- W empik go
Słońce w lwie - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
16 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Słońce w lwie - ebook
Zaufaj swojemu sercu, a wtedy wszystko stanie się prostsze.
Malwina, Sylwia i Wiktoria to trzy przyjaciółki z małej mazurskiej wsi Pietruchy, które próbują wyjść na prostą i wreszcie rozpocząć nowy rozdział w życiu. Malwina zmaga się z bezdusznym systemem sądowniczym i prawniczą sitwą, Sylwia – z nieuleczalną chorobą, a Wiktoria – z byłym partnerem, który ponownie pragnie wkupić się w jej łaski. Każda z tych niezwykle silnych kobiet szuka sposobu, by pokonać własne demony, jednocześnie starając się doceniać każdą chwilę szczęścia. I nie wiadomo, co pomaga im w tym bardziej – przyjaźń czy… kosmiczna energia.
Sylwia wyglądała na szczęśliwą. Kręcone jasnoblond włosy miała upięte wysoko w pociągającym artystycznym nieładzie, a mimo to robiła wrażenie nad wyraz uporządkowanej. Malwina dorównywała jej dziś wzrostem, ale wyłącznie dlatego, że włożyła buty na sześciocentymetrowych obcasach, a jej przyjaciółka miała na stopach baleriny. Juliusz i Maks żywo dyskutowali. Prawdę mówiąc, docinali sobie jak za dawnych, szkolnych lat, używając swoich starych przezwisk, co widocznie bawiło ich obu. Tylko Malwina była małomówna.
Malwina, Sylwia i Wiktoria to trzy przyjaciółki z małej mazurskiej wsi Pietruchy, które próbują wyjść na prostą i wreszcie rozpocząć nowy rozdział w życiu. Malwina zmaga się z bezdusznym systemem sądowniczym i prawniczą sitwą, Sylwia – z nieuleczalną chorobą, a Wiktoria – z byłym partnerem, który ponownie pragnie wkupić się w jej łaski. Każda z tych niezwykle silnych kobiet szuka sposobu, by pokonać własne demony, jednocześnie starając się doceniać każdą chwilę szczęścia. I nie wiadomo, co pomaga im w tym bardziej – przyjaźń czy… kosmiczna energia.
Sylwia wyglądała na szczęśliwą. Kręcone jasnoblond włosy miała upięte wysoko w pociągającym artystycznym nieładzie, a mimo to robiła wrażenie nad wyraz uporządkowanej. Malwina dorównywała jej dziś wzrostem, ale wyłącznie dlatego, że włożyła buty na sześciocentymetrowych obcasach, a jej przyjaciółka miała na stopach baleriny. Juliusz i Maks żywo dyskutowali. Prawdę mówiąc, docinali sobie jak za dawnych, szkolnych lat, używając swoich starych przezwisk, co widocznie bawiło ich obu. Tylko Malwina była małomówna.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-538-0 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Życie człowieka utkane jest z różnego rodzaju przędzy.
Pastelowy, żywy kordonek to wypad na lody z kimś, kogo darzy się dużym szacunkiem lub miłością. Każda kolorowa kulka lodów odpowiada innemu smakowi, a słodycz barwy może odzwierciedlać różnorodne walory smakowe delikatesu. Konsystencja lodowej masy zależna jest od jej temperatury, a my w ramionach ukochanej osoby topniejemy jak te lody bądź kostniejemy, jeśli relacja jest wyjątkowo chłodna. Rozpływamy się w marzeniach nam tylko znanych, każde z tych marzeń natomiast ma określony zapach, fakturę, temperaturę, smak i wszystkie przymioty, jakie tylko jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.
Mulina to relacje raczej luźne i łatwiejsze do rozdzielenia na pojedyncze włókna, a więc lody z kolegami z pracy i spotkania integracyjne. Mulina jest bardziej połyskliwa niż kordonek, ale w praniu może stracić blask, a nawet puścić farbę.
Zwykłe, bawełniane, lniane lub poliestrowe nici do szycia to dni powszednie, z których powstaje mocne połączenie wszystkich wątków naszego życia, czasami urwanego, kiedy przeciągniemy lub za mocno pociągniemy za sznurek, a bywa, że człowiek ma żywot przyciasny, jakby nosił źle skrojony płaszcz przeciwdeszczowy. Gdy taki przyodziewek uszyć z niewłaściwej materii, zbiegnie się potem pod wpływem wilgoci naszych łez lub spłowieje w kurzu zapomnienia.
Lniany szpagat, gęsto najeżony raniącymi dłonie wypustkami to praca i relacje natury zawodowej. Kiedy za dużo bierzemy w swoje ręce, oczekując, że doceni to ten, kogo być może odciążamy, to po wszystkim możemy czuć się bardzo niepocieszeni. Praca zbyt ciężka czyni nasze dłonie szorstkimi, i ani się obejrzymy, jak podobnie niedelikatne staną się nasze słowa. Lniany sznur jednak jest niezbędny, gdy chcemy utkać sobie mocną i dobrze trzymającą podstawę pod nasz przyszły arras. Ten niestety będziemy mogli podziwiać i docenić dopiero pod koniec życiowego dzieła.
Życie to trudne rzemiosło. Bywa, że początkowo nasze wybory zdają się w pełni logiczne i dokładnie przemyślane, a gdy patrzymy na określony fragment z perspektywy czasu, widzimy w tej tkaninie liczne braki, urwane nici lub wielkie dziury, bo tych części widzieć nie chcemy, a może wręcz nie możemy na nie patrzeć, jak na ludzi tam przedstawionych.
Różnej grubości nici, sznury i liny nas wiążące to tak zwane więzy. Rodzinne, zawodowe… najczęściej jednak rodzinne – te trzymają najsilniej. Choć przywykliśmy do rozumienia tych powiązań w znaczeniu czysto pozytywnym – bo mówi się, że im silniej jesteśmy z kimś związani, tym lepiej – to życie może zweryfikować tę wartość i wyraźnie unaocznić nam prawdę. Więzy bywają krępujące lub blokujące nam rozwinięcie skrzydeł czy choćby odejście od tego, do czego jesteśmy tak mocno przywiązani, a co nie służy ani nam, ani tym, z którymi jesteśmy związani, bo nieraz trudno na pierwszy rzut oka ocenić, że sprawa grubymi nićmi szyta. Rodzinne pęta trzymają nas nieraz w przestarzałych i niszczących przekonaniach, a mniej ścisłe – zabraniają od nich zbyt daleko odejść.
Bzdura? Przypuśćmy, że od urodzenia słyszymy, iż z dziada pradziada chłopcy w naszej rodzinie zostają lekarzami. W rzeczywistości być może dopiero od dwóch pokoleń tak jest, ale nasz los jest z góry przesądzony i biada chłopcu z takiej rodziny, który marzy o karierze baletowej. Możliwe, że taki człowiek będzie dobrym lekarzem, ale czy tak dobrym, jak ten, który lekarzem jest z zamiłowania?
Mocne liny są jednakże niezbędne do stworzenia solidnych ram, którymi okalamy nasze rzemiosło, nie zawsze potrzebnie, bo to tak czy inaczej swoiste ograniczenie nakazujące się w tych ramach trzymać i nie ważyć się ich przekroczyć.
Jesteśmy tkaczami mającymi czółno we własnych rękach, a tymczasem normy społeczne ukształtowane są w ten sposób, że gdy już wolno nam – w pełni odpowiedzialnie i zgodnie z obowiązującym prawem – podejmować samodzielne decyzje, co determinuje mityczna „osiemnastka”, mamy za sobą cały szereg decyzji podjętych za nas, nierzadko wbrew naszej woli lub z jej pominięciem, i wówczas wolno nam iść własną drogą, ale tylko tam, dokąd nam każą, bo wciąż jesteśmy zależni finansowo, mieszkaniowo, emocjonalnie i na dziesiątki innych sposobów.
Takie życie – mówimy często, wzruszamy ramionami, jakbyśmy jednak chcieli coś z siebie strącić, i ruszamy wyszywać. Gdy się za bardzo zapędzimy, głos z tyłu głowy zaczyna nagle gadać i przypominać, że nie tak cię wychowano. I gada on tak jak ojciec lub matka. Gada to, co tamci sami słyszeli i co ich samych ograniczało. Gada w autobusie, pod prysznicem, dniem, nocą, rano i wieczorem. Nie słychać go, a gada. Bez przerwy przypomina, co robił dziadek w twoim wieku, jak należy albo nie wypada, w co się ubierać, a co zdjąć, jak siedzieć, chodzić i co jeść.
Lody. Kiedy chcesz sobie w spokoju zjeść twoje ulubione kordonkowe lody koloru beżowego, o smaku orzechowym i lekko już rozpływającej się konsystencji, lody pachnące jak nic innego tego dnia lub nawet w ciągu kilku ostatnich dni, lekko śmietankowe i wyczekane od rana, nagle dopada cię ten pieprzony głos i gada, że znajomy stryja twojego kolegi zjadł kiedyś orzechowe lody, dostał uczulenia i umarł w okrutnych męczarniach. Kolor lodów blednie. Konsystencja przypomina cieknące z kartonu zepsute mleko. Delikatny w dotyku kordonek zmienia się w drapiący gardło szpagat i nagle dusi cię i zbiera ci się na wymioty, a orzechowy smak wydaje się w ustach lepką serwatką. I już wiesz! Znajomemu stryja też w ten sposób obrzydzono lody! Obrzydzono mu je tak bardzo, że ze złości rozwalił krosno i przestał tkać!
Ileż razy obrzydzano nam rzeczy, z którymi samemu sobie nie radzono? Do dziewczyny bez kwiatka?! Kto to słyszał? Z jednym kwiatkiem?! Jak to wygląda? Z różami?! Za wcześnie na róże! Z tulipanami?! Zwiędną, zanim doniesiesz. Zanim wszystkim dogodzisz, ze szczęśliwego związku nici, bo ktoś jednak nie słuchał rad i poszedł do niej raz z różami, raz z jednym kwiatkiem, raz z tulipanami, a raz bez kwiatków. Dostajesz zaproszenie na ślub i nie wiesz, co zrobiłeś nie tak. Potem spotykasz ich mniej lub bardziej szczęśliwych i może kurwica cię bierze, że on liże twoje lody.
Patrzymy wstecz na nasz wyrób, a tam jakaś poszarpana plama, bo gdy człowiek tak się miota, to i ścieg byle jaki, i wytrzymałość mocno wątpliwa. Nici neuronowe w mózgu zaczynają się żarzyć, przepalać, a potem tlą się i gasną niczym jasne latarnie wzdłuż drogi, którą już nie pójdziemy. Aktywujemy nową ścieżkę, ale w pamięci pozostaje kwaśny smak zimnych ogni i ostry zapach dymu wypalenia. Już wiemy, że żadna scena wyszyta na naszej tkaninie nie będzie dla nas tak ważna, w żadną nie włożymy tyle starania i do żadnej nie będziemy tak często wracać z pytaniem, czemu wzór nie wyszedł taki, jak tego chcieliśmy. Poprawki nie będzie. Teraz czas zająć się wypełnianiem kolejnej, nieozdobionej jeszcze przestrzeni. Lniany sznurek, choć szorstki i nieraz raniący, odpowiednio mocno, ale niezbyt gęsto spleciony daje solidną bazę pod to, co wydziergamy jako następne oraz jakiego rodzaju, kolorów i grubości przędzy użyjemy.
Rzucasz się więc w wir pracy. Dzieło twojego życia upstrzone jest teraz setkami, tysiącami, milionami śladów szczurzych łap, a z rzadka odcisku ciężkiej łapy szefowskiej na twoich plecach, przypominającej, że dobra robota. Robota nie zawsze jest dobra, bo znienacka zauważasz, że nie masz czasu na terapię, z której wynika, żeś pracoholik. To byłyby złote nitki ozdabiające twój gobelin, złote myśli i idee tych, którzy już poznali to, czego ty jeszcze nie znasz.
Wydarzenia szczególnie trudne, jak rozstania, śmierć bliskich, utrata pracy czy nadużycia seksualne, wymagają wzmocnienia psychicznego. Bez tego ani rusz. Na dobre zarzucimy szycie. Tu już bawełniane przędziwo nie wystarczy. Nie wytrzyma. Tu niezbędne okazuje się użycie nici stalowej. A kiedy już raz użyjemy tego twardego materiału, będzie on przetykał nasz dywanik coraz gęściej, aż ślady jego użycia dostrzeżemy w postaci stalowych pasm we włosach.
Niekiedy przystanie obok jakiś typ, popatrzy na nasze dzieło, potem na swoje, a następnie znowu na nasze, na podobieństwo przechodnia, co to na skraju jezdni rozgląda się raz w lewo, potem w prawo, a następnie jeszcze raz w lewo, by zapewnić sobie bezpieczeństwo, i stwierdza z całą pewnością, że twoje bardziej się nadaje do zapewnienia bezpieczeństwa, materialnego choćby. Może twoje jest bardziej ozdobne, a może charakteryzuje się daleko większą dbałością o szczegóły, może twój wyrób jest bardziej szykowny, bo inwestujesz weń znacznie więcej energii i zaangażowania. W każdym razie gap, kierowany zawiścią, zazdrością bądź krwawą żądzą zysku bez ponoszenia kosztów, dochodzi znienacka do wniosku, że pała żarliwą chęcią posiadania takiego jak twoje, a dokładniej rzecz ujmując: twojego. I dzieje się rzecz nieprzewidziana. Oto grabieżca przestaje w zupełności zajmować się swoim, co doprowadza to, co już stworzył, do stopniowego upadku. Ty wciąż pracujesz nad swoim dziełem, zatem, choć drań nici ci plącze i kądziel po kryjomu rwie, a wątek supła, sam traci więcej niż ty. Teraz przechodzień wkłada starania w twoje. Pomimo iż to trud daremny, lisem podszyty i wątpliwie moralny, energia złoczyńcy, cała jego moc, płynie w twoją stronę. W przyrodzie nic nie ginie, a żądza niszczenia to bardzo energochłonne stworzenie. Kiedy już się nasyci czynami tamtego, musi to gdzieś zwrócić, a zwróci tobie, bo rzecz dzieje się tutaj. Na twoim. Tak czy inaczej się dzieje, prawda stara jak świat unaocznia, że ten, kto niszczy, sam niczego nie miał, nie ma i mieć nie będzie. Waśnie na każdą skalę, czy to międzyludzkie, czy międzypaństwowe, chłoną mnóstwo energii. Podwórza pustoszeją, infrastruktura podupada, a wszędzie tylko ruiny, kurz i chwasty. I niejednokrotnie krew. Tej nie sposób zmyć z rąk. Potem nadchodzi pora odbudowy i tu konfrontujemy się z drugą, jak świat starą, prawdą: ten, kto dobrze gospodarował przed wojną, staje na nogi o własnych siłach. Jak często wymaga się potem, a przynajmniej oczekuje, że dźwignie i tego drugiego. Bo albo bierzemy się do dzieła i gospodarka wre, albo siedzimy bezczynnie, gramy rolę nieporadnego dziecięcia i beznamiętnie czekamy na wyręczenie we wszystkich lub co najmniej w większości obowiązków. Bo atakowanie, zawłaszczanie cudzego i niszczenie atakuje, zawłaszcza i niszczy agresora, co wydaje się go niepomiernie dziwić. Narobił się taki, nasnuł planów, nocami nie sypiał, a potem spracowane niecnymi czynami dłonie ma aż popękane. Ze złości. Budzi się któregoś ranka z ręką w nocniku.
Żadna praca nie idzie na marne. Choć miewamy silne wrażenie, że świat, los lub inne pojęcie, jest niesprawiedliwe, to jednak jakaś niepojęta zasada czuwa i widzi wszystko. Wszystko, a szczególnie dba o czyny podłe. Te, najchętniej i pod różnymi groźbami ukrywane za kotarą milczenia, strachu, poczucia winy czy wstydu, z boku zasłonięte, doskonale widać z góry, a logiczne jest, że coś – lub ktoś – co intuicyjnie określamy siłą wyższą, patrzy na wszystko z góry, wszystko widzi, wszystko wie i wszystko rozumie. Podobno również o wszystkim decyduje, a ponieważ tak jest, a siła wyższa – jakkolwiek ją nazwać – posiada mądrość (tak mówią) wielokrotnie przekraczającą pojmowanie człowieka, warto zaufać, że wie, co robi. Szydełkujemy, gdy mamy szydełkować, kiedy naszą robótkę trzeba ozdobić kilkoma perłami łez, czynimy to, a jak trzeba, tkamy, szyjemy lub dziergamy na drutach, bo różnorodność jest fascynująca, nie jest monotonna, jest ciekawa, a nie nudna.
Co parę lat przydarza się przymus odpoczynku. Intensywne poczynania, choć pełne animuszu i skupienia, wymagają odskoczni i albo rozumiemy to sami, albo nastąpi akt przymusu. Rzucamy wszystko i jak w transie poddajemy się czemuś, czego początkowo może zupełnie nie rozumiemy. Oddalamy się od tego, co dotąd tworzyliśmy, a to po to, aby doznać olśnienia. Otóż to, co doskonale widać z odległości, umyka naszemu postrzeganiu, choćbyśmy wytężali wzrok i inne zmysły, bo z bliska, owszem, dokładnie widać szczegóły. Weźmy taki gobelin, na który gapimy się jak sroka w gnat, z nosem przytkniętym do materii. Widzimy wówczas powierzchnię nitek, a nawet mocne sznureczki osnowy. Czuć nawet ich zapach, łatwo sprawdzić nasze dokonanie palcami i posłuchać, jak szeleści, gdy się je pociera. Im bardziej wnikliwie badamy jego detale, tym bardziej umyka nam wzór całości. Pojęcia nie mamy, jakie sceny czy wzory przedstawia, kto gra pierwsze skrzypce, a kto pociąga za sznurki. Z dystansu – a nabieramy go wprost proporcjonalnie do siły przymusu – widzimy, kto zanieczyścił nasz produkt, wlazłszy ubłoconymi buciorami w nasze, oraz kto, co i czym przekonując, wyciągnął coś z naszego. Widzimy również, kto tu i ówdzie podskubał nasze bez naszej woli i wiedzy, a także kto i ile zamiótł pod dywan. Doznajemy oświecenia i widzimy wszystko, co umykało naszej uwadze, gdy zaślepieni dzierganiem i troską o dostatek przędziwa, angażowaliśmy się za bardzo. Widzimy potrzebujące naprawy rozdarcia, przyglądamy się bezwzględnie żądającym rozwiązań supłom i zaczynamy rozumieć. Próbując zadowolić innych, nie skupialiśmy wcale się na tym, co sami pragnęliśmy stworzyć. Z dystansu paru, parunastu lub kilkudziesięciu lat wyraźnie dostrzegamy, jak często wybór włókna należał do tych, którym uwierzyliśmy, że takie będzie dla nas najlepsze. Dostrzegamy i to, że nożyczki, naparstek i krosno ktoś podmienił nam na wysłużone i zupełnie nieprzydatne, ale w głębi duszy czujemy, że bezczynność jest nieznośna i pewnie w końcu nas zabije. Rozglądamy się. Parę narzędzi jednak zostało. Urywamy nici trzymające nas przy starym i zaczynamy nowe. Teraz już nie przetniemy nożyczkami, więc przegryzamy nić jak zbyt długo trzymającą pępowinę i plujemy sobie w brodę. Lepiej późno niż wcale – wzdychamy, a potem łatamy, uzupełniamy, cerujemy, zwężamy lub poszerzamy. Toż to nasze i chcemy, żeby było jak najlepsze!
Nie poddajemy się. Szyjemy dalej. Teraz już nie szastamy materiałem – wszystko musi być skrojone na miarę naszych potrzeb. Nauczyliśmy się, jak dociąć, żeby nie pruć. Nauczeni błędami i poprawkami chcemy coś skroić. I to dobrze. Czasu coraz mniej i wszystkie łatki widać jak na dłoni. O, tam ktoś dał plamę, a gdzie indziej rzucił taką wiązankę, że do dziś kichamy od alergii na jej pyłki. Ładne kwiatki! Lepiej wszystko umiemy i rozumiemy, bo szyjemy nie pierwszy raz i już wiemy, że czasami szkoda fastrygi. Już wiemy, że noc, którą zmarnowaliśmy na haftowanie, nieraz odbija się nam czkawką. Teraz ani naparstka! Bo to było przegięcie. Spróbuj szyć skrzywioną igłą, to zrozumiesz. Już nie prujemy jak szalony krawiec. Delektujemy się dotykiem muliny, a i kordonek doceniamy coraz bardziej. Każdy kolejny szew przeszywamy z rozwagą i dobroczynną wdzięcznością.
Tamci już nie szyją, więc cieszmy się szyciem!
Żeby było nieco łatwiej, czasami używamy ostrego rylca kształtującego coraz to wyraźniejszą geomorfologię naszej twarzy. Zaczyna się wokół oczu i mawia się, że to ze śmiechu. A ty, jeśli nie dasz się wpuścić w maliny, dostrzeżesz łatwo, że twoja twarz podczas gorzkiego płaczu wykrzywia się niemal identycznie jak przy radosnym śmiechu. Usta się rozciągają na boki i widać między nimi zęby, powieki mocno się przymrużają. Nawet dźwięki artykułowane przez twoje struny głosowe mogą być do siebie podobne zarówno przy rzęsistym śmiechu, jak i przy spazmatycznym szlochu. Może w tym drugim przypadku nieco niższe.
Emocje towarzyszą nam bowiem bez przerwy niczym profesjonalny serwis. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Siedem dni w tygodniu. Jeszcze przed narodzeniem odczuwamy humory matki, a nawet osób znajdujących się w jej otoczeniu. Stwierdzili to naukowcy, a nam pozostaje im wierzyć. We śnie emocje nas nie opuszczają. Nie ulega wątpliwości, że tak jest, kiedy śnimy koszmar, ale jeżeli sen mamy spokojny, to towarzyszy nam spokój, a ten również jest emocją. Obserwując śpiące dzieci, zyskujemy dowód na to, że we śnie nasze pociechy się uśmiechają i robią przeróżne miny, a zatem coś dzieje się w ich polu emocjonalnym. Coś przeżywają. Sami nieraz budzimy się spoceni, przerażeni lub rozanieleni. Nawet gdy budzimy się zmęczeni, to dopisuje nam uczucie zniechęcenia. Coś czujemy.
Dopóki dotyczą nas emocje, dopóty doświadczamy, odbieramy bodźce – żyjemy, a więc czółno i wątek w dłonie! Imajmy się wszelkich narzędzi, jakie mamy pod ręką! Urozmaicajmy nasze dzieło na każdy sposób, jaki tylko sobie wymarzymy! Niech to będzie najdoskonalsze dzieło, na jakie nas stać!
Niech to będzie arcydzieło!
Życie człowieka utkane jest z różnego rodzaju przędzy.
Pastelowy, żywy kordonek to wypad na lody z kimś, kogo darzy się dużym szacunkiem lub miłością. Każda kolorowa kulka lodów odpowiada innemu smakowi, a słodycz barwy może odzwierciedlać różnorodne walory smakowe delikatesu. Konsystencja lodowej masy zależna jest od jej temperatury, a my w ramionach ukochanej osoby topniejemy jak te lody bądź kostniejemy, jeśli relacja jest wyjątkowo chłodna. Rozpływamy się w marzeniach nam tylko znanych, każde z tych marzeń natomiast ma określony zapach, fakturę, temperaturę, smak i wszystkie przymioty, jakie tylko jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.
Mulina to relacje raczej luźne i łatwiejsze do rozdzielenia na pojedyncze włókna, a więc lody z kolegami z pracy i spotkania integracyjne. Mulina jest bardziej połyskliwa niż kordonek, ale w praniu może stracić blask, a nawet puścić farbę.
Zwykłe, bawełniane, lniane lub poliestrowe nici do szycia to dni powszednie, z których powstaje mocne połączenie wszystkich wątków naszego życia, czasami urwanego, kiedy przeciągniemy lub za mocno pociągniemy za sznurek, a bywa, że człowiek ma żywot przyciasny, jakby nosił źle skrojony płaszcz przeciwdeszczowy. Gdy taki przyodziewek uszyć z niewłaściwej materii, zbiegnie się potem pod wpływem wilgoci naszych łez lub spłowieje w kurzu zapomnienia.
Lniany szpagat, gęsto najeżony raniącymi dłonie wypustkami to praca i relacje natury zawodowej. Kiedy za dużo bierzemy w swoje ręce, oczekując, że doceni to ten, kogo być może odciążamy, to po wszystkim możemy czuć się bardzo niepocieszeni. Praca zbyt ciężka czyni nasze dłonie szorstkimi, i ani się obejrzymy, jak podobnie niedelikatne staną się nasze słowa. Lniany sznur jednak jest niezbędny, gdy chcemy utkać sobie mocną i dobrze trzymającą podstawę pod nasz przyszły arras. Ten niestety będziemy mogli podziwiać i docenić dopiero pod koniec życiowego dzieła.
Życie to trudne rzemiosło. Bywa, że początkowo nasze wybory zdają się w pełni logiczne i dokładnie przemyślane, a gdy patrzymy na określony fragment z perspektywy czasu, widzimy w tej tkaninie liczne braki, urwane nici lub wielkie dziury, bo tych części widzieć nie chcemy, a może wręcz nie możemy na nie patrzeć, jak na ludzi tam przedstawionych.
Różnej grubości nici, sznury i liny nas wiążące to tak zwane więzy. Rodzinne, zawodowe… najczęściej jednak rodzinne – te trzymają najsilniej. Choć przywykliśmy do rozumienia tych powiązań w znaczeniu czysto pozytywnym – bo mówi się, że im silniej jesteśmy z kimś związani, tym lepiej – to życie może zweryfikować tę wartość i wyraźnie unaocznić nam prawdę. Więzy bywają krępujące lub blokujące nam rozwinięcie skrzydeł czy choćby odejście od tego, do czego jesteśmy tak mocno przywiązani, a co nie służy ani nam, ani tym, z którymi jesteśmy związani, bo nieraz trudno na pierwszy rzut oka ocenić, że sprawa grubymi nićmi szyta. Rodzinne pęta trzymają nas nieraz w przestarzałych i niszczących przekonaniach, a mniej ścisłe – zabraniają od nich zbyt daleko odejść.
Bzdura? Przypuśćmy, że od urodzenia słyszymy, iż z dziada pradziada chłopcy w naszej rodzinie zostają lekarzami. W rzeczywistości być może dopiero od dwóch pokoleń tak jest, ale nasz los jest z góry przesądzony i biada chłopcu z takiej rodziny, który marzy o karierze baletowej. Możliwe, że taki człowiek będzie dobrym lekarzem, ale czy tak dobrym, jak ten, który lekarzem jest z zamiłowania?
Mocne liny są jednakże niezbędne do stworzenia solidnych ram, którymi okalamy nasze rzemiosło, nie zawsze potrzebnie, bo to tak czy inaczej swoiste ograniczenie nakazujące się w tych ramach trzymać i nie ważyć się ich przekroczyć.
Jesteśmy tkaczami mającymi czółno we własnych rękach, a tymczasem normy społeczne ukształtowane są w ten sposób, że gdy już wolno nam – w pełni odpowiedzialnie i zgodnie z obowiązującym prawem – podejmować samodzielne decyzje, co determinuje mityczna „osiemnastka”, mamy za sobą cały szereg decyzji podjętych za nas, nierzadko wbrew naszej woli lub z jej pominięciem, i wówczas wolno nam iść własną drogą, ale tylko tam, dokąd nam każą, bo wciąż jesteśmy zależni finansowo, mieszkaniowo, emocjonalnie i na dziesiątki innych sposobów.
Takie życie – mówimy często, wzruszamy ramionami, jakbyśmy jednak chcieli coś z siebie strącić, i ruszamy wyszywać. Gdy się za bardzo zapędzimy, głos z tyłu głowy zaczyna nagle gadać i przypominać, że nie tak cię wychowano. I gada on tak jak ojciec lub matka. Gada to, co tamci sami słyszeli i co ich samych ograniczało. Gada w autobusie, pod prysznicem, dniem, nocą, rano i wieczorem. Nie słychać go, a gada. Bez przerwy przypomina, co robił dziadek w twoim wieku, jak należy albo nie wypada, w co się ubierać, a co zdjąć, jak siedzieć, chodzić i co jeść.
Lody. Kiedy chcesz sobie w spokoju zjeść twoje ulubione kordonkowe lody koloru beżowego, o smaku orzechowym i lekko już rozpływającej się konsystencji, lody pachnące jak nic innego tego dnia lub nawet w ciągu kilku ostatnich dni, lekko śmietankowe i wyczekane od rana, nagle dopada cię ten pieprzony głos i gada, że znajomy stryja twojego kolegi zjadł kiedyś orzechowe lody, dostał uczulenia i umarł w okrutnych męczarniach. Kolor lodów blednie. Konsystencja przypomina cieknące z kartonu zepsute mleko. Delikatny w dotyku kordonek zmienia się w drapiący gardło szpagat i nagle dusi cię i zbiera ci się na wymioty, a orzechowy smak wydaje się w ustach lepką serwatką. I już wiesz! Znajomemu stryja też w ten sposób obrzydzono lody! Obrzydzono mu je tak bardzo, że ze złości rozwalił krosno i przestał tkać!
Ileż razy obrzydzano nam rzeczy, z którymi samemu sobie nie radzono? Do dziewczyny bez kwiatka?! Kto to słyszał? Z jednym kwiatkiem?! Jak to wygląda? Z różami?! Za wcześnie na róże! Z tulipanami?! Zwiędną, zanim doniesiesz. Zanim wszystkim dogodzisz, ze szczęśliwego związku nici, bo ktoś jednak nie słuchał rad i poszedł do niej raz z różami, raz z jednym kwiatkiem, raz z tulipanami, a raz bez kwiatków. Dostajesz zaproszenie na ślub i nie wiesz, co zrobiłeś nie tak. Potem spotykasz ich mniej lub bardziej szczęśliwych i może kurwica cię bierze, że on liże twoje lody.
Patrzymy wstecz na nasz wyrób, a tam jakaś poszarpana plama, bo gdy człowiek tak się miota, to i ścieg byle jaki, i wytrzymałość mocno wątpliwa. Nici neuronowe w mózgu zaczynają się żarzyć, przepalać, a potem tlą się i gasną niczym jasne latarnie wzdłuż drogi, którą już nie pójdziemy. Aktywujemy nową ścieżkę, ale w pamięci pozostaje kwaśny smak zimnych ogni i ostry zapach dymu wypalenia. Już wiemy, że żadna scena wyszyta na naszej tkaninie nie będzie dla nas tak ważna, w żadną nie włożymy tyle starania i do żadnej nie będziemy tak często wracać z pytaniem, czemu wzór nie wyszedł taki, jak tego chcieliśmy. Poprawki nie będzie. Teraz czas zająć się wypełnianiem kolejnej, nieozdobionej jeszcze przestrzeni. Lniany sznurek, choć szorstki i nieraz raniący, odpowiednio mocno, ale niezbyt gęsto spleciony daje solidną bazę pod to, co wydziergamy jako następne oraz jakiego rodzaju, kolorów i grubości przędzy użyjemy.
Rzucasz się więc w wir pracy. Dzieło twojego życia upstrzone jest teraz setkami, tysiącami, milionami śladów szczurzych łap, a z rzadka odcisku ciężkiej łapy szefowskiej na twoich plecach, przypominającej, że dobra robota. Robota nie zawsze jest dobra, bo znienacka zauważasz, że nie masz czasu na terapię, z której wynika, żeś pracoholik. To byłyby złote nitki ozdabiające twój gobelin, złote myśli i idee tych, którzy już poznali to, czego ty jeszcze nie znasz.
Wydarzenia szczególnie trudne, jak rozstania, śmierć bliskich, utrata pracy czy nadużycia seksualne, wymagają wzmocnienia psychicznego. Bez tego ani rusz. Na dobre zarzucimy szycie. Tu już bawełniane przędziwo nie wystarczy. Nie wytrzyma. Tu niezbędne okazuje się użycie nici stalowej. A kiedy już raz użyjemy tego twardego materiału, będzie on przetykał nasz dywanik coraz gęściej, aż ślady jego użycia dostrzeżemy w postaci stalowych pasm we włosach.
Niekiedy przystanie obok jakiś typ, popatrzy na nasze dzieło, potem na swoje, a następnie znowu na nasze, na podobieństwo przechodnia, co to na skraju jezdni rozgląda się raz w lewo, potem w prawo, a następnie jeszcze raz w lewo, by zapewnić sobie bezpieczeństwo, i stwierdza z całą pewnością, że twoje bardziej się nadaje do zapewnienia bezpieczeństwa, materialnego choćby. Może twoje jest bardziej ozdobne, a może charakteryzuje się daleko większą dbałością o szczegóły, może twój wyrób jest bardziej szykowny, bo inwestujesz weń znacznie więcej energii i zaangażowania. W każdym razie gap, kierowany zawiścią, zazdrością bądź krwawą żądzą zysku bez ponoszenia kosztów, dochodzi znienacka do wniosku, że pała żarliwą chęcią posiadania takiego jak twoje, a dokładniej rzecz ujmując: twojego. I dzieje się rzecz nieprzewidziana. Oto grabieżca przestaje w zupełności zajmować się swoim, co doprowadza to, co już stworzył, do stopniowego upadku. Ty wciąż pracujesz nad swoim dziełem, zatem, choć drań nici ci plącze i kądziel po kryjomu rwie, a wątek supła, sam traci więcej niż ty. Teraz przechodzień wkłada starania w twoje. Pomimo iż to trud daremny, lisem podszyty i wątpliwie moralny, energia złoczyńcy, cała jego moc, płynie w twoją stronę. W przyrodzie nic nie ginie, a żądza niszczenia to bardzo energochłonne stworzenie. Kiedy już się nasyci czynami tamtego, musi to gdzieś zwrócić, a zwróci tobie, bo rzecz dzieje się tutaj. Na twoim. Tak czy inaczej się dzieje, prawda stara jak świat unaocznia, że ten, kto niszczy, sam niczego nie miał, nie ma i mieć nie będzie. Waśnie na każdą skalę, czy to międzyludzkie, czy międzypaństwowe, chłoną mnóstwo energii. Podwórza pustoszeją, infrastruktura podupada, a wszędzie tylko ruiny, kurz i chwasty. I niejednokrotnie krew. Tej nie sposób zmyć z rąk. Potem nadchodzi pora odbudowy i tu konfrontujemy się z drugą, jak świat starą, prawdą: ten, kto dobrze gospodarował przed wojną, staje na nogi o własnych siłach. Jak często wymaga się potem, a przynajmniej oczekuje, że dźwignie i tego drugiego. Bo albo bierzemy się do dzieła i gospodarka wre, albo siedzimy bezczynnie, gramy rolę nieporadnego dziecięcia i beznamiętnie czekamy na wyręczenie we wszystkich lub co najmniej w większości obowiązków. Bo atakowanie, zawłaszczanie cudzego i niszczenie atakuje, zawłaszcza i niszczy agresora, co wydaje się go niepomiernie dziwić. Narobił się taki, nasnuł planów, nocami nie sypiał, a potem spracowane niecnymi czynami dłonie ma aż popękane. Ze złości. Budzi się któregoś ranka z ręką w nocniku.
Żadna praca nie idzie na marne. Choć miewamy silne wrażenie, że świat, los lub inne pojęcie, jest niesprawiedliwe, to jednak jakaś niepojęta zasada czuwa i widzi wszystko. Wszystko, a szczególnie dba o czyny podłe. Te, najchętniej i pod różnymi groźbami ukrywane za kotarą milczenia, strachu, poczucia winy czy wstydu, z boku zasłonięte, doskonale widać z góry, a logiczne jest, że coś – lub ktoś – co intuicyjnie określamy siłą wyższą, patrzy na wszystko z góry, wszystko widzi, wszystko wie i wszystko rozumie. Podobno również o wszystkim decyduje, a ponieważ tak jest, a siła wyższa – jakkolwiek ją nazwać – posiada mądrość (tak mówią) wielokrotnie przekraczającą pojmowanie człowieka, warto zaufać, że wie, co robi. Szydełkujemy, gdy mamy szydełkować, kiedy naszą robótkę trzeba ozdobić kilkoma perłami łez, czynimy to, a jak trzeba, tkamy, szyjemy lub dziergamy na drutach, bo różnorodność jest fascynująca, nie jest monotonna, jest ciekawa, a nie nudna.
Co parę lat przydarza się przymus odpoczynku. Intensywne poczynania, choć pełne animuszu i skupienia, wymagają odskoczni i albo rozumiemy to sami, albo nastąpi akt przymusu. Rzucamy wszystko i jak w transie poddajemy się czemuś, czego początkowo może zupełnie nie rozumiemy. Oddalamy się od tego, co dotąd tworzyliśmy, a to po to, aby doznać olśnienia. Otóż to, co doskonale widać z odległości, umyka naszemu postrzeganiu, choćbyśmy wytężali wzrok i inne zmysły, bo z bliska, owszem, dokładnie widać szczegóły. Weźmy taki gobelin, na który gapimy się jak sroka w gnat, z nosem przytkniętym do materii. Widzimy wówczas powierzchnię nitek, a nawet mocne sznureczki osnowy. Czuć nawet ich zapach, łatwo sprawdzić nasze dokonanie palcami i posłuchać, jak szeleści, gdy się je pociera. Im bardziej wnikliwie badamy jego detale, tym bardziej umyka nam wzór całości. Pojęcia nie mamy, jakie sceny czy wzory przedstawia, kto gra pierwsze skrzypce, a kto pociąga za sznurki. Z dystansu – a nabieramy go wprost proporcjonalnie do siły przymusu – widzimy, kto zanieczyścił nasz produkt, wlazłszy ubłoconymi buciorami w nasze, oraz kto, co i czym przekonując, wyciągnął coś z naszego. Widzimy również, kto tu i ówdzie podskubał nasze bez naszej woli i wiedzy, a także kto i ile zamiótł pod dywan. Doznajemy oświecenia i widzimy wszystko, co umykało naszej uwadze, gdy zaślepieni dzierganiem i troską o dostatek przędziwa, angażowaliśmy się za bardzo. Widzimy potrzebujące naprawy rozdarcia, przyglądamy się bezwzględnie żądającym rozwiązań supłom i zaczynamy rozumieć. Próbując zadowolić innych, nie skupialiśmy wcale się na tym, co sami pragnęliśmy stworzyć. Z dystansu paru, parunastu lub kilkudziesięciu lat wyraźnie dostrzegamy, jak często wybór włókna należał do tych, którym uwierzyliśmy, że takie będzie dla nas najlepsze. Dostrzegamy i to, że nożyczki, naparstek i krosno ktoś podmienił nam na wysłużone i zupełnie nieprzydatne, ale w głębi duszy czujemy, że bezczynność jest nieznośna i pewnie w końcu nas zabije. Rozglądamy się. Parę narzędzi jednak zostało. Urywamy nici trzymające nas przy starym i zaczynamy nowe. Teraz już nie przetniemy nożyczkami, więc przegryzamy nić jak zbyt długo trzymającą pępowinę i plujemy sobie w brodę. Lepiej późno niż wcale – wzdychamy, a potem łatamy, uzupełniamy, cerujemy, zwężamy lub poszerzamy. Toż to nasze i chcemy, żeby było jak najlepsze!
Nie poddajemy się. Szyjemy dalej. Teraz już nie szastamy materiałem – wszystko musi być skrojone na miarę naszych potrzeb. Nauczyliśmy się, jak dociąć, żeby nie pruć. Nauczeni błędami i poprawkami chcemy coś skroić. I to dobrze. Czasu coraz mniej i wszystkie łatki widać jak na dłoni. O, tam ktoś dał plamę, a gdzie indziej rzucił taką wiązankę, że do dziś kichamy od alergii na jej pyłki. Ładne kwiatki! Lepiej wszystko umiemy i rozumiemy, bo szyjemy nie pierwszy raz i już wiemy, że czasami szkoda fastrygi. Już wiemy, że noc, którą zmarnowaliśmy na haftowanie, nieraz odbija się nam czkawką. Teraz ani naparstka! Bo to było przegięcie. Spróbuj szyć skrzywioną igłą, to zrozumiesz. Już nie prujemy jak szalony krawiec. Delektujemy się dotykiem muliny, a i kordonek doceniamy coraz bardziej. Każdy kolejny szew przeszywamy z rozwagą i dobroczynną wdzięcznością.
Tamci już nie szyją, więc cieszmy się szyciem!
Żeby było nieco łatwiej, czasami używamy ostrego rylca kształtującego coraz to wyraźniejszą geomorfologię naszej twarzy. Zaczyna się wokół oczu i mawia się, że to ze śmiechu. A ty, jeśli nie dasz się wpuścić w maliny, dostrzeżesz łatwo, że twoja twarz podczas gorzkiego płaczu wykrzywia się niemal identycznie jak przy radosnym śmiechu. Usta się rozciągają na boki i widać między nimi zęby, powieki mocno się przymrużają. Nawet dźwięki artykułowane przez twoje struny głosowe mogą być do siebie podobne zarówno przy rzęsistym śmiechu, jak i przy spazmatycznym szlochu. Może w tym drugim przypadku nieco niższe.
Emocje towarzyszą nam bowiem bez przerwy niczym profesjonalny serwis. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Siedem dni w tygodniu. Jeszcze przed narodzeniem odczuwamy humory matki, a nawet osób znajdujących się w jej otoczeniu. Stwierdzili to naukowcy, a nam pozostaje im wierzyć. We śnie emocje nas nie opuszczają. Nie ulega wątpliwości, że tak jest, kiedy śnimy koszmar, ale jeżeli sen mamy spokojny, to towarzyszy nam spokój, a ten również jest emocją. Obserwując śpiące dzieci, zyskujemy dowód na to, że we śnie nasze pociechy się uśmiechają i robią przeróżne miny, a zatem coś dzieje się w ich polu emocjonalnym. Coś przeżywają. Sami nieraz budzimy się spoceni, przerażeni lub rozanieleni. Nawet gdy budzimy się zmęczeni, to dopisuje nam uczucie zniechęcenia. Coś czujemy.
Dopóki dotyczą nas emocje, dopóty doświadczamy, odbieramy bodźce – żyjemy, a więc czółno i wątek w dłonie! Imajmy się wszelkich narzędzi, jakie mamy pod ręką! Urozmaicajmy nasze dzieło na każdy sposób, jaki tylko sobie wymarzymy! Niech to będzie najdoskonalsze dzieło, na jakie nas stać!
Niech to będzie arcydzieło!
więcej..