- W empik go
Słonecznik - ebook
Słonecznik - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 234 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KOMEDYA
(przedstawiona po raz pierwszy na scenie Teatru Krakowskiego w dniu 25 listopada 1882 roku).
SŁONECZNIK
Komedya w czterech aktach przez
ZYGMUNTA SARNECKIEGO.
KRAKÓW.
NAKŁADEM i CZCIONKAMI DRUKARNI ZWIĄZKOWEJ
pod zarządem A. Szyjewskiego.
1883.
Każda sztuka sceniczna przechodzi zwykle dwa
sądy krytyczne. Jeden doraźny, wydany przez pu-
bliczność zgromadzoną na przedstawieniu; – drugi
nazajutrz lub później, pomieszczony w dziennikach
i pismach literackich.
Ten ostatni – w organach poważnych – był
aż nadto łaskawy dla „Słonecznika”. Gdyby jednak
drukowana ocena komedyi wypadła dla niej mniej
pochlebnie a nawet zupełnie niepochlebnie, autor
nieodpowiadający nigdy na recenzye, i tym razem
milczałby pewnie.
Zkądże ta przedmowa?… czytelnik zapyta.
Oto, mówiono, że sztuka – mająca być w mnie-
maniu autora tylko obrazem pewnej chwili z naszej
najnowszej historyi – jest galerya portretów czy
fotografij z natury. Ten jeden, jedyny zarzut pra-
gnie on odeprzeć.
Że „Słonecznik”, napisany w 1881 we wrześniu,
był poniekąd odzwierciedleniem pewnego momentu
z życia społeczeństwa, przytwierdziły temu niestety
smutne grudniowe wypadki warszawskie, z tegoż ro-
ku. Trudniej byłoby dowieść, że w obrazie tym znaj-
dują się postacie fotografowane z natury.
Wprawdzie sztuki, których zadaniem jedynem
nie jest tylko rozśmieszać lub rozczulać widza, które
nie gonią za efektem scenicznym? ale pragną wyrazić
coś, co jest na dobie, spotykają się zwykle z tym zarzu-
tem i u nas i wszędzie. Pomimo to autor poczuwa się do
obowiązku wypowiedzenia jasno i wyraźnie, że nikogo
nie portretował i nie fotografował wcale, a najlepszym
tego dowodem, że do każdej niemal osoby w jego
komedyi przypięto dwa lub trzy nazwiska – wszy-
stkie równie fałszywe.
Autor "Słonecznika" bierze rysy z natury i ży-
cia, aby postaciom nadać warunki prawdy i prawdo-
podobieństwa, do czego komedya miała zawsze pra-
wo i dotąd go się nie zrzekła; nikogo jednak żyw-
cem nie przenosi ze świata na scenę. Szuka w natu-
rze barw, szczegółów i odcieni do malowania cha-
rakterów, kiedy już typów zbrakło; ale nie odtwarza
wprost danego człowieka, baczy bowiem zawsze na
artystyczne wymagania utworu. Wszakże tak ma-
larz jak i rzeźbiarz, zmuszeni są posiłkować się mo-
delami, ale nadają im w swoich kompozycyach wy-
raz i charakter różny od tego, jaki w życiu posia-
dają; – z tem większą starannością czyni to pisarz dramatyczny, rachujący się z warunkami perspektywy
teatralnej, w której psychiczne i moralne podobieństwa
występują jaskrawiej, niż w dziełach sztuki plastycznej.
Komedya niniejsza, nieodznaczająca się kun-
sztowną budową, scenizująca zdarzenia zwyczajne
z prostotą wolną od wszelkiej teatralnej efektowno-
ści, pragnąca tylko wypowiedzieć to, o czem powy-
żej wspomniałem – wprawdzie dwóm postaciom ujem-
nym przeznacza rolę sprężyn, wprawiających w ruch
moralną akcyę utworu, umyślnie jednakże nie wysu-
wa je na plan pierwszy i pozostawia w słabszem od
innych oświetleniu. A i ci dwaj karyerowicze, intry-
ganci i oszczercy, nie są przecie do nikogo podobni,
noszą bowiem najpospolitszą liberyę i najogólniejsze
znamiona wad i śmieszności, wspólnych całemu ich
rodzajowi.
Mniemam, że najgenialniejszy nawet pisarz, pod
grozą ciężkiego zarzutu fotografowania ludzi z natury,
nie mógłby malować obyczajów współczesnych, ni-
gdy bowiem nie byłby pewny, czy który z urwi-
szów przez niego przedstawionych, choćby tylko
zewnętrzną charakterystyką, nie będzie podobny do
przyjaciela – nadto gorliwie dbającego o dobro swo-
ich przyjaciół – krytyka. „Zbytek gorliwości szko-
dzi sprawie", powiedział znakomity minister. Dodał-
bym tu jeszcze, że nie przystoi utalentowanym i do-
wcipnym recenzentom, którzy – jak mężowie stanu,
powinni rządzić się rozumną polityką… nie kompro-
mitującą sprzymierzeńców.
Rozpisawszy się tak długo w niesympatycznym
przedmiocie, z przyjemnością kończę bardzo miłym
dla mnie obowiązkiem, składając tu wyznanie szcze-
rej mojej wdzięczności dla Dyrekcyi, Reżyseryi i
Artystów sceny Krakowskiej, za wyborne, pełne
staranności wykonanie "Słonecznika", który im prze-
ważnie zawdzięcza pochlebne uznanie krytyki.
OSOBY
MERKER.
LEON CZASZEWSKI.
KSIĄŻE.
STANISŁAW, syn księcia.
TEODOR NOLASKI.
IZYDOR NOWELSKI.
FELIKS GÓRKA.
PIOTR DAREWICZ.
SENATOR.
KALASANTY.
SZUSZKIEWICZ.
WERN.
SEKRETARZ SENATORA.
PIERWSZY GOŚĆ.
DRUGI GOŚĆ.
TOMASZ, kamerdyner Darewicza.
JAN, służący Darewicza.
LOKAJ PIERWSZY MERKERA.
LOKAJ DRUGI MERKERA.
JOANNA, żona Darewicza.
NATALIA, synowica Darewicza.
RÓŻA, córka Merkera.
FRUZIA, jej służąca.
GOŚCIE OBOJEJ PŁCI.
SŁUŻBA W DOMU MERKERA.
Rzecz dzieje się w Warszawie w 1881 roku.
Informacye dotyczące prawej i lewej strony brane są od widzów.
AKT I.
Scena przedstawia wykwintny salon. – Drzwi w głębi. – Obok
nich z dwóch stron duże złocone konsole, nad któremi zwierciadła w bo-
gatych ramach. – Na lewo jedne drzwi boczne prowadzą do jadalni,
drugie do apartamentów damskich. – W pośrodku, między jednemi a dru-
giemi, przy ścianie, stoi pianino. – Na prawo drzwi do pokoi Darewieza.
Po tejże samej stronie, bliżej widzów, kominek, na nim zegar brązowy
i takież kandelabry ze świecami. – W rogach sceny w głębi małe ka-
napki. – W pośrodku stół okrągły otoczony złoconemi krzesełkami. –
Na lewo, na pierwszym planie, kanapa i fotele, które jednak nie zasła-
niają pianina. – Koło kominka dwa foteliki, trochę naprzód wysunięte.
Za podniesieniem zasłony panuje zmrok na scenie.
SCENA I.
TOMASZ i JAN.
! (Jan w wykwintnej liberyi wychodzi z jadalnego pokoju, niosąc
lampę. Stawia ją na konsoli prawej i zbliża się do kominka dla zapale-
nia świec w kandelabrach. Po chwili, wchodzi Tomasz we fraku i bia-
łym krawacie. Wnosi tacę z filiżankami i srebrnym imbrykiem do czar-
nej kawy. Stawia wszystko na środkowym stole).
TOMASZ.
Spiesz się, słyszę że państwo wstają od stołu.
JAN.
Widzisz pan, że już zapaliłem świece. (Mrucząc pod
nosem) A zawsze tylko śpiesz się i śpiesz się. (Wychodzi głębią)
SCENA II.
NATALIA, TOMASZ (za chwilę potem) DAREWICZ
i JOANNA.
NATALIA (zbliża się do stołu).
Mój Tomaszu, zapomniałeś o cukiernicy.
TOMASZ.
Zapomniałem!? No proszę… zaraz przyniosę.(Wychodzi po wejściu Darewicza z żoną).
DAREWICZ (prowadzi żonę i zbliżywszy się na środek całuje ją w rękę.)
Dziękuję za doskonały obiadek. (Zona całuje go w czoło).
NATALIA.
A mnie?… za towarzystwo.
DAREWICZ (całując ją w czoło).
I tobie za miłe towarzystwo.
NATALIA.
I za wyborna kawę, którą w tej chwili stryjowi naleję. (Tomasz przynosi cukiernicę i wychodzi. Natalia nalewa).
Stryjeneczko… proszę.
JOANNA.
Dziękuję pieszczotko.
NATALIA.
Stryjaszku… służę.
DAREWICZ.
Dziękuję ci mój aniołku. (Popijając kawę). Delicye!…
Dzięki wam dom mój należy do najlepiej urządzonych
w Warszawie.
JOANNA (z westchnieniem).
Ale to nas bardzo drogo kosztuje. Zdaje się, że wy-
dajemy więcej niż możemy.
DAREWICZ.
Cóż chcesz?… Moje stanowisko, dobro ogółu…
JOANNA.
Och! gdyby nie to dobro ogółu!
DAREWICZ.
Nie uwierzysz, a jednak o ile mogę oszczędzam.
W tym tygodniu wykręciłem się zręcznie od kilku skła-
dek na publiczne i dobroczynne cele. Żyć zaś trzeba na
stopie jakiej wymaga nasze położenie towarzyskie….
A i o Natalkę tu chodzi… Może wyjść za mąż.
NATALIA.
Czy już się stryjkowi sprzykrzyłam, czy stryjcio
chce mi dom wymówić?
DAREWICZ.
Broń Boże! Nigdy moje dziecko.
JOANNA (z westchnieniem).
Jej posag przecie u ciebie pewny… Sieroce mienie,
rzecz święta!
DAREWICZ (z niechęcią).
A jakże! a jakże!
NATALIA.
Stryjeneczko… co za niewłaściwe uwagi. Wstydzę się za stryjenkę. (Zbliża się do Darewicza, bierze go pod brodę
i mówi z przymileniem) No, proszę spędzić zaraz marsa
z czoła, uśmiechnąć się… Tak, tak… to dobrze… Czy wi-
ściarze wcześnie się dziś zejdą?
DAREWICZ.
A która godzina?
NATALIA.
Po siódmej.
DAREWICZ.
Tylko ich nie widać. Wiesz przecie, że o dwunastej
muszę być w łóżku; dla tego tak wcześnie grać zaczy-
namy… Zdrowie moje tego wymaga.
JOANNA (z westchnieniem).
Ach! to jego zdrowie mnie tak martwi.
NATALIA.
Zbytecznie stryjeneczko, zbytecznie… Nic nam złego
nie będzie… Prawda stryju?
DAREWICZ.
A no tak… niby… Czuję się zawsze lepiej po obie-
dzie, po kawie… przed wistem.
NATALIA.
Kto dziś będzie u nas stryjaszku?
DAREWICZ.
Zwykli partnerzy.
NATALIA.
A czy przyjdzie pan Teodor. i pan Leon?
DAREWICZ.
Leona prosiłem. Doreczek zaś nie chybi pewnie…
Co to za miły chłopiec!
JOANNA.
Dorcio!… jedyny młody człowiek, którego prawdzi-
wie lubię. Taki uprzejmy, ugrzeczniony… A jakie piękne
zasady!
NATALIA.
Przytem wesoły, zabawny. Umie wszystkich ożywić
i rozerwać.
JOANNA.
On jeden z całej młodzieży od panien nie ucieka.
DAREWICZ.
Dla starszych zachowuje należny szacunek. Ceni sta-
nowisko, wiek, zasługi… Książę go lubi bardzo i proteguje.
TOMASZ (wchodzi i wskazuje na tacę).
Czy mogę zabrać?
DAREWICZ.
Możesz… Ale, ale, przyjdź do mego gabinetu, przy-
gotujesz Stoliki do kart. (Tomasz wychodzi i po chwili wraca).
Zaraz będę na wasze usługi, muszę włożyć frak. (Całuje w ręke Joannę, w czoło Natalie i wychodzi do siebie, za nim Tomasz).
SCENA III.
JOANNA i NATALIA.
NATALIA.
Stryj eneczka, jak widzę, bardzo lubi pana Teodora.
JOANNA.
Nadzwyczajnie. Poczciwszego chłopca nie znałam.
(Z westchnieniem). Gdyby był majętniejszy…
NATALIA (przerywając).
Jak to dziwnie dzieje się z sympatyami i antypa-
tyami! Kiedy go po raz pierwszy ujrzałam, wydał mi
się tak odrażający, brzydki, szkaradny… tak niemiły, ale
to tak niemiły… że…
JOANNA.
Już to prawda, że piękny nie jest.
NATALIA.
Czułam do niego wstręt nie wy tłómaczony.
JOANNA.
Mnie w pół godziny już ujął.
NATALIA (żartobliwie).
Ja, opierałam się dłużej czarowi, który roztacza.
(Poważnie) Myśl, że pracuje dla dobra ogółu zakryła jakąś
mgłą ułudną jego nieprzyjemną powierzchowność. A przy-
tem jego wesołość i swoboda – wprawdzie trochę ru-
baszne ale pełne szczerości – zjednały mu moje… (wącha się i urywa).
JOANNA (po chwili sens kończąc).
Uznanie.
NATALIA (wesoło).
Stryjeneczko, zdaje mi się, że coś więcej niż uznanie.
JOANNA.
Na to więcej mój aniołku, może trochę zawcześnie.
On niemajętny.
NATALIA.
Czy ja dbam o to. Przecie stryjeneczka utrzymuje
że jestem panną… zamożną.
JOANNA.
Powinnaś nia być pieszczotko… ale…
NATALIA.
Nie ma ale. Niedawniej jak wczoraj, mówiłaś do
mnie, że małżeństwo bez miłości to najohydniejszy fry – mart. Zresztą nie ma jeszcze mowy o małżeństwie ani
nawet o miłości… Wy, drodzy moi, nie wypędzacie mnie
z domu, a ja się jeszcze za mąż nie wybieram. Co do
pana Teodora, ręczę że o mnie nawet nie myśli.
JOANNA.
Kto wie, kto wie?!… może i myśli.
NATALIA.
Zkąd taki wniosek stryjeneczko?
JOANNA.
Nadskakuje ci widocznie, szuka twego towarzystwa,
jest dla ciebie bardzo uprzejmy.
NATALIA.
Jak dla innych.
JOANNA.
Z pewnem jednak szczególnem wyróżnieniem. Bywa
u uas co środę. Przecież nie dla wista, bo w karty nie
grywa. To przymiot także.
NATALIA.
I wielki. Ale dajmy temu pokój. Na co zaprzątać
umysł tem co być może a nie jest. Z sercem igrać nie
wolno. Stryjeneczka wie, że nie kochałam nigdy… i… i…
boję się zakochać… Nie tylko w panu Teodorze ale i w kim
innym… w kimkolwiek. Z takich rozmów tworzą się ma-
rzenia, z marzeń może wyniknąć miłość…
JOANNA.
Czy tak pieszczotko?… No… to już nie mówmy o tem.
NATALIA.
Tak stryjeneczko, nie mówmy o tem. (Po chwili) Zre-
sztą on wielbi talent pana Leona; może zatem dla tego
tylko do nas przychodzi aby być w towarzystwie znako-
mitego pisarza.
JOANNA.
Mieliśmy o tem nie mówić.
NATALIA.
Dobrze stryjeneczko… nie mówmy o nim więcej.
SCENA IV.
Ciź sami i GÓRKA.
GÓRKA.
Stopy pani radczyni dobrodziejki całuję. U nóżek najpiękniejszej panny Natalci się ścielę. (Całuje w rękę na-
przód Joannę, potem Natalie).
JOANNA.
Witam kochanego pana. Siadaj tu, przy mnie.
(Górka siada). Ztęschniliśmy się za panem.
NATALIA.
Pójdę zawiadomić stryjaszka o pańskiem przybyciu.
GÓRKA (zatrzymując ją i całując po rekach).
Nie, nie królewno. Na co mu przeszkadzać… Do
wista mi nie pilno, a tak rzadko mam sposobność być
dłużej z paniami, że doprawdy, każda chwila dla mnie
droga. Dopóki mnie radca nie przerobił na mieszczanina,
a panie, lato całe przepędzałyście ua wsi, to mogłem
i ze stryjeneczką i z siostrzeniczką pogawędzić nieraz
długo, poczciwie, szczerze. A dziś, Boże zmiłuj się! Czło-
wiek – pomimo tuszy – goni wiatry po Warszawie,
ciągle dobrem ogółu zajęty.
NATALIA.
Dobrem ogółu?!
GÓRKA.
A jakże! Stryjaszek przynajmniej tak utrzymuje…
stryjaszek, który mnie zaprzągł do tego ogólnego pró-
żniactwa… przepraszam; chciałem powiedzieć… do ogól-
nej pracy. Ale subordynacya i posłuch przedewszystkiem,
więc słucham i biegam. Moich kochanych pań całe rano
nie ma w domu, a wieczorem znakomici i powszechnie
szanowani tak zapełniają ten salon, że ani rusz rozmówić się. Człowiek tylko myśli, patrzy, słucha i głupieje –
dali Bóg głupieje – dla dobra ogółu. Mnie zaś zdrowie
pani 2-adczyni obchodzi, chciałbym wiedzieć czem zajęte
serduszko mojej królewny…
NATALIA (z uśmiechem).
A zaraz zajęte.
GÓRKA.
Cóż dziwnego?! Czyjeż serduszko bić będzie gorę-
cej, jeśli nie serduszko naszej ślicznej Natalci… przepra-
szam… panny Natalii.
NATALIA.
Nie przepraszaj pan, wdzięczną ci jestem kiedy mnie
tak poufale nazywasz. Wiem… że jesteś naszym prawdzi-
wym przyjacielem.
JOANNA (podając rękę (iorce).
Wiemy o tem dobrze.
GÓRKA.
A mościa dobrodziejko, dziękuję, z serca dziękuję.
(Całuje reke Joanny i Natalii). Ot! pomimo, że nie mam już
ani morgi ziemi na naszem cichem Podlasiu, pomimo, że
ostatnią wiosczynę przefaciendowałem na kamieniczkę
w Warszawie.
JOANNA.
Powiedz pan raczej… na piękny i wykwintny dom.
GÓRKA.
Tak! Dwanaście okien od frontu, trzy piętra, schody
marmurowe… ale cóż?… kiedy mi tu duszno, zwłaszcza
że chodzę w chomoncie, który mi radca na kark włożył.
No… jeśli ja nie siedzę dziennie na pięciu sesyach przy-
najmniej, to niech mnie… (Uderza się ręką po ustach). Proszę
pani… sprawry publiczne i ja, sesye i moja tusza!… Czy
się panie nie śmieją?
NATALIA (uśmiechając się).
Nie, nie.
JOANNA.
Ani myślę.
GÓRKA.
Ale królewna moja uśmiecha się… Nic nie szkodzi
Śmiej się pani zdrowa, ja sam z siebie się śmieję. Do
pracy dla dobra ogółu innej głowy potrzeba, ja mam tylko
chłopski rozum i szlacheckie serce. Był ze mnie kiedyś
dobry mąż, dobry ojciec, dobry sąsiad… Straciłem wszystko:
żonę, dzieci i-zagon rodzinny… (ze smutkiem)…zamieniłem
ostatnią wioszczynę na kamieniczkę w mieście…
JOANNA.
Ależ nie na kamieniczkę tylko na wspaniały dom.
GÓRKA.
Tak… Dwanaście okien od frontu, trzy piętra, schody
marmurowe… Cóż chcecie panie, jak mi wszystkich mo-
ich smierć zabrała, tak mi tam na Podlasiu było smutno,
ale to tak smutno, że usłuchałem radcy, przefaciendowa-
łem ziemię na ceglane mury i przyjechałem… jak sza-
nowny radca dobrodziej powiada… zasilać organizm mie-
szczaństwa krwią szaraczkowego szlachcica. Ta mis) a jednak
nie wystarcza mi do szczęścia… potrzebuję przywiązania
rodzinnego… przyjaźni… Gdzież je znajdę jeśli nie u pani
radczyni dobrodziejki, jeśli nie u naszej dobrej Natalci…
panny Natalci… którą kocham jak moją rodzoną córkę.
NATALIA (ściskając go za rękę).
Dziękuję, dziękuję.
GÓRKA.
Ale cóż, radca przyjdzie, zmyje mi głowę… (Darewicz ukazuje się we drzwiach swojego pokoju) Ot! widzi pani, już przyszedł; zaraz zażąda sprawozdania z sesyi zjednoczo-
nych kotlarzy. (Wstaje i idzie naprzeciw Darewicza). Jakże
zdrowie szanownego radcy dobrodzieja?
SCENA y.
Ciż sami, DAREWICZ, później LEON, TEODOR, jeszcze później TOMASZ.
DAREWICZ.
A! jesteś! Powiedzże mi jak się odbyła dzisiejsza
sesya zjednoczonych kotlarzy?… My powinniśmy być
wszędzie, do wszystkiego należyć, a ty w mieszczaństwie
nas reprezentujesz… Mówże, mów.
GÓRKA.
Zredagowano projekt kasy wsparć i pożyczek dla
wdów i sierót. Podpisywano się, więc i ja się podpisałem.
DAREWICZ.
Dałeś co?
GÓRKA.
Paręset rubli.
DAREWICZ (po cichu).
Może mi dziś przy wiście zabraknie pieniędzy, ta
mi pożyczysz.
GÓRKA.
Chętnie.
DAREWICZ (głośno).
Któż zagaił posiedzenie?… czy był książę?
GÓRKA.
A jakże, był… był. Ani na chwilę nie zdjął rę-
kawiczek.
DAREWICZ.
On tak zawsze w mieszczańskich kołach. Cóżeście
robili?… wielu się was zgromadziło, boć przecie nie sami
kotlarze tylko, hę co?
GÓRKA.
Zebrało się nas osób ze sześćdziesiąt, rozmaitych
zajęć i stanów. Prezydujący zadzwonił. Siedliśmy wszyscy
w milczeniu. Pan Kitajewicz, wieczny oponent, prosił
o głos. Energicznie wystąpił przeciw ustawie. Biliśmy
brawo. Książę odpowiedział i zgromił go należycie. Bi-
liśmy mu także brawo. W tem…
DAREWICZ (wskazując na drzwi w głębi).
Przepraszam cię… widzisz. (Idzie naprzeciw Leona i Te-
odora, którzy wchodzą.) Kochanego pana Leona, drogiego Do-
reczka! (Ściska ich za ręce).
TEODOR. (Twarz blada, pospolita, rude włosy i rude faworyty. Spie-
sznie opuszcza Leona i Darewicza i zbliża się do Joanny).
Gwałtem przyprowadziłem państwu Leona. (Całuje
Joannę w reke). Ciągnęli go gdzieindziej, ale tak namawia-
łem, że jest… jest.
JOANNA.
Dziękuję ci mój Doreczku.
TEODOR (zwracając się do Natalii i podając jej rękę.)
Dobry wieczór. Przyprowadziłem Leona… Kozry-
wają go sobie w salonach… ale ponieważ wiem jak pani
ceni jego talent, uważałem za miły obowiązek…
NATALIA.
Wdzięczną panu jestem; zrobiłeś pan tem wielką
przyjemność memu stryjowi.
(W tej chwili Leon zbliża się do dam. Ściska gospodynię domu za rekę
i równocześnie prawie kłania się Natalii, która oddaje mu ukłon).
JOANNA.
Podobno tylko przyjaznej interwencyi pana Teodora
zawdzięczamy przyjemność widzenia pana.
LEON.
Chciałem wieczór dzisiejszy poświęcić pracy, ale
myśl, że przyjemniej spędzę czas u państwa, kazała mi
zapomnieć o obowiązkach.
DAREWICZ.
Ogół stracił natem, ale drobna jego cząsteczka, do
której należymy, zyskała wiele.
LEON.