rękę:

– Ser­decz­nie wi­tam pa­nią w na­szym Klu­bie, wy­dział i za­pro­sze­ni go­ście cze­ka­ją.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: