- W empik go
Słoneczny światek - ebook
Słoneczny światek - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 270 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wy myślicie, że w lesie to nic się nie dzieje. Szumią drzewa, rośnie mech, kwiaty – i koniec.
Zupełnie nic nie wiecie. I Lunia tak myślała.
Idzie Lunia dróżyną, śliczną, zieloną dróżką; i przyśpiewuje sobie.
Oj, dana! dana, dana!
Jagódeczko kochana!
I wybiera z garnuszka największą poziomkę, tylko jedną, ogromną – hop! do buzi.
Doskonała, soczysta, słodka.
Dobrze, że są poziomki! Lunia bardzo lubi poziomki.
– Oj, dana! dana, dana! – idzie sobie dalej, nie patrzy w prawo, ani w lewo, tu poziomki nie rosną, na co patrzeć?
A dokoła – cyt!… cyt!…. cicho… cicho… niema nas!….
Lunia nie słyszy nic.
Miga między drzewami różowa sukienka, coraz dalej, aż znikła.
Wtedy z głębokiej dziupli w starym dębie wyskoczyła wiewiórka.
Stanęła na gałązce, spojrzała na prawo i w lewo, znów z gałęzi na gałąź, hyc, hyc, hyc! i jest na sośnie.
Zerwała szyszkę, nakryła się kitą, siedzi na tylnycb łapkach, ogryzuje szyszkę, zjada ziarenko, a łuseczki rzuca. Rzuca na ziemię i spogląda czasem, gdzie upadają.
Gęsty był las w tem miejscu, cichy i zielony. Na ziemi miękki mech. Taki mięciuchny, że najwspanialszy dywan równać się z nim nie może. Tu i owdzie jakby poduszki, śliczne poduszki z mchu.
Łaskawem okiem na mech spogląda wiewiórka: miała z niego posłanie w gniazdku u mamusi, pamięta, że jej ciepło było i wygodnie, więc lubi mech. Dla swoich dzieci także mchem gniazdko wyścielę, więc niech rośnie, niech rośnie!
Wśród kępy mchu kwitną liljowe dzwoneczki. Lekkie jak wietrzyk, wesołe, figlarne. Poruszają się ciągle na łodyżce i dzwonią, dzwonią: dyń, dyń, dyń! Tylko że nic nie słychać.
Ludzie nie słyszą, ale kwiaty słyszą to leciuchne dzwonienie.
Zobaczyła dzwonek wiewiórka i rzuciła w niego łuskę szyszki.
Trafiła, aż się zgiął.
Zaśmiała się wesoło.
– Ha, ba, ba! – ty próżniaku, dostałeś, dostałeś! Tylko ci figle w głowie, lekkoduchu. Niceś nie wart, bo nic po tobie nikomu. No, powiedz: na coś ty?
– Dyń, dyń, dyń! – zaśmiał się wesoło dzwonek. – Ktoby dzwonił, jak nie ja? ktoby dzwonił?
– Dużo z twego dzwonienia! I komu to potrzebne? Nie wiem, po co jesteś na świecie.
– Rozweselam konwalijkę – odpowiedział dzwonek i zaczął jeszcze mocniej kiwać się na wszystkie strony, jakby tańczył.
Pod dębem z dziuplą było całe państwo białej, pachnącej konwalji. Z pysznych, jasnozielonych, atłasowych liści wyrastały długie, wysokie łodyżki, a na nich mnóstwo, mnóstwo białych kieliszeczków, ślicznie i niby smutnie pochylonych na dół.
– Patrz na mnie-mówił dzwonek-co ja za sztuki wyprawiam, a zaraz ci będzie weselej. Najlżejszy, wietrzyk wystarcza, abym zaczął dzwonić, a ślicznie dzwonię, prawda?
– Dyń, dyń, dyń! – Dyń, dyń, dyń! – trzepotał się wesoło.
A konwalijka, niby łaskawa księżniczka, poruszyła białemi kieliszkami i leciuchno skłoniła w jego stronę wysmukłą łodyżkę.
– Dziękuję-powiedziała-mnie tez bardzo miło i dobrze, choć nie skaczę tak ciągle. Jestem poważniejsza, ale cię lubię, dzwonku. Podobają mi się twoje leciuchne kwiateczki, choć woię stać spokojnie.
– Nie nudno ci? – troskliwie spytał dzwonek.
– Nudno?-Co to znaczy?-Wiem tylko, że mi przyjemnie. Słyszysz, jak ten dąb szumi? To jest wspaniały śpiew. Nie mogę się nasłuchać tego szumu.
– Ja tam wolę, kiedy mi ptaszki śpiewają.
– Lubię i głosy ptaszków, bardzo lubię. – A strumyk? Słyszysz, jak on szemrze pod drzewami, jak łagodnie, cicho i śpiewnie? Pełno głosów w lesie, Tu obok jest mrowisko, słyszę, jak pracują mrówki. To bardzo zajmujące. I nigdy się nie kończy. – H tu muszki brzęczą, uwijają się w słońcu, gonią, tańczą. Życia mi nie wystarczy, żeby się na wszystko napatrzyć, nasłuchać.
Wtem łuseczka szyszki trafiła w konwalję, aż się zachwiała mocniej.
– Oj, próżniaku, próżniaku – wołała wiewiórka, rzucając nowy pocisk. – Na co to marnują życie takie kwiaty! Stoi i nic… nie robi, – ani pomyśli o jutrze, o dzieciach. I nie wie nawet, co to znaczy dzieci, nigdy dla nich nie pracowała. Jedno figluje z wiatrem, a drugie chce słuchać i patrzeć. To ich całe zajęcie. To mi dopiero życie! Mogę wam powiedzieć szczerze, żeście nic nie warci oboje.
Wesoły dzwonek za całą odpowiedź odwrócił się w przeciwną stronę. Byłby napewno język pokazał wiewiórce, gdyby miał coś podobnego do języka.
Ale konwalja była zasmucona. Gniewają się na nią, za co? za co? Co ona ma robić! Jest biała i piękna, rośnie wysoko, pachnie, czegóż wiewiórka chce więcej? Jest taka, jak konwalja być powinna.
A wiewiórka mrugnęła czarnemi oczkami, poruszyła rudym ogonkiem, prędko, prędziutko obłupała z szyszki kilka nasionek, zjadła, a łuseczki cisnęła w konwalję i dzwonek.
– Macie za to, żeście próżniaki – zaśmiała się złośliwie. – Tyleście warte, co te łuseczki od szyszki.
– Oj, prawda, prawda – westchnęła mrówka pracowita, kładąc na mchu ciężką zieloną igiełkę, którą z trudem ciągnęła do mrowiska. – Każdy pracować musi, dbać o dzieci, a tym kwiatom to tylko figle w głowie. Co prawda, gdzie tam one mają głowę? Takie jakieś stworzenia, bez głowy, rozumu, cóż one mogą wiedzieć, jak źyć trzeba?
Westchnęła mrówka i dźwignęła znowu swoją zieloną
Dzwoneczek zachichotał jak szalony, wykręcając się na swojej łodyżce w górę, na dół, na wszystkie boki. A kon – walijka uśmiechała się z tych jego figlów i myślała, źe wiewiórka jest niedobra. – Cóż ona, konwalijka, więcej zrobić może?
– Ci, ci, ci!-odezwał się jakiś ptaszek na gałązce – byłem w ogrodzie, tam, u ludzi, wiesz? Ludzie powiedzieli, że zabiją wiewiórkę! Powiedzieli, że im pogryzła owoce? Zbierali kawałki jabłek, gruszek pod drzewami i mówili: Wiewiórka, to wiewiórka. Grozili! Bardzo źli. Nie chodź tam więcej, ci, ci, ci,!
– Ludzie są szkaradni, skąpi, rozbójnicy! Ludzi nie powinno być wcale na świecie – broniła się wiewiórka z oburzeniem.
– Ci, ci, ci! oni kwiaty bardzo lubią. W ogrodzie dużo kwiatów, pełno kwiatów, Ludzie je podlewają, żeby nie uschły bez deszczu. – Ludzie sypią nam okruszynki do jedzenia. Dobrzy ludzie, dobrzy ludzie! ci, ci, ci!
– Próżniaków tylko lubią.
– Ci, ci, ci! Każdy pracuje, jak może.
– Ha, ha, ha! Kwiat pracuje! – śmiała się wiewiórka. – Może zbiera orzeszki? wychowuje dzieci? ha, ha, ha!
– Może hoduje liszki albo buduje mrowisko? – dodała mrówka, z wielką uwagą słuchająca tej rozmowy.
Konwalja poruszyła smutnie kieliszkami i jasna kropla rosy spłynęła po jej łodyżce w głąb listka. Za co się tak gniewają mrówka i wiewiórka? przecież ona nie zrobiła im nic złego? – I czego od niej chcą?
– Ci, ci, ci!
– Tst, tst, tst!
– Sz, sz, sz! – człowiek idzie!
W jednej chwili uspokoiło się wszystko: wiewiórka przyczaiła się w gąszczu gałęzi, mrówka pomknęła żwawiej ze swoim ciężarem, nawet dzwoneczek zwisnął nieruchomy, tylko ptaszek, jakby ostrzegał, powtarzał.
–- Ci, ci, ci!
Różowa spódniczka, uśmiechnięta buzia i złote włosy Luni. W ręku garnuszek, ale niema w nim poziomek, tylko kwiaty; parę gałązek paproci, sasanki, fijołki, złote jaskry, kto je tam zna wszystkie!
Lunia idzie i śpiewa:
W zielonym gaju śpiewają ptaszki,
Wietrzyk swawolny lubi igraszki!
Ty wietrzyku, swawolniku,
Nabroiłeś już bez liku
Psot, psot, psot!
Idzie Lunia i zobaczyła konwalję.
– Jaka przecudna! biała! Jaka świeża!
Uklękła na przepysznym, miękkim dywanie z mchu, ogląda konwalijkę i przemawia do niej pieszczotliwie.
– Kocham cię, cudny, cudny, cudny kwiatku! Czekam wiosny, żeby ciebie znów zobaczyć. Śliczna jesteś. Prześliczna jesteś! Niema piękniejszego kwiatka. Żaden nie pachnie tak słodko, tak mile.
– Będzie cały bukiecik – dodała po chwili. – Otoczę cię paprocią i postawię u mamy na stoliku. Mama konwalję lubi tak, jak ja. Będziesz miała śliczny wazonik, czystą wodę, będziesz dobrej mamusi przypominała las.
Mamusia tu nie chodzi: za daleko!-Biedna, droga mamusia!
Ostrożnie, bardzo ostrożnie zerwała wszystkie kwitnące łodyżki, kilka zielonych liści, i umieściła w dzbanuszku, gdzie było trochę wody.
Konwalijka uśmiechała się radośnie. Bardzo chciała zobaczyć dobrą mamę i przypomnieć jej las. Już wiewiórka nie powie, że niepotrzebnie żyje.
– A ja! a ja! a ja! – zaczął się kiwać dzwonek, usiłując zwrócić na siebie uwagę. – Ja też mogę przypomnieć las i jestem bardzo wesoły.
Zakołysał się, jak tylko mu wietrzyk pozwolił, wszystkimi dzwoneczkami.
Lunia go zauważyła.
– Ja nie chcę zostać tutaj z mrówkami! z wiewiórką, – wolę razem z konwalją, – w czystej wodzie, w wazoniku, – wolę zobaczyć świat!
Lunia przyjaźnie uśmiechnęła się do dzwoneczka.
– Chodź i ty, malcze, – rzekła – mama cię lubi, figlarzu. – Nie będziesz razem z konwalijką, zanadto jesteś wesoły. Tyś pustak, a ona mniszka. Ale w innej wiązance bardzo ci będzie ładnie. Postawię cię na oknie, żeby cię wietrzyk poruszał, i będziesz sobie dzwonił, dzwoneczku kochany.
Ach, jaka Lunia dobra!
Zerwała dzwoneczki, piją wodę w dzbanuszku razem z innymi kwiatkami. Właśnie im się pić chciało.
* * *
A w pokoju mamusi cicho, biało. Tyle kwiatów! Na oknach, na stolikach, w doniczkach, wazonach, zielone i kwitnące, niby w lesie.
Mama lubi je bardzo: zmienia wodę, skrapia, podlewa, każde jej dotknięcie miłe.
Za oknem słońce świeci, szumią drzewa. Szumią, opowiadają o lesie, o świecie, strumyku.
Czasem ptaszek zaćwierka niespodzianie: Ci, ci, ci! Tam w lesie nowa konwalja zakwitła i nowe dzwonki dzwonią, ci, ci, ci!
– Mrówki wybudowały ogromne mrowisko, ogromne… ci, ci, ci!
– A wiewiórkę złapali chłopcy, kiedy ogryzała gruszki. Złapali i zamknęli w małej klatce. Ci, ci, ci! biedna wiewiórka!
– Ale mówi, że im ucieknie i nie pokaże się więcej w ogrodzie, Miałaby rozum. Dość tam dla niej w lesie orzeszków i szyszek.
– Ci, ci, ci!KSIĘŻNICZKA WRZOSU.
Na skraju dużego lasu, pod cieniem zielonych sosen stała maleńka chatka. Taka maleńka, jakby zrobiona dla dzieci. Dach miała słomiany, zielonym i szarym mchem grubo porosły, – małe okienka, które się nie otwierały, – małą sionkę i jedną izbę.
Mieszkała w tej chatynce stara Anna???ają.
Właśnie słońce wyjrzało z poza wysokiego lasu i jak gdyby zaspane, mrugało złotemi rzęsami, rozpalając przecudne blaski w kroplach rosy, kiedy otworzyły się nagle drzwi chatki, i wyskoczył z niej kogut, potrząsając czerwonym grzebieniem, a za nim dwie kury, gderząc już i kokocząc naprzemiany.
Zaraz potem wybiegła wydojona koza, wesoło podskakując i mecząc radośnie, a za nią ukazała się w progu dziewczynka i wyciągnęła rączki do słońca i świata.
Śliczna była dziewczynka. Szczupła i wysoka, wyglądała zaledwie na lat 7 – 8, w białej koszulce i krótkiej spódniczce, bosa, różowa, z lnianemi loczkami i jasno–złotym warkoczem.
Wyciągnęła rączki, jakby się witała, zaśmiała się wesoło, ukazując zdrowe, równe, białe ząbki w różowych ustach, i pobiegła do drzewa z długim, długim sznurem, aby przywiązać kozę.
Przywiązała ją mocno, jak tylko umiała, i zaczęła biegać po dużej polance, która widać powstała z wyciętego lasu, bo wiele pozostało tu pni starych, wkoło których czerwieniły się poziomki, rozkładały szeroko piękne liście leśnej paproci, a w jesieni ciemniały kapelusze prawdziwych borowików.
Teraz były poziomki. Maja spostrzegła to zaraz i w wesołych podskokach wyrażała radość, przyśpiewując srebrnym głosikiem.
Poziomeczki, poziomeczki,
Czerwieniutkie jagódeczki,
Na słoneczku dojrzewały,
Do dzbanuszka się schowały,
Ha, ha, ha!….
Lekka jak ptaszek, zdawała się tańczyć po zielonem, świeżem wrzosowisku, iskrzącem brylantami rosy.
Wpadła do chatki, wybiegła z dzbanuszkiem i dalejże uwijać się koło korzeni, pni ściętych i jałowców, śpiewając i wykrzykując co chwila z podziwu nad pięknością, wielkością jagód.
– Maja! Maja! – rozległo się z chaty wołanie.
– Zaraz, zaraz! Muszę mieć dzbanuszek z czubem, koniecznie z czubem. Co tu dziś poziomek!
Dzbanuszek czubaty
Zaniosą do chaty,
Wyborne śniadanie
Dziś Anna dostanie,
Ha, ba, ba!
Na progu stała chuda, wysoka kobieta, o wielkich czarnych oczach i siwiejących włosach, które widocznie były niegdyś czarne.
– Mleka nie wypiłaś – rzekła do dziewczynki.
– Zaraz wypiję. Co dziś za poziomki! Będzie obiad! O, jakie śliczne!
– Prawda! Możeby zanieść je do dworu?
– Do dworu! – E, nie! nie chcę! Te będą na obiad. Zjemy z mlekiem i chlebem. To mi obiad! – A do dworu nazbieram, Anno, – zaraz nazbieram więcej. Tyle jest! W kobiałeczkę im nazbieram. – A co przynieść? – chleba? soli?
– Chleb mamy jeszcze, sól jest, – weź pieniądze. Może będzie jaka robota.
– Ale nie teraz pójdę?
– Nie, nie teraz. Gałązek trzeba jeszcze przynieść z lasu, – wody, izbę zamieść. Nowa miotła by się przydała.
– Mam nową! – zawołała dziewczynka radośnie i poskoczyła do brzezinki koło krzyża, gdzie leżała nieduża, nowiuteńka miotła.
– Wczoraj sobie zrobiłam! –chwaliła swoją pracowitość.
– Dobrze, dobrze, – wypijże mleko, idź do lasu. Niema Już nic na ogień. Chleba ci urąbałam.
Anna była kulawa, więc wszystkie roboty chodzące należały do Mai, za to Anna przędła, szyła, gotowała. Ze wsi, ze dworu dawano jej trochę roboty, mleko i jajka miała, na chleb zarobiła, i jakoś żyły we dwie.
Do wsi było dosyć daleko, więc duży bochenek Maja przywoziła na maleńkim wózku, a w zimie na saneczkach. Czasem kto przyniósł. – Chleb zsychał się bardzo, Anna rąbała kawałki z bochenka, a kiedy skórka była bardzo twarda, gotowały ją w wodzie.
Na zimę kupowały też trochę kartofli, miewały kaszę, czasem robiły zacierki, ale że mąka droga, nieczęsto.
Było im dobrze, chociaż Maja dotąd nie wiedziała nawet, co to znaczy ciastko, nie jadała cukierków, cukru wcale nie miały w chacie.
Ale gospodynią była coraz większą, coraz nowe przychodziły jej pomysły.
Tu to tam na polance poruszała ziemię, ile jej sił starczyło, i siała.
Cóż tam siała?
– Żyto, owies, jęczmień – co dostała, czasem znalazła na drodze kłosek, garstkę ziarna.
I pożytek był duży: kury miały dostateczne pożywienie. Robiła nawet zapasy na zimę.
Bo w zimie ciężko było wyżywić takie gospodarstwo.
Ale teraz niema kłopotu. Koza skubie zielone liście, trawę, ziółka i daje dużo mleka, kury grube jak wałki.
A Maja gospodarna i wesoła.
Przyniosła chróstu z lasu, wody ze strumienia, nazbierała sporą kobiałkę poziomek, wybiera się do dworu.
Poczesała starannie lniane włosy, poprawiła spódniczkę, patrzy, czy koszulka czysta – i w drogę.
– Może dostanę skóry – uśmiecha się jeszcze do Anny.
Skóra była dla nich bardzo drogim podarunkiem. Butów nigdy nie kupowały: – za drogie! a boso w zimie chodzić niepodobna. Lecz ze starych kawałków skóry Anna sama szyła na zimę obuwie. Niby kierpcie, niby trzewiki, jak wypadło, – zawsze było w czem chodzić.
Tego szewctwa nauczyła się na wojnie. Bo na wojnie Anna okulała. Była z mężem i bratem. Męża i brata zabili, ona miała zranioną nogę. Leczyli ją w szpitalu, dali szczudło, i zamieszkała w chatynce pod lasem, sama jedna, kulawa, bardzo biedna.
Czasem późną jesienią to nawet do Mai nic a nic nie mówiła, jakby nie mogła przemówić. Maja wiedziała teraz, że w te dni była bitwa, zabili jej męża i brata. Było o tem wydrukowane w gazecie, która leżała na półce, w czysty papier owinięta. W te dni Anna często brała tę gazetą i nosiła na piersi pod koszulą.
Maja to zauważyła.
Nigdy Anna nie mówiła o tej wojnie, ani o bracie i mężu, ale Maja dowiedziała się o tem we dworze, słyszała nieraz we wsi. Wszystkim żal było Anny.
Maja pragnęła bardzo przeczytać gazetę, w której było to wszystko napisane, ale nie wiedziała, czy to będzie kiedy możliwe.
– Bo jakże prosić Annę o taką gazetę? – Nigdy się nie odważy.
Przytem – nie umiała czytać.
Co do tego, zdawało jej się, że się nauczy z czasem. W starej książce do nabożeństwa, która także leżała na półce, już czytała niektóre słowa. Czytała, bo wiedziała, że Anna je tak czyta, ale o literach jeszcze nie słyszała. Raz w zimie Anna chciała jej to wytłumaczyć, ale jakoś nie mogła.
– Jeszcze jesteś za mała – rzekła wreszcie – dlatego nie rozumiesz.
Kiedyś tam znów wypadkiem we dworze przeczytała w książce takie słowo, jakie widziała u Anny. Panienki wytłumaczyły jej wtedy kitka liter i obiecały podarować elementarz.
Ale chyba zapomniały albo nie mogły dostać, bo nie dały jej dotąd. Maja przypomnieć nie śmiała. Rozumiała jednak, co to jest litera, pisała je na piasku patyczkami, układała parę wyrazów. Więc kiedy tyle umie, to się chyba czytać nauczy. Może tej zimy?
Teraz spieszyła z kobiałką do dworu. Kto wie, czy nie dostanie dziś elementarza! Toby to było szczęście!
Stanęła wreszcie w ganku, różowa, zmęczona, z wijącymi się jasnymi lokami, uśmiechnięta, bosa i w krótkiej spódniczce.
Przez szklane drzwi zajrzała do pokoju.
– Księżniczka wrzosu! – woła panna Zosia i drzwi otwiera z wesołym uśmiechem. – Poziomeczki przyniosłaś nam, księżniczko?
– Poziomeczki, panienko. Takie śliczne. Dziś rano nazbierałam.
– Prawda! prawda! – Mamo, Olu, co za poziomki! Jak dużo!
Podziwiają wszyscy, kosztują. Wyborne!
– Cóż ci dać? – pyta pani.
– Chleb mamy i sól też. Powiedziała Anna, że chyba pieniądze. I może robota jaka.
– Jest cerowanie, szycie, bardzo dobrze. Włożę ci do kobiałki. Tu masz pieniądz.
Maja chowa też do kobiałki.
– To dla Anny miękka bułeczka, a dla ciebie agrest.
– I te kwiatki dla ciebie, księżniczko.
– Ach, te kwiatki, tak ślicznie pachną!
– Powiedz Annie, że wszyscy życzymy jej zdrowia.
– Masz ieszcze chleba z miodem.
Maja je i dziękuje, panienki takie dobre, – takie dobre! – I pani. – Może przypomną sobie elementarz?
Dzisiaj sobie nie przypomniały.
Wraca zamyślona. Choć jadła chleb z miodem, taki słodki i dobry, ma kwiatki i miękką bułeczkę dla Anny i robotę – smutno jej bardzo, bardzo…
Coby zrobić, żeby panienka przypomniała sobie o elementarzu?
Nic nie zrobi! nic nie zrobi! Wie o tem doskonale. Mogłaby przecie spytać o jaką literę, ale nie spyta. Mogłaby coś powiedzieć o czytaniu, ale nie powie. Nie powie i nie spyta, bo panienkaby pomyślała, że ona chce przypomnieć.
Nie, nie, nie! nie przypomni!
Ale żeby panienka sama…
Ach, ten elementarz! tak jej siedzi w głowie, że zapomniała zapytać o skórę… Szkoda!
I dlaczego mówią na nią: księżniczka? Co to za dziwne imię, przecie nazywa się Maja.
A może księżniczka znaczy taka, co mieszka koło wrzosowiska? Bo mówią: księżniczka wrzosu.
Anna się ucieszy, że dużo roboty. Ale w zimie to i ona musi pomagać Annie… jest już duża. Będzie się tak starała, że Anna pozwoli. Przecie sobie uszyła fartuch.
Taki to tam i fartuch – ze starego. Ale zawsze uszyła.
A jeżeli przed zimą dostanie elementarz, to ci się uczyć będzie! – Wtedy Anna jej pomoże, bo na elementarzu to jest łatwo.
Mogłaby potem przeczytać gazetę…
Jesień, zakwitły wrzosy. Na polance morze lila–różowych kwiatków, cały kobierzec pyszny, bogaty, wspaniały, bujny, sprężysty, a nie widać końca.
Maja kochała wrzosy. Tyle kwiatów! – Wplatała je we włosy, przystrajała ściany izdebki, kładła się na nich i zdawało jej się, że jest królową, uśpioną na kwiatach.
A jak dobrze tańczyć po wrzosie!
Przybiegała do chatki, sama jak wrzos różowa, zadyszana, zmęczona, ale rozpromieniona i szczęśliwa. Przypadała do kolan Anny i pytała, podnosząc na nią oczy, modre jak niezabudki.