Słońce w Chwale - ebook
Słońce w Chwale - ebook
Czym Ryszard III zasłużył sobie na to, by przejść do historii jako najbardziej znienawidzony władca Anglii?
Sharon Penman podejmuje swoją narracyjną wyprawę w wiek XV i dramatyczne czasy Wojny Dwóch Róż, wiedziona nie tylko historyczną ciekawością, lecz także pasją starcia się z mitem. Chce bowiem przywrócić dobre imię człowiekowi, który stał się uosobieniem nikczemności, przewrotności i bezwzględności w dążeniu do celu.
Poznajemy zatem Ryszarda Plantageneta, księcia Gloucester i króla Anglii jako dziarskiego, odważnego, lojalnego i wrażliwego rycerza, który po śmierci przegrał z wrogo spreparowaną pamięcią historyczną.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-801-1 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
luty 1982 roku
O ILE WYOBRAŹNIA jest siłą napędową każdej powieści, o tyle w przypadku literatury historycznej trzeba wesprzeć ją solidnymi podstawami faktograficznymi, zwłaszcza gdy chodzi o postać tak kontrowersyjną jak Ryszard III. Dlatego też starałam się o możliwie największą dokładność — umieszczając na przykład jakąś scenę w Windsorze tylko wtedy, gdy wiadomo, że moi bohaterowie byli tam właśnie tego dnia; sprawdzając, czy środa istotnie była środą, a także, czy szczegóły dotyczące zwyczajów w XV wieku są potwierdzone przez więcej niż jedno źródło. Przede wszystkim starałam się trzymać faktów niekontrowersyjnych, korzystając wszędzie, gdzie było to możliwe, z ówczesnych kronik. Jeśli zaś trafiałam na sprzeczne ze sobą świadectwa, wybierałam wersję najbardziej zgodną z tym, co wiemy na temat uczestniczących w danym zdarzeniu osób.
Niełatwo poskładać przeszłość z dostępnych nam fragmentów, zwłaszcza jeśli historię pisał zwycięzca. Aby oddzielić „tradycję” Tudorów od prawdy, szczególną uwagą obdarzyłam kroniki spisywane za życia Ryszarda czy zaraz po jego śmierci — z oczywistych przyczyn znacznie mniejszym zaufaniem darząc źródła typowo Tudorowskie.
Nie chcę przez to sugerować, że wszyscy historycy Tudorowscy byli płatnymi „najemnikami”, którzy celowo fałszowali fakty, aby dogodzić swoim patronom. Nie ulega jednak wątpliwości, że kronikarze piszący we wczesnych latach panowania Henryka Tudora musieli dobrze wiedzieć, kiedy opuszczali dziedzinę twardych faktów i wkraczali w krainę fikcji — jak chociażby nadworny dziejopis Henryka, Polydore Vergil, który zaprzeczał temu, że Ryszard kwestionował pozamałżeńskie pochodzenie swych bratanków, natomiast twierdził, że to jego brat Edward nie miał praw do tronu. Było to wierutnym łgarstwem. Podobnie całkowicie mija się z prawdą sir Thomas More, kiedy przypisuje Ryszardowi twierdzenie, że Edward był legalnie zaręczony z Elizabeth Lucy, jedną z wielu swych nałożnic. Wielu dowodziło potem, że nigdy nie było takich zaręczyn, obalając w ten sposób tezę jednego człowieka: właśnie More’a. Z czasem bladły wspomnienia rzeczywistych czynów i faktycznych zaniechań Ryszarda, a gdy już zabrakło tych, którzy byli ich naocznymi świadkami, historycy pozostali zdani tylko na owe stronnicze przekazy. W efekcie tacy autorzy jak Hall czy Holinshed — z których przede wszystkim korzystał Szekspir — wiedzieli tylko to, co podsunęli im przeróżni Vergilowie i More’owie.
Całą sprawę komplikuje również to, że średniowiecznym historykom wspólna była skłonność do upiększeń i przesady. W niczym chyba ich skłonność do przyozdabiania prawdy nie przejawiła się silniej niż w budowie mitu o kalectwie Ryszarda — na który to mit trzeba spojrzeć, pamiętając o ówczesnym przeświadczeniu, że skaza cielesna objawia skazę duchową, a ułomność cielesna jest manifestacją deprawacji moralnej. Żadna z kronik powstających w czasach Ryszarda — Croyland Chronicle, Arrivall, Warkwortha, Manciniego — nie wspomina o żadnej deformacji ciała Ryszarda, nie czyni też tego Philippe de Commines, który znał Ryszarda osobiście. Mamy opis postaci Ryszarda sporządzony przez niemieckiego szlachcica, który spotkał go w roku 1484, i nie występuje tam żadna wzmianka o jakichkolwiek nieprawidłowościach. Pierwsze ziarna mitu posiano po śmierci Ryszarda: to John Rous jako pierwszy wspomniał o tym, że prawe ramię króla miało jakoby górować nad lewym. (Poza tym Rous oznajmił także, że Ryszard dwa lata spoczywał w łonie matki). Następnie do pracy wziął się Thomas More. On także twierdził, że barki Ryszarda nie tworzyły linii prostej, w przeciwieństwie jednak do Rousa wyższym uczynił lewe ramię; ponadto lewicę opisał jako uschniętą, co byłoby znacznym upośledzeniem w trakcie walki wręcz — a skądinąd wiemy, że Ryszard bardzo dzielnie sprawiał się na polu bitwy. Wątek ten podchwycił i rozwinął w roku 1548 Hall, stanowczo już stwierdzając, że ciało Ryszarda było „strasznie zdeformowane”. Całości zaś dopełnił Szekspir, czyniąc z Ryszarda kulejącego garbusa o uschniętej ręce.
Natknęłam się na określenie historii jako procesu, w którym zawiłe prawdy przekształcają się w uproszczone fałsze — i przynajmniej w przypadku Ryszarda III jest to bardzo prawdziwe. Średniowieczne moralizatorstwo i stronniczość zostały tu wzmocnione przez świadome manipulacje, które służyły potrzebom politycznym Tudorów. Zbierając materiały do niniejszej książki, musiałam stale mieć w pamięci to, że każdy autor wprowadza swój własny skrót perspektywiczny, który zarówno może wzmacniać, jak i osłabiać wiarygodność autora. Gdy na przykład historycy o sympatiach Lancasterowskich informują, że Edouard Lancaster zginął na polu bitwy pod Tewkesbury, okazuje się to bardziej przekonujące, jeżeli to samo podaje kronikarz wynajęty przez Edwarda Yorka.
Pisząc o ludziach, którzy żyli przed pięciuset laty, musiałam korzystać z wyobraźni. Nigdy świadomie nie przeinaczałam podstawowych prawd, chociaż niekiedy musiałam rozmijać się z faktami. Na przykład w rozdziale 10 Księgi I dochodzi do konfrontacji Edwarda z Warwickiem w Middleham, chociaż gdzieś we wrześniu Edward przeniósł się z Middleham do zamku Pontefract; skorzystałam więc tu z licencji dramaturgicznej. Od czasu do czasu stawałam przed koniecznością „wypełniania luk”. Średniowieczni historycy nie zaprzątali sobie głowy szczegółami ważnymi dla dwudziestowiecznej autorki, nie wspominają więc, gdzie żyła Elżbieta Woodville po opuszczeniu klasztoru, który udzielił jej schronienia; nie zadbali też o to, aby podać dokładną datę urodzin syna Ryszarda i Anne. W takiej sytuacji sama musiałam proponować przemilczane przez nich konkrety.
Wymyśliłam tylko jedną z występujących w książce postaci: Véronique de Crécy. Ryszard odnalazł Anne przebraną za służącą i zadbał o bezpieczne miejsce dla niej w klasztorze, nic jednak nie wiemy o szczegółach jej zniknięcia, więc musiałam je sama skonstruować, między innymi wymyślając Brownellów. Poza tymi wyjątkami wszystkie inne postaci żyły naprawdę — chociażby wszyscy wymienieni z nazwiska opaci, szeryfowie, burmistrzowie, służący i tak dalej.
Tam, gdzie było to możliwe, usiłowałam portretować mych bohaterów tak, aby odpowiadali swym pierwowzorom. Nie było to szczególnie trudne w przypadku takich osób, jak Ryszard czy Edward, inne jednak postaci — zwłaszcza kobiece — nie zostały bardziej szczegółowo upamiętnione przez dziejopisów. Znamy tylko najbardziej podstawowe fakty z ich życia, co się więc tyczy reszty, musiałam zaprząc do pracy wyobraźnię, aby ożywić schematy, najczęściej nakreślone bardzo grubą kreską. Jeśli chodzi o kobiety, które powiły nieślubne dzieci Ryszarda — Kathryn i Johnny — to musiały one, rzecz jasna, istnieć, by wydać na świat potomstwo, ale nawet ich imiona się nie zachowały.
Inną z trudności, przed jakimi się staje, pisząc o rzeczywistych ludziach, jest konieczność interpretacji ich zachowań, chociaż rzetelnie mogliby je wyjaśnić tylko oni sami lub im współcześni. Dlaczego Edward tolerował niespolegliwość Jerzego i jego zmiany sojuszy? Dlaczego pozwolił mu na blokowanie planów małżeńskich Ryszarda i Anne? Jakieś wyjaśnienie musiałam zasugerować, z całą jednak pewnością sprawy mogły się mieć inaczej. Ale były też sytuacje zupełnie odmienne: gdy fakty były tak nieprawdopodobne, że mogłyby się wydawać fikcją. Jakiż powieściopisarz odważyłby się dzień śmierci Anne uczynić dniem zaćmienia słońca? Tak jednak faktycznie było, a dla londyńczyków stanowiło to nadnaturalne poświadczenie tego, że Ryszard bezprawnie sięgnął po koronę.
Co się tyczy jednej z największych tajemnic w życiu Ryszarda — czyli losu jego bratanków — nie wiemy, co tak naprawdę stało się z chłopcami. Historycy Tudorów zgodnie twierdzą, iż zamordowano ich na polecenie Ryszarda, tymczasem jeden z uznanych badaczy wiktoriańskich przekonująco argumentował za winą Henryka Tudora. Ba, nie brakło przecież i takich, którzy za najbardziej logicznego i prawdopodobnego sprawcę uważali księcia Buckingham. O ile Ryszard miał możliwości, o tyle jednak brakło mu motywu; Tudor miał motyw, ale nie dysponował takimi możliwościami; Buckingham zaś rozporządzał zarówno jednym, jak i drugim. Czyniąc winnym Buckinghama, opieram się wprawdzie na faktach, ale nie jest pewne, czy wystarczyłoby ich, aby przekonać ławę przysięgłych. Trzeba zresztą powiedzieć jasno, iż nie dysponujemy jednoznacznym dowodem na to, że chłopców istotnie zamordowano. W tej sytuacji odwoływać się możemy tylko do poszlak i zdrowego rozsądku. Najbardziej przekonuje mnie to, że zmarli za rządów Ryszarda i że nikt — z tego, co wiemy — nie widział ich żywych po 1483 roku. I chociaż niepodobna zgodnie z logiką prawniczą dowieść, że sprawcą ich śmierci był Buckingham, to kiedy przyjmiemy to za prawdę, wiele elementów układanki zaczyna do siebie pasować. Godne uwagi jest bez wątpienia to, że nikomu jak dotąd nie udało się wyjaśnić, dlaczego Ryszard — gdyby istotnie to on był winien śmierci swych bratanków — wybrał taki sposób pozbawienia ich życia, aby to jego czynił najbardziej podejrzanym. Dlaczego Elżbieta zgodziłaby się oddać swoje córki człowiekowi winnemu śmierci jej synów? Czemu Tomasz Grey zachował się tak, jak się zachował, i dlaczego Henryk Tudor, który zrobił wszystko, co mógł, aby zdyskredytować pamięć Ryszarda, nigdy nie posunął się do tego dewastującego oskarżenia i formalnie nie obwinił Ryszarda o zabicie bratanków? Historycy nie kłopoczą się o odpowiedź na te pytania, a tymczasem sięgają one sedna zdarzeń… i tajemnicy.
S.K.P.Dramatis personae¹
W roku 1459, gdy rozpoczyna się akcja tej książki, relacje między głównymi postaciami były następujące:
RÓD YORKÓW
Ryszard Plantagenet, książę Yorku
Cecylia Neville, jego małżonka
Edward, earl March, najstarszy syn
Edmund, earl Rutland, drugi syn
Jerzy, trzeci syn
Ryszard, najmłodszy syn, Dickon
Anna, księżna Exeter, najstarsza córka
Eliza, księżna Suffolk, druga córka
Małgorzata, najmłodsza córka
RÓD LANCASTERÓW
Henryk VI („Henryś”), król Anglii
Małgorzata Andegaweńska, królowa Anglii francuskiego rodu
Edouard, książę Walii, syn i następca
RÓD NEVILLE’ÓW
Ryszard Neville, earl Salisbury, brat Cecylii Neville
Ryszard Neville, earl Warwick, jego najstarszy syn
Anna Beauchamp, żona
Isabel Neville, starsza córka Warwicka
Anne Neville, młodsza córka Warwicka
Jan Neville, brat Warwicka
Izabela Inglethorpe, żona Jana
Jerzy Neville, biskup Exeter, brat Warwicka
Tomasz Neville, brat Warwicka
RÓD TUDORÓW
Jasper Tudor, brat przyrodni Henryka VI
Małgorzata Beaufort, żona Edmunda Tudora (brata przyrodniego Henryka VI), matka Henryka Tudora
Henryk Tudor, syn Małgorzaty Beaufort i Edmunda Tudora
Harry Stafford, książę Buckingham, powinowaty Edwarda i Richarda Plantagenetów
Henryk Beaufort, książę Somerset, powinowaty Henryka VI
Edmund Beaufort, jego brat
Jan Beaufort, brat Henryka i Edmunda
RÓD WOODVILLE’ÓW
Richard Woodville
Jacqeutta Woodville, jego żona
Elżbieta Woodville Grey, ich najstarsza córka
Antoni Woodville, faworyzowany brat Elżbiety
Katherine Woodville, młodsza siostra Elżbiety
Lionel, Edward, Richard i John — młodsi bracia Elżbiety
Tomasz Grey, najstarszy syn Elżbiety z małżeństwa z sir Johnem Greyem
Dick Grey, drugi syn Elżbiety z małżeństwa z sir Johnem Greyem
1. Ze względu na niejasności, które mogłyby czytelnikowi utrudnić lekturę, w polskim tłumaczeniu zastosowano następującą konwencję zapisu imion i nazwisk: Edward (z rodu Yorków) i Edouard (z rodu Lancasterów); Anna (z rodu Yorków) i Anne (z rodu Neville’ów) (przyp. tłum.).1
Ludlow
Wrzesień 1459 roku
RYSZARD POCZUŁ STRACH dopiero wtedy, kiedy ciemność zaczęła wciskać się w las. W gasnącym świetle drzewa przybierały groźne i obce kształty. Dostrzegł jakieś poruszenie w cieniu. Nisko rosnące gałęzie zagradzały mu drogę; mokre od deszczu liście zostawiły wilgotny ślad na jego policzku. Słyszał za sobą jakieś dźwięki i starał się nie zwalniać kroku, aż wreszcie potknął się o sterczące korzenie dębu i runął w mrok jak długi. Czuł, że sięgają po niego jakieś widma; coś przypalało mu szyję i wciskało twarz w mokrą ziemię. Leżał bez ruchu, ale jedynym dźwiękiem był nierówny odgłos jego własnego oddechu. Otworzył oczy: wpadł w zarośla, a więziły go tylko kolce i gałęzie, które złamały się pod ciężarem jego ciała.
Trwoga przestała go już dusić, jej fala odpływała, a on poczuł rumieniec wstydu na twarzy. Jak to dobrze, że nikt nie był świadkiem jego upadku. Pomyślał, że jest już za duży, aby tak łatwo wpadać w panikę; w końcu za osiem dni skończy siedem lat. Wygrzebał się z chaszczy i usiadł prosto. Po chwili namysłu poszukał schronienia pod rozpłatanym przez piorun bukiem. Wtulił się w pień i postanowił poczekać, aż znajdzie go Ned.
Nie wątpił w to, że Ned zacznie go szukać. Miał nadzieję, że zjawi się dość szybko. Czekając, próbował myśleć tylko o tym, co dzieje się za dnia, a nie o tym, co może się czaić w ciemności po drugiej stronie pnia.
Nie mógł pojąć, jak to możliwe, żeby tak piękny dzień nagle się zepsuł. Ranek wydawał się pełen cudownych obietnic. Joan wreszcie uległa jego naleganiom i zgodziła się wziąć go na przejażdżkę leśnymi ścieżkami wokół Whitcliffe, sądził więc, że nie może się już dziś zdarzyć nic radośniejszego. Jego podniecenie udzieliło się kucowi, który ochoczo reagował na jego zachęty i puścił się galopem, jeszcze zanim przekroczyli bramę w murach zewnętrznego zamku.
Podczas gdy Joan sunęła za nim jak cierpliwy, wierny cień, on coraz szybszym tempem gnał na swym małym wierzchowcu przez wioskę. Dwa razy okrążywszy rynek targowy, zręcznie przeskoczył nad starym psiskiem drzemiącym na ulicy prowadzącej do Broad Gate, a potem ściągnął wodze tuż przed małą kapliczką St Catherine przy Ludford Bridge. Ponieważ nigdzie nie mógł dostrzec Joan, oparł się o kamienny łuk i cisnął monetę w kłębiące się w dole wiry. Jeden z wioskowych chłopaków zapewniał go, że gdy to zrobi, spotka go wielkie szczęście. Moneta jeszcze nie znikła do końca w wodzie, a on już był pewien jak Pisma Świętego, że stanie się coś radosnego.
Drogą prowadzącą na południe do Leominster nadciągali jeźdźcy. Prowadził biały ogier z ciemną gwiazdą — ulubiony wierzchowiec ukochanego brata Ryszarda. Natychmiast ruszył ku nim z kopyta na swoim kucyku.
Ned był bez zbroi, a wiatr niczym wstęgi rozwiewał jego spłowiałe na słońcu brązowe loki. Jak zawsze górował nad swymi towarzyszami. Ryszard niewielu znał mężczyzn tak wysokich jak Ned, który miał ponad sześć stóp i trzy palce wzrostu. Był earlem March, lordem Wigmore i Clare, najstarszym z czterech synów księcia Yorku. W ten wrześniowy, jeszcze letni poranek nikogo bardziej nie pragnął spotkać. Gdyby tylko Ned na to pozwolił, Ryszard z chęcią jechałby przy nim od brzasku do zmierzchu.
Pomyślał, że Joan także uradowała się na widok Neda, bo jej twarz nagle nabrała barwy płatków róży. Podobnie jak inne dziewczęta zerkała na niego spod rzęs. Ryszard cieszył się z tego; bardzo zależało mu na opinii Joan, chciał więc, by polubiła jego brata. Piastunki, które miał wcześniej, zanim tej wiosny przybył do zamku Ludlow, w niczym nie przypominały Joan. Były surowe, mocno zaciskały usta, nigdy nie sadzały go sobie na kolanach ani nie żartowały. Joan tymczasem pachniała słonecznikami i miała śliczne włosy, tak miękkie i rude jak lisie futro. Zaśmiewała się z jego żartów i opowiadała pasjonujące historie o jednorożcach, rycerzach oraz krucjatach do Ziemi Świętej.
Widząc teraz, jak uśmiecha się na widok Neda, Ryszard najpierw poczuł błogie zadowolenie, a potem zalała go fala niezwykłej radości, gdyż niemal nie mógł uwierzyć w to, że Ned naprawdę z nimi pojedzie. On tymczasem wyraźnymi gestami odprawił swoich towarzyszy, a mając teraz przed sobą wizję całego dnia w towarzystwie osób, które kochał, nie mógł się nadziwić, dlaczego nigdy wcześniej nie cisnął z mostu monety.
To, co się dziś działo, przekraczało wszelkie jego oczekiwania. Ned był w świetnym nastroju i opowiadał Ryszardowi historie ze swego dzieciństwa, które razem z bratem Edmundem spędził w Ludlow. Zaproponował, że pokaże Ryszardowi, jak łowił węgorze w bystrych wodach Teme, a także obiecał zabrać go na targ, który miał się odbyć w Ludlow za cztery dni. Namawiał Joan, aby zdjęła podwikę, która skrywała jej włosy, by potem zręcznymi palcami uwolnić loki, które spłynęły na ramiona jak czerwono-złote sznury.
Ryszard nie mógł ochłonąć ze zdumienia, w jaki wprawiła go kaskada tego jaskrawego, gorącego koloru. Wiedział — jakżeby inaczej — że ludzie mówią o nieszczęściu, jakie sprowadzają czerwone włosy, teraz jednak nie pojmował dlaczego. Joan ze śmiechem pożyczyła od Neda sztylet, aby odciąć lok, który następnie owinęła w swoją chusteczkę i wepchnęła Ryszardowi za kaftan. Ned także chciał taki podarunek, ale Joan dziwnie się wzbraniała. Ryszard bobrował w koszu Joan, podczas gdy Ned i Joan spierali się o jego życzenie, a półgłosem rzucane słowa szybko zamieniły się w szepty i śmiechy. Kiedy Ryszard odwrócił się do nich, zobaczył Neda ze zdobycznym lokiem i Joan znowu w różanych rumieńcach.
Gdy słońce znalazło się dokładnie nad ich głowami, rozpakowali zawartość kosza Joan. Sztyletem Neda pokroili ser i chleb na spore kawałki. Ned zjadł najwięcej z nich, a potem podzielił się z Joan jabłkiem, które objadali po kawałku, aż został tylko ogryzek.
Potem leżeli na kocu Joan i szukali szczęśliwych koniczynek, a ponieważ wygrał Ryszard, w nagrodę dostał cukrowane łakocie. Słońce grzało, a powietrze wypełniał zapach wrześniowych kwiatów. Ryszard przewrócił się na brzuch, aby uciec od Neda, który łaskotał go w nos koniuszkiem kosmyka włosów Joan. Po chwili zasnął, a gdy się zbudził, leżał sam, opatulony kocem. Natychmiast się zerwał i zobaczył swojego kucyka oraz klacz Joan przywiązane do drzew po drugiej stronie polany, ale brakowało białego ogiera Neda.
Poczuł się bardziej dotknięty niż przestraszony. Uważał, że to nie w porządku zostawić go tak śpiącego, ale dorośli rzadko zachowywali się właściwie wobec dzieci i nic nie można było na to poradzić. Rozprostował koc i czekał, aż wrócą; nawet na chwilę nie zaświtała mu myśl, że mogłoby być inaczej. Pogrzebał w koszu, zjadł resztki chleba, a potem ułożył się na plecach i obserwował, jak formują się obłoki.
Szybko jednak mu się to znudziło, uznał więc, że chyba wolno mu rozejrzeć się trochę na polanie. Ku swej uciesze niemal natychmiast odkrył płytki strumyczek — cienką wstęgą wił się w trawie, aby potem zniknąć między drzewami. Położył się tuż przy jego brzegu i, obserwując przemykające w lodowatej wodzie srebrzyste strzałki, usiłował którąś pochwycić, ale niestety ani jednej nie złapał.
Właśnie wtedy spostrzegł lisa, który z drugiego brzegu strugi wpatrywał się w niego złocistymi ślepiami i stał tak nieruchomo, że prędzej można go było uznać za wyciosanego niż za zwierzę z krwi i kości. Ryszard też zastygł w bezruchu. Niecałe pół miesiąca temu na łące za wioską znalazł porzucone lisiątko i przez tydzień bez skutku usiłował je obłaskawić, a kiedy matka przez przypadek odkryła na jego dłoni ślady ząbków, dała mu do wyboru: albo sam wypuści zwierzątko na wolność, albo trzeba je będzie uwolnić. Teraz czuł podniecenie, pewien, że to ta sama znajda. Powolutku usiadł, wstał i zaczął rozglądać się za kamieniem, żeby suchą stopą przejść na drugą stronę, a tymczasem lis bez widocznego pośpiechu pobiegł w głąb lasu. Ośmielony tym zachowaniem Ryszard podążył za nim.
Godzinę później musiał się przyznać sam przed sobą, że zgubił nie tylko lisa, lecz także drogę. Zawędrował gdzieś daleko od polany, na której stały uwiązane konie. Ilekroć wołał Neda, jedyną odpowiedzią był szelest w zaroślach leśnych zwierząt, wystraszonych ludzkim głosem. Powoli zapadał zmierzch i chmury tworzyły coraz większe skupiska, a gdy ostatnie skrawki błękitu pokryła szarość, zaczął kropić ciepły deszcz. Wcześniej próbował zorientować się w swoim położeniu, obserwując wędrówkę słońca, bo wiedział, że Ludlow jest na wschodzie. Teraz jednak poczuł się kompletnie bezradny i powoli ogarniał go strach, który wraz z nadciągającą ciemnością zaczynał przeradzać się w panikę.
Nie miał pojęcia, ile czasu spędził pod bukiem. Wydawało mu się, że czas utracił swe właściwości, a każda minuta ciągnęła się w nieskończoność. Próbował liczyć od stu do jednego, ale w pamięci pojawiały się dziwne luki i nie mógł sobie przypomnieć liczb, które przecież powinien znać.
— Dickon¹! Odezwij się, jeśli mnie słyszysz!
Ulga była tak ogromna, że aż zakłuło go w gardle.
— Edmund! Tutaj! Tu jestem! — wrzasnął i już po chwili siedział na koniu brata.
Jedną ręką przytrzymując Ryszarda bezpiecznie na siodle, Edmund wycofał się z zarośli, pozwalając, by ogier sam znalazł sobie najlepszą drogę odwrotu. W świetle księżyca krytycznym wzrokiem ocenił wygląd brata.
— No, umorusany jesteś, co się zowie, ale czy nic ci się nie stało, Dickon?
— Nie — odrzekł Ryszard, a w jego uśmiechu więcej było wstydu niż pewności siebie. — Tylko zgłodniałem.
Edmund miał szesnaście lat i nie był tak miły jak Ned. Znacznie częściej się niecierpliwił, a sprowokowany mógł odpowiedzieć szybkim prztyczkiem w ucho.
— Jeszcze mi za to zapłacisz, braciszku. Możesz być pewny, że znam wiele przyjemniejszych zajęć na wieczór niż pałętanie się po lesie, żeby cię znaleźć. Gdy następnym razem przyjdzie ci do głowy uciekać, poczekam, żeby wilki pierwsze cię znalazły.
Ryszard nie zawsze wiedział, kiedy Edmund mówi serio, teraz jednak dostrzegł, że brwi zmarszczone są na niby, więc się roześmiał.
— Nie ma tutaj… — zaczął, ale potem w słowach brata coś go zaniepokoiło.
— Nigdzie nie uciekałem, Ed… Ja tylko pobiegłem za lisem… Za tym, pamiętasz, co go oswajałem… Czekałem, aż Ned wróci i… — Urwał i zerknął na Edmunda, przygryzając wargi.
— Powinienem był się domyślić — mruknął pod nosem Edmund, a potem dodał: — A to dureń! Przecież wie, co ojciec myśli o dogadzaniu sobie z kobietami z czeladzi! — Rzucił Ryszardowi przelotny uśmiech. — Nie masz pojęcia, o co mi chodzi, prawda? I bardzo dobrze. — Pokręcił głową, powtórzył raz jeszcze: „A to dureń”, a potem znienacka wybuchnął gromkim śmiechem.
Później przez jakiś czas jechali w milczeniu. Ryszard zrozumiał więcej, niż się Edmundowi wydawało: Ned zrobił coś, co bardzo nie spodoba się ojcu.
— A gdzie on jest, Edmundzie? — spytał tak markotnym głosem, że brat zwichrzył mu włosy w geście pocieszenia.
— Gdzie niby ma być? Szuka ciebie. Posłał tę twoją Joan do zamku po pomoc, gdy zrobiło się już ciemno, a oni ciągle nie mogli cię znaleźć. Połowa załogi i czeladzi od zmierzchu przetrząsa las.
I znowu zapadła cisza. Kiedy Ryszard zaczął rozpoznawać okolicę i wiedział już, że niebawem zobaczą Ludford Bridge, usłyszał, jak Edmund mówi w zamyśleniu:
— Nikt nie wiedział, co się stało. Ned został w lesie, a dziewka była tak roztrzęsiona, że z tego, co mówiła, nic się nie dało poskładać. Wszyscy myśleli, że gdzieś się wypuściłeś na własną rękę. — Zawahał się, a potem ciągnął tym niezwykłym tonem, jakim rozmawiają ze sobą dorośli. — Widzisz, Dickon, gdyby nasz pan ojciec dowiedział się, że Ned zostawił cię samego na łące, byłby bardzo nierad. Najbardziej wyklinałby oczywiście Neda, ale obawiam się, że dostałoby się także twojej Joan. Mógłby ją nawet przegnać.
— Nie! — Ryszard gwałtownie odwrócił się na siodle do Edmunda. — Ned nie zostawił mnie samego — zapewnił spiesznie. — To ja pognałem za tym lisem i…
— Jeśli to prawda, nie masz się co turbować o Neda i Joan. Przecież nikt nie będzie miał im za złe tego, co ty nabroiłeś. Ale pamiętaj, Dickon: gdzie twoja wina, tam też na ciebie spadnie kara.
Ryszard pokiwał głową.
— Wiem — szepnął i odwrócił wzrok, by spojrzeć w nurt rzeki pod mostem, gdzie wiele godzin temu cisnął na szczęście monetę.
— Hm, tak sobie myślałem, żeby cię spytać, Dickon… Może chciałbyś, żebym zrobił ci taki drewniany miecz, jak ma Jerzy? Nie mogę przyrzec, kiedy się do tego zabiorę, ale gdybyś chciał…
— Nie, wcale nie musisz tego robić! I tak nic nie powiem na Neda! — przerwał bratu Ryszard głosem pełnym urazy, ale skulił się trochę, gdy z ciemności wychynęły mury zamku.
Edmund był widocznie zaskoczony, ale potem uśmiechnął się, przygryzając usta.
— Przepraszam, mój błąd — powiedział, spoglądając na młodszego brata z tą rozbawioną miną, jaką mają dorośli, gdy odkrywają, że dzieci nie muszą być tylko utrapieniem — które trzeba znosić do czasu, aż dorosną na tyle, by się rozumnie zachowywać — lecz mogą się też okazać osobami godnymi szacunku.
Kiedy zbliżali się do zwodzonego mostu, po którym można było bezpiecznie pokonać fosę najeżoną szpiczastymi palami, pochodnie zapłonęły, aby zasygnalizować szczęśliwy powrót Ryszarda. W chwili gdy wjeżdżali na wewnętrzny dziedziniec, matka już czekała na nich na ganku, skąd wchodziło się do wielkiej sali. Edmund ściągnął wodze, zdjął z siodła małego Ryszarda i podał go matce. Porozumiewawczym uśmiechem pożegnał brata — niezmiernie uradowanego, że przynajmniej zyskał bezwarunkową aprobatę Edmunda.
RYSZARD SIEDZIAŁ NA STOLE w komnacie tak blisko kominka, że czuł na policzku gorąco bijące od ognia. Skrzywił się, gdy matka namoczoną w winie szmatką przemywała mu zadrapania na twarzy i szyi, ale bez protestu poddawał się zabiegom. Właściwie był nawet zadowolony, że zyskał sobie tyle jej uwagi, niewiele bowiem było okazji, gdy własnoręcznie zajmowała się jego skaleczeniami. Normalnie robiłaby to Joan, ale teraz zbyt była wzburzona, aby pomagać. Z oczyma zaczerwienionymi i napuchniętymi trzymała się z tyłu, od czasu do czasu tylko podchodząc i głaszcząc Ryszarda po włosach, ale tak nieśmiało, jakby pozwalała sobie na coś nagle jej wzbronionego.
Ryszard patrzył na nią rozradowany, bo nawet imponowało mu, że tak płakała z jego powodu. Jej jednak nie radowały wyrazy jego sympatii, a kiedy z pewnym ociąganiem opowiedział matce, że sam odłączył się od Neda i Joan, aby gonić za lisiątkiem, dziewczyna, nie wiadomo dlaczego, znowu wybuchła płaczem.
— Ponoć zostaniesz zamknięty za karę w lochu pod wielką salą: w ciemności i ze szczurami.
Brat Jerzy usiadł jak najbliżej, aby przemówić zaraz po tym, jak matka oddali się od stołu. Niebiesko-zielonymi oczyma uważnie wpatrywał się teraz w Ryszarda, który ukrył odruchowy dreszcz. Nie mógł pokazać Jerzemu, jak panicznie boi się szczurów, wtedy bowiem mógł być pewny tego, że znajdzie jednego w łóżku.
Na ratunek pospieszył mu Edmund, który nachylił się nad Jerzym, podając swój kubek z rozcieńczonym winem, aby Ryszard pociągnął łyk, a jednocześnie mrucząc:
— Uważaj, Jerzy, co gadasz, bo sam kiedyś wylądujesz w lochu.
Jerzy spojrzał wojowniczo, ale nie ośmielił się odszczeknąć, gdyż wcale nie był pewien, czy rozsierdzony Edmund nie zrealizuje swojej groźby. Wolał trzymać język za zębami. Chociaż za miesiąc kończył dopiero dziesięć lat, już zdążył wyrobić sobie spryt pozwalający przeżyć.
Ryszard odstawił kubek Edmunda gwałtownie, aż wino chlusnęło na blat, i pospiesznie zsunął się na podłogę. Nareszcie usłyszał głos, którego tak wyczekiwał.
Edward zsiadał właśnie z konia przed normańską kaplicą pod wezwaniem Marii Magdaleny. Dostrzegł Ryszarda, gdy ten jak strzała wypadł przez drzwi, i w trzech wielkich susach pokonał dzielący ich dystans, po czym zamknął brata w uścisku, od którego mogły popękać kości. Podrzucił chłopca w górę i na wyprostowanych ramionach zawiesił go sobie wysoko nad głową.
— Jezu, aleś ty mi napędził stracha, mały! Cały i zdrów?
— Wszystko z nim dobrze — zapewnił Edmund, który stanął w drzwiach i spoglądał z góry na brata klęczącego obok malca wzrokiem pełnym ironicznego rozbawienia, które tamten z niepokojem podchwycił. — Jest cały i zdrów — powtórzył Edmund — coś mi się jednak widzi, że nie upiecze mu się to szwendanie po lesie. Ponoć zgubił się, goniąc za jakimś przeklętym lisem. Ale po co ci to mówię, Ned, przecież tam byłeś, prawda?
— Pewnie, że byłem — odparł chłodno Edward. Usta mu zadrgały, a potem jak na komendę i on, i Edmund zgodnie się roześmiali. Szybko się wyprostował, wziął Ryszarda na ręce i, niosąc go przez podwórze, mruknął: — Na lisa polowałeś, tak? — Ryszard niepewnie pokiwał głową, nie spuszczając wzroku z twarzy Edwarda. — Niełatwo cię utrzymać na miejscu, Dickon, ale za to potrafisz dochować wiary — rzekł cicho Edward. Ich oczy spotkały się, a kiedy Ryszard zobaczył uśmiech brata, doznał wspaniałego poczucia bycia zaufanym konspiratorem.
Ku zdumieniu Ryszarda ledwie w komnacie zjawił się Edward, Joan natychmiast z niej czmychnęła, nie miał jednak czasu zastanawiać się nad jej dziwnym postępowaniem, gdyż brat znowu usadził go na stole ze słowami:
— Czekaj, niech no ci się przypatrzę. — Postał chwilę, kręcąc głową, a potem rzekł ironicznie: — Wygląda to tak, jakbyś się szarpał z jeżynowym krzewem.
Ryszard roześmiał się na całe gardło.
— Bo tak było — przyznał, a potem zadarł głowę, gdy poczuł na sobie dotyk matki.
Ta badawczo wpatrywała się w najstarszego syna. Odpowiedział obojętnym spojrzeniem, leciutko tylko się uśmiechając, a ona w końcu rzuciła tylko:
— Miałeś szczęście, Edwardzie, naprawdę wielkie szczęście.
— Jakoś nigdy go ono nie odstępuje, ma mère — zauważył lakonicznie Edmund.
— Najwidoczniej we mnie gustuje — chętnie zgodził się Edward, a cofając się, tak uniósł łokieć, aby na pozór nieumyślnie trącić jego rękę i wylać trochę trunku. Edmund był jednak równie szybki i zdążył tak przechylić czarę, że napój spłynął bratu na rękaw kaftana.
— Edwardzie! Edmundzie! Ten wieczór najmniej ze wszystkich nadaje się na zbytki!
W wyrzucie matki tyle było niezwykłej pasji, że popatrzyli na nią zdumieni.
— Ale przecież to najzręczniej nam wychodzi, ma mère — odparował Edmund, chcąc żartem udobruchać rodzicielkę.
Edward, czując, że chodzi o coś poważnego, zmarszczył czoło.
— A czym ten wieczór się wyróżnia, ma mère? Przecież Dickonowi nic się nie stało, skąd więc twoja irytacja?
Nie odpowiedziała od razu, tylko przez chwilę przenosiła wzrok z jednego na drugiego.
— Znasz się na ludziach, Edwardzie — rzekła w końcu. — Chciałam o tym mówić dopiero jutro. Podczas gdy obaj szukaliście Ryszarda, otrzymaliśmy wiadomość od mego brata.
Młodzieńcy wymienili spojrzenia. Ich wuja, earla Salisbury, spodziewano się w tym tygodniu w Ludlow na czele wojsk z północy, aby dołączyli do ludzi ich ojca i tych, którzy niebawem mieli nadciągnąć z Calais pod dowództwem ich kuzyna earla Warwick, syna Salisbury’ego.
— W Blore Heath, na północ od Shrewsbury, wpadł w zasadzkę zastawioną przez wojska królowej. Wasi kuzyni Tomasz i Jan zostali wzięci do niewoli, ale memu bratu i innym udało się przebić. Wysłał umyślnego, żeby nas o tym uprzedzić; ma być tutaj jutro wieczorem.
Zapadła cisza, którą Edward przerwał słuszną uwagą:
— Jeśli królowa chce wojny, nie będzie trzymała armii w Coventry, lecz pomaszeruje na Ludlow, i to całkiem rychło.
Księżna Yorku przytaknęła.
— Tak, Edwardzie, zapewne ruszy na Ludlow. Mniemam, że niechybnie to właśnie nastąpi.
1. Staroangielski odpowiednik Ryszarda, zarejestrowany na jednym z jego portretów, który podpisano: Dickon of York (przyp. tłum.).