Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Słoń Birara - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słoń Birara - ebook

Wzruszająca i piękna powieść dla dzieci pióra wybitnego polskiego twórcy Ferdynanda Ossendowskiego. Tytułowy słoń to nieomal członek rodziny, której swoją pracą zapewnia jej utrzymanie. Jego opiekunem jest starszy mężczyzna, którego wraz ze słoniem zatrudniano do wyrębu drzew w dżungli. Któregoś dnia jednak dziadek umiera i nagle, niespodziewający się niczego jego wnuk Amra, musi przejąć obowiązki zmarłego dziadka, aby móc wyżywić rodzinę.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-103-8
Rozmiar pliku: 160 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I. MAŁY AMRA.

– Amra! Amra! – usłyszał chłopak głos matki.

Pomyślał, że dziś po raz trzeci odrywa go od pracy, jednak poszedł do chaty.

Idąc, obliczał, że ma jeszcze do zrobienia dziesięć koszyczków bambusowych. Zamówił je stary kupiec – Anglik, handlujący owocami na wybrzeżu. Już słońce stoi wysoko.

Dzień stanowczo za krótki jest dla pracującego chłopca!

A tu raptem odrywają go...

Wszedł do chaty.

Ciemno w niej było.

Przez strzechę z pożółkłych liści palmowych nie zaglądały do wnętrza złociste promienie słońca.

Ojciec chłopaka, kulawy Warora, któremu podczas służby w pułku strzelców królewskich, na wojnie w Kaplandzie pocisk urwał stopę, siedział na ziemi, schylony nad niziutkim zydlem.

Wykuwał z mosiądzu zapinki, sprzączki i małe naczyńka. Postukiwał młoteczkiem, a ostrem dłutkiem żłobił metal.

Warora trudnił się snycerstwem.

Rzeźbił nietylko w mosiądzu i bronzie, lecz też w drzewie, miękkim kamieniu z Radżputany i w kości słoniowej.

Kaleka siedział pochylony nad stołkiem i nie spojrzał nawet na syna.

W głębi chatki przy płonącem na kamieniach ognisku, matka Amry mełła na kamieniu proso.

Od czasu do czasu rzucała okiem na kocioł; warzyła w nim polewkę z ryżu, czerwonego pieprzu i suszonej ryby.

– Amra... – szepnęła, ujrzawszy wchodzącego syna.

Chłopak podszedł i podniósł na matkę pytające oczy.

Bez słowa przycisnęła go do siebie i, głaszcząc po włosach, wzdychała raz po raz.

Nie pytał jej o nic, zajęty myślą o koszyczkach, które musi w terminie oddać białemu kupcowi.

– Ach! – wyrwało mu się westchnienie, gdyż myśl miał ciągle zaprzątniętą przerwaną robotą.

Chuda, zbiedzona Soncza, matka chłopca, popchnęła go ku drzwiom i, nic nie mówiąc, zapłakała.

Amra wyszedł szybko, dziwiąc się, że to już po raz trzeci woła go dziś matka, tuli ku sobie, chcąc powiedzieć mu coś ważnego, na co jednak nie może się widocznie zdobyć.

– Słuchajcie, dziewczynki! – rzekł do dwuch młodszych siostrzyczek – Hubli i Radżori, łupiących cienkie pasemka bambusowych prętów. – Co to znaczy? Mama woła mię ciągle do siebie, ale nic nie mówi! Przed chwilą wydało mi się, że nie ma odwagi mi powiedzieć coś bardzo ważnego...

Dziewczynki spojrzały na brata z odcieniem szacunku.

– Ja wiem... – szepnęła Hubli, spuszczając oczy tajemniczo.

– Skoro wiesz, to musisz mi powiedzieć – zawołał Amra.

Dziewczyna pochyliła głowę i nagle zapłakała.

– Dziadek zmarł... – szepnęła cichutko.

– No! – przerwał jej chłopak. – Przecież wiem... Przed trzema dniami przygniotły go w porcie belki i zmarł... Pochowaliśmy go wczoraj... Wiem o tem wszystkiem!

Mówiąc, zręcznie i szybko splatał mały, prostokątny koszyczek na owoce.

W powietrzu śmigały chyżo bronzowe, cienkie palce chłopaka i szeleściły twarde, złociste wióry bambusowe.

– Ojciec powiedział dziś zrana, że nie może pracować z Birarą... Tatuś stracił stopę na wojnie i ma nieruchomą nogę... – opowiadała Hubli. – Biali ludzie nie pozwolą, ażeby kobieta została poganiaczem słonia...

Amra podniósł na mówiącą roziskrzone oczy, z których biła radość i zdumienie.

– Wiem o tem wszystkiem! – szepnął. – Ojciec sprzeda chyba Birarę „Kornakowi” - poganiaczowi słoni. Wczoraj przychodził do niego Bassa z Garamu i dawał sto rupij...

Dziewczynka przecząco potrząsnęła czarną główką i odparła natychmiast:

– Rodzice nie sprzedadzą Birary. Ty zostaniesz kornakiem, Amra, i będziesz żywił nas wszystkich!

Obie siostry patrzyły na brata z zachwytem i jakgdyby nawet lękiem.

Amra klasnął w dłonie.

Niedokończony koszyk potoczył się na ziemię.

Nic nie mówiąc, schylił się po niego i jął pracować jeszcze szybciej.

Myślał przytem o różnych rzeczach, o których przypomniała mu siostra.

– Tak! Tak! – mknęły myśli w pochylonej głowie chłopaka. – Bez Birary nie damy sobie rady! Nakarmić pięciu ludzi – na to potrzeba dużo pieniędzy! Snycerstwo i koszykarstwo przynoszą małe i dorywcze zyski. Nie wyżywi to rodziny...

Miał już dziesięć lat, a pierwsze, najdawniejsze jego wspomnienia związane były ze słoniem i sędziwym Bauli, dziadem. Mieszkali wtedy wszyscy razem we wiosce. Chata ich stała nad brzegiem Narbady. Rąbano właśnie lasy górskie w Satpurze, a dziadek wyciągał ogromne kloce mahoniowe i santalowe z dżungli. Właściwie wyciągał je dobry, mocarny Birara, dziadek zaś pomagał mu tylko zarzucać na zrąbane drzewa pętlę z łańcucha, a potem, usiadłszy słoniowi na karku, popędzał go głośnemi okrzykami. Dziadek zawsze znajdował pracę dla siebie i dla Birary. Raz – gorszą, raz – lepszą i zyskowniejszą, lecz nigdy jej nie brakowało.

Od czasu, gdy do Suratu zaczęły przypływać okręty, cała rodzina przeniosła się tu. Zwożono drzewa, które rąbali biali kupcy w dżungli nad rzeką Tapti, wiązano je w tratwy i spuszczano z prądem do Suratu. Tam znów, z zamulonego, błotnistego ujścia rzeki słonie wyciągały ugrzęzłe w bagnisku pnie, kloce, belki i składały je na wybrzeżu. Maszyny zabierały stosy drzewa i ładowały na okręty, odpływające do zatoki Kombej lub do Bombaju – wielkiego miasta, w którem nietylko Amra, lecz i Warora, a nawet siwy, jak gołąb, Bauli nigdy nie bywali, a stamtąd zaś dalej – do kraju białych ludzi...

W Suracie dziadek dobrze się obłowił.

– Ho-ho! – przypomniał sobie Amra. – Sam widziałem, że przynosił do domu po dziesięć rupij!

Wkrótce kupił sobie szmat roli. Nieduży, coprawda, lecz urodzajny. Matka sadziła na polu proso, kukurydzę i ryż. Mieli tam też kilka drzew mangowych i pomarańczowych, obficie dających smaczne, soczyste owoce.

I nagle stało się nieszczęście.

Staruszek – dziaduś dostał się w porcie pod spadające belki. Przygniotły go, połamały mu stare kości, poszarpały sterane życiem ciało. Bauli tegoż wieczoru umarł.

W osieroconej rodzinie nie pozostało nikogo, kto mógłby pracować z Birarą... On tylko chyba – dziesięcioletni Amra, bardzo zresztą zaprzyjaźniony ze starym słoniem dziadka.

Słoń dziadka... Stary Bauli nieraz brał ze sobą wnuka, wsadzał go obok siebie na kark Birary i ruszali do dżungli. Jadąc, gwarzyli sobie, a przysłuchujący się ich rozmowie słoń, pomrukiwał cicho, wymachując uszami.

Bauli opowiadał chłopakowi, że Birara oddawna należał do ich rodziny.

Przywiózł go był z dżungli Assanu, ojciec Bauli, który mieszkał wtedy za „świętą” rzeką Gangesem.

– Amra! Amra! – krzyknął nagle ojciec chłopaka i klasnął w dłonie.

Wspomnienia prysnęły.

Chłopiec uczynił kilka szybkich ruchów, zamocował pręciki koszyka i pobiegł do chaty.

– Słuchaj-no, synku! – rzekł Warora, pykając długą, cienką fajeczkę. – Musimy się naradzić. Chodź tu, matko!

Usiedli wszyscy troje na progu.

– Jestem kaleką i nie mogę być kornakiem – zaczął ojciec. – Sprzedać słonia nie wolno nam, gdyż wpadlibyśmy w nędzę. W rodzinie jest jeden tylko mężczyzna – to ty, Amra...

– Jestem mężczyzną! – odpowiedział poważnym głosem chłopak i dumnym, śmiałym ruchem podniósł głowę.

– Czy potrafisz kierować Birarą? – spytał Warora, patrząc na syna.

– Przecież nieraz już pomagałem dziadkowi – wzruszył ramionami Amra. – Słoń nasz jest mądry i posłuszny, najmądrzejszy i najposłuszniejszy z pośród wszystkich, które pracują w Suracie.

– Czy podołasz tej pracy? – rzuciła pytanie matka, z troską zaglądając w oczy synowi.

– Podołam! – odparł Amra stanowczym, twardym głosem. – Zacznę od jutra. Dziś muszę skończyć koszyki, zamówione przez białego kupca. Już pójdę...

Wstał i odszedł szybkim krokiem. Prości, pracowici ludzie nie mają czasu na długie rozmowy.

Ważna sprawa, od której zależał los całej rodziny, została rozstrzygniętą odrazu.

Amra pracował do wieczora, a, gdy matka zawołała wszystkich na wieczerzę, z dumą spojrzał na pięćdziesiąt lekkich koszyczków, zawieszonych parami na tyczce bambusowej.

Po posiłku pobiegł do miasta, unosząc ze sobą koszyki. Powrócił przed północą, obudził ojca i oddał mu zarobione cztery rupje.

Wyszedłszy z chaty, Amra pobiegł na brzeg Tapti.

Hindusi-kornakowie ogrodzili tam grubemi palami znaczną przestrzeń, na której pasły się słonie. Każdy z nich miał swój żłób z prosem i jęczmieniem, a także wielką skrzynię, codziennie napełnianą trawą, cienkiemi gałązkami krzaków tamaryndowych, młodemi pędami bambusów i sianem.

Amra przelazł przez parkan i rozejrzał się.

W zagrodzie znajdowało się trzydzieści słoni.

Niektóre z nich, niby olbrzymie czarne głazy, majaczyły w mroku nocy.

Stały na potwornych, do słupów podobnych nogach, z opuszczonemi trąbami i nieruchome – spały.

Inne, bardziej znużone całodzienną pracą, pokładły się i leżały, głucho wzdychając.

Amra stanął przy palach ogrodzenia i, wydawszy krótki świst, zawołał cicho:

– Birara!

Słonie poruszyły uszami i podniosły trąby, węsząc zakłócającą ich spokój istotę.

Nie znały chłopaka, więc jęły przestępywać z nogi na nogi i wydawać głośne chrapanie. Zupełnie wyraźnie wyrażały tem swe niezadowolenie.

Amra gwizdnął raz jeszcze i powtórzył:.

– Birara!

Po chwili uszu chłopaka doszedł częstotliwy tupot ciężkich nóg.

Nad urwistym brzegiem wyrosła olbrzymia sylwetka słonia.

Wesoło pomrukując i sapiąc, śpieszył na wezwanie.

– Birara! – łagodnym teraz i pieszczotliwym głosem zawołał na niego chłopczyk.

Słoń przystanął, rozglądając się w ciemności; węszył przez chwilę, a potem pewnym krokiem ruszył wprost przed siebie.

Zatrzymał się przed Amrą, otoczył go trąbą, chuchnął w twarz gorącym, wilgotnym oddechem i małemi, figlarnemi oczkami przyglądał się późnemu gościowi

– Kąpałeś się, przyjacielu? – spytał chłopak, widząc, że z boków zwierzęcia strugami spływała woda.

Birara prychnął i radośnie machnął ogonem, zakończonym kitą czarnej szczeciny.

– Jutro ruszamy do dżungli, mój stary – mówił Amra, drapiąc przyjaciela koło oczu. – Odtąd ja już tylko będę twoim kornakiem... Rozumiesz? Ja! Ja! Dziadziuś nigdy nie bił cię żelaznym młotkiem, jak to czynią inni poganiacze... Ja też nigdy nie uderzę Birary, nigdy!

Zdawało się, że słoń zrozumiał mowę małego Hindusa.

Ukląkł i, obejmując go coraz tkliwiej, dął mu w twarz, mruczał i wywijał ogonem.

– Muszę się teraz przespać, starowinko – ciągnął dalej Amra. – Wlezę do tego siana, a za to masz zapłatę!

To mówiąc chłopak wyciągnął z poza opaski banan i wrzucił go do paszczy przyjaciela.

Po chwili spał już zagrzebany w trawie, której nie zdążył zjeść Birara.

Słoń stał obok i długo jeszcze pomrukiwał.

Miał może jakieś wątpliwości, co do przyniesionej mu nowiny, lub może wyrażał zadowolenie i wdzięczność za smaczny, dojrzały banan.

Wkrótce zapanowała zupełna cisza. Od czasu do czasu tylko pluskała ryba w rzece i cienko cykały uganiające się za muchami nietoperze.

Birara spał.

Obudziło go stąpanie innego słonia.

Było to młode jeszcze i dość dzikie zwierzę, od niedawna tresowane.

Zaniepokoiła go obecność nieznajomego człowieka, – małego, bronzowego chłopaka, który spał smacznie w skrzyni z sianem.

Podszedł więc węsząc podejrzliwie.

W tej samej chwili jednak obudził się też Birara.

Ujrzawszy wyciągniętą nad Amrą trąbę młodego słonia, chrapnął gniewnie, odtrącił ją i dał młodzikowi kuksańca w bok aż huknęło.

Znowu zapadła cisza.

Niebo stawało się bledsze. Szarzyzna przedświtu sączyła się już zewsząd.

Przeleciały, pośpiesznie machając skrzydłami, szare czapelki.

Jakiś ptak odezwał się w gąszczu palm areka.

Zdaleka dobiegło przeciągłe wycie szakala...

Na wschodniej połaci nieba poróżowiały obłoki.

Świt się zbliżał.

Słonie się pokładły. Leżały szare, nieruchome, ni to wielkie, bezkształtne zwały gliny.

Ukryty w skrzyni Amra bełkotał coś przez sen.ROZDZIAŁ II. CIĘŻKA PRACA.

Obudziwszy się o świcie, Amra wpadł do domu, zjadł naprędce miseczkę ryżu, polanego olejem, i powrócił do zagrody słoni.

Zastał tam już innych poganiaczy, wyprowadzających swoje słonie na robotę.

Ujrzawszy chłopaka, wybuchnęli głośnym śmiechem.

Biali ludzie nie zgodzą się nigdy na takiego kornaka! – wołali.

Amra, nic im nie odpowiadając, kazał Birarze uklęknąć.

Długo się mozolił, nakładając mu chomąto i przyczepiając doń łańcuchy z żelaznym orczykiem, zakończonym dwoma hakami.

Birara ostrożnie wstał i ruszył do dżungli.

– Hej tam, chłopaku! – krzyknął dozorca poręby, spostrzegłszy Amrę. – Chyba że się nie mylę? Przecież to słoń starego Bauli, którego przygniotły belki w porcie?

Amra skinął głową i odparł:

– Przyprowadziłem Birarę do roboty. Bauli zmarł... Teraz ja będę kornakiem.

– Hm... ty – kornakiem? – mruknął Anglik. – Nie podołasz pracy mój mały.

Chłopak, patrząc na dozorcę poważnie, odpowiedział:

– Jeżeli nie podołam, sahib odeśle mnie do domu, jeżeli jednak podołam, będę brać tyle, ile brał mój dziadzio, sędziwy Bauli...

Anglik namyślał się przez chwilę, wreszcie machnął ręką i mruknął:

– No, jazda! Zobaczymy!

Amra ścisnął piętami szyję słonia, a ten zamaszystym, szybkim krokiem minął dozorcę i zniknął w lesie, gdzie rozlegał się już łomot padających drzew, stuk siekier, świszczący syk i zgrzyt pił.

– Dajcie temu największemu kornakowi największy kawałek do wywiezienia! – ze złośliwym śmiechem krzyknął młody Hindus Pangel.

– Który? – zapytał spokojnie Amra i zbliżył się do wskazanego mu drzewa.

Ujrzał olbrzymi mahoń, który, upadłszy, zaszył się w gąszczu krzaków i wysokich traw, zaplątawszy się szerokiemi konarami w sieci gałęzi drzew i pnących się roślin.

– Hm... hm... – mruknął chłopak, patrząc pytająco na słonia. – Co ty na to powiesz, staruszku?

Birara poruszał uszami i przyglądał się leżącemu pniowi.

Miał wygląd bardzo niezadowolony.

Amra obszedł pień dokoła i rozejrzał się po okolicy.

Spostrzegł wkrótce, że drzewo leżało nad urwiskiem.

Na dole biegła droga nad brzegiem Tapti.

– Hę? – zapytał siebie w duchu chłopak. – Po co mamy ciągnąć taką kupę drzewa po przez dżunglę? Możemy zrzucić ją z tego pagórka i po drodze zawlec do tartaku...

Podprowadził słonia do cienkiego końca drzewa, założył łańcuch i krzyknął:

– Hoho, Birara Podciągnij-no trochę!

Posłuszne zwierzę wparło nogi w ziemię, wyprężyło potężne mięśnie i, szarpnąwszy z całej siły, posunęło drzewo do krawędzi stromego urwiska.

– No, dobrze! – odezwał się Amra. – A teraz, przyjacielu, puść w ruch kły i kolana!

Birara podważył gruby pień kłami i jął powoli, krok za krokiem popychać go do krawędzi, opierając się kolanami.

Wkrótce drzewo, straciwszy równowagę, runęło w dół.

Umieściwszy się na karku słonia, chłopak boczną ścieżką zjechał z pagórka, założył na konary łańcuch, umocował go do orczyka i poszedł obok Birary, ciągnącego olbrzymie drzewo po błotnistej, śliskiej drodze leśnej.

Słoń, człapiąc po błocie, pomrukiwał, jakgdyby mówiąc:

– E-e, widzę, że masz głowę na karku...

Amra na robocie uważał na wszystko, starając się oszczędzać siły starego przyjaciela. To też biały „sahib” nic już nie mówił i płacił mu po pięć rupij dziennie, tyle, co innym kornakom.

Po kilku dniach wspólnej pracy, poganiacze, przyglądając się pracy chłopca, zrozumieli, że mogą wyrobić więcej, jeżeli nie będą polegali wyłącznie na sile swoich słoni; zaczęli stosować własną pomysłowość, która ułatwiała i przyspieszała pracę.

Jednak Amra nie dał się wyprzedzić.

Mały był i słaby jeszcze – rozumiał to doskonale. Chciał jednak zarobić jaknajwięcej, aby w domu rodzice i siostrzyczki nie czuli biedy.

Najtrudniejszą pracą było wyciąganie z dżungli zrąbanych drzew.

Ich mocne, szerokie gałęzie tamowały ruch i wymagały wytężenia wszystkich sił słoni.

Namyśliwszy się dobrze, chłopak kupił siekierę i piłę.

Pewnego dnia stawił się do roboty z pomocnikiem, – dwudziestoletnim Baruszem, roześmianym ciągle, wygadanym łobuzem – żebrakiem.

Gdy drwale obalali ogromne drzewo, chłopaki odrąbywały zeń gałęzie i odpiłowywały najgrubsze konary. Gładki i znacznie lżejszy pień z łatwością mógł być wywieziony z dżungli.

Amra płacił Baruszowi jedną rupję dziennie.

Cóż z tego wynikło?

Nicpoń, jakim był rozleniwiony, mały żebrak, nie wyciągał już ręki po jałmużnę, mając dostateczny zarobek.

Amra zaś zarabiał już zamiast pięciu rupij – dwanaście.

Dostarczał teraz do tartaku niemal trzy razy więcej drzew.

Poręb posuwał się coraz dalej w głąb lasu.

Po całodziennej ciężkiej pracy Amra nie mógł już powracać do ojcowskiej chaty nad Tapti.

Otrzymał pozwolenie od dozorcy na zbudowanie szałasu w lesie i na paszę dla Birary.

Słoń był wyraźnie zadowolony z tej okoliczności.

Zwalone przez drwali drzewa dostarczały mu dostateczną ilość pożywienia.

Niezmiernie lubił młode gałązki z wierzchołków drzew.

Upodobanie to pozostało mu na zawsze z czasu życia w dzikiej dżungli.

Sporo lat minęło od utraty wolności, lecz Birara nie zapomniał smaku soczystych pędów.

Pamiętał nawet, że matka jego – stara słonica – uczyła go, jak podważać, aby nie połamać kłów, korzenie drzew i obalać pnie ciężarem całego ciała.

Birara oblizywał się na wspomnienie wspaniałej uczty. Raczono się wtedy młodemi pędami i świeżemi korzeniami drzew.

Wszystko to znajdował łakomy Birara na porębie.

Drwale strącali na ziemię najwyższe drzewa, a inni robotnicy karczowali wystające z ziemi pnie.

Słoń zaglądał do dołów i wykrotów, odnajdywał korzenie i wyciągał je trąbą. Chrupał potem z tak wielkim smakiem, że aż mu ściekała z warg ślina, a oczy przymykały się z rozkoszy.

Amra sam sobie przyrządzał na ognisku placki z mąki jęczmiennej i gotował ryż.

Birara lubił też placki i ryż.

Choć nieraz najedzony dosyta drzemał sobie, nigdy nie przespał wieczerzy małego kornaka.

Podchodził do ogniska i, oświetlony jego czerwonemi błyskami, tkwił przed chłopakiem niby wysoki, szary pagórek.

Małemi, zawsze wesołemi oczkami chciwie łypał i niecierpliwie poruszał uszami.

Amra udawał, że nie spostrzega przyjaciela.

Wtedy Birara wyciągał trąbę i dotykał lekko ramienia chłopaka, pochrząkując prosząco.

Kornak uśmiechał się nieznacznie, lecz nie patrzał na niego.

Słoń zaczynał tupać nogami i mruczeć głośniej.

Amra, niby zdziwiony, pytał go chytrze:

– Co ci jest, staruszku?

Birara wyciągał trąbę do kociołka z ryżem i wachlował się uszami

– Chcesz spróbować? – zadawał chłopak obojętne pytanie.

Słoń radośnie wywijał trąbą i pochrząkiwał wstydliwie.

Otrzymawszy garść ryżu, ostrożnie niósł przysmak do paszczy, długo żuł, cmokał i sapał.

Amra, jako prawdziwy Hindus, znał już niebezpieczeństwo, utajone w ziemi Indji.

Przed udaniem się na spoczynek, gwizdał na Birarę, a, gdy słoń nadchodził, kazał mu udeptywać placyk, na którym zamierzał spędzić noc.

Birara sumiennie tupał, gniotąc i ubijając ziemię ciężarem swego ciała.

Pewnego razu dozorca, przyglądający się tym czynnościom, zapytał chłopca:

– Poco każesz swemu słoniowi chodzić w kółko i ubijać ziemię?

– Mogą w niej być nory żmij, skorpjonów, gryzących stonóg i jadowitych pająków, – odparł Amra.

Biały człowiek zrozumiał, że słoń swym ciężarem niszczył kryjówki niebezpiecznych stworzeń.

W czasie południowej przerwy w pracy, Amra prowadził słonia do rzeki.

Napiwszy się, ogromne zwierzę wchodziło w głębinę, nurzało się, a trąbą, jak z sikawki, polewało sobie boki i grzbiet.

Kornak dopomagał mu.

Brał suchą, twardą trawę, obmywał i nacierał grubą skórę przyjaciela tam, gdzie on sam nie mógł dosięgnąć trąbą.

Birara mruczał z zadowolenia, gdy chłopiec tarł mu brzuch, którego czepiały się żarłoczne kleszcze i bąki, szorował za uszami i przemywał mu oczy.

– Słoń musi cię lubić, mój mały? – zauważył dozorca.

– A tak! – odparł z całą stanowczością Amra. – Ja też lubię Birarę, zresztą zwierzę najlepiej spełnia rozkaz człowieka, gdy go lubi i wie, że bez niego nie mogłoby się obejść. Tak uczył mnie dziadzio, biedny Bauli...

– Masz rację! – zgodził się Anglik. – Jednak inni postępują inaczej. Nie dbają o słonie i nawet biją je.

– Pożałują tego kiedyś... – mruknął Amra, opierając nogę na trąbie Birary, aby wsiąść mu na kark.

Pewnego razu jeden z kornaków rzekł do chłopaka:

– Ojciec kazał ci przyjechać jutro do domu.

Amra skinął głową i zamyślił się.

Nie mógł stracić jutrzejszego dnia. Dozorca zapowiedział był właśnie wyznaczenie nowych terenów poręby. Do każdej partji drwali przyłączano kornaków ze słoniami.

Należało więc być na miejscu, aby uzyskać najdogodniejszy przydział.

Chłopak musiał jednak spełnić żądanie ojca.

Odszukał Barusza i rzekł do niego:

Pójdę jutro o świcie do Suratu, bo wołają mię do domu...

– Jutro sahib ma wyznaczać nową pracę! – wtrącił towarzysz.

– Wiem o tem! – kiwnął głową Amra. – Zastąpisz mnie. Wybierz przydział, najbliższy do rzeki. Pozostawię ci Birarę... uważaj na niego!

Ledwie zaczął się sączyć brzask, chłopak zerwał się z bambusowej maty, zajrzał do słonia i, obudziwszy Barusza, pobiegł brzegiem rzeki.

Miał przed sobą kawał drogi, więc spieszył, nie zwracając uwagi na upał.

W tym samym czasie, Barusz prowadził słonia do kąpieli.

Siedząc na szerokim karku Birary, gapił się na wszystkie strony.

Zwierzę, wszedłszy w głębinę, pływało z głośnem parskaniem.

Stanąwszy na mieliźnie, Birara ze zdumieniem podniósł uszy i zamruczał.

Siedzący na nim kornak nie zeskoczył do wody, jak czynił to Amra, i nie pomagał mu w kąpieli.

Nie doczekawszy się pomocy, słoń jął polewać sobie grzbiet. Wciągał wodę i wyrzucał ją silną strugą. Czynił to jednak z wielką ostrożnością, aby nie uczynić krzywdy Baruszowi.

Chłopakowi znudziło się wkrótce, więc krzyknął:

– Ho-ho! Birara!

Słoń znowu podniósł uszy.

Jakto? Ma wychodzić na stromy brzeg, nie skończywszy toalety?

– Ho-ho, Birara! – powtórzył natarczywie Barusz.

Słoń nie ruszył się z miejsca.

Chłopak uderzył go pięścią w łeb i popędzał z okrzykiem:

– Ho-ho!

Bił piętami w szyję Birary i raz po raz tłukł go po głowie.

Słoń wysoko podniósł zwiniętą trąbę i chrapnął gniewnie.

Chłopak uderzył go raz jeszcze nogami i podniósł pięść, aby zadać mu ponowny cios.

Nie zdążył jednak.

Birara porwał go, podniósł nad głową, wstrząsnął, a po chwili, mrucząc głucho, już płukał go w rzece.

Skończywszy z tem, wsadził go sobie z powrotem na grzbiet i, łypiąc małemi oczkami, truchtem wbiegł na stromy brzeg.

Barasz, ociekający wodą, siedział cichutko, jak trusia.

Nauczka poskutkowała natychmiast, bo niecierpliwy chłopak obiecywał sobie w duchu, że nigdy już nie uderzy Birary.

Amra dotarł do domu w południe.

Oddawszy ojcu zarobione pieniądze, spytał:

– Co się u was stało? Oderwałeś mnie, ojcze, od roboty. Obawiam się, aby Barasz nie narobił jakichś głupstw, bo nie jest dostatecznie rozsądny.

Warora wydawał się zmieszanym.

Milczał długo, nie wiedząc, jak zacząć rozmowę z synem.

Wreszcie westchnął i oznajmił mu bez ogródek:

– Sprzedaję Birarę... Bassa z Garamu targował się ze mną długo... Stanęło na tem, że daje mi za słonia 500 rupij... Kupimy sobie drugie pole, Amra...

Chłopak zerwał się na równe nogi. Oczy pałały mu oburzeniem.

– Jeżeli sprzedasz Birarę, porzucę dom i pójdę w świat! – zawołał prawie groźnie.

Warora milczał.

Amra, podchodząc do ojca, mówił, zapalając się coraz bardziej:

– Sprzedać Birarę – starego przyjaciela, uczciwego, pracowitego i mądrego?! Jeżeli wy go nie lubicie, to ja go lubię i nie oddam Birary nikomu.... nikomu!... Bassa jest oszust, zwykły oszust!... Ja dam wam za słonia 600 rupij... zapłacę je za miesiąc... kupicie sobie wtedy pole i nowy pług!... 600 rupij!

– Ty zapłacisz 600 rupij? – zawołał Warora.

– Nie przeliczyłeś pieniędzy, które zarobiłem przez jeden tydzień... Jest tam prawie 100 rupij... zarabiam więcej od dziadka Bauli, a będę miał jeszcze więcej... Za miesiąc zapłacę ci 600 rupij... – mówił Amra, z wyrzutem patrząc na ojca.

Do rozmowy wtrąciła się matka.

– Poczekajmy trochę – rzekła – chłopak nigdy nie rzuca słów na wiatr... Może zapłaci... a wtedy będziemy mieli nowe pole, pług, a słoń zostanie tu, u nas...

– Zapłacę! – zawołał Amra i tupnął nogą.

– Amra zapłaci!... – wtórowały mu cienkiemi głosikami wystraszone Hubli i Radżori.

Na tem stanęło.

– A nie przeszkadzajcie mi tylko w pracy! – upomniał rodzinę chłopak, patrząc na wszystkich poważnym wzrokiem.

Pożegnawszy rodziców i małe siostrzyczki, poprawił opaskę na biodrach i szybkim krokiem opuścił chatę.

Amra spełnił obietnicę.

Nie widziano go w domu pięć tygodni prawie.

Pewnej niedzieli nagle zawitał. Przyjechał na słoniu.

Birara poznał zagrodę i ucieszył się na widok mieszkających w niej ludzi.

Dotykał ich trąbą, chuchał na nich i pomrukiwał łagodnie.

Amra przywiózł 600 rupij – ciężki worek, pełny dużych, srebrnych pieniędzy.

Przejeżdżając przez Surat, kupił upominki.

Warora dostał nową fajkę i paczkę tytoniu, Soncza – żółtą chustkę na głowę, a dziewczynki – karmelki.

– No! Nareszcie Birara jest już zupełnie nasz! – zawołał Amra, rozdawszy upominki. – Będziecie mieli pole i nowy, piękny, czerwoną farbą pomalowany pług. A nie mówcie już nigdy o sprzedaży Birary!

Ponieważ słoń stał obok i nadsłuchiwał, chłopak zwrócił się do niego:

– Co to za pomysł, mój staruszku, sprzedać takiego wiernego przyjaciela?!

Birara machnął uszami i trąbą, a potem chrząknął pojednawczo.

Z pewnością chciał powiedzieć:

– Już po wszystkiem, więc nie warto wspominać o tem...

Warora z podziwem patrzył na syna i rozmyślał.

Po chwili poklepał go po ramieniu i rzekł:

– Właściwie to Birara teraz do ciebie należy, Amra...

– Ech! – żachnął się chłopak. – Słoń jest nasz i pracuje sumiennie na całą rodzinę.

Birara znów machnął trąbą, łypnął oczkami i chrząknął cichutko.

– Niema o czem mówić! – taką myśl wyrażał głos łagodnego olbrzyma.

Amra spędził w domu cały dzień.

Najadł się wybornej polewki i placków, które tak smacznie przyrządzała matka.

Bawił się i dokazywał z siostrzyczkami.

Pomógł Sonczy napełnić wodą dużą kadź. Nakarmił Birarę, a potem zaprowadził go do kąpieli.

Chłopak pożegnał rodzinę późnym wieczorem i odjechał.

Birara długo oglądał się poza siebie.

Żal mu było zagrody, bo Soncza poczęstowała go bananami, a mała Radżori oddała mu swoją miseczkę z ocukrzonym ryżem.

Wiedział, że w dżungli nie ujrzy tych przysmaków.ROZDZIAŁ III. W DŻUNGLI.

Wyrąb lasu skończył się.

Drwale, kornakowie i inni robotnicy zostali zwolnieni.

Amra powrócił do Suratu. Nie znalazł tam żadnej pracy, więc podążył do domu.

W ciągu paru dni zorał wraz z Birarą oba pola, nazwoził drzewa dla matki.

Miał niepokój w duszy.

Musiał zarabiać na rodzinę. Tymczasem... wszelkie jego zabiegi o pracę spełzły na niczem.

Okręty w okresie długo trwających ulew nie zawijały do portu.

Biali ludzie w tej porze przerywali roboty leśne.

– Źle! – myślał Amra, stojąc pewnego razu przy słoniu na placyku Suratu. – Coby tu takiego wymyśleć?

Lecz, widać, ktoś inny – Miłosierny i Dobry – myślał o pracowitym, poczciwym chłopaku.

Przez placyk przechodziło właśnie kilku białych sahibów.

Jeden z nich przystanął nagle i przyjrzał się bacznie Birarze.

– Patrzcie! – zawołał. – Co za wspaniały okaz słonia! Gotów jestem zapłacić 100 rupij, jeżeli nie należy on do najszlachetniejszej rasy „Kumirja”!

– Kapitan ma zupełną słuszność! – zauważył komisarz policji portowej. – Jest to Birara, najlepszy słoń z całego wybrzeża.

Rozmawiając, zbliżyli się do chłopaka, opartego o nogę słonia.

– Gdzie jest kornak tego zwierzęcia? – spytał nieznajomy Anglik.

Amra, milcząc, dotknął palcem piersi.

– Ty?

Chłopak pochylił głowę.

– Jak możesz sobie poradzić z takim olbrzymem?! – zaśmiał się kapitan, który nigdy nie widział tak małego kornaka.

– Tak, jak każdy inny poganiacz! – odparł pewnym głosem Amra.

Nieznajomy Anglik bacznie przyglądał się chłopakowi.

Śmiała, spokojna twarz Amry i pełna godności postawa jego podobała się kapitanowi. Anglik uśmiechnął się do chłopca i spytał go:

– Czybyś nie zgodził się pracować w górach Satpury, mój mały?

– To zależy od tego, co mam robić i ile będę zarabiał, sahibie, – odpowiedział Amra z lekkim ukłonem.

– Dobra odpowiedź! – zaśmiał się nieznajomy i poklepał chłopca po ramieniu. – Będziesz zaganiał dzikie słonie do pułapki i oswajał je. Wyznaczę ci płacę po 8 rupij dziennie.

– Zarabiałem w lecie po 15, – mruknął chłopak, – teraz jednak o pracę trudno... Zgadzam się na 8 rupij, sahibie!

– Doskonale! – zawołał kapitan. – Bądź tu zaraz po południu. Pojedziemy razem...

– Rzekłeś, sahibie! – odpowiedział Amra. – Znajdziesz mnie tu po południu.

Istotnie wkrótce po śniadaniu na placyku zjawił się ten sam biały pan i, usadowiwszy się wygodnie na szerokim grzbiecie Birary, dał znak do wyruszenia.

Amra rzekł cicho:

– Birara, naprzód!

Słoń zamruczał i poszedł zwykłym dla siebie drobnym, śmiesznym truchtem.

– Posłuszne masz zwierzę! – zauważył Anglik. – Wytresowałeś go dobrze!

– Jest to słoń, którego odziedziczyłem po dziadku, sahibie, – objaśnił chłopak. – Nie mam z nim już żadnych kłopotów! Rozumie każde moje słowo. O, Birara – to dobry, wierny przyjaciel!

Zawiązała się długa rozmowa, z której Anglik dowiedział się od małego Hindusa o wszystkiem... Posłyszał o śmierci starego Bauli, o służbie Warory w pułku strzelców królewskich i o bitwie, w której stracił był stopę; Amra opowiedział kapitanowi o ciągle ciężko pracującej, chorowitej matce i dwuch siostrzyczkach Amry – płochliwej Hubli i śmiałej Radżori.

Dopiero na trzeci dzień dojechali podróżnicy do małej wioski górskiej, ukrytej w wąwozach grzbietu Satpury.

Inny Anglik – pomocnik sahiba – przygotował już tłum Hindusów i dwa słonie.

Amra z pogodą spoglądał na bezkształtne, niezgrabne i słabowite zwierzęta.

– Co za nędzne „duazala”!... – myślał Amra. – Nie dałbym za nie po 200 rupij.

Istotnie należały do drugorzędnej rasy słoni, – „duazala”, żyjących w Indjach.

Po jednodniowym wypoczynku Anglik, którego i tu wszyscy nazywali „kapitanem”, wyruszył wraz z Amrą do dżungli.

– Muszę zrobić wywiad, aby ułożyć plan łowów – rzekł do chłopaka.

Wąska ścieżka, wydeptana przez słonie, prowadziła do lasu.

Tu droga nagle się urywała.

Przed podróżnikami stanęła ściana kniei. Gąszcz otoczył ich.

Z wysokich figowców zwisały zielone pędy pnących roślin.

Bluszcze, dzikie wino i liany zielonym płaszczem okrywały stare drzewa.

Stały, niby grube, zielone kolumny.

Powikłana sieć krzaków, niedostępne zarośla bambusów, tamaryndów i palm na każdym kroku przegradzała drogę.

Zdawało się, że żadna istota nie przebrnie przez te haszcze.

Birara jednak szedł swym niezmiennym truchtem, prawie się nie zatrzymując.

Uginały się pod parciem jego potężnej piersi krzaki, pękały zwisające, mocne, jak sznury, liany, chyliły się i z trzaskiem padały młode drzewka, potrącane bokami olbrzyma.

Słoń przedzierał się przez najgęstszą gmatwaninę krzaków, trzcin i wysokich zgrzytliwych badyli; z niezwykłą zręcznością i sprytem kroczył wśród pni mahoni, palm, palisandrów i figowców; człapał po grząskich, cuchnących bagnach; ze zdumiewającą łatwością wchodził na strome zbocza górskie i z głośnem prychaniem przepływał rzeki, a nawet nieduże jeziorka leśne.

Kapitan nie spuszczał oczu z ziemi i pobliskich drzew.

Szukał śladów słoni, lecz nie spostrzegał ich.

– Cóż to? – mruczał Anglik. – Czyżby oszukał mnie radża Satpury?!

Amra nie umiał na to odpowiedzieć.

Przecież sam po raz pierwszy znalazł się w szczerej dżungli.

Odsłoniła ona przed nim cały świat tajemnic i dziwów bez liku.

Chłopak co chwila zadzierał głowę i wykrzykiwał w zachwycie:

– Patrz, patrz, sahibie! Małpki! I tam... i tu... tu, zupełnie blisko!

Brunatne i prawie czarne, rude i popielate o długich rękach i ciemnych pyszczkach zwierzątka śmigały w wyżynie, wdrapywały się na szczyty drzew i znikały tam, odzywając się ostrzegawczem rechotaniem.

W gąszczu traw i sitowia czołgały się długie, grube węże i kryły się pod pokracznemi pniami butwiejących drzew.

Zrzadka rozlegały się krzyki ptaków, które unikają niedostępnych haszczy.

Zagraża im tu ciągłe niebezpieczeństwo.

Małpy wykradają i zjadają im jajka, złożone w gniazdach, węże i drapieżne ptaki napadają na pisklęta, a na życie skrzydlatych mieszkańców lasu czyhają olbrzymie jadowite pająki i trujące, drapieżne stonogi.

Amra nie mógł spać po nocach.

Dżungla przerażała go.

Zdaleka dobiegało ponure miauczenie tygrysa i pantery, kryjącej się wśród skał.

Zawodziły żałośnie szakale, a odpowiadał im złośliwy chichot hjeny.

Jakieś szmery, szelesty i zgrzyty rozlegały się zewsząd.

Amra nadsłuchiwał trwożnie, wpatrywał się w mrok i coraz mocniej przyciskał się do nogi nieruchomo stojącego i czujnie węszącego słonia.

Birara zdradzał niepokój i miał się na baczności.

Zrzadka odzywały się ptaki nocne.

Z szelestem skrzydeł i cienkim piskiem śmigały wśród drzew duże nietoperze.

Pokrzykiwały bojaźliwie nagle obudzone małpki.

Coś pluskało w czarnej wodzie bagnistego jeziorka...
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: