- W empik go
Słoneczniki: Powieść - ebook
Słoneczniki: Powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 492 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Promienie czerwcowego słońca, przesiane przez jasne chmurki, rozsnuwając mgłę poranną, w której był jeszcze spowity śliczny pałacyk, zbudowany w lekkim stylu na wzgórzu, strącały jej białawe strzępy na korzące się u stóp wzgórza folwarki i zaścianki, podtrzymujące niegdyś świetność rodu Czatyhorskich, o którego starożytnem pochodzeniu świadczył, wyryty na jego pniu genealogicznym długi nekrolog lat upadłych w bezmiar.
Na dziedzińcu wysadzanym różową akacyą, przepełnionym aromatem kwiatów, gęsto rozsianych po klombach, panowała zwykła cisza porannych godzin.
Drogą prowadzącą z parku szła młoda dziewczyna. Głowę miała pochyloną, jakby pod napływem niewesołych dum.
Przeszła przez dziedziniec, chwilę zatrzymała się poło kwiatów i weszła na schody, wiodące do pałacu.
Przechodząc przez salon, rzuciła okiem w otwarte okno i pociągnięta spokojem i majestatem krajobrazu, rozciągającego się przed jej oczami, zbliżyła się do drzwi.
Jasno-piwne jej oczy o bronzowym odcieniu błądziły po bujnych łanach, które, złocone rozpylonymi promieniami słońca, biegły szeroką przestrzenią pod gęsty las. ciągnący daleko, aż pod chmury.
Lekki wietrzyk poranny kład! młodziutkie kłosy, srebrząc je jasnozieloną falą.
Smutek dziewczyny nie harmonizował z jej wyglądem, ani też z otaczającym ją przepychem salonu, w którym wszystko tchnęło wyszukanym zbytkiem, wyrafinowaną elegancyą.
Oryginalne obrazy włoskiego pendzla, marmurowe kolumny, drogie wazy, lśniące posadzki, po których przesuwał się, jak cień, lokaj w angielskiej liberyi, wszystko mówiło, że w tej pańskiej siedzibie fortuna szeroko rozlała swe dary, pysznie zaś rozwinięte kształty i rumieniec zabarwiający świeże oblicze zapatrzonej w dal dziewczyny, świadczyły o jej młodości i zdrowiu.
– Możebyś się nareszcie przywitała ze mną, moja panno! – ozwał się sympatyczny głos w przeciwległym rogu salonu.
Dziewczyna odwróciła się szybko i podbiegła do siedzącej w głębokim fotelu niemłodej kobiecie.
– Babusiu droga – mówiła, całując jej ręce.
Staruszka przesunęła pieszczotliwie dłoń po włosach dziewczęcia.
Była to postać niedalekiej, ale już prawie przebrzmiałej przeszłości.
W sędziwej tej niewieście wszystko było harmonią, oddźwiękiem minionego czasu, który żyje już tylko w sercach dawnych ludzi, pogrzebany w nurtach młodych, o nowym prądzie pokoleń.
Pod białymi lokami, ułożonymi nad jej skronią, czuwała myśl rozumna; pod fałdami ciemnej sukni biło wielkie serce; a z niebieskich oczu, zamglonych już zbliżającym się cieniem innego świata, wypadał promień nieogarnionej słodyczy. Na wyrazistych jej rysach spokój i czystość myśli wycisnęły niezatartą cechę czegoś pogodnego, kojącego. Cała zaś postać nosiła wyraz wyrozumiałości i przebaczenia, opartego nie na filozoflcznem "tout comprendze – tout pardonner", ale wypływającego z wielkiej, serdecznej miłości bliźniego.
Ktoś, mówiąc o niej, powiedział trafnie: marszałkowa Czatyhorska nie chce zgłębiać winy skruszonego grzesznika, ale go z góry rozgrzesza.
– Babusiu najmilsza, już wstałaś? Anim cię spostrzegła wchodząc – mówiła młoda dziewczyna, obejmując szyję marszałkowej i siadając na pouczy jej fotela.
– Dzień dobry pani Walskiej – zwróciła się wnet uprzejmie do siedzącej obok marszałkowej, staruszki, która jej wesoło kiwała głową.
– Nie mogłaś mnie spostrzedz, Halu, boś była zanadto pogrążona w jakichś smutnych myślach, które wcale nie przystoją młodej pannie – odrzekła żartobliwie marszałkowa.
– Nie jestem już młodą panną, babusiu; mam dwadzieścia trzy lata – to znaczy, według kodeksu światowego, żem podtatusiała trochę.
Smutek znikł z jej twarzy, a świeży, młody uśmiech rozchylił ładne, różowe usta.
– A czemuż nie chcesz iść za mąż? Przecie chyba konkurentów ci nie braknie.
Hala wstrząsnęła głową.
– To jest, chcesz pewno, babusiu, powiedzieć, że nie brak amatorów na moje sto dziesięć tysięcy, do których by mnie wzięli w dodatku, a może nawet z pewną niechęcią.
– Niesłuszne uprzedzenie! Ładną jesteś dziewczyną, a co więcej, bardzo sympatyczną i dużo wartą; możesz więc każdemu się podobać – odrzekła babka, gładząc aksamitne policzki Hali – alboż to my już nie mamy poczciwych chłopców?
– Przedewszystkiem, babusiu, mamy kawalerów, epuzerów: we frakach, z klakami, żółtych, wyłysiałych, upudrowanych, niekiedy wyróżowanych, sztywnych, znudzonych i nudnych, ale chłopców nie mamy wcale, tak jak nie mamy dziewcząt w naszym biednem arystokratycznem kole tylko… panny na wydaniu. Na każdej jest etykieta, mówiąca jaką wartość przedstawia. Bywają czasem etykiety podrabiane, wówczas nabywca bankrutuje; no, ale teraz to coraz rzadszy wypadek, bo nasi salonowi przemysłowcy ostrożniejszymi się stali. Może nie mam racyi, pani marszałkowo? – śmiała się swawolnie, zaglądając babce w oczy.
– Trudno przecie obstalować konkurenta według twojej fantazyi, jak suknię.
– To też dlatego wolę bez niego się obejść.
– Martwisz tem matkę.
– Ja sama jeszcze więcej tem się martwię – rozśmiała się znowu Hala – ale cóż robić?
– Czy ci się nie podoba książę Ryszard?
– Wstrętny mi jest.
– Mój Boże! – wmieszała się pani Walska, która podczas całej rozmowy chichotała tylko z cicha. – Ten książę zawsze taki pachnący i tak ładnie ubrany, a Halunia go wstrętnym nazywa.
W przyległym pokoju dały się słyszeć kroki charakterystyczne – pewne siebie.
Hala zsunęła się nieznacznie z poręczy fotela na krzesło obok stojące. Wyraz swobodnej wesołości znikł z jej twarzy: zastąpił go uśmiech przymusowy.
W drzwiach ukazała się wyniosła postać pani domu.
Rysy jej chłodne, niby skamieniałe w zupełnym spokoju, były nadzwyczaj poprawne; ruchy miała majestatyczne, imponujące – robiła wrażenie żywego posągu.
Zarysy na twarzy i lekko zapadłe skronie, nad któremi leżały gładkie srebrzące się włosy, świadczyły, że nie była już młodą; a surowy wyraz twarzy i zaciśnięte usta mówiły o niepohamowanym despotyzmie.
Od całej jej postaci bił dumny chłód i żelazna moc charakteru.
Była to pani Czatyhorska, władczyni pałacyku zakroczymskiego i rozległych dóbr. Pochodziła ze świetnej rodziny, ozdobionej koroną hrabiowską. Wskutek przewrotu w kraju i rozpierzchłej po świecie młodzieży, nie mając wiele do wyboru, zaślubiła szlachcica-magnata, który, umierając przed kilkunastu laty, zrobił ją dożywotniczką ogromnej fortuny i opiekunką siedmiorga małoletnich dzieci.
Despotyczny charakter i chęć panowania pani Oktawii Czatyhorskiej znalazły szerokie pole.
Dzieci, domowi, oficyaliści, dzierżawcy, włościanie, sługi uginali się pod jej twardem jarzmem. Nad wszystkiem musiała ciężyć jej wola; nikt z zależnych od niej osób nie śmiał sprzeciwić się jej rozkazom.
W znajomych kołach zwano ją żartobliwie: "Żelaznym kanclerzem".
Pozostawszy opiekunką dzieci, rozwinęła cały swój despotyzm w ich wychowaniu.
Dwaj starsi synowie, Alfred i Oskar, doścignąwszy pełnoletności, prędko się pozbyli jarzma matki; ale córki, których okrutna tradycya starych oby – czajów trzymała w zależności, stały się prawdziwerni jej ofiarami.
Nie wolno im było nietylko postępować, ale nawet myśleć podług swej woli. Musiały być echem matki w najmniejszych drobiazgach, które się ich samych tyczyły.
Pełna miłości własnej, obawiając się, aby wyższy, a dla niej jedyny świat, nie zarzucił jej czegokolwiek w postępowaniu, wysilała się na dogodzenie potworowi próżności i głupoty, tworząc ze swych córek lalki, niewolnice, w których wszystko było fałszywe, nienaturalne.
Zdawało się jej, że wypełnia najsumienniej swe obowiązki, dając dowody wielkiego przywiązania do dzieci i zdziwiłaby się ogromnie, gdyby jej ktoś powiedział, że te córki, to także ludzie: że one umieją czuć, myśleć, że każda z nich ma odrębne usposobienie, które należy szanować, że nie można, bez wielkiej krzywdy dla nich i dla społeczeństwa, urabiać na jedną modlę bezmyślne jednostki.
Czatyhorska nie uznawała podobnych pojęć, zwąc je demokratyczną emancypacyą, dobrą dla kobiet motłochu; wytwarzała więc ze swych córek, niby na obstalunek, światowe panny i prezentowała je z dumą przedstawicielom "beau mond'u".
Panny były na podziw ładne, a że przytem posażne, mogła się więc niemi chlubić. Chodziły, mówiły, kłaniały się bez zarzutu, paplały obcymi językami, któżby więc tam badał, czy włożono w nie duszę… myśl!?
Poco? O duszę nie pytają nawet na rynku sportów, balów i małżeństw. A wreszcie komu potrzebna jest ta dusza? W wirze wielkoświatowym rzuca ona niepotrzebny cień smutku na ogólną wesołość!… W małżeństwie "on", szukając żony – pyta: czy ładna? czy bogata? "Ona" mówi: mąż – to swoboda, stanowisko, prawo do pieszczot, i wystarcza to do zawarcia kontraktu na całe życie.
Najstarsza córka pani Czatyhorskiej, panna Zenona, śliczny automat, pociągnięty pokostem elegancyi, wyszła przed paru laty za mąż bez protestu, z miłym uśmiechem, za pana Wedrojca, piastującego wysoki urząd przy dworze wiedeńskim. Był brzydki, jak małpa, zły jak buldog, chory na kamienie żółciowe, newralią, podagrę jako też inne choroby dobrego tonu i był ojcem, co najmniej tuzina synów i córek, rozpierzchłych po różnych częściach świata.
Ale za to pani Wedrojcowa używa dziś w pełni życia u dworu, chociaż w krótkim czasie zmieniła się, jakby jej z dziesiątek lat przybyło; leczy się u wszystkich doktorów i miewa w domu maleńkie burze z mężem, podczas których dygnitarz, gdy wpadnie w gniew, wyładowywa go na żonie w tak energiczny sposób, że jaśnie pani po kilka dni nie wychodzi z pokoju, a służące wciąż jej noszą zimne okłady.
Ale, gdzież są róże bez cierni?
Młodsza, Emma, taka sama edycya, nawet nie poprawniejsza, bo poprawniejszej niż panna Zenona nie mogło być, jest już prawie przyrzeczoną baronowi Greich, królowi finansów kolejowych; najmłodsza zaś Mińcia, najwięcej obiecywała na przyszłość; ale za to średnia, Halina, była istnem udręczeniem pani Czatyhorskiej, nic z nią poradzić nie mogła.
Wchodząc do salonu, przemyśliwała właśnie, jakich środków użyć musi, aby nagiąć hardą dziewczynę do swych pojęć, i dlatego też twarz jej nosiła chłodniejszy wyraz, a chód był sztywniejszy, niż zwykle.
Podeszła do marszałkowej i dotknęła jej ręki zimnemi usty.
– Jakże dziś zdrowie kochanej mamy? Nie spodziewałam się zastać ją już w salonie. Słyszałam, że kochana mama źle spała w nocy: podobno znów ten kaszel uparty.
Mówiła to niby ze współczuciem, a słowa marzły w powietrzu.
– Niedobrą noc miałam; teraz mi lepiej, jak zwykle rano – odrzekła marszałkowa.
– Dzień dobry pani Walskiej, dzień dobry Halino – zwróciła się pani domu do całującej ją w rękę córki.
Przyłożyła usta do czoła dziewczyny i zmarszczyła brwi.
– Mokre masz włosy, a i suknia cala w błocie u dołu. Gdzieżeś znów była? Czyż nigdy nie wyrzeczesz się tych dzikich spacerów o świcie? Doprawdy, nie wiem, w jaki sposób mam wpływać na ciebie. Postępujesz jak córka ekonoma, albo pisarza wiejskiego. Skąd mogłaś nabrać podobnych zwyczajów? Żadna z panien naszego koła nie odważy się zrobić czegoś podobnego, a i w domu chyba nie miałaś takiego przykładu. Biedna miss Moharth! Zbudziłaś ją pewno o świcie?
– Chodziłam sama.
– Go? Sama? No, to już przechodzi wszelkie pojęcie! Chyba nie pojmujesz, że nie wypada młodej pannie chodzić samej, nawet po własnym ogrodzie, nie mówie już o parku, i to jeszcze w godzinie, w której wszyscy śpią.
– W parku teraz pracuje dużo ludzi; niebezpieczeństwa więc niema żadnego – odrzekła Hala.
– Ja też nie mówię o żadnem niebezpieczeństwie; na każdym kroku jest stróż – ale o przyzwoitości. Przykro mi, że będąc w takim wieku, nie możesz pojąć, że swojem postępowaniem ubliżasz mnie, sobie, swemu urodzeniu. Przecie pozycya w świecie zobowiązuje do szanowania pewnych form… do przestrzegania przyzwoitości. Dlaczego nie kazałaś zbudzić miss Moharth, aby ci towarzyszyła?
– Było tak rano jeszcze, a wiem, że miss Moharth lubi dłużej sypiać; starą już jest, niepodobna więc jej narażać na chłód i rosę poranku, a przytem nie lubię, żeby za mną ktoś chodził, gdy chcę być samą. Nie sądzę, żeby samotny spacer we własnym parku miał uwłaczać czyjemuś urodzeniu.
W głosie Hali brzmiało rozdrażnienie.
– Zapewne, jakiejś biednej nauczycielce, albo córce mizernego urzędnika nie zrobi to ujmy, ale panna Czatyhorska powinna pamiętać, co winna swemu urodzeniu; nie ma więc prawa kierować się swymi dzikimi poglądami, zaczerpniętymi w demokratycznych kołach, do których masz ogromny pociąg. Już tyle razy zwracałam na to twoją uwagę, że w towarzystwie zachowujesz się częstokroć nieprzyzwoicie.
Hala spojrzała ze zdziwieniem na matkę.
– Tak, tak, nieprzyzwoicie. Jesteś ciągle milczącą, apatyczną, i masz zupełnie minę automata, który wtenczas się tylko porusza, gdy go nakręcą. Na wieczorze u Myszłowskich książę Ryszard bawił cię wciąż rozmową, ale nie raczyłaś mu prawie odpowiadać. Musiałam się rumienić za twoje złe wychowanie.
– Nudzi mię, rzeczywiście, bezmyślna paplanina: a ten książę jest głupi i antypatyczny – wybuchnęła Hala.
– Dieu! Quelles expressions!
Hala spostrzegła się sama. Spuściła głowę, usta jej drgnęły prawie niedostrzegalnym uśmieszkiem.
– Aż nadto widocznem jest to, że spędzasz dnie całe na folwarku. Idź i przebierz się! Rozmowa z tobą nabawia mię zawsze newralgii.
Hala opuściła salon.
Podczas tej całej nieprzyjemnej rozmowy twarz marszałkowej wyrażała najżywszy niepokój.
Rozkładała i znów składała chusteczkę i rękawiczki na kolanach, poprawiała czepeczek na śnieżnych lokach, poglądała niespokojnie na wnuczkę, jakby pragnąc uchronić tę ukochaną głowę od dotkliwych wyrzutów, to z lekką niechęcią – na synową.
Po odejściu Hali zapanowała chwila niemiłego milczenia.
Czatyhorska chodziła po salonie, oglądając nerwowo kwiaty; Walska zaś uniosłszy tren długiej, jedwabnej sukni, ukradkiem podążyła ku drzwiom, za któremi znikła, jak cień.
– Ogromnie martwi mnie ta dziewczyna. Nie wiem sama, jak mam z nią postępować. Żadna z moich córek nie ośmieliła się nigdy mieć swojej woli wobec moich rozkazów; Halina zaś wcale się z tem nie liczy, co mi się może podobać, lub nie. Czytuje książki, o których nic nie wiem; wychodzi dokąd się jej podoba; zabiera znajomości, które ja z góry potępiam. Niepodobna mi robić awantur, skandalów, stać się przedmiotem okolicznych ga – węd, a ona moich rad i wymówek wcale nie słucha. Nie mogę sobie darować, żem ją za domem wychowała. Stryj jej tą uczonością zupełnie przewrócił w głowie, a przytem jeszcze ta utrapiona Krystyna ze swymi emancypowanymi poglądami… Nigdybym nie pozwoliła Halinie na pobyt u stryja, ale kochana mama tak na to nalegała. – Krystyna jest jedną z najbardziej wykształconych i rozumnych kobiet, jakie znałam; nie sądziłam też, żeby sprawiedliwą rzeczą było krępować Halę, gdy chciała dalej kształcić się pod okiem swego stryja, człowieka wielkiej nauki i wielkiej zacności, a któremu sumiennie pomagała panna Krystyna w rozwijaniu umysłu Hali.
– Otóż to właśnie!… zrobili z Haliny bas-bleu, która się wszędzie nudzi, bo jest przekonana, że jej nikt w rozumie dorównać nie potrafi. Nie mogę nic zarzucić wykształceniu Krystyny, ale gdy mówi po francusku, ma zupełnie akcent polski i ten się właśnie udzielił Halinie, tak, że bez przykrości nie mogę jej słyszeć mówiącej tym językiem. Tu więc poniosła Halina wielką stratę, a przytem zrobili z niej jeszcze napuszonego dziwoląga.
Marszałkowa się obruszyła.
– E, Oktusiu, sama nie wiesz, co mówisz; Halka jest najmilszą dziewczyną.
– Nie wiem, jaką jest w domu, bo przy mnie milczy zawsze, ale w towarzystwie jest nieznośną z tą swoją powagą. Wszyscy mówią po francusku, ona, zapewne wstydząc się swego akcentu, odpowiada po polsku; ciągle jestem niespokojną, żeby nie powiedziała czegoś, co zabrzmi dziko w naszem towarzystwie. Ruchy ma przytem wcale nie eleganckie.
– Podług mnie Halka ma śliczny układ, pełen godności i wdzięku – broniła marszałkowa wnuczki.
– O, jakież porównanie z Emmą, albo z Mińcią, która chociaż jest jeszcze dzieckiem, ale ma już ten szyk właściwy paryżankom! Zawdzięczam to temu, że trzymałam przy niej tylko paryżanki i to drogo opłacane.
– Wolę układ Halki, pomimo to wszystko – obstawała przy swojem marszałkowa – i bardzo jestem szczęśliwą, żeś posłuchała hrabiny Monińskiej i oddala Halę na pensyą do Krakowa.
– Zrobiłam to… zrobiłam, bo nie wiem, skąd wionął był wówczas w naszem kole ten duch komiczno-patryotyczny – odrzekła z ironią pani domu. – Wszyscy zaczęli się uczyć polskiego języka, przyjmować Polki nauczycielki. Odwiozłam Halę na pensyą – i cóż? Zamiast przestawać z panienkami swego koła, zaprzyjaźniła się z Drużbecką z folwarku, którą rodzice, naśladując obyczaje panów, także oddali na pensyę. Teraz przesiaduje z tą… przyjaciółką całe dnie, a o zamężciu ani słyszeć chce.
– Nie wiem, co tam rzeczywiście upatrzyłaś w tym księciu Ryszardzie. Człowiek już niemłody, powiadają zresztą, że złych jest obyczajów, i że z olbrzymiej jego fortuny mało co już zostało.
– Ależ, moja mamo, toż przecie książę pour sang. To nie kupiony tytuł! A tytuł, bez pieniędzy nawet, otwiera podwoje najbardziej arystokratycznych domów, daje stosunki z osobami najwyżej postawionemu Tytuł znaczy więcej, niż pieniądze, bo za tytuł można stanowisko kupić. Postanowiłam dać Halinie podwójny posag, jeżeli wyjdzie za księcia: zapiszę jej mój własny majątek. Kto wie, jaki wówczas czeka los Minię, gdy ją prawdziwa księżna zacznie w świat wprowadzać, a i dla Pola droga utorowana. Byleby tylko ta samowolna dziewczyna nie zraziła go swojem dzikiem postępowaniem!
Co do Mińci, chciałam zwrócić twoją uwagę, Oktusiu, że może lepiejby było pożegnać tę pannę Dujardin, bo jakoś ona zanadto jest roztrzepana, a wziąć swoją, Polkę z rzeczywistem wykształceniem, któraby poważniej rozwinęła umysł Mini.
Czatyhorska aż się zarumieniła.
– Kochana mama pewnie żartuje. Dziś w towarzystwie przedewszystkiem o języki chodzi; nie darowałabym sobie nigdy, żeby Minia miała się później wstydzić złego akcentu francuskiego. Zresztą mam już dość jednej sawantki.
Marszałkowa machnęła ręką i powstała. Czatyhorska pośpieszyła podać jej rękę. Była dziś ogromnie zdenerwowaną i irytowały ją poglądy marszałkowej, ale widząc, od pierwszych dni swego zamężcia, hołdy – jakie jej mąż oddawał swej matce, do której nieledwie się modlił, nie poważyła się nigdy, nawet po jego śmierci, uchybić winnych jej względów, tembardziej, że matka męża w oczach świata najwięcej zepsutego, stała jakby otoczona aureolą czci.
Weszły do stołowego pokoju, gdzie oprócz Hali i Walskiej… siedzącej przy samowarze, było jeszcze dwoje podrostków: chłopak może siedmnastoletni, śniady, o piwnych oczach, bardzo podobny do Hali i, o parę lat od niego młodsza dzieweczka smukła, gibka, jak młoda żmijka.
Drobna jej twarzyczka o płci jasnoróżowej, przypruszonej lekkimi piegami, miała pełno dołeczków: około różowych ustek, na brodzie, na policzkach. W szafirowych oczach i zadartym nosku malowała się ogromna doza sprytu i przebiegłości.
Gdy mówiła, lub uśmiechała się, wszystkie jej rysy drgały dziecięcym powabem, ale gdy widziała, że na nią nikt nie patrzy, przybierała wyraz dorosłej osoby. Śledziła z ciekawością twarze obecnych, słuchała pilnie, co mówiono i wyciągała sobie z tego wnioski. Nic nie uszło jej oka. Rozumiała wszystko: z drzewa złego uszczknęła dotychczas niemało wiadomości.
Ubrana była po dziecinnemu w różowe bébé, włosy zaś jasne, jak u wszystkich Czatyhorskich, rozplecione, spadały jej na ramiona.
Twarz pani domu rozchmurzyła się na widok młodszych dzieci.
– Spałaś dziś za długo, Miniu… – zwróciła się po francusku do całującej ją dziewczynki – muszę zrobić o to wymówkę miss Moharth. Gdzież jest twój nauczyciel, Pol?
– Na werendzie, mamo.
Nauczyciel niemłody, powabny, ukazał się w tej chwili' w drzwiach wiodących do ogrodu, skłonił się i zajął miejsce u stołu obok ucznia swego.
Lokaje podawali śniadanie.
– Prosiłeś pannę Emmę? – zwróciła się Czatyhorska do lokaja,
– Prosiłem, proszę jasnej pani.
– Oto idzie z ogrodu z panną Dujardin – zawołała Minia.
Emma weszła: wysmukła, jasna blondyna, ubrana bez zarzutu.
Piękna jej twarz była niesłychanie podobną do matki: to samo spojrzenie, ten sam chłodny koloryt zamkniętej w sobie natury, dbającej tylko o siebie, ześrodkowanej tylko na swojem "Ja".
Towarzyszka jej mademoiselle Caroline Dujardin, stanowiła rażący kontrast w tem gronie kobiet wyższego świata. Zdawała się być oderwaną nutą, która, chociaż brzmi fałszywie, toleruje się jednak w ogólnym chórze pewnych warstw.
Zalotna twarzyczka, mocno wyciśnięta kibić z bardzo wystającym biustem, włosy upiętrzone na model francuski, czarne bystre oczka o wyzywającem spojrzeniu, ten szyk wreszcie brukowej paryżanki, niemile odbijał od pełnej godności postaci marszałkowej i szlachetnych twarzyczek polskich dziewcząt, zabierających miejsca u stołu.
Wśród jasnych, o rozmaitych odcieniach głów rodziny Czatyhorskich, krucze jej włosy zdawały się być czarną tarczą, otoczoną złotemi słońcami.
– Miss Moharth nie wyjdzie dziś wcale ze swego pokoju, gdyż jest cierpiącą – ozwała się Minia.
– Coraz częściej zapada biedaczka – rzekła marszałkowa.
– Tak kaszle całą noc, że niema sposobu usnąć i dlatego później wstałam – mówiła dzieweczka.
– Ten kaszel miss Moharth daje mi do myślenia; codziennie staje się szczuplejszą. Trzeba usunąć Minię z jej pokoju – rzekła Czatyhorska – nie wiem tylko, gdzie mam ją umieścić. Pokój Haliny za daleko odemnie.
– A przytem, ja często pracuję wieczorami i długo światło palę – wmieszała się do rozmowy Hala.
Czatyhorska udała, że nie słyszy tych słów, zaledwie dostrzegalny ruch brwi okazał, że się jej coś w mowie córki nie podobało.
– Trzeba – zwróciła się do Walskiej – ka – zać przenieść łóżko Mini do małego gabineciku, który łączy się z pokojem panny Dujardin.
Chytry uśmieszek wykrzywił usteczka Mini; rzuciła przelotne spojrzenie na Francuzkę, która się lekko zarumieniła.
– Cóżto, Emmo, chcesz jeszcze mleka? To niepotrzebne, mleko nazbyt tuczy.
– Mam pragnienie, mamo. – Zapanuj więc nad niem.
Emma cofnęła rękę, którą sięgała po kubek z mlekiem.
Po chwili lokaj wniósł na tacy szklankę ciepłego tylko co wydojonego mleka i postawił ją przed Polem.
– Paul, wypij zaraz – mleko zanim ostygnie! – rzekła Czatyhorska.
Chłopak zbliżył szklankę do ust za wstrętem.
Nie zaprotestował jednak zarówno jak i Emma.
Wogóle dzieci Czatyhorskiej nie opierały się nigdy jej rozkazom. Despotyzm… gnębił dzieciństwa. Wiedziały,.. że spory do nieczego nie prowadzą i wywołują tylko jeszcze surowsze i zimniejsze obejście matki. Spełniały jej wolę, lecz gdy tylko udało się im oszukać czujność matki, posługiwały się kłamstwem i chytrością – jak zwykle ci, na których zacięży jarzmo despotyzmu.
– Otrzymałam dziś list od pana "Sędziszewskiego – zwróciła się Czatrotryska do marszałkowej – w którym, na moją prośbę o znalezienie mi administratora, przesyła bardzo pochlebne rekomendacye dla jakiegoś pana Ruczaja, który jest podobno synem jednego ze szlachty, zamieszkującej zaścianki około Zakroczymia. Ten pan Ruczaj ma być prawnikiem z zawodu, a zarazem agronomem, znającym doskonale swoją specyalność. Chcę mu powierzyć uregulowanie moich interesów, a także spory ze szlachtą o czynsze i wreszcie ów proces o las, który przybiera coraz groźniejsze rozmiary. Przykre mi to wtargnięcie obcego indywiduum do mych spraw, ale czuję, że sama nie wydołam. Wszędzie nadużycia. Oh, ten nasz lud!
– Dawno ci to radziłam. Takie duże dobra, mające mnóstwo sporów o granice, muszą być rządzone przez kogoś, ktoby się oddał temu całkowicie i skończył raz wreszcie zatargi i procesy, rujnujące biedną szlachtę okoliczną.
– Ruina tej hołoty nie obchodzi mnie wcale, Wstrętna mi jest owa klika szlachcianek, prowadzących do upadku swe mysie gniazda, aby nam dorównać w strojach i życiu. Gdyby więcej zbiedniały możeby Bożeby, się tych głupich aspiracyi pozbyły. Otóż; ten pan Ruczaj ma dziś przybyć. Jestem w obawie, czy nie będzie miał pretensyi należeć do naszego towarzystwa. Jeżeli to jest człowiek choć trochę inteligentny, to chyba zrozumie, że nie może być przyjętym w moim domu jako gość. Chociaż – ta klasa fechowa zhardziała dziś ogromnie! Ojciec mój przyjmował adwokatów i doktorów zwykle w swoim gabinecie, rzadko zapraszając do stołu, a o ich żonach i córkach nie miałyśmy pojęcia; dziś zaś wszystko to się spanoszyło i zalewa już nawet obywatelskie progi.
– Czy mama pamięta – wmieszała się do rozmowy Emma – tego jeometrę, co tu w przeszłym roku w interesie pomiaru przyjeżdżał? Go to była za śmiałość i pewność siebie. Raz nawet spotkawszy mnie w parku, ukłonił się; naturalnie ukłonu nie oddałam, jakbym go nie oddała lokajowi, albo ogrodnikowi.
– Mam nadzieję, że ten pan Ruczaj będzie mądrzejszy – rzekła Czatyhorska.
– Pan Ruczaj, jest to człowiek bardzo wykształcony – odezwała się Hala – i posiada zupełną znajomość form towarzyskich.
– Skąd to wiesz?
– Poznałam go u panny Krystyny.
– Poznałam? To jest dobre! W takich razach, mówi się, widziałam. Ale, co prawda, mogę się z czasem od ciebie dowiedzieć, żeś poznała wójta, albo stójkowego!
– Ani wójt, ani stójkowy nie są natem stanowisku, aby się z nimi poznawać, gdyż nie mają odpowiedniego wykształcenia – odrzekła spokojnie Hala.
– Więc, podług twego zdania, syn chłopa, czy czynszownika, jakim jest w istocie ten pan Ruczaj, może się uznawać za równego nam, ponieważ przeszedł uniwersytet.
– Z pewnością.
– Dzięki Bogu, że tej pewności nie podzielają w naszem kole; zamało jeszcze marny przewróconych głów – odparła cierpko Czatyhorska.
Hala zamilkła.
Gdy śniadanie już się skończyło, pani domu dała hasło do wstawania.
– Panna Dujardin – rzekła rozkazująco – przejdzie się przed lekcyą z Minią po świeżem powietrzu. Emmo, masz się egzyrcytować w śpiewie, następnie zajmiesz się malarstwem. Chciałabym, żeby Pol fechtował się dziś – zwróciła się do nauczyciela – za gorąco na konną jazdę.
Spojrzała na Halę, jakby i dla niej miała też rozkazy, ale zawahała się, przewidując jawny bunt ze strony córki; postanowiła więc namyśleć się wprzódy nad sposobem poskromienia nieposłusznej dziewczyny.
Podczas gdy Czatyhorska wydawała powyższe rozkazy, mademoiselle Caroline spojrzała na patrzącego na nią Pola i zrobiła nieznaczny ruch rzęsami.
Pol zmrużył lekko oczy.
Minia spostrzegła tę wymianę myśli bez słów; po jej drobnej twarzyczce przebiegły iskry wesołości i znikły, jak swawolne chochliki w jamkach koło ust.
Wkrótce wszyscy opuścili salon, spiesząc z wykonaniem rozkazów pani domu, tylko Walska siedziała wciąż przy zamierającym samowarze i szeptała coś do siebie niewyraźnie.
Walska przedstawiała ginący już typ przeszłości: zahukanej, bojaźliwej, naiwnej i łatwowiernej kobiety, ściganej niefortunnem przysłowiem o długim włosie i krótkim rozumie.Średniego wzrostu, wątła, niegdyś bardzo ładna, była całe życie ofiarą despotyzmu rodziców, męża, obyczajów, tradycyj, religijnego fanatyzmu. Umiała być wesołą i naiwną, jak dziecko, w chwilach pomyślności, a zalewała się gorącemi łzami za lada _ przykrością. Zahukany jej ptasi umysł skupił całą uwagę na to, co ludzie powiedzą, albo pomyślą; na kobiety patrzała z litością, o mężczyznach zaś wyrażała się zwykle, jak o czemś wyższem, z uwielbieniem, pokorą i strachem.
Córka zamożnych rodziców, wydana wcześnie za mąż, całe życie drżała przed piorunowym głosem męża, który ją traktował, jak coś pośredniego między dzieckiem a zwierzęciem domowem. Dziś, owdowiała, bezdzietna, zbiedniała wskutek zaburzeń politycznych, znalazła schronienie u marszałkowej, z którą się znały od dzieciństwa, i spędzała resztki życia przy samowarze, wiecznie ustrojona w suknię jedwabną z długim trenem, jak za dawnych czasów, chichocząc cieniutkim sopranem z młodymi, których towarzystwa zawsze szukała i drżąc przed despotycznym głosem pani domu.
Głos ten jej imponował przypomnieniem czegoś, przedczem długie lata dygotała jej małoletnia duszyczka.
– Skąd u niej głos taki, i takie spojrzenie? Aż mrowie po człowieku przechodzi gdy się z niem spotka! – szeptała. – Go innego mężczyzna – Pan Bóg już go na to stworzył, żeby panował i rozkazywał… ale, że taka kobieta się urodziła… to chyba kur zapiał!…
Potrząsnęła parę razy głową na znak podziwu i zabrała się do odejścia, unosząc tren jedwabny. Przed drzwiami wiodącemi do salonu, długo stała, nasłuchując kroków pani domu. Panująca tam cisza uspokoiła ją wreszcie, wśliznęła się więc do salonu i pomknęła szybko w stronę apartamentów marszałkowej.