Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Słonecznik - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słonecznik - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 234 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SŁO­NECZ­NIK.

KO­ME­DYA

(przed­sta­wio­na po raz pierw­szy na sce­nie Te­atru Kra­kow­skie­go w dniu 25 li­sto­pa­da 1882 roku).

SŁO­NECZ­NIK

Ko­me­dya w czte­rech ak­tach przez

ZYG­MUN­TA SAR­NEC­KIE­GO.

KRA­KÓW.

NA­KŁA­DEM i CZCION­KA­MI DRU­KAR­NI ZWIĄZ­KO­WEJ

pod za­rzą­dem A. Szy­jew­skie­go.

1883.

Każ­da sztu­ka sce­nicz­na prze­cho­dzi zwy­kle dwa
sądy kry­tycz­ne. Je­den do­raź­ny, wy­da­ny przez pu-
blicz­ność zgro­ma­dzo­ną na przed­sta­wie­niu; – dru­gi
na­za­jutrz lub póź­niej, po­miesz­czo­ny w dzien­ni­kach
i pi­smach li­te­rac­kich.

Ten ostat­ni – w or­ga­nach po­waż­nych – był
aż nad­to ła­ska­wy dla „Sło­necz­ni­ka”. Gdy­by jed­nak
dru­ko­wa­na oce­na ko­me­dyi wy­pa­dła dla niej mniej
po­chleb­nie a na­wet zu­peł­nie nie­po­chleb­nie, au­tor
nie­od­po­wia­da­ją­cy nig­dy na re­cen­zye, i tym ra­zem
mil­czał­by pew­nie.

Zką­dże ta przed­mo­wa?… czy­tel­nik za­py­ta.

Oto, mó­wio­no, że sztu­ka – ma­ją­ca być w mnie-
ma­niu au­to­ra tyl­ko ob­ra­zem pew­nej chwi­li z na­szej
naj­now­szej hi­sto­ryi – jest ga­le­rya por­tre­tów czy
fo­to­gra­fij z na­tu­ry. Ten je­den, je­dy­ny za­rzut pra-
gnie on ode­przeć.

Że „Sło­necz­nik”, na­pi­sa­ny w 1881 we wrze­śniu,
był po­nie­kąd od­zwier­cie­dle­niem pew­ne­go mo­men­tu
z ży­cia spo­łe­czeń­stwa, przy­twier­dzi­ły temu nie­ste­ty
smut­ne gru­dnio­we wy­pad­ki war­szaw­skie, z te­goż ro-
ku. Trud­niej by­ło­by do­wieść, że w ob­ra­zie tym znaj-
dują się po­sta­cie fo­to­gra­fo­wa­ne z na­tu­ry.

Wpraw­dzie sztu­ki, któ­rych za­da­niem je­dy­nem
nie jest tyl­ko roz­śmie­szać lub roz­czu­lać wi­dza, któ­re
nie go­nią za efek­tem sce­nicz­nym? ale pra­gną wy­ra­zić
coś, co jest na do­bie, spo­ty­ka­ją się zwy­kle z tym za­rzu-
tem i u nas i wszę­dzie. Po­mi­mo to au­tor po­czu­wa się do
obo­wiąz­ku wy­po­wie­dze­nia ja­sno i wy­raź­nie, że ni­ko­go
nie por­tre­to­wał i nie fo­to­gra­fo­wał wca­le, a naj­lep­szym
tego do­wo­dem, że do każ­dej nie­mal oso­by w jego
ko­me­dyi przy­pię­to dwa lub trzy na­zwi­ska – wszy-
stkie rów­nie fał­szy­we.

Au­tor "Sło­necz­ni­ka" bie­rze rysy z na­tu­ry i ży-
cia, aby po­sta­ciom nadać wa­run­ki praw­dy i praw­do-
po­do­bień­stwa, do cze­go ko­me­dya mia­ła za­wsze pra-
wo i do­tąd go się nie zrze­kła; ni­ko­go jed­nak żyw-
cem nie prze­no­si ze świa­ta na sce­nę. Szu­ka w natu-
rze barw, szcze­gó­łów i od­cie­ni do ma­lo­wa­nia cha-
rak­te­rów, kie­dy już ty­pów zbra­kło; ale nie od­twa­rza
wprost da­ne­go czło­wie­ka, ba­czy bo­wiem za­wsze na
ar­ty­stycz­ne wy­ma­ga­nia utwo­ru. Wszak­że tak ma-
larz jak i rzeź­biarz, zmu­sze­ni są po­sił­ko­wać się mo-
de­la­mi, ale na­da­ją im w swo­ich kom­po­zy­cy­ach wy-
raz i cha­rak­ter róż­ny od tego, jaki w ży­ciu po­sia-
dają; – z tem więk­szą sta­ran­no­ścią czy­ni to pi­sarz dra­ma­tycz­ny, ra­chu­ją­cy się z wa­run­ka­mi per­spek­ty­wy
te­atral­nej, w któ­rej psy­chicz­ne i mo­ral­ne po­do­bień­stwa
wy­stę­pu­ją ja­skra­wiej, niż w dzie­łach sztu­ki pla­stycz­nej.

Ko­me­dya ni­niej­sza, nie­odzna­cza­ją­ca się kun-
sztow­ną bu­do­wą, sce­ni­zu­ją­ca zda­rze­nia zwy­czaj­ne
z pro­sto­tą wol­ną od wszel­kiej te­atral­nej efek­tow­no-
ści, pra­gną­ca tyl­ko wy­po­wie­dzieć to, o czem powy-
żej wspo­mnia­łem – wpraw­dzie dwóm po­sta­ciom ujem-
nym prze­zna­cza rolę sprę­żyn, wpra­wia­ją­cych w ruch
mo­ral­ną ak­cyę utwo­ru, umyśl­nie jed­nak­że nie wysu-
wa je na plan pierw­szy i po­zo­sta­wia w słab­szem od
in­nych oświe­tle­niu. A i ci dwaj ka­ry­ero­wi­cze, in­try-
gan­ci i oszczer­cy, nie są prze­cie do ni­ko­go po­dob­ni,
no­szą bo­wiem naj­po­spo­lit­szą li­be­ryę i naj­ogól­niej­sze
zna­mio­na wad i śmiesz­no­ści, wspól­nych ca­łe­mu ich
ro­dza­jo­wi.

Mnie­mam, że naj­ge­nial­niej­szy na­wet pi­sarz, pod
gro­zą cięż­kie­go za­rzu­tu fo­to­gra­fo­wa­nia lu­dzi z na­tu­ry,
nie mógł­by ma­lo­wać oby­cza­jów współ­cze­snych, ni-
gdy bo­wiem nie był­by pew­ny, czy któ­ry z urwi-
szów przez nie­go przed­sta­wio­nych, choć­by tyl­ko
ze­wnętrz­ną cha­rak­te­ry­sty­ką, nie bę­dzie po­dob­ny do
przy­ja­cie­la – nad­to gor­li­wie dba­ją­ce­go o do­bro swo-
ich przy­ja­ciół – kry­ty­ka. „Zby­tek gor­li­wo­ści szko-
dzi spra­wie", po­wie­dział zna­ko­mi­ty mi­ni­ster. Do­dał-
bym tu jesz­cze, że nie przy­stoi uta­len­to­wa­nym i do-
wcip­nym re­cen­zen­tom, któ­rzy – jak mę­żo­wie sta­nu,
po­win­ni rzą­dzić się ro­zum­ną po­li­ty­ką… nie kom­pro-
mi­tu­ją­cą sprzy­mie­rzeń­ców.

Roz­pi­saw­szy się tak dłu­go w nie­sym­pa­tycz­nym
przed­mio­cie, z przy­jem­no­ścią koń­czę bar­dzo mi­łym
dla mnie obo­wiąz­kiem, skła­da­jąc tu wy­zna­nie szcze-
rej mo­jej wdzięcz­no­ści dla Dy­rek­cyi, Re­ży­se­ryi i
Ar­ty­stów sce­ny Kra­kow­skiej, za wy­bor­ne, peł­ne
sta­ran­no­ści wy­ko­na­nie "Sło­necz­ni­ka", któ­ry im prze-
waż­nie za­wdzię­cza po­chleb­ne uzna­nie kry­ty­ki.

OSO­BY

MER­KER.

LEON CZA­SZEW­SKI.
KSIĄ­ŻE.

STA­NI­SŁAW, syn księ­cia.
TEO­DOR NO­LA­SKI.
IZY­DOR NO­WEL­SKI.
FE­LIKS GÓR­KA.
PIOTR DA­RE­WICZ.
SE­NA­TOR.
KA­LA­SAN­TY.
SZUSZ­KIE­WICZ.
WERN.

SE­KRE­TARZ SE­NA­TO­RA.
PIERW­SZY GOŚĆ.
DRU­GI GOŚĆ.

TO­MASZ, ka­mer­dy­ner Da­re­wi­cza.
JAN, słu­żą­cy Da­re­wi­cza.
LO­KAJ PIERW­SZY MER­KE­RA.
LO­KAJ DRU­GI MER­KE­RA.
JO­AN­NA, żona Da­re­wi­cza.
NA­TA­LIA, sy­no­wi­ca Da­re­wi­cza.
RÓŻA, cór­ka Mer­ke­ra.
FRU­ZIA, jej słu­żą­ca.
GO­ŚCIE OBO­JEJ PŁCI.
SŁUŻ­BA W DOMU MER­KE­RA.

Rzecz dzie­je się w War­sza­wie w 1881 roku.

In­for­ma­cye do­ty­czą­ce pra­wej i le­wej stro­ny bra­ne są od wi­dzów.

AKT I.

Sce­na przed­sta­wia wy­kwint­ny sa­lon. – Drzwi w głę­bi. – Obok
nich z dwóch stron duże zło­co­ne kon­so­le, nad któ­re­mi zwier­cia­dła w bo-
ga­tych ra­mach. – Na lewo jed­ne drzwi bocz­ne pro­wa­dzą do ja­dal­ni,
dru­gie do apar­ta­men­tów dam­skich. – W po­środ­ku, mię­dzy jed­ne­mi a dru-
gie­mi, przy ścia­nie, stoi pia­ni­no. – Na pra­wo drzwi do po­koi Da­re­wie­za.
Po tej­że sa­mej stro­nie, bli­żej wi­dzów, ko­mi­nek, na nim ze­gar brą­zo­wy
i ta­kież kan­de­la­bry ze świe­ca­mi. – W ro­gach sce­ny w głę­bi małe ka-
na­pki. – W po­środ­ku stół okrą­gły oto­czo­ny zło­co­ne­mi krze­seł­ka­mi. –
Na lewo, na pierw­szym pla­nie, ka­na­pa i fo­te­le, któ­re jed­nak nie za­sła-
nia­ją pia­ni­na. – Koło ko­min­ka dwa fo­te­li­ki, tro­chę na­przód wy­su­nię­te.
Za pod­nie­sie­niem za­sło­ny pa­nu­je zmrok na sce­nie.

SCE­NA I.

TO­MASZ i JAN.

! (Jan w wy­kwint­nej li­be­ryi wy­cho­dzi z ja­dal­ne­go po­ko­ju, nio­sąc
lam­pę. Sta­wia ją na kon­so­li pra­wej i zbli­ża się do ko­min­ka dla za­pa­le-
nia świec w kan­de­la­brach. Po chwi­li, wcho­dzi To­masz we fra­ku i bia-
łym kra­wa­cie. Wno­si tacę z fi­li­żan­ka­mi i srebr­nym im­bry­kiem do czar-
nej kawy. Sta­wia wszyst­ko na środ­ko­wym sto­le).

TO­MASZ.

Spiesz się, sły­szę że pań­stwo wsta­ją od sto­łu.

JAN.

Wi­dzisz pan, że już za­pa­li­łem świe­ce. (Mru­cząc pod
no­sem) A za­wsze tyl­ko śpiesz się i śpiesz się. (Wy­cho­dzi głę­bią)

SCE­NA II.

NA­TA­LIA, TO­MASZ (za chwi­lę po­tem) DA­RE­WICZ

i JO­AN­NA.

NA­TA­LIA (zbli­ża się do sto­łu).

Mój To­ma­szu, za­po­mnia­łeś o cu­kier­ni­cy.

TO­MASZ.

Za­po­mnia­łem!? No pro­szę… za­raz przy­nio­sę.(Wy­cho­dzi po wej­ściu Da­re­wi­cza z żoną).

DA­RE­WICZ (pro­wa­dzi żonę i zbli­żyw­szy się na śro­dek ca­łu­je ją w rękę.)

Dzię­ku­ję za do­sko­na­ły obia­dek. (Zona ca­łu­je go w czo­ło).

NA­TA­LIA.

A mnie?… za to­wa­rzy­stwo.

DA­RE­WICZ (ca­łu­jąc ją w czo­ło).

I to­bie za miłe to­wa­rzy­stwo.

NA­TA­LIA.

I za wy­bor­na kawę, któ­rą w tej chwi­li stry­jo­wi na­le­ję. (To­masz przy­no­si cu­kier­ni­cę i wy­cho­dzi. Na­ta­lia na­le­wa).

Stry­je­necz­ko… pro­szę.

JO­AN­NA.

Dzię­ku­ję piesz­czot­ko.

NA­TA­LIA.

Stry­jasz­ku… słu­żę.

DA­RE­WICZ.

Dzię­ku­ję ci mój anioł­ku. (Po­pi­ja­jąc kawę). De­li­cye!…
Dzię­ki wam dom mój na­le­ży do naj­le­piej urzą­dzo­nych
w War­sza­wie.

JO­AN­NA (z wes­tchnie­niem).

Ale to nas bar­dzo dro­go kosz­tu­je. Zda­je się, że wy-
da­je­my wię­cej niż mo­że­my.

DA­RE­WICZ.

Cóż chcesz?… Moje sta­no­wi­sko, do­bro ogó­łu…

JO­AN­NA.

Och! gdy­by nie to do­bro ogó­łu!

DA­RE­WICZ.

Nie uwie­rzysz, a jed­nak o ile mogę oszczę­dzam.
W tym ty­go­dniu wy­krę­ci­łem się zręcz­nie od kil­ku skła-
dek na pu­blicz­ne i do­bro­czyn­ne cele. Żyć zaś trze­ba na
sto­pie ja­kiej wy­ma­ga na­sze po­ło­że­nie to­wa­rzy­skie….
A i o Na­tal­kę tu cho­dzi… Może wyjść za mąż.

NA­TA­LIA.

Czy już się stryj­ko­wi sprzy­krzy­łam, czy stryj­cio
chce mi dom wy­mó­wić?

DA­RE­WICZ.

Broń Boże! Nig­dy moje dziec­ko.

JO­AN­NA (z wes­tchnie­niem).

Jej po­sag prze­cie u cie­bie pew­ny… Sie­ro­ce mie­nie,
rzecz świę­ta!

DA­RE­WICZ (z nie­chę­cią).

A jak­że! a jak­że!

NA­TA­LIA.

Stry­je­necz­ko… co za nie­wła­ści­we uwa­gi. Wsty­dzę się za stry­jen­kę. (Zbli­ża się do Da­re­wi­cza, bie­rze go pod bro­dę
i mówi z przy­mi­le­niem) No, pro­szę spę­dzić za­raz mar­sa
z czo­ła, uśmiech­nąć się… Tak, tak… to do­brze… Czy wi-
ścia­rze wcze­śnie się dziś zej­dą?

DA­RE­WICZ.

A któ­ra go­dzi­na?

NA­TA­LIA.

Po siód­mej.

DA­RE­WICZ.

Tyl­ko ich nie wi­dać. Wiesz prze­cie, że o dwu­na­stej
mu­szę być w łóż­ku; dla tego tak wcze­śnie grać za­czy-
namy… Zdro­wie moje tego wy­ma­ga.

JO­AN­NA (z wes­tchnie­niem).

Ach! to jego zdro­wie mnie tak mar­twi.

NA­TA­LIA.

Zby­tecz­nie stry­je­necz­ko, zby­tecz­nie… Nic nam złe­go
nie bę­dzie… Praw­da stry­ju?

DA­RE­WICZ.

A no tak… niby… Czu­ję się za­wsze le­piej po obie-
dzie, po ka­wie… przed wi­stem.

NA­TA­LIA.

Kto dziś bę­dzie u nas stry­jasz­ku?

DA­RE­WICZ.

Zwy­kli part­ne­rzy.

NA­TA­LIA.

A czy przyj­dzie pan Teo­dor. i pan Leon?

DA­RE­WICZ.

Le­ona pro­si­łem. Do­re­czek zaś nie chy­bi pew­nie…
Co to za miły chło­piec!

JO­AN­NA.

Do­rcio!… je­dy­ny mło­dy czło­wiek, któ­re­go praw­dzi-
wie lu­bię. Taki uprzej­my, ugrzecz­nio­ny… A ja­kie pięk­ne
za­sa­dy!

NA­TA­LIA.

Przy­tem we­so­ły, za­baw­ny. Umie wszyst­kich oży­wić
i ro­ze­rwać.

JO­AN­NA.

On je­den z ca­łej mło­dzie­ży od pa­nien nie ucie­ka.

DA­RE­WICZ.

Dla star­szych za­cho­wu­je na­leż­ny sza­cu­nek. Ceni sta-
no­wi­sko, wiek, za­słu­gi… Ksią­żę go lubi bar­dzo i pro­te­gu­je.

TO­MASZ (wcho­dzi i wska­zu­je na tacę).

Czy mogę za­brać?

DA­RE­WICZ.

Mo­żesz… Ale, ale, przyjdź do mego ga­bi­ne­tu, przy-
go­tu­jesz Sto­li­ki do kart. (To­masz wy­cho­dzi i po chwi­li wra­ca).
Za­raz będę na wa­sze usłu­gi, mu­szę wło­żyć frak. (Ca­łu­je w ręke Jo­an­nę, w czo­ło Na­ta­lie i wy­cho­dzi do sie­bie, za nim To­masz).

SCE­NA III.
JO­AN­NA i NA­TA­LIA.

NA­TA­LIA.

Stryj enecz­ka, jak wi­dzę, bar­dzo lubi pana Teo­do­ra.

JO­AN­NA.

Nad­zwy­czaj­nie. Po­czciw­sze­go chłop­ca nie zna­łam.
(Z wes­tchnie­niem). Gdy­by był ma­jęt­niej­szy…

NA­TA­LIA (prze­ry­wa­jąc).

Jak to dziw­nie dzie­je się z sym­pa­ty­ami i an­ty­pa-
ty­ami! Kie­dy go po raz pierw­szy uj­rza­łam, wy­dał mi
się tak od­ra­ża­ją­cy, brzyd­ki, szka­rad­ny… tak nie­mi­ły, ale
to tak nie­mi­ły… że…

JO­AN­NA.

Już to praw­da, że pięk­ny nie jest.

NA­TA­LIA.

Czu­łam do nie­go wstręt nie wy tłó­ma­czo­ny.

JO­AN­NA.

Mnie w pół go­dzi­ny już ujął.

NA­TA­LIA (żar­to­bli­wie).

Ja, opie­ra­łam się dłu­żej cza­ro­wi, któ­ry roz­ta­cza.
(Po­waż­nie) Myśl, że pra­cu­je dla do­bra ogó­łu za­kry­ła ja­kąś
mgłą ułud­ną jego nie­przy­jem­ną po­wierz­chow­ność. A przy-
tem jego we­so­łość i swo­bo­da – wpraw­dzie tro­chę ru-
basz­ne ale peł­ne szcze­ro­ści – zjed­na­ły mu moje… (wą­cha się i ury­wa).

JO­AN­NA (po chwi­li sens koń­cząc).

Uzna­nie.

NA­TA­LIA (we­so­ło).

Stry­je­necz­ko, zda­je mi się, że coś wię­cej niż uzna­nie.

JO­AN­NA.

Na to wię­cej mój anioł­ku, może tro­chę za­wcze­śnie.
On nie­ma­jęt­ny.

NA­TA­LIA.

Czy ja dbam o to. Prze­cie stry­je­necz­ka utrzy­mu­je
że je­stem pan­ną… za­moż­ną.

JO­AN­NA.

Po­win­naś nia być piesz­czot­ko… ale…

NA­TA­LIA.

Nie ma ale. Nie­daw­niej jak wczo­raj, mó­wi­łaś do
mnie, że mał­żeń­stwo bez mi­ło­ści to naj­ohyd­niej­szy fry – mart. Zresz­tą nie ma jesz­cze mowy o mał­żeń­stwie ani
na­wet o mi­ło­ści… Wy, dro­dzy moi, nie wy­pę­dza­cie mnie
z domu, a ja się jesz­cze za mąż nie wy­bie­ram. Co do
pana Teo­do­ra, rę­czę że o mnie na­wet nie my­śli.

JO­AN­NA.

Kto wie, kto wie?!… może i my­śli.

NA­TA­LIA.

Zkąd taki wnio­sek stry­je­necz­ko?

JO­AN­NA.

Nad­ska­ku­je ci wi­docz­nie, szu­ka twe­go to­wa­rzy­stwa,
jest dla cie­bie bar­dzo uprzej­my.

NA­TA­LIA.

Jak dla in­nych.

JO­AN­NA.

Z pew­nem jed­nak szcze­gól­nem wy­róż­nie­niem. Bywa
u uas co śro­dę. Prze­cież nie dla wi­sta, bo w kar­ty nie
gry­wa. To przy­miot tak­że.

NA­TA­LIA.

I wiel­ki. Ale daj­my temu po­kój. Na co za­przą­tać
umysł tem co być może a nie jest. Z ser­cem igrać nie
wol­no. Stry­je­necz­ka wie, że nie ko­cha­łam nig­dy… i… i…
boję się za­ko­chać… Nie tyl­ko w panu Teo­do­rze ale i w kim
in­nym… w kim­kol­wiek. Z ta­kich roz­mów two­rzą się ma-
rze­nia, z ma­rzeń może wy­nik­nąć mi­łość…

JO­AN­NA.

Czy tak piesz­czot­ko?… No… to już nie mów­my o tem.

NA­TA­LIA.

Tak stry­je­necz­ko, nie mów­my o tem. (Po chwi­li) Zre-
sztą on wiel­bi ta­lent pana Le­ona; może za­tem dla tego
tyl­ko do nas przy­cho­dzi aby być w to­wa­rzy­stwie zna­ko-
mi­te­go pi­sa­rza.

JO­AN­NA.

Mie­li­śmy o tem nie mó­wić.

NA­TA­LIA.

Do­brze stry­je­necz­ko… nie mów­my o nim wię­cej.

SCE­NA IV.

Ciź sami i GÓR­KA.

GÓR­KA.

Sto­py pani rad­czy­ni do­bro­dziej­ki ca­łu­ję. U nó­żek naj­pięk­niej­szej pan­ny Na­tal­ci się ście­lę. (Ca­łu­je w rękę na-
przód Jo­an­nę, po­tem Na­ta­lie).

JO­AN­NA.

Wi­tam ko­cha­ne­go pana. Sia­daj tu, przy mnie.
(Gór­ka sia­da). Ztę­sch­ni­li­śmy się za pa­nem.

NA­TA­LIA.

Pój­dę za­wia­do­mić stry­jasz­ka o pań­skiem przy­by­ciu.

GÓR­KA (za­trzy­mu­jąc ją i ca­łu­jąc po re­kach).

Nie, nie kró­lew­no. Na co mu prze­szka­dzać… Do
wi­sta mi nie pil­no, a tak rzad­ko mam spo­sob­ność być
dłu­żej z pa­nia­mi, że do­praw­dy, każ­da chwi­la dla mnie
dro­ga. Do­pó­ki mnie rad­ca nie prze­ro­bił na miesz­cza­ni­na,
a pa­nie, lato całe prze­pę­dza­ły­ście ua wsi, to mo­głem
i ze stry­je­necz­ką i z sio­strze­nicz­ką po­ga­wę­dzić nie­raz
dłu­go, po­czci­wie, szcze­rze. A dziś, Boże zmi­łuj się! Czło-
wiek – po­mi­mo tu­szy – goni wia­try po War­sza­wie,
cią­gle do­brem ogó­łu za­ję­ty.

NA­TA­LIA.

Do­brem ogó­łu?!

GÓR­KA.

A jak­że! Stry­ja­szek przy­najm­niej tak utrzy­mu­je…
stry­ja­szek, któ­ry mnie za­przągł do tego ogól­ne­go pró-
żniac­twa… prze­pra­szam; chcia­łem po­wie­dzieć… do ogól-
nej pra­cy. Ale sub­or­dy­na­cya i po­słuch przedew­szyst­kiem,
więc słu­cham i bie­gam. Mo­ich ko­cha­nych pań całe rano
nie ma w domu, a wie­czo­rem zna­ko­mi­ci i po­wszech­nie
sza­no­wa­ni tak za­peł­nia­ją ten sa­lon, że ani rusz roz­mó­wić się. Czło­wiek tyl­ko my­śli, pa­trzy, słu­cha i głu­pie­je –
dali Bóg głu­pie­je – dla do­bra ogó­łu. Mnie zaś zdro­wie
pani 2-ad­czy­ni ob­cho­dzi, chciał­bym wie­dzieć czem za­ję­te
ser­dusz­ko mo­jej kró­lew­ny…

NA­TA­LIA (z uśmie­chem).

A za­raz za­ję­te.

GÓR­KA.

Cóż dziw­ne­go?! Czy­jeż ser­dusz­ko bić bę­dzie gorę-
cej, je­śli nie ser­dusz­ko na­szej ślicz­nej Na­tal­ci… prze­pra-
szam… pan­ny Na­ta­lii.

NA­TA­LIA.

Nie prze­pra­szaj pan, wdzięcz­ną ci je­stem kie­dy mnie
tak po­ufa­le na­zy­wasz. Wiem… że je­steś na­szym praw­dzi-
wym przy­ja­cie­lem.

JO­AN­NA (po­da­jąc rękę (ior­ce).

Wie­my o tem do­brze.

GÓR­KA.

A mo­ścia do­bro­dziej­ko, dzię­ku­ję, z ser­ca dzię­ku­ję.
(Ca­łu­je reke Jo­an­ny i Na­ta­lii). Ot! po­mi­mo, że nie mam już
ani mor­gi zie­mi na na­szem ci­chem Pod­la­siu, po­mi­mo, że
ostat­nią wio­sczy­nę prze­fa­cien­do­wa­łem na ka­mie­nicz­kę
w War­sza­wie.

JO­AN­NA.

Po­wiedz pan ra­czej… na pięk­ny i wy­kwint­ny dom.

GÓR­KA.

Tak! Dwa­na­ście okien od fron­tu, trzy pię­tra, scho­dy
mar­mu­ro­we… ale cóż?… kie­dy mi tu dusz­no, zwłasz­cza
że cho­dzę w cho­mon­cie, któ­ry mi rad­ca na kark wło­żył.
No… je­śli ja nie sie­dzę dzien­nie na pię­ciu se­sy­ach przy-
naj­mniej, to niech mnie… (Ude­rza się ręką po ustach). Pro­szę
pani… spraw­ry pu­blicz­ne i ja, se­sye i moja tu­sza!… Czy
się pa­nie nie śmie­ją?

NA­TA­LIA (uśmie­cha­jąc się).

Nie, nie.

JO­AN­NA.

Ani my­ślę.

GÓR­KA.

Ale kró­lew­na moja uśmie­cha się… Nic nie szko­dzi
Śmiej się pani zdro­wa, ja sam z sie­bie się śmie­ję. Do
pra­cy dla do­bra ogó­łu in­nej gło­wy po­trze­ba, ja mam tyl­ko
chłop­ski ro­zum i szla­chec­kie ser­ce. Był ze mnie kie­dyś
do­bry mąż, do­bry oj­ciec, do­bry są­siad… Stra­ci­łem wszyst­ko:
żonę, dzie­ci i-za­gon ro­dzin­ny… (ze smut­kiem)…za­mie­ni­łem
ostat­nią wiosz­czy­nę na ka­mie­nicz­kę w mie­ście…

JO­AN­NA.

Ależ nie na ka­mie­nicz­kę tyl­ko na wspa­nia­ły dom.

GÓR­KA.

Tak… Dwa­na­ście okien od fron­tu, trzy pię­tra, scho­dy
mar­mu­ro­we… Cóż chce­cie pa­nie, jak mi wszyst­kich mo-
ich smierć za­bra­ła, tak mi tam na Pod­la­siu było smut­no,
ale to tak smut­no, że usłu­cha­łem rad­cy, prze­fa­cien­do­wa-
łem zie­mię na ce­gla­ne mury i przy­je­cha­łem… jak sza-
now­ny rad­ca do­bro­dziej po­wia­da… za­si­lać or­ga­nizm mie-
szczań­stwa krwią sza­racz­ko­we­go szlach­ci­ca. Ta mis) a jed­nak
nie wy­star­cza mi do szczę­ścia… po­trze­bu­ję przy­wią­za­nia
ro­dzin­ne­go… przy­jaź­ni… Gdzież je znaj­dę je­śli nie u pani
rad­czy­ni do­bro­dziej­ki, je­śli nie u na­szej do­brej Na­tal­ci…
pan­ny Na­tal­ci… któ­rą ko­cham jak moją ro­dzo­ną cór­kę.

NA­TA­LIA (ści­ska­jąc go za rękę).

Dzię­ku­ję, dzię­ku­ję.

GÓR­KA.

Ale cóż, rad­ca przyj­dzie, zmy­je mi gło­wę… (Da­re­wicz uka­zu­je się we drzwiach swo­je­go po­ko­ju) Ot! wi­dzi pani, już przy­szedł; za­raz za­żą­da spra­woz­da­nia z se­syi zjed­no­czo-
nych ko­tla­rzy. (Wsta­je i idzie na­prze­ciw Da­re­wi­cza). Jak­że
zdro­wie sza­now­ne­go rad­cy do­bro­dzie­ja?

SCE­NA y.

Ciż sami, DA­RE­WICZ, póź­niej LEON, TEO­DOR, jesz­cze póź­niej TO­MASZ.

DA­RE­WICZ.

A! je­steś! Po­wiedz­że mi jak się od­by­ła dzi­siej­sza
se­sya zjed­no­czo­nych ko­tla­rzy?… My po­win­ni­śmy być
wszę­dzie, do wszyst­kie­go na­le­żyć, a ty w miesz­czań­stwie
nas re­pre­zen­tu­jesz… Mów­że, mów.

GÓR­KA.

Zre­da­go­wa­no pro­jekt kasy wsparć i po­ży­czek dla
wdów i sie­rót. Pod­pi­sy­wa­no się, więc i ja się pod­pi­sa­łem.

DA­RE­WICZ.

Da­łeś co?

GÓR­KA.

Pa­rę­set ru­bli.

DA­RE­WICZ (po ci­chu).

Może mi dziś przy wi­ście za­brak­nie pie­nię­dzy, ta
mi po­ży­czysz.

GÓR­KA.

Chęt­nie.

DA­RE­WICZ (gło­śno).

Któż za­ga­ił po­sie­dze­nie?… czy był ksią­żę?

GÓR­KA.

A jak­że, był… był. Ani na chwi­lę nie zdjął rę-
ka­wi­czek.

DA­RE­WICZ.

On tak za­wsze w miesz­czań­skich ko­łach. Có­że­ście
ro­bi­li?… wie­lu się was zgro­ma­dzi­ło, boć prze­cie nie sami
ko­tla­rze tyl­ko, hę co?

GÓR­KA.

Ze­bra­ło się nas osób ze sześć­dzie­siąt, roz­ma­itych
za­jęć i sta­nów. Pre­zy­du­ją­cy za­dzwo­nił. Sie­dli­śmy wszy­scy
w mil­cze­niu. Pan Ki­ta­je­wicz, wiecz­ny opo­nent, pro­sił
o głos. Ener­gicz­nie wy­stą­pił prze­ciw usta­wie. Bi­li­śmy
bra­wo. Ksią­żę od­po­wie­dział i zgro­mił go na­le­ży­cie. Bi-
li­śmy mu tak­że bra­wo. W tem…

DA­RE­WICZ (wska­zu­jąc na drzwi w głę­bi).

Prze­pra­szam cię… wi­dzisz. (Idzie na­prze­ciw Le­ona i Te-
odo­ra, któ­rzy wcho­dzą.) Ko­cha­ne­go pana Le­ona, dro­gie­go Do-
recz­ka! (Ści­ska ich za ręce).

TEO­DOR. (Twarz bla­da, po­spo­li­ta, rude wło­sy i rude fa­wo­ry­ty. Spie-
sznie opusz­cza Le­ona i Da­re­wi­cza i zbli­ża się do Jo­an­ny).

Gwał­tem przy­pro­wa­dzi­łem pań­stwu Le­ona. (Ca­łu­je
Jo­an­nę w reke). Cią­gnę­li go gdzie­in­dziej, ale tak na­ma­wia-
łem, że jest… jest.

JO­AN­NA.

Dzię­ku­ję ci mój Do­recz­ku.

TEO­DOR (zwra­ca­jąc się do Na­ta­lii i po­da­jąc jej rękę.)

Do­bry wie­czór. Przy­pro­wa­dzi­łem Le­ona… Ko­zry-
wają go so­bie w sa­lo­nach… ale po­nie­waż wiem jak pani
ceni jego ta­lent, uwa­ża­łem za miły obo­wią­zek…

NA­TA­LIA.

Wdzięcz­ną panu je­stem; zro­bi­łeś pan tem wiel­ką
przy­jem­ność memu stry­jo­wi.

(W tej chwi­li Leon zbli­ża się do dam. Ści­ska go­spo­dy­nię domu za rekę
i rów­no­cze­śnie pra­wie kła­nia się Na­ta­lii, któ­ra od­da­je mu ukłon).

JO­AN­NA.

Po­dob­no tyl­ko przy­ja­znej in­ter­wen­cyi pana Teo­do­ra
za­wdzię­cza­my przy­jem­ność wi­dze­nia pana.

LEON.

Chcia­łem wie­czór dzi­siej­szy po­świę­cić pra­cy, ale
myśl, że przy­jem­niej spę­dzę czas u pań­stwa, ka­za­ła mi
za­po­mnieć o obo­wiąz­kach.

DA­RE­WICZ.

Ogół stra­cił na­tem, ale drob­na jego czą­stecz­ka, do
któ­rej na­le­ży­my, zy­ska­ła wie­le.

LEON.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: