Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Słoneczny światek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słoneczny światek - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 270 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W LE­SIE.

Wy my­śli­cie, że w le­sie to nic się nie dzie­je. Szu­mią drze­wa, ro­śnie mech, kwia­ty – i ko­niec.

Zu­peł­nie nic nie wie­cie. I Lu­nia tak my­śla­ła.

Idzie Lu­nia dró­ży­ną, ślicz­ną, zie­lo­ną dróż­ką; i przy­śpie­wu­je so­bie.

Oj, dana! dana, dana!

Ja­gó­decz­ko ko­cha­na!

I wy­bie­ra z gar­nusz­ka naj­więk­szą po­ziom­kę, tyl­ko jed­ną, ogrom­ną – hop! do buzi.

Do­sko­na­ła, so­czy­sta, słod­ka.

Do­brze, że są po­ziom­ki! Lu­nia bar­dzo lubi po­ziom­ki.

– Oj, dana! dana, dana! – idzie so­bie da­lej, nie pa­trzy w pra­wo, ani w lewo, tu po­ziom­ki nie ro­sną, na co pa­trzeć?

A do­ko­ła – cyt!… cyt!…. ci­cho… ci­cho… nie­ma nas!….

Lu­nia nie sły­szy nic.

Miga mię­dzy drze­wa­mi ró­żo­wa su­kien­ka, co­raz da­lej, aż zni­kła.

Wte­dy z głę­bo­kiej dziu­pli w sta­rym dę­bie wy­sko­czy­ła wie­wiór­ka.

Sta­nę­ła na ga­łąz­ce, spoj­rza­ła na pra­wo i w lewo, znów z ga­łę­zi na ga­łąź, hyc, hyc, hyc! i jest na so­śnie.

Ze­rwa­ła szysz­kę, na­kry­ła się kitą, sie­dzi na tyl­nycb łap­kach, ogry­zu­je szysz­kę, zja­da zia­ren­ko, a łu­secz­ki rzu­ca. Rzu­ca na zie­mię i spo­glą­da cza­sem, gdzie upa­da­ją.

Gę­sty był las w tem miej­scu, ci­chy i zie­lo­ny. Na zie­mi mięk­ki mech. Taki mię­ciuch­ny, że naj­wspa­nial­szy dy­wan rów­nać się z nim nie może. Tu i owdzie jak­by po­dusz­ki, ślicz­ne po­dusz­ki z mchu.

Ła­ska­wem okiem na mech spo­glą­da wie­wiór­ka: mia­ła z nie­go po­sła­nie w gniazd­ku u ma­mu­si, pa­mię­ta, że jej cie­pło było i wy­god­nie, więc lubi mech. Dla swo­ich dzie­ci tak­że mchem gniazd­ko wy­ście­lę, więc niech ro­śnie, niech ro­śnie!

Wśród kępy mchu kwit­ną lil­jo­we dzwo­necz­ki. Lek­kie jak wie­trzyk, we­so­łe, fi­glar­ne. Po­ru­sza­ją się cią­gle na ło­dyż­ce i dzwo­nią, dzwo­nią: dyń, dyń, dyń! Tyl­ko że nic nie sły­chać.

Lu­dzie nie sły­szą, ale kwia­ty sły­szą to le­ciuch­ne dzwo­nie­nie.

Zo­ba­czy­ła dzwo­nek wie­wiór­ka i rzu­ci­ła w nie­go łu­skę szysz­ki.

Tra­fi­ła, aż się zgiął.

Za­śmia­ła się we­so­ło.

– Ha, ba, ba! – ty próż­nia­ku, do­sta­łeś, do­sta­łeś! Tyl­ko ci fi­gle w gło­wie, lek­ko­du­chu. Ni­ceś nie wart, bo nic po to­bie ni­ko­mu. No, po­wiedz: na coś ty?

– Dyń, dyń, dyń! – za­śmiał się we­so­ło dzwo­nek. – Kto­by dzwo­nił, jak nie ja? kto­by dzwo­nił?

– Dużo z twe­go dzwo­nie­nia! I komu to po­trzeb­ne? Nie wiem, po co je­steś na świe­cie.

– Roz­we­se­lam kon­wa­lij­kę – od­po­wie­dział dzwo­nek i za­czął jesz­cze moc­niej ki­wać się na wszyst­kie stro­ny, jak­by tań­czył.

Pod dę­bem z dziu­plą było całe pań­stwo bia­łej, pach­ną­cej kon­wal­ji. Z pysz­nych, ja­sno­zie­lo­nych, atła­so­wych li­ści wy­ra­sta­ły dłu­gie, wy­so­kie ło­dyż­ki, a na nich mnó­stwo, mnó­stwo bia­łych kie­li­szecz­ków, ślicz­nie i niby smut­nie po­chy­lo­nych na dół.

– Patrz na mnie-mó­wił dzwo­nek-co ja za sztu­ki wy­pra­wiam, a za­raz ci bę­dzie we­se­lej. Naj­lżej­szy, wie­trzyk wy­star­cza, abym za­czął dzwo­nić, a ślicz­nie dzwo­nię, praw­da?

– Dyń, dyń, dyń! – Dyń, dyń, dyń! – trze­po­tał się we­so­ło.

A kon­wa­lij­ka, niby ła­ska­wa księż­nicz­ka, po­ru­szy­ła bia­łe­mi kie­lisz­ka­mi i le­ciuch­no skło­ni­ła w jego stro­nę wy­smu­kłą ło­dyż­kę.

– Dzię­ku­ję-po­wie­dzia­ła-mnie tez bar­dzo miło i do­brze, choć nie ska­czę tak cią­gle. Je­stem po­waż­niej­sza, ale cię lu­bię, dzwon­ku. Po­do­ba­ją mi się two­je le­ciuch­ne kwia­tecz­ki, choć woię stać spo­koj­nie.

– Nie nud­no ci? – tro­skli­wie spy­tał dzwo­nek.

– Nud­no?-Co to zna­czy?-Wiem tyl­ko, że mi przy­jem­nie. Sły­szysz, jak ten dąb szu­mi? To jest wspa­nia­ły śpiew. Nie mogę się na­słu­chać tego szu­mu.

– Ja tam wolę, kie­dy mi ptasz­ki śpie­wa­ją.

– Lu­bię i gło­sy ptasz­ków, bar­dzo lu­bię. – A stru­myk? Sły­szysz, jak on szem­rze pod drze­wa­mi, jak ła­god­nie, ci­cho i śpiew­nie? Peł­no gło­sów w le­sie, Tu obok jest mro­wi­sko, sły­szę, jak pra­cu­ją mrów­ki. To bar­dzo zaj­mu­ją­ce. I nig­dy się nie koń­czy. – H tu musz­ki brzę­czą, uwi­ja­ją się w słoń­cu, go­nią, tań­czą. Ży­cia mi nie wy­star­czy, żeby się na wszyst­ko na­pa­trzyć, na­słu­chać.

Wtem łu­secz­ka szysz­ki tra­fi­ła w kon­wal­ję, aż się za­chwia­ła moc­niej.

– Oj, próż­nia­ku, próż­nia­ku – wo­ła­ła wie­wiór­ka, rzu­ca­jąc nowy po­cisk. – Na co to mar­nu­ją ży­cie ta­kie kwia­ty! Stoi i nic… nie robi, – ani po­my­śli o ju­trze, o dzie­ciach. I nie wie na­wet, co to zna­czy dzie­ci, nig­dy dla nich nie pra­co­wa­ła. Jed­no fi­glu­je z wia­trem, a dru­gie chce słu­chać i pa­trzeć. To ich całe za­ję­cie. To mi do­pie­ro ży­cie! Mogę wam po­wie­dzieć szcze­rze, że­ście nic nie war­ci obo­je.

We­so­ły dzwo­nek za całą od­po­wiedź od­wró­cił się w prze­ciw­ną stro­nę. Był­by na­pew­no ję­zyk po­ka­zał wie­wiór­ce, gdy­by miał coś po­dob­ne­go do ję­zy­ka.

Ale kon­wal­ja była za­smu­co­na. Gnie­wa­ją się na nią, za co? za co? Co ona ma ro­bić! Jest bia­ła i pięk­na, ro­śnie wy­so­ko, pach­nie, cze­góż wie­wiór­ka chce wię­cej? Jest taka, jak kon­wal­ja być po­win­na.

A wie­wiór­ka mru­gnę­ła czar­ne­mi oczka­mi, po­ru­szy­ła ru­dym ogon­kiem, pręd­ko, prę­dziut­ko ob­łu­pa­ła z szysz­ki kil­ka na­sio­nek, zja­dła, a łu­secz­ki ci­snę­ła w kon­wal­ję i dzwo­nek.

– Ma­cie za to, że­ście próż­nia­ki – za­śmia­ła się zło­śli­wie. – Ty­le­ście war­te, co te łu­secz­ki od szysz­ki.

– Oj, praw­da, praw­da – wes­tchnę­ła mrów­ka pra­co­wi­ta, kła­dąc na mchu cięż­ką zie­lo­ną igieł­kę, któ­rą z tru­dem cią­gnę­ła do mro­wi­ska. – Każ­dy pra­co­wać musi, dbać o dzie­ci, a tym kwia­tom to tyl­ko fi­gle w gło­wie. Co praw­da, gdzie tam one mają gło­wę? Ta­kie ja­kieś stwo­rze­nia, bez gło­wy, ro­zu­mu, cóż one mogą wie­dzieć, jak źyć trze­ba?

Wes­tchnę­ła mrów­ka i dźwi­gnę­ła zno­wu swo­ją zie­lo­ną

Dzwo­ne­czek za­chi­cho­tał jak sza­lo­ny, wy­krę­ca­jąc się na swo­jej ło­dyż­ce w górę, na dół, na wszyst­kie boki. A kon – wa­lij­ka uśmie­cha­ła się z tych jego fi­glów i my­śla­ła, źe wie­wiór­ka jest nie­do­bra. – Cóż ona, kon­wa­lij­ka, wię­cej zro­bić może?

– Ci, ci, ci!-ode­zwał się ja­kiś pta­szek na ga­łąz­ce – by­łem w ogro­dzie, tam, u lu­dzi, wiesz? Lu­dzie po­wie­dzie­li, że za­bi­ją wie­wiór­kę! Po­wie­dzie­li, że im po­gry­zła owo­ce? Zbie­ra­li ka­wał­ki ja­błek, gru­szek pod drze­wa­mi i mó­wi­li: Wie­wiór­ka, to wie­wiór­ka. Gro­zi­li! Bar­dzo źli. Nie chodź tam wię­cej, ci, ci, ci,!

– Lu­dzie są szka­rad­ni, ską­pi, roz­bój­ni­cy! Lu­dzi nie po­win­no być wca­le na świe­cie – bro­ni­ła się wie­wiór­ka z obu­rze­niem.

– Ci, ci, ci! oni kwia­ty bar­dzo lu­bią. W ogro­dzie dużo kwia­tów, peł­no kwia­tów, Lu­dzie je pod­le­wa­ją, żeby nie uschły bez desz­czu. – Lu­dzie sy­pią nam okru­szyn­ki do je­dze­nia. Do­brzy lu­dzie, do­brzy lu­dzie! ci, ci, ci!

– Próż­nia­ków tyl­ko lu­bią.

– Ci, ci, ci! Każ­dy pra­cu­je, jak może.

– Ha, ha, ha! Kwiat pra­cu­je! – śmia­ła się wie­wiór­ka. – Może zbie­ra orzesz­ki? wy­cho­wu­je dzie­ci? ha, ha, ha!

– Może ho­du­je lisz­ki albo bu­du­je mro­wi­sko? – do­da­ła mrów­ka, z wiel­ką uwa­gą słu­cha­ją­ca tej roz­mo­wy.

Kon­wal­ja po­ru­szy­ła smut­nie kie­lisz­ka­mi i ja­sna kro­pla rosy spły­nę­ła po jej ło­dyż­ce w głąb list­ka. Za co się tak gnie­wa­ją mrów­ka i wie­wiór­ka? prze­cież ona nie zro­bi­ła im nic złe­go? – I cze­go od niej chcą?

– Ci, ci, ci!

– Tst, tst, tst!

– Sz, sz, sz! – czło­wiek idzie!

W jed­nej chwi­li uspo­ko­iło się wszyst­ko: wie­wiór­ka przy­cza­iła się w gąsz­czu ga­łę­zi, mrów­ka po­mknę­ła żwa­wiej ze swo­im cię­ża­rem, na­wet dzwo­ne­czek zwi­snął nie­ru­cho­my, tyl­ko pta­szek, jak­by ostrze­gał, po­wta­rzał.

–- Ci, ci, ci!

Ró­żo­wa spód­nicz­ka, uśmiech­nię­ta bu­zia i zło­te wło­sy Luni. W ręku gar­nu­szek, ale nie­ma w nim po­zio­mek, tyl­ko kwia­ty; parę ga­łą­zek pa­pro­ci, sa­san­ki, fi­joł­ki, zło­te ja­skry, kto je tam zna wszyst­kie!

Lu­nia idzie i śpie­wa:

W zie­lo­nym gaju śpie­wa­ją ptasz­ki,

Wie­trzyk swa­wol­ny lubi igrasz­ki!

Ty wie­trzy­ku, swa­wol­ni­ku,

Na­bro­iłeś już bez liku

Psot, psot, psot!

Idzie Lu­nia i zo­ba­czy­ła kon­wal­ję.

– Jaka prze­cud­na! bia­ła! Jaka świe­ża!

Uklę­kła na prze­pysz­nym, mięk­kim dy­wa­nie z mchu, oglą­da kon­wa­lij­kę i prze­ma­wia do niej piesz­czo­tli­wie.

– Ko­cham cię, cud­ny, cud­ny, cud­ny kwiat­ku! Cze­kam wio­sny, żeby cie­bie znów zo­ba­czyć. Ślicz­na je­steś. Prze­ślicz­na je­steś! Nie­ma pięk­niej­sze­go kwiat­ka. Ża­den nie pach­nie tak słod­ko, tak mile.

– Bę­dzie cały bu­kie­cik – do­da­ła po chwi­li. – Oto­czę cię pa­pro­cią i po­sta­wię u mamy na sto­li­ku. Mama kon­wal­ję lubi tak, jak ja. Bę­dziesz mia­ła ślicz­ny wa­zo­nik, czy­stą wodę, bę­dziesz do­brej ma­mu­si przy­po­mi­na­ła las.

Ma­mu­sia tu nie cho­dzi: za da­le­ko!-Bied­na, dro­ga ma­mu­sia!

Ostroż­nie, bar­dzo ostroż­nie ze­rwa­ła wszyst­kie kwit­ną­ce ło­dyż­ki, kil­ka zie­lo­nych li­ści, i umie­ści­ła w dzba­nusz­ku, gdzie było tro­chę wody.

Kon­wa­lij­ka uśmie­cha­ła się ra­do­śnie. Bar­dzo chcia­ła zo­ba­czyć do­brą mamę i przy­po­mnieć jej las. Już wie­wiór­ka nie po­wie, że nie­po­trzeb­nie żyje.

– A ja! a ja! a ja! – za­czął się ki­wać dzwo­nek, usi­łu­jąc zwró­cić na sie­bie uwa­gę. – Ja też mogę przy­po­mnieć las i je­stem bar­dzo we­so­ły.

Za­ko­ły­sał się, jak tyl­ko mu wie­trzyk po­zwo­lił, wszyst­ki­mi dzwo­necz­ka­mi.

Lu­nia go za­uwa­ży­ła.

– Ja nie chcę zo­stać tu­taj z mrów­ka­mi! z wie­wiór­ką, – wolę ra­zem z kon­wal­ją, – w czy­stej wo­dzie, w wa­zo­ni­ku, – wolę zo­ba­czyć świat!

Lu­nia przy­jaź­nie uśmiech­nę­ła się do dzwo­necz­ka.

– Chodź i ty, mal­cze, – rze­kła – mama cię lubi, fi­gla­rzu. – Nie bę­dziesz ra­zem z kon­wa­lij­ką, za­nad­to je­steś we­so­ły. Tyś pu­stak, a ona mnisz­ka. Ale w in­nej wią­zan­ce bar­dzo ci bę­dzie ład­nie. Po­sta­wię cię na oknie, żeby cię wie­trzyk po­ru­szał, i bę­dziesz so­bie dzwo­nił, dzwo­necz­ku ko­cha­ny.

Ach, jaka Lu­nia do­bra!

Ze­rwa­ła dzwo­necz­ki, piją wodę w dzba­nusz­ku ra­zem z in­ny­mi kwiat­ka­mi. Wła­śnie im się pić chcia­ło.

* * *

A w po­ko­ju ma­mu­si ci­cho, bia­ło. Tyle kwia­tów! Na oknach, na sto­li­kach, w do­nicz­kach, wa­zo­nach, zie­lo­ne i kwit­ną­ce, niby w le­sie.

Mama lubi je bar­dzo: zmie­nia wodę, skra­pia, pod­le­wa, każ­de jej do­tknię­cie miłe.

Za oknem słoń­ce świe­ci, szu­mią drze­wa. Szu­mią, opo­wia­da­ją o le­sie, o świe­cie, stru­my­ku.

Cza­sem pta­szek za­ćwier­ka nie­spo­dzia­nie: Ci, ci, ci! Tam w le­sie nowa kon­wal­ja za­kwi­tła i nowe dzwon­ki dzwo­nią, ci, ci, ci!

– Mrów­ki wy­bu­do­wa­ły ogrom­ne mro­wi­sko, ogrom­ne… ci, ci, ci!

– A wie­wiór­kę zła­pa­li chłop­cy, kie­dy ogry­za­ła grusz­ki. Zła­pa­li i za­mknę­li w ma­łej klat­ce. Ci, ci, ci! bied­na wie­wiór­ka!

– Ale mówi, że im uciek­nie i nie po­ka­że się wię­cej w ogro­dzie, Mia­ła­by ro­zum. Dość tam dla niej w le­sie orzesz­ków i szy­szek.

– Ci, ci, ci!KSIĘŻ­NICZ­KA WRZO­SU.

Na skra­ju du­że­go lasu, pod cie­niem zie­lo­nych so­sen sta­ła ma­leń­ka chat­ka. Taka ma­leń­ka, jak­by zro­bio­na dla dzie­ci. Dach mia­ła sło­mia­ny, zie­lo­nym i sza­rym mchem gru­bo po­ro­sły, – małe okien­ka, któ­re się nie otwie­ra­ły, – małą sion­kę i jed­ną izbę.

Miesz­ka­ła w tej cha­tyn­ce sta­ra Anna???ają.

Wła­śnie słoń­ce wyj­rza­ło z poza wy­so­kie­go lasu i jak gdy­by za­spa­ne, mru­ga­ło zło­te­mi rzę­sa­mi, roz­pa­la­jąc prze­cud­ne bla­ski w kro­plach rosy, kie­dy otwo­rzy­ły się na­gle drzwi chat­ki, i wy­sko­czył z niej ko­gut, po­trzą­sa­jąc czer­wo­nym grze­bie­niem, a za nim dwie kury, gde­rząc już i ko­ko­cząc na­prze­mia­ny.

Za­raz po­tem wy­bie­gła wy­do­jo­na koza, we­so­ło pod­ska­ku­jąc i me­cząc ra­do­śnie, a za nią uka­za­ła się w pro­gu dziew­czyn­ka i wy­cią­gnę­ła rącz­ki do słoń­ca i świa­ta.

Ślicz­na była dziew­czyn­ka. Szczu­pła i wy­so­ka, wy­glą­da­ła za­le­d­wie na lat 7 – 8, w bia­łej ko­szul­ce i krót­kiej spód­nicz­ce, bosa, ró­żo­wa, z lnia­ne­mi locz­ka­mi i ja­sno–zło­tym war­ko­czem.

Wy­cią­gnę­ła rącz­ki, jak­by się wi­ta­ła, za­śmia­ła się we­so­ło, uka­zu­jąc zdro­we, rów­ne, bia­łe ząb­ki w ró­żo­wych ustach, i po­bie­gła do drze­wa z dłu­gim, dłu­gim sznu­rem, aby przy­wią­zać kozę.

Przy­wią­za­ła ją moc­no, jak tyl­ko umia­ła, i za­czę­ła bie­gać po du­żej po­lan­ce, któ­ra wi­dać po­wsta­ła z wy­cię­te­go lasu, bo wie­le po­zo­sta­ło tu pni sta­rych, wko­ło któ­rych czer­wie­ni­ły się po­ziom­ki, roz­kła­da­ły sze­ro­ko pięk­ne li­ście le­śnej pa­pro­ci, a w je­sie­ni ciem­nia­ły ka­pe­lu­sze praw­dzi­wych bo­ro­wi­ków.

Te­raz były po­ziom­ki. Maja spo­strze­gła to za­raz i w we­so­łych pod­sko­kach wy­ra­ża­ła ra­dość, przy­śpie­wu­jąc srebr­nym gło­si­kiem.

Po­zio­mecz­ki, po­zio­mecz­ki,

Czer­wie­niut­kie ja­gó­decz­ki,

Na sło­necz­ku doj­rze­wa­ły,

Do dzba­nusz­ka się scho­wa­ły,

Ha, ha, ha!….

Lek­ka jak pta­szek, zda­wa­ła się tań­czyć po zie­lo­nem, świe­żem wrzo­so­wi­sku, iskrzą­cem bry­lan­ta­mi rosy.

Wpa­dła do chat­ki, wy­bie­gła z dzba­nusz­kiem i da­lej­że uwi­jać się koło ko­rze­ni, pni ścię­tych i ja­łow­ców, śpie­wa­jąc i wy­krzy­ku­jąc co chwi­la z po­dzi­wu nad pięk­no­ścią, wiel­ko­ścią ja­gód.

– Maja! Maja! – roz­le­gło się z cha­ty wo­ła­nie.

– Za­raz, za­raz! Mu­szę mieć dzba­nu­szek z czu­bem, ko­niecz­nie z czu­bem. Co tu dziś po­zio­mek!

Dzba­nu­szek czu­ba­ty

Za­nio­są do cha­ty,

Wy­bor­ne śnia­da­nie

Dziś Anna do­sta­nie,

Ha, ba, ba!

Na pro­gu sta­ła chu­da, wy­so­ka ko­bie­ta, o wiel­kich czar­nych oczach i si­wie­ją­cych wło­sach, któ­re wi­docz­nie były nie­gdyś czar­ne.

– Mle­ka nie wy­pi­łaś – rze­kła do dziew­czyn­ki.

– Za­raz wy­pi­ję. Co dziś za po­ziom­ki! Bę­dzie obiad! O, ja­kie ślicz­ne!

– Praw­da! Mo­że­by za­nieść je do dwo­ru?

– Do dwo­ru! – E, nie! nie chcę! Te będą na obiad. Zje­my z mle­kiem i chle­bem. To mi obiad! – A do dwo­ru na­zbie­ram, Anno, – za­raz na­zbie­ram wię­cej. Tyle jest! W ko­bia­łecz­kę im na­zbie­ram. – A co przy­nieść? – chle­ba? soli?

– Chleb mamy jesz­cze, sól jest, – weź pie­nią­dze. Może bę­dzie jaka ro­bo­ta.

– Ale nie te­raz pój­dę?

– Nie, nie te­raz. Ga­łą­zek trze­ba jesz­cze przy­nieść z lasu, – wody, izbę za­mieść. Nowa mio­tła by się przy­da­ła.

– Mam nową! – za­wo­ła­ła dziew­czyn­ka ra­do­śnie i po­sko­czy­ła do brze­zin­ki koło krzy­ża, gdzie le­ża­ła nie­du­ża, no­wiu­teń­ka mio­tła.

– Wczo­raj so­bie zro­bi­łam! –chwa­li­ła swo­ją pra­co­wi­tość.

– Do­brze, do­brze, – wy­pij­że mle­ko, idź do lasu. Nie­ma Już nic na ogień. Chle­ba ci urą­ba­łam.

Anna była ku­la­wa, więc wszyst­kie ro­bo­ty cho­dzą­ce na­le­ża­ły do Mai, za to Anna przę­dła, szy­ła, go­to­wa­ła. Ze wsi, ze dwo­ru da­wa­no jej tro­chę ro­bo­ty, mle­ko i jaj­ka mia­ła, na chleb za­ro­bi­ła, i ja­koś żyły we dwie.

Do wsi było do­syć da­le­ko, więc duży bo­che­nek Maja przy­wo­zi­ła na ma­leń­kim wóz­ku, a w zi­mie na sa­necz­kach. Cza­sem kto przy­niósł. – Chleb zsy­chał się bar­dzo, Anna rą­ba­ła ka­wał­ki z bo­chen­ka, a kie­dy skór­ka była bar­dzo twar­da, go­to­wa­ły ją w wo­dzie.

Na zimę ku­po­wa­ły też tro­chę kar­to­fli, mie­wa­ły ka­szę, cza­sem ro­bi­ły za­cier­ki, ale że mąka dro­ga, nie­czę­sto.

Było im do­brze, cho­ciaż Maja do­tąd nie wie­dzia­ła na­wet, co to zna­czy ciast­ko, nie ja­da­ła cu­kier­ków, cu­kru wca­le nie mia­ły w cha­cie.

Ale go­spo­dy­nią była co­raz więk­szą, co­raz nowe przy­cho­dzi­ły jej po­my­sły.

Tu to tam na po­lan­ce po­ru­sza­ła zie­mię, ile jej sił star­czy­ło, i sia­ła.

Cóż tam sia­ła?

– Żyto, owies, jęcz­mień – co do­sta­ła, cza­sem zna­la­zła na dro­dze kło­sek, garst­kę ziar­na.

I po­ży­tek był duży: kury mia­ły do­sta­tecz­ne po­ży­wie­nie. Ro­bi­ła na­wet za­pa­sy na zimę.

Bo w zi­mie cięż­ko było wy­ży­wić ta­kie go­spo­dar­stwo.

Ale te­raz nie­ma kło­po­tu. Koza sku­bie zie­lo­ne li­ście, tra­wę, ziół­ka i daje dużo mle­ka, kury gru­be jak wał­ki.

A Maja go­spo­dar­na i we­so­ła.

Przy­nio­sła chró­stu z lasu, wody ze stru­mie­nia, na­zbie­ra­ła spo­rą ko­biał­kę po­zio­mek, wy­bie­ra się do dwo­ru.

Po­cze­sa­ła sta­ran­nie lnia­ne wło­sy, po­pra­wi­ła spód­nicz­kę, pa­trzy, czy ko­szul­ka czy­sta – i w dro­gę.

– Może do­sta­nę skó­ry – uśmie­cha się jesz­cze do Anny.

Skó­ra była dla nich bar­dzo dro­gim po­da­run­kiem. Bu­tów nig­dy nie ku­po­wa­ły: – za dro­gie! a boso w zi­mie cho­dzić nie­po­dob­na. Lecz ze sta­rych ka­wał­ków skó­ry Anna sama szy­ła na zimę obu­wie. Niby kierp­cie, niby trze­wi­ki, jak wy­pa­dło, – za­wsze było w czem cho­dzić.

Tego szewc­twa na­uczy­ła się na woj­nie. Bo na woj­nie Anna oku­la­ła. Była z mę­żem i bra­tem. Męża i bra­ta za­bi­li, ona mia­ła zra­nio­ną nogę. Le­czy­li ją w szpi­ta­lu, dali szczu­dło, i za­miesz­ka­ła w cha­tyn­ce pod la­sem, sama jed­na, ku­la­wa, bar­dzo bied­na.

Cza­sem póź­ną je­sie­nią to na­wet do Mai nic a nic nie mó­wi­ła, jak­by nie mo­gła prze­mó­wić. Maja wie­dzia­ła te­raz, że w te dni była bi­twa, za­bi­li jej męża i bra­ta. Było o tem wy­dru­ko­wa­ne w ga­ze­cie, któ­ra le­ża­ła na pół­ce, w czy­sty pa­pier owi­nię­ta. W te dni Anna czę­sto bra­ła tę ga­ze­tą i no­si­ła na pier­si pod ko­szu­lą.

Maja to za­uwa­ży­ła.

Nig­dy Anna nie mó­wi­ła o tej woj­nie, ani o bra­cie i mężu, ale Maja do­wie­dzia­ła się o tem we dwo­rze, sły­sza­ła nie­raz we wsi. Wszyst­kim żal było Anny.

Maja pra­gnę­ła bar­dzo prze­czy­tać ga­ze­tę, w któ­rej było to wszyst­ko na­pi­sa­ne, ale nie wie­dzia­ła, czy to bę­dzie kie­dy moż­li­we.

– Bo jak­że pro­sić Annę o taką ga­ze­tę? – Nig­dy się nie od­wa­ży.

Przy­tem – nie umia­ła czy­tać.

Co do tego, zda­wa­ło jej się, że się na­uczy z cza­sem. W sta­rej książ­ce do na­bo­żeń­stwa, któ­ra tak­że le­ża­ła na pół­ce, już czy­ta­ła nie­któ­re sło­wa. Czy­ta­ła, bo wie­dzia­ła, że Anna je tak czy­ta, ale o li­te­rach jesz­cze nie sły­sza­ła. Raz w zi­mie Anna chcia­ła jej to wy­tłu­ma­czyć, ale ja­koś nie mo­gła.

– Jesz­cze je­steś za mała – rze­kła wresz­cie – dla­te­go nie ro­zu­miesz.

Kie­dyś tam znów wy­pad­kiem we dwo­rze prze­czy­ta­ła w książ­ce ta­kie sło­wo, ja­kie wi­dzia­ła u Anny. Pa­nien­ki wy­tłu­ma­czy­ły jej wte­dy kit­ka li­ter i obie­ca­ły po­da­ro­wać ele­men­tarz.

Ale chy­ba za­po­mnia­ły albo nie mo­gły do­stać, bo nie dały jej do­tąd. Maja przy­po­mnieć nie śmia­ła. Ro­zu­mia­ła jed­nak, co to jest li­te­ra, pi­sa­ła je na pia­sku pa­tycz­ka­mi, ukła­da­ła parę wy­ra­zów. Więc kie­dy tyle umie, to się chy­ba czy­tać na­uczy. Może tej zimy?

Te­raz spie­szy­ła z ko­biał­ką do dwo­ru. Kto wie, czy nie do­sta­nie dziś ele­men­ta­rza! Toby to było szczę­ście!

Sta­nę­ła wresz­cie w gan­ku, ró­żo­wa, zmę­czo­na, z wi­ją­cy­mi się ja­sny­mi lo­ka­mi, uśmiech­nię­ta, bosa i w krót­kiej spód­nicz­ce.

Przez szkla­ne drzwi zaj­rza­ła do po­ko­ju.

– Księż­nicz­ka wrzo­su! – woła pan­na Zo­sia i drzwi otwie­ra z we­so­łym uśmie­chem. – Po­zio­mecz­ki przy­nio­słaś nam, księż­nicz­ko?

– Po­zio­mecz­ki, pa­nien­ko. Ta­kie ślicz­ne. Dziś rano na­zbie­ra­łam.

– Praw­da! praw­da! – Mamo, Olu, co za po­ziom­ki! Jak dużo!

Po­dzi­wia­ją wszy­scy, kosz­tu­ją. Wy­bor­ne!

– Cóż ci dać? – pyta pani.

– Chleb mamy i sól też. Po­wie­dzia­ła Anna, że chy­ba pie­nią­dze. I może ro­bo­ta jaka.

– Jest ce­ro­wa­nie, szy­cie, bar­dzo do­brze. Wło­żę ci do ko­biał­ki. Tu masz pie­niądz.

Maja cho­wa też do ko­biał­ki.

– To dla Anny mięk­ka bu­łecz­ka, a dla cie­bie agrest.

– I te kwiat­ki dla cie­bie, księż­nicz­ko.

– Ach, te kwiat­ki, tak ślicz­nie pach­ną!

– Po­wiedz An­nie, że wszy­scy ży­czy­my jej zdro­wia.

– Masz iesz­cze chle­ba z mio­dem.

Maja je i dzię­ku­je, pa­nien­ki ta­kie do­bre, – ta­kie do­bre! – I pani. – Może przy­po­mną so­bie ele­men­tarz?

Dzi­siaj so­bie nie przy­po­mnia­ły.

Wra­ca za­my­ślo­na. Choć ja­dła chleb z mio­dem, taki słod­ki i do­bry, ma kwiat­ki i mięk­ką bu­łecz­kę dla Anny i ro­bo­tę – smut­no jej bar­dzo, bar­dzo…

Coby zro­bić, żeby pa­nien­ka przy­po­mnia­ła so­bie o ele­men­ta­rzu?

Nic nie zro­bi! nic nie zro­bi! Wie o tem do­sko­na­le. Mo­gła­by prze­cie spy­tać o jaką li­te­rę, ale nie spy­ta. Mo­gła­by coś po­wie­dzieć o czy­ta­niu, ale nie po­wie. Nie po­wie i nie spy­ta, bo pa­nien­ka­by po­my­śla­ła, że ona chce przy­po­mnieć.

Nie, nie, nie! nie przy­po­mni!

Ale żeby pa­nien­ka sama…

Ach, ten ele­men­tarz! tak jej sie­dzi w gło­wie, że za­po­mnia­ła za­py­tać o skó­rę… Szko­da!

I dla­cze­go mó­wią na nią: księż­nicz­ka? Co to za dziw­ne imię, prze­cie na­zy­wa się Maja.

A może księż­nicz­ka zna­czy taka, co miesz­ka koło wrzo­so­wi­ska? Bo mó­wią: księż­nicz­ka wrzo­su.

Anna się ucie­szy, że dużo ro­bo­ty. Ale w zi­mie to i ona musi po­ma­gać An­nie… jest już duża. Bę­dzie się tak sta­ra­ła, że Anna po­zwo­li. Prze­cie so­bie uszy­ła far­tuch.

Taki to tam i far­tuch – ze sta­re­go. Ale za­wsze uszy­ła.

A je­że­li przed zimą do­sta­nie ele­men­tarz, to ci się uczyć bę­dzie! – Wte­dy Anna jej po­mo­że, bo na ele­men­ta­rzu to jest ła­two.

Mo­gła­by po­tem prze­czy­tać ga­ze­tę…

Je­sień, za­kwi­tły wrzo­sy. Na po­lan­ce mo­rze lila–ró­żo­wych kwiat­ków, cały ko­bie­rzec pysz­ny, bo­ga­ty, wspa­nia­ły, buj­ny, sprę­ży­sty, a nie wi­dać koń­ca.

Maja ko­cha­ła wrzo­sy. Tyle kwia­tów! – Wpla­ta­ła je we wło­sy, przy­stra­ja­ła ścia­ny iz­deb­ki, kła­dła się na nich i zda­wa­ło jej się, że jest kró­lo­wą, uśpio­ną na kwia­tach.

A jak do­brze tań­czyć po wrzo­sie!

Przy­bie­ga­ła do chat­ki, sama jak wrzos ró­żo­wa, za­dy­sza­na, zmę­czo­na, ale roz­pro­mie­nio­na i szczę­śli­wa. Przy­pa­da­ła do ko­lan Anny i py­ta­ła, pod­no­sząc na nią oczy, mo­dre jak nie­za­bud­ki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: