- W empik go
Słoneczna strona księżyca - ebook
Słoneczna strona księżyca - ebook
Ile pięknych chwil może się zmieścić w 66 latach życia? Historia Oli udowadnia, że tylko od nas zależy, jak wykorzystamy dany nam czas. Dorastanie w siermiężnych latach PRL-u, obserwowanie fascynujących przemian gospodarczych i społecznych, korzystanie z upragnionej wolności i mierzenie się z jej konsekwencjami… Ola na naszych oczach dojrzewa, przechodzi liczne metamorfozy i raz po raz weryfikuje swoje poglądy, a wokół niej dzieje się historia przez duże H. Ta pełna ciepłego humoru i optymizmu opowieść wzrusza, dodaje odwagi i przekonuje, że szczęście można dostrzec w tym, co pozornie zwykłe i banalne – trzeba tylko spojrzeć z odpowiedniej perspektywy.
Znakomita opowieść, napisana z genialnym poczuciem humoru, z wielkim dystansem do siebie i dzikiego, otaczającego ją świata. Indywidualne, a zarazem niesamowicie uniwersalne ujęcie tematu.
Dorota Sobaszkiewicz, polonistka, biznesmenka, autorka cyklu bajek dla dzieci
Aleksandra Grabowska-Szych
Urodzona w 1955 roku, od zawsze związana z ukochanym Poznaniem. Radczyni prawna, joginka, podróżniczka, jedynaczka, żona, matka, babcia, przyjaciółka, utopijna optymistka, ostatnio aktorka, a od niedawna pisarka. Po przejściu w 2016 roku na emeryturę postanowiła robić tylko same przyjemne rzeczy i niezmiennie jej się to udaje.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-737-2 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Epoka: oseska
Kolor: bordowej koszuli buntownika
_Na początku nic nie było…_
_Tylko przestrzeń ciemna, pusta –_
_Wtem jej czarne błysły oczy_
_I różowe, świeże usta._
Adam Asnyk, _Na początku_
Ola powstała pewnej ciepłej, pogodnej, wakacyjno-sierpniowej nocy na pomoście w Mikołajkach, przy dźwięku fal uderzających o trzciny, podczas podróży poślubnej Jurka i Anny, zwanej Hanką. Zza ramienia męża przyszła Mama Oli ujrzała rój meteorów – drobiny Perseidów, rozsypujące się po całym niebie i traktując je jako grad spadających gwiazd, wypowiedziała w myślach życzenie:
– Żeby w tej chwili powstała moja córeczka Ola.
I stało się. I tak powstała Ola.
A po dziewięciu miesiącach, przed Wielkanocą, Hanka pojechała do swojej mamy, żeby wypastować parkiety w całym mieszkaniu na pierwszym piętrze żółtej kamienicy w Małym Miasteczku z zabytkową studnią na rynku. Z powodu wysiłku poród nastąpił szybciej i w Wielką Sobotę, w dniu liczby mistrzowskiej 33, w okresie wyżu demograficznego, pół roku przed narodzinami najbogatszego człowieka świata i pół roku przed pierwszym czytaniem uznanego za nieprzyzwoity _Skowytu_ Allana Ginsberga, na ogromnym drewnianym sypialnym łożu Anna (zwana Hanką) powiła drobną istotkę, która otrzymała imię Ola.
Olę na świat wydobył szczupły, zasadniczy, z wąsem jak ryżowa szczotka, dostojny lekarz – Dziadek Oli, a starszy brat Hanki, Zbyszek – przyszły ksiądz, zapalony karciarz i hodowca zwierząt domowych – bardzo się denerwował i w kółko powtarzał:
– Hanka, proszę, pospiesz się, krowa by się szybciej ocieliła.
Tamtego kwietniowego południa Tato Oli, młody prawnik, wędrował ulicami Wielkiego Miasta, nieświadomy tych zdarzeń. Pamiętajcie bowiem, iż były to jeszcze czasy bez telefonów komórkowych.
Po dwóch miesiącach od urodzenia Ola, zawinięta w leciutki kocyk, przyjechała pociągiem razem z Mamą do dużego miasta, które od tamtego dnia stało się na zawsze Miastem Oli. Zamieszkali we troje w przestronnym, czystym, przechodnim pokoju w domu przy ulicy Garbary, najmowanym od czasów studenckich przez Tatę Oli od dwóch ekscentrycznych pań w nieokreślonym wieku – Miry, grubego kakaludka z czarnym wąsem i z mocno owłosionym całym ciałem i Femy, wyglądającej jak wysuszona śliwka, chudej gidei. Obie prawie zawsze ubrane były w kwieciste suknie i równie kwieciste fartuchy. Od pierwszego momentu, kiedy naprzemiennie brały małą Olę na ręce, pokochały ją miłością zaborczą, wielką i dozgonną.
I tak oto kolejne trzy lata Ola spędziła głównie w ich towarzystwie. Gdy tylko mogła, wymykała się z pokoju (perfekcyjnie i pedantycznie wysprzątanego przez Mamę) w inny wymiar – przez skrzypiące drzwi na drugą stronę tajemnicy, do drugiego końcowego pokoju. Stanowił przeciwieństwo pokoju Oli, był pełen mocnych czerwono-bordowych kolorów, geranium w doniczkach, pelargonii w zielonych skrzynkach na oknie, rozrzuconych wokół maszyny do szycia skrawków materiału, sztalug, obrazów, zapachu terpentyny i gotowanej czarnej herbaty. Kiedy Ola przekraczała linię demarkacyjną dwóch światów, od razu czuła się kochana i akceptowana. Mira zazwyczaj siedziała przy maszynie i szyła coś dla dalszych i bliższych sąsiadek, popijając z termosu gęsty, gorzki czaj, od którego nos uciekał jej na tył głowy, a Fema malowała na rozpiętych na blejtramach płótnach obrazy z potworami i nieziemskimi smokami o wielu głowach, pełnych wykrzywionych pysków. Ola chętnie siadała na jej kolanach i patrzyła, jak tworzy okrutne bestie. Często oglądały albumy o malarstwie.
Kiedyś Fema pokazała dziewczynce w zbiorze twórczości Goi słynny obraz – dziecięcy portret czteroletniego Manuela, syna hrabiego Altamira. Chłopiec – na tle bordowej ściany, w jaskrawoczerwonym jedwabnym kombinezonie – trzymał na sznurku srokę i był kropka w kropkę podobny do Oli. U nich też mieszkała sroka, którą Opiekunki znalazły w nadwarciańskich krzakach, przyniosły do domu i oswoiły. Ola zaprzyjaźniła się z udomowionym ptakiem i nauczyła go niebywałej sztuczki – gry w Czarnego Piotrusia. Rozsypywała pod stołem siedemnaście kart do loteryjki, a inteligentne zwierzę bezbłędnie wynajdywało kartę bez pary, po czym podawało jej obrazek z czarną twarzą, wielkimi czerwonymi ustami i złotymi kolczykami w uszach. Ola zaśmiewała się do łez i razem powtarzali zabawę w nieskończoność.
Tak, tak – Opiekunki były dla Oli niczym dwie dobre wróżki, które wprowadzały ją w świat czarów-marów, magii kolorów, mocnych zapachów, używek, niekończących się spacerów brzegiem Warty, tajemnic i przyjaźni ze zwierzętami.
I nadszedł gorący czwartek – 28 czerwca 1956 roku.
Noc z dwudziestego siódmego na dwudziestego ósmego jak zawsze o tej porze roku trwała bardzo krótko, a dla robotników wielu fabryk w Mieście Oli była to noc bezsenna, noc działania i niepewności. Dzień wcześniej dwudziestosześcioosobowa delegacja do Najwyższych Władz uzyskała gwarancję spełnienia postulatów, ale za radosną nowiną, przekazywaną z fabryki do fabryki, przyjechał Minister Przemysłu Maszynowego i z prawie wszystkiego się wycofał. Dlatego o świcie podjęto decyzję o manifestacji. Demonstracja na skalę niespotykaną w powojennej Polsce rozpoczęła się dźwiękiem fabrycznych syren o 6.30, po czym tłum robotników ruszył w kierunku Zamku i na plac Mickiewicza.
Ola tymczasem spała mocno, nie słyszała syren. Wiedziała, że dzisiejszy dzień spędzi radośnie w towarzystwie Miry i Femy, ponieważ Mama miała iść do fryzjera, by zrobić się na blond bóstwo. Przed dziesiątą opiekunki ubrały Olę w czerwony kombinezon (identyczny jak kostium Manuela z obrazu), którego szycie Mira kończyła jeszcze rano, zapakowały ją do drewnianego wózka i dały do ręki sznurek przywiązany do nogi sroki, która umościła się obok dziewczynki. Ruszyły w miasto. W powietrzu czuło się jakiś dziwny zapach ciszy. Szły ulicą Wielką, Starym Rynkiem, Paderewskiego. Dopiero na Placu Wolności widać było szybko przemieszczający się tłum, głównie młodych robotników. Podążali w kierunku ulicy Młyńskiej. Większość z nich miała na nogach okulaki – ciężkie buty o drewnianych spodach. Ich szybki chód, a raczej bieg, rozbrzmiewał jednostajnymi uderzeniami o bruk ulicy – jakby odgłos werbli. Z tłumu wybiegł w kierunku Miry znajomy mężczyzna, chłopak – szczupły, wysoki, ubrany w bordową koszulę, za duże ciemne spodnie ściągnięte skórzanym paskiem, na nogach też miał okulaki.
Krzyknął podekscytowany:
– Musimy przejąć więzienie, całą naszą delegację zamknęli, musimy przejąć też kolej, ja pędzę chyba na dworzec, nie idźcie tam z dzieckiem! – Wskazał ręką w niewiadomym kierunku i zniknął w tłumie. Lecz Mira i Fema nie miały zamiaru się wycofać, coraz głębiej wpychały się w ciżbę ludzi, torując sobie drogę wózkiem.
Wszędzie brzmiały okrzyki, mocnymi męskimi głosami skandowane:
– Chcemy chleba, chcemy wolności, chcemy żyć normalnie.
Zaintonowano pieśń – _Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie!…_
One tymczasem znalazły się w parku przy dworcu autobusowym. Tutaj było spokojniej. Przysiadły na ławce i podały Oli i sroce rozkruszoną bułkę. Po odpoczynku skierowały się na most Dworcowy. Z daleka było słychać strzały – jakby serie z karabinu. Weszły na most. Po lewej stronie, patrząc w kierunku wejścia na Targi, uciekało kilku mężczyzn. Kiedy przebiegli, kobiety zobaczyły, że ktoś pozostał na chodniku. To był znajomy Miry. Martwy Chłopak leżał na wznak, w kałuży krwi, dostał strzał prosto w serce.
– Popatrz – powiedziała Fema. – Koszula z bordowej stała się czerwona.
Już od dwóch tygodni Ola w swojej pierwszej amerykańskiej podróży przemierzała z Przyjaciółką wschodnie wybrzeże Kanady. Dotarły do przylądka Gaspé, gdzie ostrymi urwiskami i klifami kończą się Appalachy, przechodząc w zatokę Świętego Wawrzyńca, a dalej w bezkres Oceanu Atlantyckiego. Rozbiły namiot na skraju klifu, tuż przy wodach zatoki i morza, w urokliwym parku narodowym Forillon. Noc zapowiadała się zimna, więc nałożyły na głowy wełniane czapki i zmęczone zapięły się w ciepłych, puchowych śpiworach. Nad ranem Olę obudziło głośne uderzenie w ścianę namiotu. Wyjrzała przez siatkowe okienko i ujrzała przepięknego orła o szeroko rozpostartych skrzydłach, wzbijającego się w niebo. Odebrała jego machanie skrzydłami jako zaproszenie na wschód słońca. Zarzuciła długą bluzę, wzięła matę i poszła na skałę nad samym oceanem. Słońce, jeszcze niewidzialne, powoli malowało kolory świtu. Ola usiadła, przymknęła oczy, złączyła palce i odpłynęła w medytację.
Nagle, kiedy zaczęła już głęboko i spokojnie oddychać, przez jej bezchmurny umysł rozpoczęły bieg niesamowite obrazy – jakby ze starej, czarno-białej kroniki filmowej. Uciekający po moście mężczyźni, ciało zastrzelonego chłopaka, zmieszane ze sobą elementy bordowego i czerwonego. Czerwona była kałuża krwi, a bordowa – koszula leżącego. Ola dostrzegła też wyraźnie brudne, ciemnoczerwone spody okularów, rzuconych obok ciała. Zobaczyła też zdenerwowanego czarno-białego ptaka z zaczepionym do nogi sznurkiem, kwieciste suknie dwóch kobiet stojących blisko nieżyjącego i ich wielkie, przerażone oczy… Przez przesuwające się obrazy i skupienie na nich, przez ogrom powstałych emocji przebijał płynący z oddali, nasilający się śpiew – niczym przepiękny, gardłowy głos jazzowej wokalistki. Ola otworzyła oczy i w przestrzeni oceanu zobaczyła błyszczące w słońcu jak skrzydła, unoszące się nad wodą srebrzyste płetwy ogromnego humbaka, który wyraźnie do niej machał. Śpiewał, wydając charakterystyczny odgłos, puszczał fontannę wody. Wyskoczył wysoko ponad taflę i znowu dawał znaki, i znowu, i znowu. Ola poczuła, jak przez całe jej ciało przenika dziwne światło i ciepło. Doświadczyła tak naprawdę i na wskroś, że jest cząstką wszechświata, że cały otaczający świat należy do niej, a ona cała należy do niego… Konsekwencją wizji stało się przypomnienie, że dzisiaj przypada sześćdziesiąta rocznica wydarzeń, których obrazy ujrzała w czasie medytacji, a także myśl, że pamięć dziecka może sięgać wcześniej niż do trzeciego roku życia.
Na drugi dzień po powrocie z wyprawy, leżąc o poranku w wielkim łóżku razem z trzema kotami o zdrobniałych ludzkich imionach w użyczonym jej przez Przyjaciółkę ottawskim pokoju, Ola z niedowierzaniem czytała i oglądała na swoim tablecie przebieg uroczystości pod pomnikiem ku czci czerwcowych bohaterów na placu Adama Mickiewicza. Żenada – krzyki, przepychanki, dyskusje, kto krzyczał głośniej, kto był ważniejszy, kogo wymienić, kogo wywołać, kogo poprosić, kogo przeprosić, kto ma gdzie siedzieć, stać, mówić… Wielki bałagan. Wśród wrzeszczącego, byle jakiego tłumu tylko kombatanci siedzieli cisi, zdezorientowani i smutni. To zdecydowanie nie był ich czas. Nie załamujmy się! I tam gwiazda nadziei zaświeciła – dwóch Oli kochanych Prezydentów przemawiało ważnymi słowami, w które każdy powinien się wsłuchać. Ola słuchała w skupieniu i te słowa zapamiętała na zawsze – Lecha Wałęsy: _Po okrągłym stole zaproponowaliśmy stół z trzema nogami: ustawodawca, wykonawca i sądownictwo. Jeśli ktokolwiek skraca te nogi albo je zastępuje, nie ma na to zgody i nie będzie_, a po chwili – Prezydenta swojego Miasta: _Deptanie wolności, praw obywatelskich i politycznych, rządy wbrew społeczeństwu, zniewalanie sumień – prędzej czy później prowadzą do katastrofy. Niech tragiczny czas Poznańskiego Czerwca 1956 roku uczy nas, że każde nadużycie władzy zwiastuje początek jej końca_.
I wtedy Ola w myślach powiedziała – dziękuję wam, moi Prezydenci – i dodała jeszcze indiańskie: _howgh_, żeby już nic dalej nie zostało powiedziane.
Ola nie pozwoliła sobie ukraść możliwości uhonorowania bohaterów walki o wolność Czerwca 1956. W następną rocznicę ubrała bordową sukienkę, wzięła białą różę i znicz. Kwiat położyła na moście Dworcowym, obok postawiła zapaloną lampkę i powiedziała cicho:
– Cześć ich pamięci.
Teksty przemówień są dostępne na stronie https://www.poznan.pl/mim/wortals/wortal,804/news,9660/przemowienia-prezydentow-polski-i-prezydenta-poznania-z-okazji-czerwca-56,163386.htmlTWIST, GRAJDOŁ I DUCHY
Epoka: nudy
Kolor: czarnego pudla
Dla Cioci Danusi – najdyskretniejszej osoby na świecie
CURIOSITA: Co dziecko dostaje od innych dzieci, a co od dorosłych? Czy dzieci są mądrzejsze niż dorośli?
Epoka najnudniejszego czasu w życiu Oli rozpoczęła się w lipcu 1958 roku od przeprowadzki do mieszkania w nadbudowanym przez firmę, w której pracował Tato Oli, trzecim piętrze kamienicy, położonej w podówczas robotniczej dzielnicy Wilda na ulicy Żupańskiego. Ola – trzyletnia – z Mamą i Tatą zajęli wysoki, przestrzenny, jasny lokal z dwoma dużymi, przejściowymi pokojami, sporą kuchnią, ślepą łazienką, pięknym parkietem i piecami kaflowymi – każdy z parą żeliwnych drzwiczek zamykających palenisko i popielnik.
Pomieszczenia Rodzice Oli wypełnili dwoma wielkimi tapczanami i dwoma szafami kombinowanymi – jedna z nich miała barek i witrynę biblioteczną z kryształowej szyby, z widocznym rzędem książek. W kuchni stał ogromny okrągły stół, który jedynie w święta przenoszono na pokoje, by zjeść przy nim uroczyste posiłki. Szafy i tapczany rozmieszczono po równo w pomieszczeniach – z wyjątkiem czasu Największej Kłótni Rodziców, kiedy to wszystkie meble wylądowały w niewiadomy sposób w końcowym pokoju, a Tacie Oli zostało jedynie rozkładane łóżko z kawalerską, gręplowaną kołdrą. Wtedy to Ola odkryła, że można się z tapczanu wspinać po długim wałku – zdjętym z wezgłowia i opartym o tył szafy – na sam jej wierzch, a później skakać z rozmachem na tapczan i odbijać się na nim z odrzutem, niby na trampolinie. Ola postanowiła, że w jej przyszłym domu nie będzie stołów, a jedynie szafy do siedzenia i skakania, czego zresztą nigdy nie dotrzymała. W oknach mieszkania zawieszono ciężkie, długie, gęsto tkane zasłony, w dwóch warstwach, plus śnieżnobiałe prężone firany tworzące półmrok, tajemniczość, a tym samym intymność i zdecydowane odgrodzenie od otoczenia na zewnątrz. O świetle w mieszkaniu i rozstawieniu mebli, doborze obrusów, dywanów, fakturze tkanin, kolorze ścian decydowała Mama Oli, ponieważ to właśnie ona miała gust i wyczucie smaku, a także potrafiła organizować zakupy.
Rodzice Oli zadomowili się od razu w nowym miejscu i w nowych obowiązkach. Pracami w domu zajmowała się Mama Oli. Wstawała o świcie, paliła w dwóch wielkich kaflowych piecach bryłami węgla kamiennego, które Tato Oli z wysiłkiem i posapując, przynosił w metalowych wiadrach z piwnicy. Niezmordowanie pracowita robiła sprawunki, gotowała posiłki, a przede wszystkim elektroluksowała powierzchnie podłóg, dywanów, mebli, a nawet ścian – milimetr po milimetrze.
Potem budziła Olę, przynosząc jej do łóżka śniadanie na tacy (jajko na miękko w kolorowym kieliszku, bułkę z białym serem i słodkie kakao). Czesała jej gęste, twarde jak drut włosy i zaplatała długi warkocz, zakładała gumkę i tworzyła w ten sposób na końcu sztywny pędzelek.
W ładne dni chodziły do parku przy Dworcu Autobusowym, gdzie Ola w piaskownicy samotnie robiła babki z piasku lub zbierała mlecze, brudząc sobie dłonie od ich soku. Chodziły nieraz dalej – aż nad Wartę, do ogródka jordanowskiego, który też w przedpołudniowy czas był opustoszały, a wyłączną jego atrakcję stanowiły huśtawki i kamienna fontanna bez wody, w której Ola sobie biegała. W brzydkie dni zostawały w domu. Ola bawiła się cichutko i grzecznie. Z plastikowych czerwono-białych klocków budowała statki, którymi pływała po dywanie do wszystkich portów świata. Często chowała się do szafy z garniturami Taty, gdzie przytulała policzek do szorstkiego materiału marynarek. Stare, przenicowane garnitury pachniały naftaliną i tanim tytoniem. A Mama Oli słuchała w kółko przeboju Plattersów _Only You_ z pocztówki muzycznej, kręcącej się na adapterze podłączonym do radia z zielonym okiem. Ciągle rozmarzona, nieobecna, powtarzała w myślach po polsku słowa piosenki: _Tylko ty – rozjaśniasz mój świat, tylko ty – mnie podniecasz, tylko ty – wypełniasz moje serce miłością, tylko ty – jesteś moim przeznaczeniem, tylko ty – czynisz moje życie magicznym_.
Ola i Mama nigdy ze sobą nie rozmawiały, a w domu – oprócz tej jednej, w kółko puszczanej pocztówki Plattersów – rozbrzmiewał tylko dźwięk radia. Nie było to jednak żadną atrakcją dla Oli, gdyż nie lubiła muzyki poważnej ani ludowej, ani hejnału z Wieży Mariackiej, ani komunikatu o stanie wód, a nic więcej nie nadawano w radiu w ciągu dnia. Nie lubiła też piosenki puszczanej przez Mamę, bo intuicyjnie wyczuwała zagrożenie, że romantyczny nastrój Mamy nie ma nic wspólnego z ukochanym Tatą Oli. Popołudniową porą Mama Oli zawsze podgrzewała obiad dla Taty Oli i wyglądała przez okno, czy jej mąż wreszcie nadchodzi. Tato Oli pracował codziennie, także w soboty, a do tego często wracał z pracy później, bo lubił chodzić z kolegami na kielicha. Kiedy wreszcie wracał, jowialny i gumowy, Ola bardzo się cieszyła, a Mama Oli – wprost przeciwnie. Okazywała swoje niezadowolenie z iście włoskim temperamentem, krzycząc na niego doniosłym głosem, niczym Sophia Loren grająca wdowę sprzedającą ryby w filmie _Chleb, Miłość i…_ z roku 1955.
Ola zatykała wtedy uszy dłońmi, a z czasem doszła do takiej wprawy, że nie musiała już tego robić, by nie słyszeć wrzasków Mamy.
Sąsiadki z piętra – niepracujące, wielodzietne żony pracowników fizycznych – nie znosiły wyniosłej Mamy Oli, z jej czerwonymi ustami, platynową fryzurą i wysokimi szpilkami. I z wielką satysfakcją słuchały odpowiedzi Oli, która na pytanie: „kogo bardziej kochasz, tatusia czy mamusię?” – odpowiadała szczerze i zgodnie z prawdą: „tatusia kocham bardziej, a mamusi nie kocham w ogóle”.
Dzieciaki, którym w życiu się udało, trafiały na swoją Nibylandię. Ola miała swoją przez przeszło dwadzieścia lat. Miejsce, gdzie czas się zatrzymywał, a wszyscy mali i duzi żyli w stanie permanentnej szczęśliwości. Tą Nibylandią był Ośrodek Wypoczynkowy firmy, w której pracował Tato Oli, położony w nadmorskiej miejscowości Dziwnów. Ośrodek to były rozrzucone na zarośniętym drzewami i krzakami malowniczym, pagórkowatym terenie domki campingowe – pomiędzy cmentarzem a gospodarstwem pana Grochalskiego, przy piaszczystej ulicy równoległej do deptaka tuż, tuż przy morzu.
Dlaczego Ola tak pokochała Dziwnów? Ponieważ było tam mnóstwo dzieci, które chciały się z nią bawić. Ponieważ Rodzice ciągle się uśmiechali. Ponieważ od rana do wieczora mogła robić, co chciała, a najbardziej chciała bawić się w podchody w krzakach, grać w ping-ponga, wchodzić do domku przez okno, przechodzić przez płoty, budować zamki z piasku i kąpać się całymi godzinami w zimnym Bałtyku.
Tego lata, w pierwszym turnusie lipcowym, Ola razem z Tatą mieszkali w niebieskim Krasnalu, domku przy samym wejściu na drogę prowadzącą do plaży. Mama miała przyjechać później. Czwartego dnia wakacji, w południe, przed samym obiadem, Ola wędrowała po płytkach chodnikowych, ułożonych w dróżki na terenie Ośrodka. Nagle zza krzaków wyskoczył wielki, czarny pies – pudel, a za nim chmara dzieciaków biegnących i wesoło wołających. A jeszcze dalej za nimi ukazała się, krocząc lekko, Mama Oli. Miała wtedy dwadzieścia osiem lat i była ubrana w szarą spódnicę z wymalowanymi gondolierami, kierującymi łodziami po kanałach Wenecji, osadzoną na białej, sztywno krochmalonej halce. Gumowy czarny pasek ściągał jej smukłą kibić, tak cienką jak u Scarlett O’Hary. Do tego czarna bluzka z łódkowym dekoltem, tapirowana blond fryzura, czerwone usta, szpilki na gołe nogi, a w uszach klipsy w biało-czarną szachownicę i uśmiech na twarzy. Ola nigdy takiego uśmiechu na jej twarzy nie widziała. Gdyby znała pojęcie zmysłowości, powiedziałaby, że Mama roztacza wokół siebie woń radosnej namiętności.
Ola podbiegła do Mamy i zapytała:
– Mamo, mamo! Co to za pies?
– Ma na imię Twist. To pudel, od teraz twój pupilek.
To była najradośniejsza wiadomość w dotychczasowym życiu Oli.
Wieczorem Ola leżała w łóżku, na podłodze blisko niej ułożył się czarny, śmiesznie wystrzyżony pies. JEJ PIES. Myśląc o nim, ciągle się uśmiechała. Długo nie mogła zasnąć z podniecenia wywołanego posiadaniem czworonoga. Na krawędzi łóżka siedziały Mama Oli i Ciocia Danusia. Mama Oli opowiadała coś Cioci z wielką energią i ekscytacją. Ponieważ Ola miała lekki niedosłuch, szczególnie na ciche dźwięki, nie dotarła do niej treść rozmowy. A może nie chciała słyszeć? Powoli zmrużyła oczy, pod powiekami pojawiał się obraz skaczącego wesoło Twista, uspokajała się, emocje dnia opadały. Poczuła, jak bliski psi oddech utulił ją do snu niby kołysanka. Śpij, Oleńko, a-a-a, zaśnij, Oleńko, zaśnij i ty – usłyszała gdzieś w pamięci. I jeszcze raz głęboko westchnąwszy – usnęła.
W dziwnowskim Ośrodku, od strony drogi do morza, znajdował się Grajdoł – wielka dziura z piaskiem, huśtawkami i karuzelą. W tamtym roku starsze dziwnowskie dzieci do północy siedziały na huśtawkach i bardzo hałasowały. Nie było siły, żeby je zagnać do łóżek. Nikomu to się nie udawało.
Jednej lipcowej nocy – w samą północ, przy pełni księżyca – od strony cmentarza ukazał się duch. Płynął nad ziemią w powiewnej, białej szacie, a w miejscu twarzy miał jasną, świecącą plamę i wydawał prawdziwe jak na ducha dźwięki: „u-hu, u-hu, u-huuu!”.
Hałaśliwe dzieciaki zaczęły przeraźliwie krzyczeć i błyskawicznie rozpierzchły się do swoich domów.
Na drugi dzień cały Ośrodek trząsł się od plotek. Dzieciaki nocno-grajdołowe umierały ze strachu, nie chciały wychodzić z domków. Atmosferę grozy wzmacniali dorośli i nikt o niczym innym nie mówił, tylko o duchu topielca – świeżo pochowanego rybaka, co spadł z pokładu kutra, zaplątawszy się w liny. W Ośrodku od zawsze czuło się piętno sąsiedztwa cmentarza, lecz teraz zapanowała zbiorowa histeria.
Strach i panika nie ominęły oczywiście Oli i kiedy zachciało się jej siusiu, a jedyny drewniany kibelek znajdował się koło płotu cmentarza, nie chciała tam pójść sama. Pobiegła do Mamy, opalającej się na leżaku, łapiącej promienie słońca w stroju z frywolnymi wstążeczkami z materiału w biało-czarne kwadraty, z przylepionym zielonym listkiem na nosie, wysmarowaną masłem kakaowym. Pachnąca czekoladą i świeżą opalenizną Mama wstała z leżaka, przycupnęła przy Oli i na jej strachy odpowiedziała cichym, spokojnym głosem:
– W wielkiej tajemnicy tobie powiem, ale pamiętaj nikomu ani mru-mru. To ja w nocy przebrałam się za ducha, a Ciocia Danusia czołgała się za mną i posiusiała się ze śmiechu.
Ola zrobiła ogromne oczy. Pierwszy raz ktoś powierzył jej swoją tajemnicę i sprawiło jej to wielką satysfakcję. Szczęśliwa, już bez odrobiny strachu, podskakując, pobiegła do kibelka przy cmentarnym płocie.
1 września 1962 roku Mama Oli poszła do pracy, a Ola do szkoły. Dostała też klucz do domu na szyję i od tego czasu nigdy się nie nudziła.
A Twist – niestety, był psem dzikim i nieokrzesanym, co objawiało się zżeraniem butów i mebli oraz darciem cieniutkich pończoch nowych koleżanek Mamy Oli.
Niewychowany, trzymany w łazience (w której zrobił dziurę w ścianie do samej cegły) Twist, gdzieś koło Gwiazdki tamtego roku uciekł przez lekko otwarte drzwi i wpadł pod jadący autobus. Ola wybiegła za nim – wszystko widziała, a potem usiadła na krawężniku i bardzo płakała. Wtedy małą, płaczącą po utracie psa dziewczynkę widziało wiele osób i ten obraz na zawsze pozostał w ich pamięci.
Dopiero po przeszło czterdziestu latach, kiedy Ola poznała Pranę (który miał wcześniej hodowlę dalmatyńczyków i dobrze się znał na psich zwyczajach i potrzebach), dowiedziała się, że psom trzeba dać się wybiegać, co najmniej (!) godzinę dziennie – nie licząc spacerów.
EPILOG
Którejś mocno ulewnej nocy, kiedy Ola spała z Praną w przyczepie kempingowej niedaleko miejscowości Afife nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego, obudził ją dźwięk padającego deszczu, ale też jakiś dziwny smutek wspomnienia o Mamie, z którą nigdy nie nauczyły się okazywać sobie pozytywnych uczuć ciepła i miłości. Lecz myśl, że jest w podróży poślubnej z ukochanym Praną, rozpędziła żal. Znowu szczęśliwa, przytuliła się do jego miłego ciała. Prana dawał jej poczucie bezpieczeństwa. On otworzył oczy, objął ją mocno ramieniem i po raz pierwszy zaśpiewał dla niej, tylko dla niej, swoim cudnie brzmiącym głosem _Only You_. Tylko ty…DWA POŻARY. KLUCZ NIE TYLKO NA SZYI
Epoka: zodiakalnego baranka
Kolor: granatowego fartuszka
CURIOSITA: Gdzie się zaczyna mój świat, a gdzie kończy Twój? A może wszystko, co przeżywam, to tylko moje światy?
Wydarzeniem, które zmieniło epokę, tym razem stało się puszczenie Oli w pełną samodzielność z kluczem na szyi, tekturowym tornistrem na plecach i workiem na paputki w dłoni.
Czy chcecie zobaczyć Olę wiosną 1963 roku, jak wraca ze szkoły? Zapraszam. W satynowym fartuszku, z przypiętym białym kołnierzykiem uślumpranym atramentem (i też brudnymi na niebiesko palcami), z długą, gęstą grzywką zakrywającą oczy i warkoczem do samej pupy, pulchniutka Ola ze stłuczonymi kolanami i podartymi rajstopami wraca ze szkoły drogą w wersji najdalszej – ulicą Roboczą, ogrodzoną dziurawym płotem, przez który można wejść na plac z odstawionymi wagonami kolejowymi. Zabawa dla odważnych – w wagonach – też jest możliwa. Na tradycyjnych, granatowych z czterema dziurkami, dużych guzikach przy fartuszku Ola zawiesza worki na kapcie koleżanek. Idąc, uderza w nie jak wytrawny piłkarz – stopą lub kolanem.
Bystre oko obserwatora, na przykład moje, nawet z daleka może dostrzec błyskającą czerwień włóczki, którą Ola – jako mistrzyni przyszywania guzików w nietypowych miejscach – dołączyła najokazalsze perełki ze swojej kolekcji (zbierane już od trzech lat!) do materiału u dołu szkolnego ciuszka.
Jest otoczona czeredą dzieci zasłuchanych w opowieści o misiu, który mieszka w szafie z garniturami Taty Oli, o bliźniaczkach – sierotach adoptowanych przez Rodziców, o Kuzynie Piracie, o Wujku Księdzu, który na strychu ma stadko tresowanych szczurów, o…, o…, o… Ola podskakuje wesoło, jej ślypia błyszczą, głos wibruje. Czas między końcem lekcji w szkole a powrotem Rodziców z pracy staje się godzinami pełnymi wolności, swobody poruszania się bez nadzoru, porą na przygody i realizację zwariowanych pomysłów, porą na rojbrowanie. Ola, jak najprawdziwsza poszukiwaczka awantur, rozpoczęła z wrodzoną sobie ciekawością eksplorację przestrzeni – tej bliskiej i tej dalszej. Przede wszystkim bliziutko – przekraczała rejon sąsiednich kamienic, zwiedzała podwórka, wchodziła do różnorodnych klatek schodowych, wąchała nieznane zapachy, słuchała odgłosów dochodzących zza drzwi mieszkań, szeptów, krzyków, dźwięków zwierząt i karconych dzieci, oglądała, ruszała sprzęty w przejściach – i zadbane, i te porzucone. Któregoś dnia penetrowała kamienicę z wejściem od podwórka jej domu. Wchodziła powolutku, chłonąc tajemnice każdego schodka, okna czy drzwi. Doszła na czwarte piętro. Klatka schodowa, a właściwie finalny odcinek korytarza przechodził w niszę – półkolistą wnękę w ścianie, gdzie ujrzała cztery dziewczyny, które siedziały w półmroku na kartonach i paliły papierosy. Wydawały się Oli fascynujące, tajemnicze i zupełnie dorosłe. Zbliżyła się do nich powoli, acz zdecydowanie. Jedna z dziewczyn, nazwana przez Olę w myślach Chudą, odpaliła od swojego papierosa nowego, bez filtra i podała jej. Ola stanowczym ruchem wzięła ćmika do ust i wciągnęła dym głęboko w płuca, aż koniuszek rozżarzył się mocnym płomieniem. Dziewczyny dalej prowadziły rozmowę, a raczej kontynuowały opowiadanie świńskich dowcipów. Ola usiadła przy nich i paląc papierosa, wydawała z siebie dziwny dźwięk – niby chichot z kawałów, lecz troszkę to było nerwowe, bo nic a nic nie rozumiała z zawiłej puenty żartów. Została więc bez splendoru, lecz całkiem naturalnie przyjęta do paczki palaczy.
Nie minęło zbyt dużo czasu, gdy „życzliwa” sąsiadka zadenuncjowała Rodzicom Oli, że ich siedmioletnia latorośl pali w pralni papierosy. Rodzice posadzili Olę w kuchni przy dużym stole, przeznaczonym na szczególne okazje. Tato, w oparach odurzającego dymu papierosowego, bez specjalnego przekonania pouczał ją o szkodliwości palenia. Po rodzicielskim kazaniu Ola musiała przysiąc, że do pełnoletności nie zapali ani jednego papierosa, a dla przypieczętowania przysięgi miała wypalić ostatniego w ich obecności. Tato poczęstował ją sportem. Ola z niechęcią odmówiła i pobiegła do meblościanki Kowalskich, wyciągając ze skrytki paczkę damskich – eleganckich, z tekturowymi ustnikami. Wyjęła jednego, zapaliła zapałką, wprowadziła trujące gazy do swojego wnętrza i zaraz je wydmuchnęła, robiąc ustami śmieszne dymne kółka i – ku zdziwieniu Rodziców – wcale się nie krztusząc. Po tym wydarzeniu oni – dziwnie uspokojeni – pozostali w przekonaniu, że poradzili sobie świetnie z nałogiem kilkulatki.
Firma Taty Oli, oprócz dobudówki dwóch pięter z mieszkaniami dla pracowników, wybudowała także na podwórku obok dwupoziomowy, wolnostojący szeregowiec piwnic, z których jedna przydzielona została Oli Rodzicom. Ona sama dość szybko się zorientowała, że może wejść do piwnicy niezauważona. Jak to robiła – do dziś nie wiadomo, ale wchodziła po ścianie, mimo swojej pulchności niczym Człowiek Pająk przeciskała się przez małe okienko i otwierała piwnicę od środka, po czym zapraszała dzieciaki z całej ulicy do wspólnej zabawy, polegającej głównie na przebieraniu się w szpilki Mamy Oli i inne jej ubrania, odłożone do piwnicy jako niepotrzebne. Potrafiła też przedostać się do podziemnej części budowli – niżej, w otchłań ciemną i zagadkową, torując sobie drogę przez podniesienie drewnianej klapy. W małym pomieszczeniu bez światła zrobiła półkę z deski. Stawiała na niej zapalone świeczki, a między świecące ogarki wstawiła porcelanową, biało-czarną figurkę Buddy siedzącego po buddyjsku, zakupioną za pieniądze z tygodniówki.
Od dawna dojrzewał w niej pomysł zorganizowania mistyczno-ezoterycznego stowarzyszenia o charakterze elitarnym i dyskretnym. Przyjęła na członkinie trzy najlepsze przyjaciółki z klasy. Słuchającą, co zawsze słuchała, Patrzącą, co wszystko dostrzegała i Mówiącą, co oczywiście ciągle mówiła. Dziewczyny dla pewności utrzymania sekretu musiały spożyć miksturę z proszku do pieczenia, utartych surowych ziemniaków i zagotowanych lekarstw – o konsystencji kisielu. Mimo że (podobnie jak oliwa) roztwór nie chciał przejść przez ich gardła, dzielnie obrzydliwą glajdę przełknęły. Ślubowały też braterstwo krwi za pomocą obrzędu złączenia przeciętych żyletką palców. Do pełnego zadowolenia Oli brakowało w stowarzyszeniu przedstawiciela drugiej płci – chłopaka. Od razu pomyślała o Rysiu N., koledze z klasy. Pomyślała i zaraz zaprosiła go w podziemia pod drewnianą klapę.
Uczęszczała do Szkoły Podstawowej nr 6 (imienia szewca – pułkownika Jana Kilińskiego), mieszczącej się w samym oku cyklonu – biednej, robotniczej dzielnicy Wilda. Ola wielokrotnie grała imiennika szkoły na akademiach ku czci. W czapce rogatywce, z szablą w dłoni, mocnym głosem niosącym się po pomieszczeniach wołała słowami Konopnickiej:
_Majster Jan Kiliński_
_był z Trzemeszna rodem;_
_nieraz on zapłakał_
_nad swoim narodem._
Do Oli klasy chodziły prawie same niegrzeczne dzieci – trzech braci Kaczmarków, z których jeden (najstarszy) ciągle okradał sekretariat szkoły i milicja wyprowadzała go w kajdankach, siostra Kaczmarków, która w szóstej podstawowej zaszła w ciążę, czego nikt nie zauważył i chodziła na lekcje aż do rozwiązania oraz Mariola z długim rudym warkoczem, ubierająca po zajęciach czarne, siatkowe pończochy i w bramie dająca się dotykać za dwa złote różnym starszym, obleśnym panom. Do klasy Oli chodził też Rysiu N.
Rysia rodzice byli nieznani, za to babcia owszem – miała stragan z warzywami na rynku Wildeckim. On pomagał babci, ale głównie chuliganił, strzelał z procy do lamp ulicznych, gonił z cyrklem nauczyciela, miał dziwną twarz – taką jakby przekrzywioną, niesymetryczną. Może poparzoną? Kupował sporty na sztuki, nieraz częstował Olę, palili je w ukryciu za kioskiem Ruchu. Chyba bardzo się lubili, choć Rysiek zdecydowanie nie był sympatyczną osobą…
W słoneczne przedpołudnie, zaraz po lekcjach, przyjaciółki z zaproszonym gościem honorowym podniosły solidną klapę i zeszły w ciemność podziemia po wygodnej, drewnianej schododrabinie.
Jejku, nikt nie pamięta szczegółów, ale fakty są takie, że dziewczyny czuły się lekko skrępowane obecnością obcego, małomównego chłopaka. Razem zaczęli bezmyślnie się bawić, podpalając świeczką fafoły, które wychodziły ze starych materacy. One bardzo efektownie się paliły – niczym miniaturowe sztuczne ognie. Wydawało się, że cały ogień wygasł. Wszyscy chętnie zakończyli spotkanie i z uczuciem ulgi wrócili do swoich domów. A później to już Mama Oli na swoich wysokich jak wieża Eiffla szpilkach wracała z pracy. Tabun dzieciaków biegł koło niej i krzyczał, że w jej piwnicy jest pożar i strażacy wyważyli drzwi, i wyciągnęli bosakami dwa żarzące się materace, i one się jeszcze dymią na podwórku.
Tak właśnie było i za karę Ola miała zakaz wstępu do piwnicy, a właściwie wychodzenia z domu w ogóle.
Minął jakiś czas. Zadźwięczał dzwonek do drzwi, Mama Oli otworzyła. W drzwiach stał Rysiu N. i nieznoszącym sprzeciwu, bezczelnym głosem, zupełnie nieprzystającym do dziewięcioletniego, chuderlawego chłopca, zażądał:
– W pożarze w piwnicy spłonęła moja kurtka. Chcę za nią pięćset złotych.
Lecz Mama Oli też była pewną siebie osobą. Zignorowała go zupełnie i zatrzasnęła mu przed nosem drzwi, mówiąc jeszcze dobitnie:
– Przyjdź z kimś dorosłym.
Oj, oj… Co to będzie, co to będzie. Rysiu N. odszedł spod mieszkania ze stężałą ze złości twarzą – bardzo, bardzo zły, a nawet wściekły.
Nastała zaskakująca wydarzeniami pora dnia, dokładnie o 14.03. Wcześniej, o godzinie czternastej, zegar na wieży kościoła na rynku Wildeckim zabił dwa razy. Ola – tuż, tuż przy zegarze – w salce katechetycznej udawała, że słucha księdza Cz., lecz tak naprawdę zastanawiała się, jak to możliwe, że ksiądz może być aż tak przystojny. Nie widziała ani przedtem, ani nigdy potem do tego stopnia urodziwego mężczyzny. Wszystkie mamy jej koleżanek kochały się w uroczym księdzu i zawsze miały z nim bardzo ważne sprawy do omówienia. Kiedy właśnie kończył zdanie: „Jeśli oni chcą pochodzić od małpy, niech pochodzą, my wolimy pochodzić od Boga…”, do salki z impetem i niespodziewanie – tak zwane wielkie wejście – wkroczyła zadyszana Przyjaciółka Oli (Mówiąca) razem ze zdezorientowanym foksterierem szorstkowłosym, psiakiem Oli, głośno wołając, łykając jednocześnie końcówki i lekko sepleniąc:
– Pros księc, pros księc, a u Oli w domu jest pozar!
Ola, na nic nie czekając, uwiązała pieska na granatowym pasku od fartuszka i pobiegła szybko w kierunku miejsca zamieszkania. Nie miała pojęcia, co to znaczy, że dom się pali, myśli podsuwały jej widok tlących się na podwórku materacy z piwnicy, ale już po przejściu linii narożnika ulicy Przemysłowej i Żupańskiego uświadomiła sobie, jak bardzo nie doszacowała sytuacji. Zobaczyła trzy (!) wozy strażackie, jeden milicyjny, tłum ludzi, drabinę sięgającą trzeciego piętra, a na niej strażaka, sikającego po ścianie budynku mocnym strumieniem wody z sikawki.
Niezatrzymana przez nikogo wbiegła do kamienicy, a potem do mieszkania. Pożar był w fazie dopalania się. Na szczęście parkiet nie zajął się ogniem, na szczęście strażacy lali wodę jedynie po zewnętrznej elewacji. I to tyle szczęścia. Wszędzie rozchodził się obrzydliwy, duszący smród spalenizny. Wesoło, kolorowo malowane w picassowską geometrię wzorów ściany i sufity zostały przez ogień okopcone całościowo na czarno, rtęć w termometrze rozsadziła pojemniczek, woda w wazonach z kwiatami zagotowała się, cudne zasłony i firany wisiały niczym osmolone, poszarpane gałganki. Źródłem ognia wedle wszelkich logicznych spostrzeżeń było NRD-owskie wyposażenie sklepiku do zabawy, znajdujące się w meblościance Kowalskich w pierwszym pokoju i część szafy kombinowanej z ubraniami Oli w drugim. W jednej chwili Ola stała się dziecięcym pogorzelcem – straciła cały swój dobytek. W pogorzelców przemienili się też Rodzice Oli, którzy w zrozpaczonym timie rozmawiali z młodymi milicjantami. Ola usłyszała, jak oficer pyta Rodziców:
– Byliście państwo ubezpieczeni?
Po wyraźnym zaprzeczeniu powiedział cicho do kolegi:
– To ja już nic nie rozumiem.
Zaś na pytanie, jak podpalacz dostał się do mieszkania, Tato Oli naiwnie odpowiedział, że klucz włożył pod wycieraczkę, a za wizytówką na drzwiach kartkę: „Klucz jest pod wycieraczką”. To po to, by Ola mogła wejść do domu.
Później, przez parę tygodni, nim mieszkanie wyremontowano przy pomocy ludzi dobrej woli, Ola mieszkała u dwa lata młodszej córki cioci Danusi – Dorotki, której opowiadała wieczorami straszne historie o duchach, po których Dorotka nie mogła usnąć. A Ola ze zbiórki dla pogorzelców dostała dużo pięknych sukienek i ocelotowy płaszczyk, w którym wyglądała trochę grubawo.
Po jakimś czasie przyszło z wildeckiej komendy wezwanie na przesłuchanie, wypisane na Olę, określające ją jako podejrzaną o podpalenie. Tato towarzyszył córce w rozmowie na komisariacie. Miły milicjant, próbując ustalić przyczyny pożaru, zapytał Olę, czy może pali papierosy, a Ola – z kamienną twarzą, udając oburzenie – odpowiedziała, że w ogóle nie pali, co stanowiło pierwsze prawdziwe kłamstwo Oli i do tego powiedziane przedstawicielowi mundurowej organizacji bezpieczeństwa. Ha, ha! Trzeba dodać, że absolutnie bez żadnych wyrzutów na Oli sumieniu.
Któregoś dnia Tato pokazał Oli dokument, który przyszedł pocztą, że śledztwo przeciwko Oli z braku dowodów winy zostało umorzone. Dokument ten lata całe przechowywano w archiwum rodzinnym.
Zaś związana z tym tajemnica, kto był sprawcą podpalenia, do dziś pozostaje niewyjaśniona, tak jak zabójstwo Johna Kennedy’ego i śmierć Marilyn Monroe, chociaż Ola, wychowana przez mistrza Conan Doyle’a i Edgara Allana Poego ma we wszystkich trzech przypadkach swoje pewniaki.
A Rysiu N. po paru miesiącach od pożaru bawił się z kolegą w skoki po krze na zamarzniętej Warcie. Nieszczęśliwie się poślizgnął, wpadł do wody i utopił całkowicie i nieodwołalnie.
Ola często później myślała o tym zdarzeniu, przywołując pod powieki obraz Rysia, lecz zamiast niego ukazywała się skacząca po krze bez dublerki Lillian Gish w _Męczennicy Miłości_ z 1920 roku – pewnie dlatego, że uwielbiała hepiendy, a historia Lillian Gish – w przeciwieństwie do historii Rysia N. – skończyła się bardzo dobrze.
Ola, jadąc ze śmiejącą się i rozgadaną klasą, i staruszką wychowawczynią na pogrzeb Rysia N. na cmentarz junikowski, poczuła drugi dotyk skrzydła Czarnego Anioła.
A pierwszy poczuła, kiedy miała jakieś pięć lat. Któregoś ranka Tato Oli wszedł do mieszkania, kucnął, chwycił Olę za ramiona i powiedział:
– Teraz zejdziemy na dół, na ulicy stoi taksówka, a w niej Ciocia Zula, siostra mojej mamy. Nigdy jej wcześniej nie widziałaś i już nigdy więcej nie zobaczysz, tylko ten jeden raz – właśnie teraz. Ciocia jedzie do szpitala, żeby tam umrzeć. Proszę, pożegnaj się z Ciocią serdecznie.
Tato wziął Olę za rękę i poszli pustą ulicą do miejsca, gdzie stała taksówka – samochód marki Warszawa. Na głębokim niby wygodna kanapa tylnym siedzeniu auta Ola zobaczyła tajemniczą panią w kapeluszu z woalką. Przez małe tylne okienko dochodziła niewielka ilość światła, co dodawało tamtej chwili tajemniczości. Ola weszła do samochodu, wdrapała się Cioci na kolana, poczuła jej słodki zapach. Ciocia odsunęła woalkę – na jej twarzy nie było cierpienia, raczej poruszenie. Przytuliły się obie do siebie mocno, jakby znały się i lubiły od zawsze. I wtedy Ola pierwszy raz w życiu poczuła dotyk skrzydła Czarnego Anioła.
Chodzi o mebel segmentowy, zaprojektowany w 1961 r. przez Bogusławę i Czesława Kowalskich.