Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Słoneczniki: Powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słoneczniki: Powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 492 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Pro­mie­nie czerw­co­we­go słoń­ca, prze­sia­ne przez ja­sne chmur­ki, roz­snu­wa­jąc mgłę po­ran­ną, w któ­rej był jesz­cze spo­wi­ty ślicz­ny pa­ła­cyk, zbu­do­wa­ny w lek­kim sty­lu na wzgó­rzu, strą­ca­ły jej bia­ła­we strzę­py na ko­rzą­ce się u stóp wzgó­rza fol­war­ki i za­ścian­ki, pod­trzy­mu­ją­ce nie­gdyś świet­ność rodu Cza­ty­hor­skich, o któ­re­go sta­ro­żyt­nem po­cho­dze­niu świad­czył, wy­ry­ty na jego pniu ge­ne­alo­gicz­nym dłu­gi ne­kro­log lat upa­dłych w bez­miar.

Na dzie­dziń­cu wy­sa­dza­nym ró­żo­wą aka­cyą, prze­peł­nio­nym aro­ma­tem kwia­tów, gę­sto roz­sia­nych po klom­bach, pa­no­wa­ła zwy­kła ci­sza po­ran­nych go­dzin.

Dro­gą pro­wa­dzą­cą z par­ku szła mło­da dziew­czy­na. Gło­wę mia­ła po­chy­lo­ną, jak­by pod na­pły­wem nie­we­so­łych dum.

Prze­szła przez dzie­dzi­niec, chwi­lę za­trzy­ma­ła się poło kwia­tów i we­szła na scho­dy, wio­dą­ce do pa­ła­cu.

Prze­cho­dząc przez sa­lon, rzu­ci­ła okiem w otwar­te okno i po­cią­gnię­ta spo­ko­jem i ma­je­sta­tem kra­jo­bra­zu, roz­cią­ga­ją­ce­go się przed jej ocza­mi, zbli­ży­ła się do drzwi.

Ja­sno-piw­ne jej oczy o bron­zo­wym od­cie­niu błą­dzi­ły po buj­nych ła­nach, któ­re, zło­co­ne roz­py­lo­ny­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca, bie­gły sze­ro­ką prze­strze­nią pod gę­sty las. cią­gną­cy da­le­ko, aż pod chmu­ry.

Lek­ki wie­trzyk po­ran­ny kład! mło­dziut­kie kło­sy, sre­brząc je ja­sno­zie­lo­ną falą.

Smu­tek dziew­czy­ny nie har­mo­ni­zo­wał z jej wy­glą­dem, ani też z ota­cza­ją­cym ją prze­py­chem sa­lo­nu, w któ­rym wszyst­ko tchnę­ło wy­szu­ka­nym zbyt­kiem, wy­ra­fi­no­wa­ną ele­gan­cyą.

Ory­gi­nal­ne ob­ra­zy wło­skie­go pendz­la, mar­mu­ro­we ko­lum­ny, dro­gie wazy, lśnią­ce po­sadz­ki, po któ­rych prze­su­wał się, jak cień, lo­kaj w an­giel­skiej li­be­ryi, wszyst­ko mó­wi­ło, że w tej pań­skiej sie­dzi­bie for­tu­na sze­ro­ko roz­la­ła swe dary, pysz­nie zaś roz­wi­nię­te kształ­ty i ru­mie­niec za­bar­wia­ją­cy świe­że ob­li­cze za­pa­trzo­nej w dal dziew­czy­ny, świad­czy­ły o jej mło­do­ści i zdro­wiu.

– Mo­że­byś się na­resz­cie przy­wi­ta­ła ze mną, moja pan­no! – ozwał się sym­pa­tycz­ny głos w prze­ciw­le­głym rogu sa­lo­nu.

Dziew­czy­na od­wró­ci­ła się szyb­ko i pod­bie­gła do sie­dzą­cej w głę­bo­kim fo­te­lu nie­mło­dej ko­bie­cie.

– Ba­bu­siu dro­ga – mó­wi­ła, ca­łu­jąc jej ręce.

Sta­rusz­ka prze­su­nę­ła piesz­czo­tli­wie dłoń po wło­sach dziew­czę­cia.

Była to po­stać nie­da­le­kiej, ale już pra­wie prze­brzmia­łej prze­szło­ści.

W sę­dzi­wej tej nie­wie­ście wszyst­ko było har­mo­nią, od­dźwię­kiem mi­nio­ne­go cza­su, któ­ry żyje już tyl­ko w ser­cach daw­nych lu­dzi, po­grze­ba­ny w nur­tach mło­dych, o no­wym prą­dzie po­ko­leń.

Pod bia­ły­mi lo­ka­mi, uło­żo­ny­mi nad jej skro­nią, czu­wa­ła myśl ro­zum­na; pod fał­da­mi ciem­nej suk­ni biło wiel­kie ser­ce; a z nie­bie­skich oczu, za­mglo­nych już zbli­ża­ją­cym się cie­niem in­ne­go świa­ta, wy­pa­dał pro­mień nie­ogar­nio­nej sło­dy­czy. Na wy­ra­zi­stych jej ry­sach spo­kój i czy­stość my­śli wy­ci­snę­ły nie­za­tar­tą ce­chę cze­goś po­god­ne­go, ko­ją­ce­go. Cała zaś po­stać no­si­ła wy­raz wy­ro­zu­mia­ło­ści i prze­ba­cze­nia, opar­te­go nie na fi­lo­zo­flcz­nem "tout com­pren­dze – tout par­don­ner", ale wy­pły­wa­ją­ce­go z wiel­kiej, ser­decz­nej mi­ło­ści bliź­nie­go.

Ktoś, mó­wiąc o niej, po­wie­dział traf­nie: mar­szał­ko­wa Cza­ty­hor­ska nie chce zgłę­biać winy skru­szo­ne­go grzesz­ni­ka, ale go z góry roz­grze­sza.

– Ba­bu­siu naj­mil­sza, już wsta­łaś? Anim cię spo­strze­gła wcho­dząc – mó­wi­ła mło­da dziew­czy­na, obej­mu­jąc szy­ję mar­szał­ko­wej i sia­da­jąc na po­uczy jej fo­te­la.

– Dzień do­bry pani Wal­skiej – zwró­ci­ła się wnet uprzej­mie do sie­dzą­cej obok mar­szał­ko­wej, sta­rusz­ki, któ­ra jej we­so­ło ki­wa­ła gło­wą.

– Nie mo­głaś mnie spo­strzedz, Halu, boś była za­nad­to po­grą­żo­na w ja­kichś smut­nych my­ślach, któ­re wca­le nie przy­sto­ją mło­dej pan­nie – od­rze­kła żar­to­bli­wie mar­szał­ko­wa.

– Nie je­stem już mło­dą pan­ną, ba­bu­siu; mam dwa­dzie­ścia trzy lata – to zna­czy, we­dług ko­dek­su świa­to­we­go, żem pod­ta­tu­sia­ła tro­chę.

Smu­tek znikł z jej twa­rzy, a świe­ży, mło­dy uśmiech roz­chy­lił ład­ne, ró­żo­we usta.

– A cze­muż nie chcesz iść za mąż? Prze­cie chy­ba kon­ku­ren­tów ci nie brak­nie.

Hala wstrzą­snę­ła gło­wą.

– To jest, chcesz pew­no, ba­bu­siu, po­wie­dzieć, że nie brak ama­to­rów na moje sto dzie­sięć ty­się­cy, do któ­rych by mnie wzię­li w do­dat­ku, a może na­wet z pew­ną nie­chę­cią.

– Nie­słusz­ne uprze­dze­nie! Ład­ną je­steś dziew­czy­ną, a co wię­cej, bar­dzo sym­pa­tycz­ną i dużo war­tą; mo­żesz więc każ­de­mu się po­do­bać – od­rze­kła bab­ka, gła­dząc ak­sa­mit­ne po­licz­ki Hali – al­boż to my już nie mamy po­czci­wych chłop­ców?

– Przedew­szyst­kiem, ba­bu­siu, mamy ka­wa­le­rów, epu­ze­rów: we fra­kach, z kla­ka­mi, żół­tych, wy­ły­sia­łych, upu­dro­wa­nych, nie­kie­dy wy­ró­żo­wa­nych, sztyw­nych, znu­dzo­nych i nud­nych, ale chłop­ców nie mamy wca­le, tak jak nie mamy dziew­cząt w na­szym bied­nem ary­sto­kra­tycz­nem kole tyl­ko… pan­ny na wy­da­niu. Na każ­dej jest ety­kie­ta, mó­wią­ca jaką war­tość przed­sta­wia. By­wa­ją cza­sem ety­kie­ty pod­ra­bia­ne, wów­czas na­byw­ca ban­kru­tu­je; no, ale te­raz to co­raz rzad­szy wy­pa­dek, bo nasi sa­lo­no­wi prze­my­słow­cy ostroż­niej­szy­mi się sta­li. Może nie mam ra­cyi, pani mar­szał­ko­wo? – śmia­ła się swa­wol­nie, za­glą­da­jąc bab­ce w oczy.

– Trud­no prze­cie ob­sta­lo­wać kon­ku­ren­ta we­dług two­jej fan­ta­zyi, jak suk­nię.

– To też dla­te­go wolę bez nie­go się obejść.

– Mar­twisz tem mat­kę.

– Ja sama jesz­cze wię­cej tem się mar­twię – roz­śmia­ła się zno­wu Hala – ale cóż ro­bić?

– Czy ci się nie po­do­ba ksią­żę Ry­szard?

– Wstręt­ny mi jest.

– Mój Boże! – wmie­sza­ła się pani Wal­ska, któ­ra pod­czas ca­łej roz­mo­wy chi­cho­ta­ła tyl­ko z ci­cha. – Ten ksią­żę za­wsze taki pach­ną­cy i tak ład­nie ubra­ny, a Ha­lu­nia go wstręt­nym na­zy­wa.

W przy­le­głym po­ko­ju dały się sły­szeć kro­ki cha­rak­te­ry­stycz­ne – pew­ne sie­bie.

Hala zsu­nę­ła się nie­znacz­nie z po­rę­czy fo­te­la na krze­sło obok sto­ją­ce. Wy­raz swo­bod­nej we­so­ło­ści znikł z jej twa­rzy: za­stą­pił go uśmiech przy­mu­so­wy.

W drzwiach uka­za­ła się wy­nio­sła po­stać pani domu.

Rysy jej chłod­ne, niby ska­mie­nia­łe w zu­peł­nym spo­ko­ju, były nad­zwy­czaj po­praw­ne; ru­chy mia­ła ma­je­sta­tycz­ne, im­po­nu­ją­ce – ro­bi­ła wra­że­nie ży­we­go po­są­gu.

Za­ry­sy na twa­rzy i lek­ko za­pa­dłe skro­nie, nad któ­re­mi le­ża­ły gład­kie sre­brzą­ce się wło­sy, świad­czy­ły, że nie była już mło­dą; a su­ro­wy wy­raz twa­rzy i za­ci­śnię­te usta mó­wi­ły o nie­po­ha­mo­wa­nym de­spo­ty­zmie.

Od ca­łej jej po­sta­ci bił dum­ny chłód i że­la­zna moc cha­rak­te­ru.

Była to pani Cza­ty­hor­ska, wład­czy­ni pa­ła­cy­ku za­kro­czym­skie­go i roz­le­głych dóbr. Po­cho­dzi­ła ze świet­nej ro­dzi­ny, ozdo­bio­nej ko­ro­ną hra­biow­ską. Wsku­tek prze­wro­tu w kra­ju i roz­pierz­chłej po świe­cie mło­dzie­ży, nie ma­jąc wie­le do wy­bo­ru, za­ślu­bi­ła szlach­ci­ca-ma­gna­ta, któ­ry, umie­ra­jąc przed kil­ku­na­stu laty, zro­bił ją do­ży­wot­nicz­ką ogrom­nej for­tu­ny i opie­kun­ką sied­mior­ga ma­ło­let­nich dzie­ci.

De­spo­tycz­ny cha­rak­ter i chęć pa­no­wa­nia pani Okta­wii Cza­ty­hor­skiej zna­la­zły sze­ro­kie pole.

Dzie­ci, do­mo­wi, ofi­cy­ali­ści, dzier­żaw­cy, wło­ścia­nie, słu­gi ugi­na­li się pod jej twar­dem jarz­mem. Nad wszyst­kiem mu­sia­ła cię­żyć jej wola; nikt z za­leż­nych od niej osób nie śmiał sprze­ci­wić się jej roz­ka­zom.

W zna­jo­mych ko­łach zwa­no ją żar­to­bli­wie: "Że­la­znym kanc­le­rzem".

Po­zo­staw­szy opie­kun­ką dzie­ci, roz­wi­nę­ła cały swój de­spo­tyzm w ich wy­cho­wa­niu.

Dwaj star­si sy­no­wie, Al­fred i Oskar, do­ści­gnąw­szy peł­no­let­no­ści, pręd­ko się po­zby­li jarz­ma mat­ki; ale cór­ki, któ­rych okrut­na tra­dy­cya sta­rych oby – cza­jów trzy­ma­ła w za­leż­no­ści, sta­ły się praw­dzi­wer­ni jej ofia­ra­mi.

Nie wol­no im było nie­tyl­ko po­stę­po­wać, ale na­wet my­śleć po­dług swej woli. Mu­sia­ły być echem mat­ki w naj­mniej­szych dro­bia­zgach, któ­re się ich sa­mych ty­czy­ły.

Peł­na mi­ło­ści wła­snej, oba­wia­jąc się, aby wyż­szy, a dla niej je­dy­ny świat, nie za­rzu­cił jej cze­go­kol­wiek w po­stę­po­wa­niu, wy­si­la­ła się na do­go­dze­nie po­two­ro­wi próż­no­ści i głu­po­ty, two­rząc ze swych có­rek lal­ki, nie­wol­ni­ce, w któ­rych wszyst­ko było fał­szy­we, nie­na­tu­ral­ne.

Zda­wa­ło się jej, że wy­peł­nia naj­su­mien­niej swe obo­wiąz­ki, da­jąc do­wo­dy wiel­kie­go przy­wią­za­nia do dzie­ci i zdzi­wi­ła­by się ogrom­nie, gdy­by jej ktoś po­wie­dział, że te cór­ki, to tak­że lu­dzie: że one umie­ją czuć, my­śleć, że każ­da z nich ma od­ręb­ne uspo­so­bie­nie, któ­re na­le­ży sza­no­wać, że nie moż­na, bez wiel­kiej krzyw­dy dla nich i dla spo­łe­czeń­stwa, ura­biać na jed­ną mo­dlę bez­myśl­ne jed­nost­ki.

Cza­ty­hor­ska nie uzna­wa­ła po­dob­nych po­jęć, zwąc je de­mo­kra­tycz­ną eman­cy­pa­cyą, do­brą dla ko­biet mo­tło­chu; wy­twa­rza­ła więc ze swych có­rek, niby na ob­sta­lu­nek, świa­to­we pan­ny i pre­zen­to­wa­ła je z dumą przed­sta­wi­cie­lom "beau mond'u".

Pan­ny były na po­dziw ład­ne, a że przy­tem po­saż­ne, mo­gła się więc nie­mi chlu­bić. Cho­dzi­ły, mó­wi­ły, kła­nia­ły się bez za­rzu­tu, pa­pla­ły ob­cy­mi ję­zy­ka­mi, któż­by więc tam ba­dał, czy wło­żo­no w nie du­szę… myśl!?

Poco? O du­szę nie py­ta­ją na­wet na ryn­ku spor­tów, ba­lów i mał­żeństw. A wresz­cie komu po­trzeb­na jest ta du­sza? W wi­rze wiel­ko­świa­to­wym rzu­ca ona nie­po­trzeb­ny cień smut­ku na ogól­ną we­so­łość!… W mał­żeń­stwie "on", szu­ka­jąc żony – pyta: czy ład­na? czy bo­ga­ta? "Ona" mówi: mąż – to swo­bo­da, sta­no­wi­sko, pra­wo do piesz­czot, i wy­star­cza to do za­war­cia kon­trak­tu na całe ży­cie.

Naj­star­sza cór­ka pani Cza­ty­hor­skiej, pan­na Ze­no­na, ślicz­ny au­to­mat, po­cią­gnię­ty po­ko­stem ele­gan­cyi, wy­szła przed paru laty za mąż bez pro­te­stu, z mi­łym uśmie­chem, za pana We­droj­ca, pia­stu­ją­ce­go wy­so­ki urząd przy dwo­rze wie­deń­skim. Był brzyd­ki, jak mał­pa, zły jak bul­dog, cho­ry na ka­mie­nie żół­cio­we, new­ra­lią, po­da­grę jako też inne cho­ro­by do­bre­go tonu i był oj­cem, co naj­mniej tu­zi­na sy­nów i có­rek, roz­pierz­chłych po róż­nych czę­ściach świa­ta.

Ale za to pani We­droj­co­wa uży­wa dziś w peł­ni ży­cia u dwo­ru, cho­ciaż w krót­kim cza­sie zmie­ni­ła się, jak­by jej z dzie­sią­tek lat przy­by­ło; le­czy się u wszyst­kich dok­to­rów i mie­wa w domu ma­leń­kie bu­rze z mę­żem, pod­czas któ­rych dy­gni­tarz, gdy wpad­nie w gniew, wy­ła­do­wy­wa go na żo­nie w tak ener­gicz­ny spo­sób, że ja­śnie pani po kil­ka dni nie wy­cho­dzi z po­ko­ju, a słu­żą­ce wciąż jej no­szą zim­ne okła­dy.

Ale, gdzież są róże bez cier­ni?

Młod­sza, Emma, taka sama edy­cya, na­wet nie po­praw­niej­sza, bo po­praw­niej­szej niż pan­na Ze­no­na nie mo­gło być, jest już pra­wie przy­rze­czo­ną ba­ro­no­wi Gre­ich, kró­lo­wi fi­nan­sów ko­le­jo­wych; naj­młod­sza zaś Miń­cia, naj­wię­cej obie­cy­wa­ła na przy­szłość; ale za to śred­nia, Ha­li­na, była ist­nem udrę­cze­niem pani Cza­ty­hor­skiej, nic z nią po­ra­dzić nie mo­gła.

Wcho­dząc do sa­lo­nu, prze­my­śli­wa­ła wła­śnie, ja­kich środ­ków użyć musi, aby na­giąć har­dą dziew­czy­nę do swych po­jęć, i dla­te­go też twarz jej no­si­ła chłod­niej­szy wy­raz, a chód był sztyw­niej­szy, niż zwy­kle.

Po­de­szła do mar­szał­ko­wej i do­tknę­ła jej ręki zim­ne­mi usty.

– Jak­że dziś zdro­wie ko­cha­nej mamy? Nie spo­dzie­wa­łam się za­stać ją już w sa­lo­nie. Sły­sza­łam, że ko­cha­na mama źle spa­ła w nocy: po­dob­no znów ten ka­szel upar­ty.

Mó­wi­ła to niby ze współ­czu­ciem, a sło­wa mar­z­ły w po­wie­trzu.

– Nie­do­brą noc mia­łam; te­raz mi le­piej, jak zwy­kle rano – od­rze­kła mar­szał­ko­wa.

– Dzień do­bry pani Wal­skiej, dzień do­bry Ha­li­no – zwró­ci­ła się pani domu do ca­łu­ją­cej ją w rękę cór­ki.

Przy­ło­ży­ła usta do czo­ła dziew­czy­ny i zmarsz­czy­ła brwi.

– Mo­kre masz wło­sy, a i suk­nia cala w bło­cie u dołu. Gdzie­żeś znów była? Czyż nig­dy nie wy­rze­czesz się tych dzi­kich spa­ce­rów o świ­cie? Do­praw­dy, nie wiem, w jaki spo­sób mam wpły­wać na cie­bie. Po­stę­pu­jesz jak cór­ka eko­no­ma, albo pi­sa­rza wiej­skie­go. Skąd mo­głaś na­brać po­dob­nych zwy­cza­jów? Żad­na z pa­nien na­sze­go koła nie od­wa­ży się zro­bić cze­goś po­dob­ne­go, a i w domu chy­ba nie mia­łaś ta­kie­go przy­kła­du. Bied­na miss Mo­harth! Zbu­dzi­łaś ją pew­no o świ­cie?

– Cho­dzi­łam sama.

– Go? Sama? No, to już prze­cho­dzi wszel­kie po­ję­cie! Chy­ba nie poj­mu­jesz, że nie wy­pa­da mło­dej pan­nie cho­dzić sa­mej, na­wet po wła­snym ogro­dzie, nie mó­wie już o par­ku, i to jesz­cze w go­dzi­nie, w któ­rej wszy­scy śpią.

– W par­ku te­raz pra­cu­je dużo lu­dzi; nie­bez­pie­czeń­stwa więc nie­ma żad­ne­go – od­rze­kła Hala.

– Ja też nie mó­wię o żad­nem nie­bez­pie­czeń­stwie; na każ­dym kro­ku jest stróż – ale o przy­zwo­ito­ści. Przy­kro mi, że bę­dąc w ta­kim wie­ku, nie mo­żesz po­jąć, że swo­jem po­stę­po­wa­niem ubli­żasz mnie, so­bie, swe­mu uro­dze­niu. Prze­cie po­zy­cya w świe­cie zo­bo­wią­zu­je do sza­no­wa­nia pew­nych form… do prze­strze­ga­nia przy­zwo­ito­ści. Dla­cze­go nie ka­za­łaś zbu­dzić miss Mo­harth, aby ci to­wa­rzy­szy­ła?

– Było tak rano jesz­cze, a wiem, że miss Mo­harth lubi dłu­żej sy­piać; sta­rą już jest, nie­po­dob­na więc jej na­ra­żać na chłód i rosę po­ran­ku, a przy­tem nie lu­bię, żeby za mną ktoś cho­dził, gdy chcę być samą. Nie są­dzę, żeby sa­mot­ny spa­cer we wła­snym par­ku miał uwła­czać czy­je­muś uro­dze­niu.

W gło­sie Hali brzmia­ło roz­draż­nie­nie.

– Za­pew­ne, ja­kiejś bied­nej na­uczy­ciel­ce, albo cór­ce mi­zer­ne­go urzęd­ni­ka nie zro­bi to ujmy, ale pan­na Cza­ty­hor­ska po­win­na pa­mię­tać, co win­na swe­mu uro­dze­niu; nie ma więc pra­wa kie­ro­wać się swy­mi dzi­ki­mi po­glą­da­mi, za­czerp­nię­ty­mi w de­mo­kra­tycz­nych ko­łach, do któ­rych masz ogrom­ny po­ciąg. Już tyle razy zwra­ca­łam na to two­ją uwa­gę, że w to­wa­rzy­stwie za­cho­wu­jesz się czę­sto­kroć nie­przy­zwo­icie.

Hala spoj­rza­ła ze zdzi­wie­niem na mat­kę.

– Tak, tak, nie­przy­zwo­icie. Je­steś cią­gle mil­czą­cą, apa­tycz­ną, i masz zu­peł­nie minę au­to­ma­ta, któ­ry wten­czas się tyl­ko po­ru­sza, gdy go na­krę­cą. Na wie­czo­rze u My­szłow­skich ksią­żę Ry­szard ba­wił cię wciąż roz­mo­wą, ale nie ra­czy­łaś mu pra­wie od­po­wia­dać. Mu­sia­łam się ru­mie­nić za two­je złe wy­cho­wa­nie.

– Nu­dzi mię, rze­czy­wi­ście, bez­myśl­na pa­pla­ni­na: a ten ksią­żę jest głu­pi i an­ty­pa­tycz­ny – wy­buch­nę­ła Hala.

– Dieu! Qu­el­les expres­sions!

Hala spo­strze­gła się sama. Spu­ści­ła gło­wę, usta jej drgnę­ły pra­wie nie­do­strze­gal­nym uśmiesz­kiem.

– Aż nad­to wi­docz­nem jest to, że spę­dzasz dnie całe na fol­war­ku. Idź i prze­bierz się! Roz­mo­wa z tobą na­ba­wia mię za­wsze new­ral­gii.

Hala opu­ści­ła sa­lon.

Pod­czas tej ca­łej nie­przy­jem­nej roz­mo­wy twarz mar­szał­ko­wej wy­ra­ża­ła naj­żyw­szy nie­po­kój.

Roz­kła­da­ła i znów skła­da­ła chu­s­tecz­kę i rę­ka­wicz­ki na ko­la­nach, po­pra­wia­ła cze­pe­czek na śnież­nych lo­kach, po­glą­da­ła nie­spo­koj­nie na wnucz­kę, jak­by pra­gnąc uchro­nić tę uko­cha­ną gło­wę od do­tkli­wych wy­rzu­tów, to z lek­ką nie­chę­cią – na sy­no­wą.

Po odej­ściu Hali za­pa­no­wa­ła chwi­la nie­mi­łe­go mil­cze­nia.

Cza­ty­hor­ska cho­dzi­ła po sa­lo­nie, oglą­da­jąc ner­wo­wo kwia­ty; Wal­ska zaś unio­sł­szy tren dłu­giej, je­dwab­nej suk­ni, ukrad­kiem po­dą­ży­ła ku drzwiom, za któ­re­mi zni­kła, jak cień.

– Ogrom­nie mar­twi mnie ta dziew­czy­na. Nie wiem sama, jak mam z nią po­stę­po­wać. Żad­na z mo­ich có­rek nie ośmie­li­ła się nig­dy mieć swo­jej woli wo­bec mo­ich roz­ka­zów; Ha­li­na zaś wca­le się z tem nie li­czy, co mi się może po­do­bać, lub nie. Czy­tu­je książ­ki, o któ­rych nic nie wiem; wy­cho­dzi do­kąd się jej po­do­ba; za­bie­ra zna­jo­mo­ści, któ­re ja z góry po­tę­piam. Nie­po­dob­na mi ro­bić awan­tur, skan­da­lów, stać się przed­mio­tem oko­licz­nych ga – węd, a ona mo­ich rad i wy­mó­wek wca­le nie słu­cha. Nie mogę so­bie da­ro­wać, żem ją za do­mem wy­cho­wa­ła. Stryj jej tą uczo­no­ścią zu­peł­nie prze­wró­cił w gło­wie, a przy­tem jesz­cze ta utra­pio­na Kry­sty­na ze swy­mi eman­cy­po­wa­ny­mi po­glą­da­mi… Nig­dy­bym nie po­zwo­li­ła Ha­li­nie na po­byt u stry­ja, ale ko­cha­na mama tak na to na­le­ga­ła. – Kry­sty­na jest jed­ną z naj­bar­dziej wy­kształ­co­nych i ro­zum­nych ko­biet, ja­kie zna­łam; nie są­dzi­łam też, żeby spra­wie­dli­wą rze­czą było krę­po­wać Halę, gdy chcia­ła da­lej kształ­cić się pod okiem swe­go stry­ja, czło­wie­ka wiel­kiej na­uki i wiel­kiej za­cno­ści, a któ­re­mu su­mien­nie po­ma­ga­ła pan­na Kry­sty­na w roz­wi­ja­niu umy­słu Hali.

– Otóż to wła­śnie!… zro­bi­li z Ha­li­ny bas-bleu, któ­ra się wszę­dzie nu­dzi, bo jest prze­ko­na­na, że jej nikt w ro­zu­mie do­rów­nać nie po­tra­fi. Nie mogę nic za­rzu­cić wy­kształ­ce­niu Kry­sty­ny, ale gdy mówi po fran­cu­sku, ma zu­peł­nie ak­cent pol­ski i ten się wła­śnie udzie­lił Ha­li­nie, tak, że bez przy­kro­ści nie mogę jej sły­szeć mó­wią­cej tym ję­zy­kiem. Tu więc po­nio­sła Ha­li­na wiel­ką stra­tę, a przy­tem zro­bi­li z niej jesz­cze na­pu­szo­ne­go dzi­wo­lą­ga.

Mar­szał­ko­wa się ob­ru­szy­ła.

– E, Oktu­siu, sama nie wiesz, co mó­wisz; Hal­ka jest naj­mil­szą dziew­czy­ną.

– Nie wiem, jaką jest w domu, bo przy mnie mil­czy za­wsze, ale w to­wa­rzy­stwie jest nie­zno­śną z tą swo­ją po­wa­gą. Wszy­scy mó­wią po fran­cu­sku, ona, za­pew­ne wsty­dząc się swe­go ak­cen­tu, od­po­wia­da po pol­sku; cią­gle je­stem nie­spo­koj­ną, żeby nie po­wie­dzia­ła cze­goś, co za­brzmi dzi­ko w na­szem to­wa­rzy­stwie. Ru­chy ma przy­tem wca­le nie ele­ganc­kie.

– Po­dług mnie Hal­ka ma ślicz­ny układ, pe­łen god­no­ści i wdzię­ku – bro­ni­ła mar­szał­ko­wa wnucz­ki.

– O, ja­kież po­rów­na­nie z Emmą, albo z Miń­cią, któ­ra cho­ciaż jest jesz­cze dziec­kiem, ale ma już ten szyk wła­ści­wy pa­ry­żan­kom! Za­wdzię­czam to temu, że trzy­ma­łam przy niej tyl­ko pa­ry­żan­ki i to dro­go opła­ca­ne.

– Wolę układ Hal­ki, po­mi­mo to wszyst­ko – ob­sta­wa­ła przy swo­jem mar­szał­ko­wa – i bar­dzo je­stem szczę­śli­wą, żeś po­słu­cha­ła hra­bi­ny Mo­niń­skiej i od­da­la Halę na pen­syą do Kra­ko­wa.

– Zro­bi­łam to… zro­bi­łam, bo nie wiem, skąd wio­nął był wów­czas w na­szem kole ten duch ko­micz­no-pa­try­otycz­ny – od­rze­kła z iro­nią pani domu. – Wszy­scy za­czę­li się uczyć pol­skie­go ję­zy­ka, przyj­mo­wać Po­lki na­uczy­ciel­ki. Od­wio­złam Halę na pen­syą – i cóż? Za­miast prze­sta­wać z pa­nien­ka­mi swe­go koła, za­przy­jaź­ni­ła się z Druż­bec­ką z fol­war­ku, któ­rą ro­dzi­ce, na­śla­du­jąc oby­cza­je pa­nów, tak­że od­da­li na pen­syę. Te­raz prze­sia­du­je z tą… przy­ja­ciół­ką całe dnie, a o za­męż­ciu ani sły­szeć chce.

– Nie wiem, co tam rze­czy­wi­ście upa­trzy­łaś w tym księ­ciu Ry­szar­dzie. Czło­wiek już nie­mło­dy, po­wia­da­ją zresz­tą, że złych jest oby­cza­jów, i że z ol­brzy­miej jego for­tu­ny mało co już zo­sta­ło.

– Ależ, moja mamo, toż prze­cie ksią­żę pour sang. To nie ku­pio­ny ty­tuł! A ty­tuł, bez pie­nię­dzy na­wet, otwie­ra po­dwo­je naj­bar­dziej ary­sto­kra­tycz­nych do­mów, daje sto­sun­ki z oso­ba­mi naj­wy­żej po­sta­wio­ne­mu Ty­tuł zna­czy wię­cej, niż pie­nią­dze, bo za ty­tuł moż­na sta­no­wi­sko ku­pić. Po­sta­no­wi­łam dać Ha­li­nie po­dwój­ny po­sag, je­że­li wyj­dzie za księ­cia: za­pi­szę jej mój wła­sny ma­ją­tek. Kto wie, jaki wów­czas cze­ka los Mi­nię, gdy ją praw­dzi­wa księż­na za­cznie w świat wpro­wa­dzać, a i dla Pola dro­ga uto­ro­wa­na. By­le­by tyl­ko ta sa­mo­wol­na dziew­czy­na nie zra­zi­ła go swo­jem dzi­kiem po­stę­po­wa­niem!

Co do Miń­ci, chcia­łam zwró­cić two­ją uwa­gę, Oktu­siu, że może le­piej­by było po­że­gnać tę pan­nę Du­jar­din, bo ja­koś ona za­nad­to jest roz­trze­pa­na, a wziąć swo­ją, Po­lkę z rze­czy­wi­stem wy­kształ­ce­niem, któ­ra­by po­waż­niej roz­wi­nę­ła umysł Mini.

Cza­ty­hor­ska aż się za­ru­mie­ni­ła.

– Ko­cha­na mama pew­nie żar­tu­je. Dziś w to­wa­rzy­stwie przedew­szyst­kiem o ję­zy­ki cho­dzi; nie da­ro­wa­ła­bym so­bie nig­dy, żeby Mi­nia mia­ła się póź­niej wsty­dzić złe­go ak­cen­tu fran­cu­skie­go. Zresz­tą mam już dość jed­nej sa­want­ki.

Mar­szał­ko­wa mach­nę­ła ręką i po­wsta­ła. Cza­ty­hor­ska po­śpie­szy­ła po­dać jej rękę. Była dziś ogrom­nie zde­ner­wo­wa­ną i iry­to­wa­ły ją po­glą­dy mar­szał­ko­wej, ale wi­dząc, od pierw­szych dni swe­go za­męż­cia, hoł­dy – ja­kie jej mąż od­da­wał swej mat­ce, do któ­rej nie­le­d­wie się mo­dlił, nie po­wa­ży­ła się nig­dy, na­wet po jego śmier­ci, uchy­bić win­nych jej wzglę­dów, tem­bar­dziej, że mat­ka męża w oczach świa­ta naj­wię­cej ze­psu­te­go, sta­ła jak­by oto­czo­na au­re­olą czci.

We­szły do sto­ło­we­go po­ko­ju, gdzie oprócz Hali i Wal­skiej… sie­dzą­cej przy sa­mo­wa­rze, było jesz­cze dwo­je pod­rost­ków: chło­pak może siedm­na­sto­let­ni, śnia­dy, o piw­nych oczach, bar­dzo po­dob­ny do Hali i, o parę lat od nie­go młod­sza dzie­wecz­ka smu­kła, gib­ka, jak mło­da żmij­ka.

Drob­na jej twa­rzycz­ka o płci ja­sno­ró­żo­wej, przy­pru­szo­nej lek­ki­mi pie­ga­mi, mia­ła peł­no do­łecz­ków: oko­ło ró­żo­wych ustek, na bro­dzie, na po­licz­kach. W sza­fi­ro­wych oczach i za­dar­tym no­sku ma­lo­wa­ła się ogrom­na doza spry­tu i prze­bie­gło­ści.

Gdy mó­wi­ła, lub uśmie­cha­ła się, wszyst­kie jej rysy drga­ły dzie­cię­cym po­wa­bem, ale gdy wi­dzia­ła, że na nią nikt nie pa­trzy, przy­bie­ra­ła wy­raz do­ro­słej oso­by. Śle­dzi­ła z cie­ka­wo­ścią twa­rze obec­nych, słu­cha­ła pil­nie, co mó­wio­no i wy­cią­ga­ła so­bie z tego wnio­ski. Nic nie uszło jej oka. Ro­zu­mia­ła wszyst­ko: z drze­wa złe­go uszczk­nę­ła do­tych­czas nie­ma­ło wia­do­mo­ści.

Ubra­na była po dzie­cin­ne­mu w ró­żo­we bébé, wło­sy zaś ja­sne, jak u wszyst­kich Cza­ty­hor­skich, roz­ple­cio­ne, spa­da­ły jej na ra­mio­na.

Twarz pani domu roz­ch­mu­rzy­ła się na wi­dok młod­szych dzie­ci.

– Spa­łaś dziś za dłu­go, Mi­niu… – zwró­ci­ła się po fran­cu­sku do ca­łu­ją­cej ją dziew­czyn­ki – mu­szę zro­bić o to wy­mów­kę miss Mo­harth. Gdzież jest twój na­uczy­ciel, Pol?

– Na we­ren­dzie, mamo.

Na­uczy­ciel nie­mło­dy, po­wab­ny, uka­zał się w tej chwi­li' w drzwiach wio­dą­cych do ogro­du, skło­nił się i za­jął miej­sce u sto­łu obok ucznia swe­go.

Lo­ka­je po­da­wa­li śnia­da­nie.

– Pro­si­łeś pan­nę Emmę? – zwró­ci­ła się Cza­ty­hor­ska do lo­ka­ja,

– Pro­si­łem, pro­szę ja­snej pani.

– Oto idzie z ogro­du z pan­ną Du­jar­din – za­wo­ła­ła Mi­nia.

Emma we­szła: wy­smu­kła, ja­sna blon­dy­na, ubra­na bez za­rzu­tu.

Pięk­na jej twarz była nie­sły­cha­nie po­dob­ną do mat­ki: to samo spoj­rze­nie, ten sam chłod­ny ko­lo­ryt za­mknię­tej w so­bie na­tu­ry, dba­ją­cej tyl­ko o sie­bie, ze­środ­ko­wa­nej tyl­ko na swo­jem "Ja".

To­wa­rzysz­ka jej ma­de­mo­isel­le Ca­ro­li­ne Du­jar­din, sta­no­wi­ła ra­żą­cy kon­trast w tem gro­nie ko­biet wyż­sze­go świa­ta. Zda­wa­ła się być ode­rwa­ną nutą, któ­ra, cho­ciaż brzmi fał­szy­wie, to­le­ru­je się jed­nak w ogól­nym chó­rze pew­nych warstw.

Za­lot­na twa­rzycz­ka, moc­no wy­ci­śnię­ta ki­bić z bar­dzo wy­sta­ją­cym biu­stem, wło­sy upię­trzo­ne na mo­del fran­cu­ski, czar­ne by­stre oczka o wy­zy­wa­ją­cem spoj­rze­niu, ten szyk wresz­cie bru­ko­wej pa­ry­żan­ki, nie­mi­le od­bi­jał od peł­nej god­no­ści po­sta­ci mar­szał­ko­wej i szla­chet­nych twa­rzy­czek pol­skich dziew­cząt, za­bie­ra­ją­cych miej­sca u sto­łu.

Wśród ja­snych, o roz­ma­itych od­cie­niach głów ro­dzi­ny Cza­ty­hor­skich, kru­cze jej wło­sy zda­wa­ły się być czar­ną tar­czą, oto­czo­ną zło­te­mi słoń­ca­mi.

– Miss Mo­harth nie wyj­dzie dziś wca­le ze swe­go po­ko­ju, gdyż jest cier­pią­cą – ozwa­ła się Mi­nia.

– Co­raz czę­ściej za­pa­da bie­dacz­ka – rze­kła mar­szał­ko­wa.

– Tak kasz­le całą noc, że nie­ma spo­so­bu usnąć i dla­te­go póź­niej wsta­łam – mó­wi­ła dzie­wecz­ka.

– Ten ka­szel miss Mo­harth daje mi do my­śle­nia; co­dzien­nie sta­je się szczu­plej­szą. Trze­ba usu­nąć Mi­nię z jej po­ko­ju – rze­kła Cza­ty­hor­ska – nie wiem tyl­ko, gdzie mam ją umie­ścić. Po­kój Ha­li­ny za da­le­ko ode­mnie.

– A przy­tem, ja czę­sto pra­cu­ję wie­czo­ra­mi i dłu­go świa­tło palę – wmie­sza­ła się do roz­mo­wy Hala.

Cza­ty­hor­ska uda­ła, że nie sły­szy tych słów, za­le­d­wie do­strze­gal­ny ruch brwi oka­zał, że się jej coś w mo­wie cór­ki nie po­do­ba­ło.

– Trze­ba – zwró­ci­ła się do Wal­skiej – ka – zać prze­nieść łóż­ko Mini do ma­łe­go ga­bi­ne­ci­ku, któ­ry łą­czy się z po­ko­jem pan­ny Du­jar­din.

Chy­try uśmie­szek wy­krzy­wił ustecz­ka Mini; rzu­ci­ła prze­lot­ne spoj­rze­nie na Fran­cuz­kę, któ­ra się lek­ko za­ru­mie­ni­ła.

– Cóż­to, Emmo, chcesz jesz­cze mle­ka? To nie­po­trzeb­ne, mle­ko na­zbyt tu­czy.

– Mam pra­gnie­nie, mamo. – Za­pa­nuj więc nad niem.

Emma cof­nę­ła rękę, któ­rą się­ga­ła po ku­bek z mle­kiem.

Po chwi­li lo­kaj wniósł na tacy szklan­kę cie­płe­go tyl­ko co wy­do­jo­ne­go mle­ka i po­sta­wił ją przed Po­lem.

– Paul, wy­pij za­raz – mle­ko za­nim osty­gnie! – rze­kła Cza­ty­hor­ska.

Chło­pak zbli­żył szklan­kę do ust za wstrę­tem.

Nie za­pro­te­sto­wał jed­nak za­rów­no jak i Emma.

Wo­gó­le dzie­ci Cza­ty­hor­skiej nie opie­ra­ły się nig­dy jej roz­ka­zom. De­spo­tyzm… gnę­bił dzie­ciń­stwa. Wie­dzia­ły,.. że spo­ry do nie­cze­go nie pro­wa­dzą i wy­wo­łu­ją tyl­ko jesz­cze su­row­sze i zim­niej­sze obej­ście mat­ki. Speł­nia­ły jej wolę, lecz gdy tyl­ko uda­ło się im oszu­kać czuj­ność mat­ki, po­słu­gi­wa­ły się kłam­stwem i chy­tro­ścią – jak zwy­kle ci, na któ­rych za­cię­ży jarz­mo de­spo­ty­zmu.

– Otrzy­ma­łam dziś list od pana "Sę­dzi­szew­skie­go – zwró­ci­ła się Cza­tro­try­ska do mar­szał­ko­wej – w któ­rym, na moją proś­bę o zna­le­zie­nie mi ad­mi­ni­stra­to­ra, prze­sy­ła bar­dzo po­chleb­ne re­ko­men­da­cye dla ja­kie­goś pana Ru­cza­ja, któ­ry jest po­dob­no sy­nem jed­ne­go ze szlach­ty, za­miesz­ku­ją­cej za­ścian­ki oko­ło Za­kro­czy­mia. Ten pan Ru­czaj ma być praw­ni­kiem z za­wo­du, a za­ra­zem agro­no­mem, zna­ją­cym do­sko­na­le swo­ją spe­cy­al­ność. Chcę mu po­wie­rzyć ure­gu­lo­wa­nie mo­ich in­te­re­sów, a tak­że spo­ry ze szlach­tą o czyn­sze i wresz­cie ów pro­ces o las, któ­ry przy­bie­ra co­raz groź­niej­sze roz­mia­ry. Przy­kre mi to wtar­gnię­cie ob­ce­go in­dy­wi­du­um do mych spraw, ale czu­ję, że sama nie wy­do­łam. Wszę­dzie nad­uży­cia. Oh, ten nasz lud!

– Daw­no ci to ra­dzi­łam. Ta­kie duże do­bra, ma­ją­ce mnó­stwo spo­rów o gra­ni­ce, mu­szą być rzą­dzo­ne przez ko­goś, kto­by się od­dał temu cał­ko­wi­cie i skoń­czył raz wresz­cie za­tar­gi i pro­ce­sy, ruj­nu­ją­ce bied­ną szlach­tę oko­licz­ną.

– Ru­ina tej ho­ło­ty nie ob­cho­dzi mnie wca­le, Wstręt­na mi jest owa kli­ka szlach­cia­nek, pro­wa­dzą­cych do upad­ku swe my­sie gniaz­da, aby nam do­rów­nać w stro­jach i ży­ciu. Gdy­by wię­cej zbied­nia­ły mo­że­by Bo­że­by, się tych głu­pich aspi­ra­cyi po­zby­ły. Otóż; ten pan Ru­czaj ma dziś przy­być. Je­stem w oba­wie, czy nie bę­dzie miał pre­ten­syi na­le­żeć do na­sze­go to­wa­rzy­stwa. Je­że­li to jest czło­wiek choć tro­chę in­te­li­gent­ny, to chy­ba zro­zu­mie, że nie może być przy­ję­tym w moim domu jako gość. Cho­ciaż – ta kla­sa fe­cho­wa zhar­dzia­ła dziś ogrom­nie! Oj­ciec mój przyj­mo­wał ad­wo­ka­tów i dok­to­rów zwy­kle w swo­im ga­bi­ne­cie, rzad­ko za­pra­sza­jąc do sto­łu, a o ich żo­nach i cór­kach nie mia­ły­śmy po­ję­cia; dziś zaś wszyst­ko to się spa­no­szy­ło i za­le­wa już na­wet oby­wa­tel­skie pro­gi.

– Czy mama pa­mię­ta – wmie­sza­ła się do roz­mo­wy Emma – tego je­ome­trę, co tu w prze­szłym roku w in­te­re­sie po­mia­ru przy­jeż­dżał? Go to była za śmia­łość i pew­ność sie­bie. Raz na­wet spo­tkaw­szy mnie w par­ku, ukło­nił się; na­tu­ral­nie ukło­nu nie od­da­łam, jak­bym go nie od­da­ła lo­ka­jo­wi, albo ogrod­ni­ko­wi.

– Mam na­dzie­ję, że ten pan Ru­czaj bę­dzie mą­drzej­szy – rze­kła Cza­ty­hor­ska.

– Pan Ru­czaj, jest to czło­wiek bar­dzo wy­kształ­co­ny – ode­zwa­ła się Hala – i po­sia­da zu­peł­ną zna­jo­mość form to­wa­rzy­skich.

– Skąd to wiesz?

– Po­zna­łam go u pan­ny Kry­sty­ny.

– Po­zna­łam? To jest do­bre! W ta­kich ra­zach, mówi się, wi­dzia­łam. Ale, co praw­da, mogę się z cza­sem od cie­bie do­wie­dzieć, żeś po­zna­ła wój­ta, albo stój­ko­we­go!

– Ani wójt, ani stój­ko­wy nie są na­tem sta­no­wi­sku, aby się z nimi po­zna­wać, gdyż nie mają od­po­wied­nie­go wy­kształ­ce­nia – od­rze­kła spo­koj­nie Hala.

– Więc, po­dług twe­go zda­nia, syn chło­pa, czy czyn­szow­ni­ka, ja­kim jest w isto­cie ten pan Ru­czaj, może się uzna­wać za rów­ne­go nam, po­nie­waż prze­szedł uni­wer­sy­tet.

– Z pew­no­ścią.

– Dzię­ki Bogu, że tej pew­no­ści nie po­dzie­la­ją w na­szem kole; za­ma­ło jesz­cze mar­ny prze­wró­co­nych głów – od­par­ła cierp­ko Cza­ty­hor­ska.

Hala za­mil­kła.

Gdy śnia­da­nie już się skoń­czy­ło, pani domu dała ha­sło do wsta­wa­nia.

– Pan­na Du­jar­din – rze­kła roz­ka­zu­ją­co – przej­dzie się przed lek­cyą z Mi­nią po świe­żem po­wie­trzu. Emmo, masz się eg­zyr­cy­to­wać w śpie­wie, na­stęp­nie zaj­miesz się ma­lar­stwem. Chcia­ła­bym, żeby Pol fech­to­wał się dziś – zwró­ci­ła się do na­uczy­cie­la – za go­rą­co na kon­ną jaz­dę.

Spoj­rza­ła na Halę, jak­by i dla niej mia­ła też roz­ka­zy, ale za­wa­ha­ła się, prze­wi­du­jąc jaw­ny bunt ze stro­ny cór­ki; po­sta­no­wi­ła więc na­my­śleć się wprzó­dy nad spo­so­bem po­skro­mie­nia nie­po­słusz­nej dziew­czy­ny.

Pod­czas gdy Cza­ty­hor­ska wy­da­wa­ła po­wyż­sze roz­ka­zy, ma­de­mo­isel­le Ca­ro­li­ne spoj­rza­ła na pa­trzą­ce­go na nią Pola i zro­bi­ła nie­znacz­ny ruch rzę­sa­mi.

Pol zmru­żył lek­ko oczy.

Mi­nia spo­strze­gła tę wy­mia­nę my­śli bez słów; po jej drob­nej twa­rzycz­ce prze­bie­gły iskry we­so­ło­ści i zni­kły, jak swa­wol­ne cho­chli­ki w jam­kach koło ust.

Wkrót­ce wszy­scy opu­ści­li sa­lon, spie­sząc z wy­ko­na­niem roz­ka­zów pani domu, tyl­ko Wal­ska sie­dzia­ła wciąż przy za­mie­ra­ją­cym sa­mo­wa­rze i szep­ta­ła coś do sie­bie nie­wy­raź­nie.

Wal­ska przed­sta­wia­ła gi­ną­cy już typ prze­szło­ści: za­hu­ka­nej, bo­jaź­li­wej, na­iw­nej i ła­two­wier­nej ko­bie­ty, ści­ga­nej nie­for­tun­nem przy­sło­wiem o dłu­gim wło­sie i krót­kim ro­zu­mie.Śred­nie­go wzro­stu, wą­tła, nie­gdyś bar­dzo ład­na, była całe ży­cie ofia­rą de­spo­ty­zmu ro­dzi­ców, męża, oby­cza­jów, tra­dy­cyj, re­li­gij­ne­go fa­na­ty­zmu. Umia­ła być we­so­łą i na­iw­ną, jak dziec­ko, w chwi­lach po­myśl­no­ści, a za­le­wa­ła się go­rą­ce­mi łza­mi za lada _ przy­kro­ścią. Za­hu­ka­ny jej pta­si umysł sku­pił całą uwa­gę na to, co lu­dzie po­wie­dzą, albo po­my­ślą; na ko­bie­ty pa­trza­ła z li­to­ścią, o męż­czy­znach zaś wy­ra­ża­ła się zwy­kle, jak o czemś wyż­szem, z uwiel­bie­niem, po­ko­rą i stra­chem.

Cór­ka za­moż­nych ro­dzi­ców, wy­da­na wcze­śnie za mąż, całe ży­cie drża­ła przed pio­ru­no­wym gło­sem męża, któ­ry ją trak­to­wał, jak coś po­śred­nie­go mię­dzy dziec­kiem a zwie­rzę­ciem do­mo­wem. Dziś, owdo­wia­ła, bez­dziet­na, zbied­nia­ła wsku­tek za­bu­rzeń po­li­tycz­nych, zna­la­zła schro­nie­nie u mar­szał­ko­wej, z któ­rą się zna­ły od dzie­ciń­stwa, i spę­dza­ła reszt­ki ży­cia przy sa­mo­wa­rze, wiecz­nie ustro­jo­na w suk­nię je­dwab­ną z dłu­gim tre­nem, jak za daw­nych cza­sów, chi­cho­cząc cie­niut­kim so­pra­nem z mło­dy­mi, któ­rych to­wa­rzy­stwa za­wsze szu­ka­ła i drżąc przed de­spo­tycz­nym gło­sem pani domu.

Głos ten jej im­po­no­wał przy­po­mnie­niem cze­goś, przed­czem dłu­gie lata dy­go­ta­ła jej ma­ło­let­nia du­szycz­ka.

– Skąd u niej głos taki, i ta­kie spoj­rze­nie? Aż mro­wie po czło­wie­ku prze­cho­dzi gdy się z niem spo­tka! – szep­ta­ła. – Go in­ne­go męż­czy­zna – Pan Bóg już go na to stwo­rzył, żeby pa­no­wał i roz­ka­zy­wał… ale, że taka ko­bie­ta się uro­dzi­ła… to chy­ba kur za­piał!…

Po­trzą­snę­ła parę razy gło­wą na znak po­dzi­wu i za­bra­ła się do odej­ścia, uno­sząc tren je­dwab­ny. Przed drzwia­mi wio­dą­ce­mi do sa­lo­nu, dłu­go sta­ła, na­słu­chu­jąc kro­ków pani domu. Pa­nu­ją­ca tam ci­sza uspo­ko­iła ją wresz­cie, wśli­znę­ła się więc do sa­lo­nu i po­mknę­ła szyb­ko w stro­nę apar­ta­men­tów mar­szał­ko­wej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: