- W empik go
Słowa a czyny - ebook
Słowa a czyny - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 348 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Okazały murowany dwór, pomalowany nażółto, pokryty czerwoną blachą, dobrze odbijał od zielonych klombów drzew i niebieskiej przezroczystej wody, przecinającej angielski ogród.
We dworze tym, nazwanym pałacem, w narożnym pokoju przybranym zmyśliwska, siedział w fotelu w skórę obitym sześćdziesięcioletni mężczyzna, wysoki, barczysty, chociaż chudy na twarzy. Angielskie faworyty i siwiejące włosy, rozdzielone na środku głowy, nadawały wyrazowi twarzy pewną połowiczność, mieszaninę, szlacheckiej rubaszności z angielską sztywnością. Siwe jego oczy patrzały przenikliwie, usta grube i wywinięte, nos prosty, z rozwartemi nozdrzami, składały się na całość męża zmęczonego pracą i ruchliwością życia. Po pokoju chodził dwudziestosiedmioletni młodzieniec, ubrany pomyśliwsku. Niższy wzrostem od ojca, zgrabniejszy i szczuplejszy, patrzał na świat przez nieco zamglone niebieskie oczy, uśmiechał się, również, jak ojciec, grubemi ustami; ruchy miał powolne i leniwe.
– I znowu na polowanie?
– Z nudów, kochany ojcze.
– Szczególne usposobienie! Ja się dotąd jeszcze nigdy nie nudziłem.
– "Wierzę – odparł młody człowiek. – Obarczony pracą, interessami, zmęczony walką o supremacyą swego stronnictwa…
Ojciec podniósł rękę, aby głos zabrać.
– Nie chcę ojcu odbierać, ani zaszczytów, ani rządów – mówił dalej szybko młodzieniec. – "Nigdy nie miałem tej myśli, zaznaczam tylko fakt-Ojciec świetnie prowadzisz interessa, oszczędzasz, składasz, a wszystko dla tego nicponia, którego zowiesz swym synem. Jest to prawda niedająca się zaprzeczyć, że nie dorosłem do dzielności i pracowitości swego ojca i nie dorównam mu nigdy w energii i praktyczności. Nie dorównam mu i w walce.
– Bo nie chcesz walczyć – przerwał ojciec.
– Nie umiem – odparł młodzieniec, strojąc komiczno – rozpaczliwą minę.
– Wiesz, Adasiu, co ja dostrzegam w tobie?
– Wiele bardzo ułomności, a może nieco i zbrodniczych popędów.
– Nie żartuj. Ale ty nie masz ideałów życia, za mało masz pragnień, namiętności. Nie obudziła się jeszcze w tobie ambicya…
– Nie, drogi ojcze, dotąd jeszcze nie – odparł młodzieniec spokojnie.
– I czy się kiedy zbudzi? Wątpliwości zaczynają mnie dręczyć.
– I mnie również, niestety – szepnął syn. Ojciec powstał.
– Sprawa jest nadto poważna, aby dopuszczała żarty – rzekł, ściągając siwiejące, nastroszone brwi.
– Sprawa nadto poważna? – powtórzył pytająco młodzieniec.
– Słuchaj – przerwał mu ojciec szorstko – mam ci do zarzucenia to, że nie spełniasz swych obowiązków.
Młody człowiek wyprostował się.
– Słucham – rzekł sucho.
– Nie rozwijasz mego programu. Ja wszystko poświęciłem, gromadząc przez całe życie środki, aby podnieść nasz ród.
– Ależ, w stosunku do niedalekiej przeszłości, majątek nasz ciężką pracą ojca wzrósł już pod niebo.
– Cicho – szepnął ojciec, rumieniąc się.
Chciałem powiedzieć, że wolno nam odpocząć,
– Właśnie, że nie wolno! Byłoby wolno, gdyby dziad mój był kasztelanem. Ty zaś nic nie robisz.
– Jeżeli ojciec wszystko trzymasz w rękach…
– A to dla tego jedynie, aby ci ułatwić zadanie, dać czas, możność i środki. Ja nie żałuję.
– Nie przeczę i wdzięczny jestem…
– Dziękuję ci za wdzięczność;. jest zupełnie nieużyteczną. Nie korzystasz…
– Być może, że nie umiem. Lecz co mam robić?
– Wszystko, tylko nie to, co robisz dotąd. Młodzieniec milczał, oparty o framugę drzwi;
ojciec chodził po pokoju.
– Wszystko: przyjaźni, stosunki, czas i zdolności poświęcasz dla przyjemności, a nie dla racyi stanu.
– Jakiej, drogi ojcze?
– Jakiej? – powtórzył ojciec zirrytowany. – Pytasz się, jak człowiek spadły z księżyca. Jakiej? racyi stanu naszego stronnictwa, rodziny, imienia, stanowiska, wszystkiego. Wiesz, czem my stoimy? Siłą i potęgą państwa. Mniejsza, jakie ono jest i do kogo należy, byle zapewniało porządek, poszanowanie własności, a nam nasze przywileje, naszą supremacyą, nasze wpływy w rządach, nasze stanowiska z przeszłości. I jeżeli nasz rząd dziś opiera się na nas, to stawiać mu trudności, stawiać przeszkody, jest nietylko głupotą, ale i niegodziwością, gdy tymczasem twoi przyjaciele, walcząc z nami, walczą z rządem.
– Nic mu nie zrobią; lecz wszechwładza państwa…
– Wszystkiem jest – przerwał gwałtownie ojciec – wszystkiem, powtarzam ci. Ona jedna potrafi utrzymać w karbach rozszalałe żywioły, owe męty społeczne, wiecznie się burzące, wiecznie niezadowolone, wiecznie chciwe i łakome. Gdyby nie było dziś silnych państw, czem byłaby Europa?… Francya trwodze przed Niemcami zawdzięcza swój byt i pokój. Siła państwa, jest porządkiem, spokojem, cywilizacyą, a w dzisiejszych warunkach potęga naszego państwa jest naszą ochroną. I ci, którzy tę potęgę w czemkolwiek uszczuplają, są naszymi nieprzyjaciołmi. Jedni ambitni warchoły, jak twój marszałek, drudzy niezadowoleni ze swej społecznej pozycyi, awanturnicy, jak twój przyjaciel – sekretarz.
– Mój ojcze, sądzę, że ani marszałek nie ma sił i ochoty do uszczuplania potęgi państwa, ani sekretarz nie korzysta z jego błędów.
– To źle sądzisz. Ten twój szlachcic wyrabia oppozycyą w kraj u, burzy, jątrzy, stawia przeszkody ministrom, a ci są podwójnie nasi: raz, są naszymi rodakami, a drugi raz, na nas się opierają. Mamy teraz wszystko, czego nam potrzeba:
udział w rządach, przywileje, prerogatywy. Nasz głos jest głosem kraju, my jesteśmy przez władze forytowani, w naszych rękach instytucye krajowe, intratne posady, nas wyróżniają, odznaczają i protegują. I czegóż ta głupia oppozycya więcej jeszcze pragnie?
– Chce niezawodnie coś i dla siebie uzyskać.
– Gdyby dla siebie! Ale oni pragną, aby każdy chłop był filozofem, a każdy rzemieślnik doktorem praw. Wyobraźmy sobie uczonych, idących do żniwa za dwadzieścia pięć centów dziennie, a doktorów praw, szyjących buty po pięć guldenów para. Widzisz, jak to jeden krok naprzód pociąga za sobą drugi, trzeci, dziesiąty, póki się nie stoczymy w przepaść socyalizmu. Dla tego też w obozie naszym rządzi wielka zasada, niewzruszona i niezachwiana niczem, żadnem rozumowaniem, niezwalczona żadną doktryną: zużywać zdobycze cywilizacyi dla wszechwładzy państwa i siebie, bronić tego, co jest, i nie ruszać się z miejsca.
– Jeżeli tak, to wybornie spełniam swe obowiązki: nie ruszam się.
– Wobec postawionych kwestyi, powtarzam nie ma miejsca na żarty – odparł wyniośle ojciec.
– Mnie się zdaje – rzekł spokojnie młodzieniec, że zanadto wielkie nadajemy znaczenie, naszym sprawom.
– Z powiatów składa się kraj, z krajów momarchia. W powiecie naszym my jesteśmy obecnie w mniejszości, stanowiska wpływowe nie w naszych rękach. Gdyby tak było wszędzie?
– Mieliby nasi więcej czasu dla siebie.
– A nie-nasi znowu-by przygotowali awanturę, zakończoną nieszczęściem, dla nas i dla kraju.
– W ostatniej awanturze, o ile słyszałem, i ojciec uczestniczyłeś.
– Tak! – zawołał z widocznem rozdrażnieniem ale tylko dlatego, że nam ten ukoronowany uzurpator obiecywał krucyatę. A potem: zostawić otwarte pole Czerwonym? gdzieby nas zaprowadzili? Należało ująć ruch w swe ręce i kierować nim podług swojej woli. Jest różnica w udziale i działaniu taka sama, jaka dziś jest między mną a twym sekretarzem. Awanturnicy bez jutra zwalili nam brzemiona nieszczęść na głowy, a my, ratując się, musieliśmy je dźwigać i do czasu milczeć. Należałem – powtórzył ciszej – i dlatego tem więcej ich nienawidzę. Dziś nam dobrze i lepszymi jesteśmy Austryakami, niż Polakami, chociaż i polszczyzny się nie wyrzekamy. Kto wie co może być jutro? Głupcy tylko za sobą mosty palą. A nareszcie szlachectwo polskie jest wysoko cenione. I wolę być szlachcicem polskim, niż baronem niemieckim. – Zbliżył się do syna, oparł mu ręce na ramiona i przyciszonym ze wzruszenia głosem mówił dalej:
– Umieć korzystać z uśmiechu fortuny – wielka sztuka życia, tem większa, gdy tak rzadko los się do nas uśmiecha. Kochany Adasiu, ja zrobiłem wszystko, co było w mej mocy. Oczyściłem z długów, zagospodarowałem i w dwójnasób powiększyłem nasz majątek. Wyrobiłem stosunki w świecie; wszystkie znakomitsze domy w kraju, są dziś dla ciebie otwarte. A teraz do ciebie należy zrobić znowu krok naprzód i dalej i dalej – wyżej i wyżej! – Upojony własnemi marzeniami, zdjął ręce z ramion syna i zaczął chodzić. Adam wydawał się wzruszonym serdecznością ojca.
– A więc – rzekł cicho – rozkazuj. Pochlebiało ojcu posłuszeństwo jedynaka, był pewny, że go nieco roznamiętni! i rozpalił. Podniósł głowę, pomyślał chwilę i zaczął:
– Niczem się nie dochodzi tak szybko do wpływów i znaczenia, jak robiąc karyerę państwowo-dworską. Blask korony jest wielki, wpływy na dworze wywierają silny urok, a władza, mój drogi, jest… wszystkiem. Nazwisko twoje, dziś zaledwo szlacheckie, jutro przy władzy i pozycyi stanie się historycznem… Zwrócił się do syna i stanowczo już wzruszony mówił dalej:
– Gospodarzeni nie jesteś i nie będziesz. Godności powiatowe nie są dla ciebie i dobrze, że nie chcesz się po nie schylać. Nie jesteś również wielkim mówcą, aby z ław izby skoczyć do loży ministrów. Dlatego widzę jednę tylko dla ciebie drogę rozpocząć służbę w namiestnictwie. Zpoczątku będzie to trochę nudne, lecz zato później… To ci przynajmniej zaręczam, że nie pozwolę wypędzić cię na prowincyą. Ze Lwowa przeniosę cię do Wiednia, a z Wiednia, gdy wrócisz do Lwowa, to już jako dygnitarz, – upewniam cię. Mamy środki i stosunki: protekcyą sama przyjdzie i kłaniać się nam będzie. Mój drogi, przecież ty jesteś świetną partyą w kraju. Jedynak, dziedzic znacznego majątku, młody, przystojny, doktor praw. Możemy czekać i przypatrywać się. Namiestnik ma córki, minister – córki… Skorzysta się i z tego. No cóż?… Tutaj czas napróżno tracisz na polowaniu lub w towarzystwie, które cię nieco kompromituje.
– Czem?
– Oppozycyą i górnolotnym patryotyzmem. Rębowski, to przecież uosobiona oppozycyą.
– Lecz nie przeciwko rządowi.
– Przeciw nam, a my jesteśmy tu rządem. Co zaś do przyjaźni twej z sekretarzem, ta staje się już podejrzaną.
– Dlaczego? – Zdziwienie w młodym człowieku rosło.
– Dlatego, że jest emigrantem, że jest sekretarzem rady, której marszałkuje Eębowski, i nareszcie dlatego, że zaniedbujesz domy i sąsiadów, którzy są i powinni być twem jedynem towarzystwem – ludzie o historycznych nazwiskach, panowie, mający wpływy w kraju i w rządzie.
– Zgadzam się, że to są wielcy panowie, a nawet, jeśli ojciec tak chce, i wielcy łaskami rządu, o wielkich fortunach ludzie, mogą być bardzo zabawni i mili; lecz ja w ich towarzystwie muszę ciężko pracować.
– To właśnie całe nieszczęście – pochwycił ojciec – że masz wstręt do wszelkiej pracy.
– Nie koniecznie – odparł spokojnie syn – lecz za pracę być wynagradzanym, choćby najdelikatniejszemi upokorzeniami – nie opłaci się.
– Jesteś z nimi, a przynajmniej z ich synami na ty.
– To im nie przeszkadza…
– Broń się i upokarzaj ich swoją dzielnością, rozumem, znajomością prawa.
– Są to rzeczy, z których oni żartują. Dzielność im niepotrzebna, rozum, który mają wystarcza, a co do prawa, plenipotenci ich są sławnymi prawnikami.
– Całe dzisiejsze młode pokolenie – zabrał glos ojciec – przy apatyi i bezduszności, opanowała dziwna drażliwość. Za mej młodości, dużo się znosiło od wielkich rodem, lecz za to umieliśmy się wybornie rewanżować w towarzystwach szlacheckich, w których znów byliśmy bożyszczami.
– Za mała satysfakcja – odparł chłodno syn, w stosunku do wysileń.
– Chodzi ci o wysilenia. W towarzystwie sekretarza nie potrzebujesz się starać o przestrzeganie form, a w towarzystwie szlachcica i jego kobiet nie potrzebujesz wysilać się.
– Ależ, ojcze, sekretarz jest Europejczykiem w całem tego słowa znaczeniu, a u Rębowskich nieźle się bawię. Kobiety są bardzo sympatyczne.
Do pokoju weszła dama ciemno, wykwintnie ubrana, zatrzymując się na progu.
– Może przeszkadzam?… Pewno polityczna dysputa.
– Nauka moralna, droga mamo, cały szereg nauk moralnych-powódź.
– Na powódź nauk moralnych nie zasługujesz.
– Ach powtórz to, matko, ojcu – zawołał, pochwycił dubeltówkę i kapelusz, pocałował ojca w ramię, matkę w czoło i wybiegł.
Małżonkowie zostali sami.
– I tak zawsze – rzekł mąż, starając się zapanować nad swym gniewem. – Wiele razy przychodzi między mną a synem do poważnej rozprawy, zawsze się zjawiasz, jak deus ex manhina i paraliżujesz moje usiłowania.
– Aby ci oszczędzić niepotrzebnej irrytacyi – odpowiedziała spokojnie żona, siadając w fotelu.
– Niepotrzebnej? chłopak jest na fatalnej drodze.
– Ależ to nie chłopak!
– Tem gorzej.
– Czy się co stało?
– Chciałaś gotowego nieszczęścia?
– Nie, lecz przecież powinno się coś dziać.
– Dzieje się to, że syn twój, swoim indyfferentyzmem, idzie prostą, drogą, do obozu krzykaczy, postępowców, awanturników. Unika towarzystwa ludzi naszej sfery, przesiaduje u Rębowskich, przyjaźni się z sekretarzem rady powiatowej.
– Mówią, że to człowiek, który dużo widział i dużo wie.
– Zapamiętały wróg naszego stronnictwa, pewno więc zakapturzony demagog. Młoda Rębowska ładna dziewczyna i Adaś nie wypiera się, że ją lubi.
– Naturalnie, że musi lubić Julkę, jeżeli tam jeździ, a z sekretarzem się nie nudzi. Chłopak odpoczywa po examinach i bawi się. Wszyscy młodzi ludzie naszego świata, zamłodu odgrywają rolę następców tronu, kokietując z Liberalnymi. Nie potrzeba jakim był radykałem hrabia Józef.
Mówiono, że pisywał do dzienników lwowskich, trzymał u siebie ludzi podejrzanych, a co nie wygadywał! – sama słyszałam. Po ożenieniu się wszystko nogą kopnął. Zrobił się z niego zagorzały rygorysta i religiant. Dziesięć wyliczyłabym ci podobnych przykładów.
– Ależ nie rób porównań Józia z naszym Adasiem – odparł z pewną dumą ojciec – Adaś przerósł go o całą głowę, której Józio wcale nie ma.
– Tem lepiej dla naszego syna, botem prędzej wróci do równowagi na drogę wskazaną mu przez urodzenie, stanowisko, majątek i rozum.
Małżonek zaczął się niecierpliwić. Komunały żony, z któremi ciężko mu było walczyć drażniły go.
– A więc vogue la galère – mc nie robić?
– Szukać mu żony. Mężczyzna tej fortuny i rozumu, co Adaś, nazajutrz po ślubie należycie oceni swe stanowisko. A gdy zostanie ojcem, dopiero naprawdę zacznie pracować dla wielkości swej rodziny. – Dama wstała. Mąż widocznie został ujęty nadzieją ożenienia syna.
– Czy masz jakie pewne projekta, coś ułożonego? może już znalazłaś?
– Dotąd nie szukałam, lecz, aby uspokoić twoje obawy, od dziś zaczynam działać energicznie.
– Napiszesz dziesięć listów.
– Choćby dwadzieścia, aby tylko znaleźć przedmiot godny nas i Adasia. Po odebraniu dobrych wiadomości pojadę. Możemy jechać razem. Ty, mój drogi, dokonałeś rzeczy wielkiej wagi, zaokrągliłeś majątek, podwoiłeś dochody. Administrator z ciebie świetny, pan, obywatel nieskazitelny.
– A więc? – przerwał banalne pochwały.
– A więc pierwszy akt skończony. Pozwól nam: mnie, i Adasiowi, odegrać drugi.
– Tym drugim?
– Świetne ożenienie Adasia.
– A Julka?
– Przyjemna dziewczyna i dobra dla rozerwania wiejskich nudów.
– A jeżeli się w niej kocha?
– Któryż z młodych paniczów nie kochał się w swych sąsiadkach? Należy to już do zwyczajów całego świata. Ileż-to romansów francuzkich zaczyna się od podobnych epizodów?
Pan Jan rad był wybuchnąć, zapanował jednak nad sobą.
– Pozwolisz zadać sobie jedno pytanie? – zaczęła po chwili żona.
– Nawet sto.
– O majątek, o wielki majątek nie idzie ci?
– Dajmy na to, że nie; lecz za zrzeczenie się wielkiego majątku musi być odpowiednie wynagrodzenie.
– Imieniem, a raczej świetnem nazwiskiem i osobą, któraby wartą była naszego Adasia.
– Nazwisko przedewszystkiem. Wszystkie nasze rody dźwigały się i rosły tylko kolligacyami.
– Wiem coś o tem – odpowiedziała z tem przeświadczeniem, że jako Zawiłowska również podźwignęła ród swego męża.
Zrozumiał to pan Jan, chciał się uśmiechnąć, lecz przygryzł wargi i milczał.
– I dla tego, że znam historyą naszych wielkich rodów – mówiła dalej – zrobię w tym kierunku wszystko.
– Roześlesz na wszystkie strony listy.
– Niezawodnie, mój drogi. Będą to listy gończe za upragnionym ideałem. Trzeba go naprzód szukać, znaleźć, a wtedy dopiero starać się posiąść. Ty – dodała stanowczo – gniewasz się, wyszukując widm i strachów, które nie exystują: ja – pracuję!
Skłoniła się zimno i wyszła. Mąż jej nie zatrzymywał.
– Obraziła się – szepnął, wzruszając ramionami. – Zawiłowska jest przekonana, że podźwignęła mój ród wysoko – uśmiechnął się dumnie.
Przed trzydziestu laty, gdy pan Jan był Jasiem, połączenie z domem Zawiłowskich uważał za zaszczyt i szczęście dla siebie. Zawiłowscy… skolligaceni z jednym z zamożnych rodów, wprowadzili go w sfery, do których dostać się było jego marzeniem młodości. Gdy był młodzieniaszkiem, myślał o tem, jak o upragnionem a niedościgłem szczęściu.
Dziś, w tej chwili, stanął w oknie: widok był rozległy. Jak okiem sięgnąć na wielkiej płaszczyźnie ciągnęły się łany zboża, za niemi – oazy zielonych drzew, z poza których wyglądały białe ściany budynków gospodarskich. Na nieboskłonie ciemniał w niebieskich mgłach las.
– "Tysiąc morgów ziemi otoczone wieńcem sześciu folwarków i pyszne lasy. Oto owoce trzydziestoletniej mej pracy" – pomyślał z dumą i radością,. I nie dziw, że mu w oczach Zawiłowscy zmaleli.
Na bitym gościńcu ukazała się amerykanka, zaprzężona parą rosłych koni. Powoził Adam, za nim siedział strzelec, trzymając broń.
– Dzielnie – szepnął pan Jan – świetnie. Powozi, jak książe Adam, strzela, jak hrabia Stefan. I gdzie jedzie? do sekretarza rady powiatowej i z nim razem do Rębowskich, wsłuchiwać się w patryotyczne wykrzykniki pana marszałka, nadskakiwać kobietom, umizgać się do dziewczyny. Gdyby miał rozbić moje projekta, zachwiać nadzieje, zniszczyć mozolnie układane plany… Nie, i jeszcze raz nie, syn mój nie jest idyotą. Jeżeli dziś jako młodzieniaszek bawi się w postępowe mrzonki, to jutro zrozumie racyą i podstawy bytu… Byt, byt – powtarzał – dwa tysiące morgów w kulturze i stare lasy, jest na czem się oprzeć i czego bronić. – Zadzwonił, kazał sobie przyprowadzić wierzchowca i, wkładając rękawiczki, myślał głośno:
– Ciekawy jestem, co moja pani zrobi, jakie ma plany i kogo wybierze? Obraziła się; przy kolacyi rozpogodzi czoło.
Pani Helena była osobą zbyt dobrze wychowaną, aby się miała obrażać na męża. Wróciwszy do swego gabinetu, siadła za stolikiem do pisania, wzięła pióro, lecz, zamiast pisać, zamyśliła się głęboko.
– Trzydzieści lat pracy nie zdołało zetrzeć szorstkości z charakteru tego człowieka. Nie wszystko wszystkim jest dane, naturę ludzką ciężko zmienić. Za to mój Adaś wrodził się we mnie i dlatego godzien jest świetnego losu. Do pracy więc! – Umaczała pióro i na wyszukanej piękności papierze napisała:
"Wilczyce d. 15-go Sierpnia 188…. roku.
– Droga Matyldo!"
Pisała szybko i wprawnie, jak osoba, której myśli płyną cicho, spokojnie, a długo, podobne do łagodnego biegu wody.
Słońce chyliło się ku zachodowi, na dziedzińcu tentent galopującego konia nie zwrócił jej uwagi, nie przerwał pracy. Do gabinetu wszedł pan Jan, usiadł na foteliku przy biurku i czekał cierpliwie. Pani Helena pisała. Na policzkach jej zakwitły rumieńce, oddychała szybko, pióro, jak wprawna machina, przesuwało się po gładkim papierze.
Skończyła, spojrzała na męża.
– Czy wolno zapytać: do kogo? – odezwał się.
– Do hrabiny Matyldy – odpowiedziała poważnie-jako do krewnej i osoby znającej ludzi, żyjącej w wielkim świecie, a kochającej mnie i Adama. Do niej więc należy się najpierwej zgłosić.
– Czy mi pozwolisz przeczytać? – spytał, siląc się na serdeczność i słodycz.
– Proszę cię. Adaś jest również i twoim synem, tajemnic nie mam żadnych wobec męża, nawet z tak blizką krewną, jak Matylda, i podała mu zapisany papier. Pan Jan czytał, uśmiechał się łaskawie, głową potakiwał: widocznie rad był z listu. Żona szukała na jego twarzy wrażeń wywołanych czytaniem.
– Wybornie – rzekł, składając papier. – Styl, język, potoczystość myśli, układ – zadziwiające.
– Możeby ze umie była niezła literatka – szepnęła pani Helena, skromnie spuszczając oczy.
– Tegoby jeszcze brakowało. – Wyobrażam sobie w domu stosy porozrzucanych książek i piśmideł, odwiedziny literackiej hołoty, uśmiechy szyderskie pań z naszego świata, zjadliwe krytyki postępowców, twoję rozpacz, płacz, spazmy! Zostań tylko wielką w pisaniu listów, wielką w dyplomacyi naszych interesów i wielką matką…
– Grachów – dokończyła żartobliwie.
– Nie, nie chcę, aby mój syn był Grachem, Winkelrydem, Zawisza Czarnym… Niech on będzie naszym synem, rozumie swoję rolę i dobrze należycie ją odegra. Niech wstępuje w nasze ślady. Wielkość jest nielada ciężarem.
– I udręczeniem dla matki – dodała. Pan Jan powtórnie wziął list do ręki.
– Ma chère, dziwię się, jak wybornie wniknęłaś w istotę rzeczy, jak zrozumiałaś moje intencye i pragnienia.
– Przez trzydzieści lat wspólnego pożycia mieliśmy czas zrozumieć się – nieprawdaż?
– Prawda-poświadczył i dalej, jakby sam do siebie, mówił cicho: – Ileż-to rodów, przed stu laty jeszcze małoznaczących, przez szczęśliwe małżeństwa dostało się do wysokich sfer! Nie trzeba szukać daleko: nasz sąsiad. W końcu, powiem ci prawdę, wszystkie nasze rody magnackie tylko szczęśliwemi związkami krwi stanęły na szczycie swej wielkości.
– Bez kwestyi – odpowiedziała pani Helena, wkładając list w kopertę. – A co do kochanej Matyldki, to ma ona ten jeszcze ważny dla nas przymiot, że jest wiecznem perpetuum mobile. Kontrakty spędza w Kijowie, resztę zimy w Warszawie, wiosnę w Paryżu: Kijów, Warszawa i Paryż – można coś znaleźć. My tymczasem poszukamy w biednej naszej Galilei.
– Me jest ona znowu tak biedną i pozbawiona tego właśnie, czego pragniemy. Nazwisk tu nie brak, niema tylko gotówki. I gdyby Adaś umiał się wziąć… Ale cóż? my pracujemy dla niego, gdy tymczasem on – u sekretarza rady powiatowej! Wziął go do Rębowskich, lub poszli szukać słomek dla Julci, za któremi dziewczyna przepada. I ja je lubię, lecz cóż? – leśniczych mam niedołęgów i gapiów, a pan syn, gdyby chociaż raz pamiętał o ojcu! – machnął niechętnie ręką; był smakoszem i lubiał dzikie ptactwo.
– Taka kolej rzeczy na świecie – zdecydowała pani Helena. – Dzieci zawsze mniej pamiętają o rodzicach; Adaś jednak, mimo, że woli pochwalić się dobrem polowaniem przed Julcią, niż przed ojcem, jest dobrym synem, a przyznaj, że i człowiek z niego prawy – cichy, spokojny….
– Wolałbym – przerwał pan Jan – żeby był głośnym i niespokojnym. Gdyby był z niego troszkę hulaka, w miarę gracz i lampart, nie stroniłby od naszej młodzieży i prędzejby się z nią zżył. Sekretarz rady powiatowej nie wystarczałby mu, ani "butowy" patryotyzm Rębowskiego i jego kobiet.
– Masz przynajmniej pewność, że majątku nie straci.
– Nie wielka to zasługa. Żaden jeszcze z naszej rodziny majątku nie stracił, a wszyscy go powiększają!
– Dobrze, że i nasz Adaś nie będzie wyjątkiem.
– Ma w tobie świetnego adwokata.
– Matkę raczej, która zna swe dziecko.
– Z matką, przyznaję, ciężka walka.
– Nie walczmy zatem – wygłosiła pani Helena poważnie i spokojnie, układając papiery na biurku.
Chwilę milczenia przerwał głos dzwonka. Wszedł służący w granatowej liberyi z wielkiemi herbowemi guzikami.
– Na pocztę, konnym, w tej chwili – zaraz – dała rozkaz.
– Nieustająca gorączka pocztowa – szepnął pan Jan, lecz tak cicho, że żona nie słyszała.
– Idę do ogrodu – zwróciła się do męża – pójdziesz ze mną? Róże zaczynają znowu kwitnąć.
– Gdybym mógł!…. wyjeżdżam bryczką do Klonowa. Coś się tam niedobrego dzieje, ekonom, mówią mi, zaczyna pić. Brońmy się i walczmy; inaczej nas zjedzą. Porządek, ład, rygor, praca…
Pani Helena zniknęła za portyerą. Pan Jan wyprostował się i spoważniał, nozdrza rozwarł? brwi ściągnął. – Tak, powtórzył, rygor, posłuszeństwo władzy, to nasza potęga… – I ten szlachetka deklamujący, destrukcyjny, śmie mi wszystko zabierać zprzed nosa, izolować – mnie! pozbawiać wpływu i znaczenia! Śmiałbym się z powiatowych wpływów i z powiatowych godności, gdyby nie moje stronnictwo, które nie ceni ludzi bez znaczenia i panowania. Moralny rząd musi mieć faktycznych i posłusznych rządzców; tylko swoich ludzi pcha, broni, walczy o nich… Lecz trzeba być dla nich czemś, – również pomagać im i walczyć o nich i dla nich. Trzeba! lecz cóż? szlachcic szeroką deklamacyą i gadulstwem, usłużnością i ofiarnością trzyma głupców w szachu. Ja nie mam czasu i ochoty być na usługach szlach – ty… Zobaczymy, jak to dalej pójdzie – zamyślił się. Możeby zacząć od kompromissu?… Może to i nieźle, że tam Adaś bywa. Bo nie przypuszczam, aby chłopak był tak ograniczony…. Nie, nie, matki znają, swych synów, a raczej ich odgadują.II.
W przedmiejskim dworku powiatowego miasteczka, w saloniku o woskowanej podłodze i firankach, na otomance leżał Adam. Właściciel mieszkania, a sekretarz rady powiatowej, chodził miarowym krokiem po pokoju.
– I znowu przeprawa z ojcem, jak zwykle, i uwalniająca mnie z opałów matka – mówił młodzieniec, wyciągając się na otomance.
– Powtarza się to peryodycznie, jak deszcz, pogoda i burze…
– Dziś nie było burzy: matka przyszła w porę. Ale mnie to męczy. Wyobraź sobie: każą mi pracować nad tem, aby mój syn w imię polityki rodowej mógł się ożenić z córką hrabianki Stefanii. Hrabianka Stefania ma dziś lat trzynaście.
– A ciebie z kim chcą ożenić? – spytał sekretarz, patrząc mu bystro w oczy.
– Dotąd to jeszcze ich tajemnica. Nie wiem nawet, czy przyszło do porozumienia między rodzicami.
– Jednej się… rzeczy w tobie dziwię – rzekł sekretarz, stajać przed Adamem.
– Tyłeś się już nadziwił! Szczególna, że jeszcze jedno zdziwienie przybyło.
– Dziwię się twej abnegacyi. Dlaczego ty nie masz sił i energii wyemancypować się z pod bezpośredniej opieki ojca.
– A to jakim sposobem?
– Osiąść w Klonowie. Majątek ładny, ziemia wyborna, dwór w dobrym stanie. Przed paru laty jakie tam świetne zabawy stary Kisielewski wyprawiał!
– I cóż dalej? – spytał Adam.
– Zagospodarować się, uczuć się, panem u siebie: a wtedy i ojciec będzie cię traktował, jak obywatel obywatela, sąsiad sąsiada.
– A potem? – spytał Adam z zimną krwią.
– Potem? Ty się pytasz jeszcze? Obejrz się tylko dokoła, co tu do zrobienia? – Mówiąc to, podniósł ręce, niebieskie jego oczy nabrały blasku.
Adam zsunął nogi z otomanki, usiadł, pochylił głowę i odpowiedział spokojnie:
– Ależ, mój drogi, ja nie posiadam, świadomości w tym kierunku. Nie rozumiem dlaczego, gdy o tem mówisz, oczy twoje nabierają, blasku, twarz się ożywia.
Sekretarz smutnie potrząsł głową.
– Żal mi cię serdecznie; jesteś pozbawiony jednej wielkiej rozkoszy: miłości swego kraju. Czemże potrafisz zastąpić uczucie, które sprowadza udręczenia, lecz i szlachetne rozkosze? Nie pojmuję, jak można myśleć i pragnąć, będąc wyzutym z tego uczucia? Jak można żyć i obcować z ludźmi, bez tego uczucia, które kraj czyni naszą moralną własnością, a ludzi – naszymi braćmi; za czyny ich rumienimy się, lub jesteśmy niemi dumni. Ty z tego wszystkiego jesteś obdarty tak nielitościwie.
– Być może – odparł Adam z uśmiechem – lecz mi zawsze jeszcze coś zostaje: ambicya, dobre instynkta, miłość rodziny i – ludzkości.
– Daj pokój, mój drogi, to wygląda, jak gdybyś miłość swą przenosił na Patagończyków. Nawet i ambicyi nie możesz mieć… w wyższem tego słowa znaczeniu. Zaledwie ci ona wystarczy na powiększenie twego majątku, uzyskanie tytułu i ożenienie syna z córką hrabianki Stefanii.
– A gdybym chciał zostać namiestnikiem?
– Tosamo, jak gdybyś zapragnął dostać order Żelaznej Korony.
– Nie znasz się natem – rzekł poważnie Adam – order Żelaznej Korony – to dla mnie za mało.
– Przepraszam cię za lekceważenie, nie z winy mojej, lecz z nieświadomości.
Obydwaj jednocześnie się rozśmiali.
– Powiedz, mój Adamie, kto ty jesteś?
– A ty, Tadeuszu, kto jesteś?
– Ja jestem człowiekiem wykolejonym, emigrantem i sekretarzem rady powiatowej.
– A ja – rzekł wesoło Adam – synem swego ojca, w przyszłości dziedzicem paru tysięcy morgów, synem, któremu każą, robić karyerę, naprzód przez świetny ożenek, a potem karyerę krajowodworsko-ministeryalną.
– A ty cóż na to?
– A ja po zdaniu prawnych examinów i odpoczynku zaczynam się trochę nudzić i, nudząc, polować.
– Me masz żadnych namiętności?
– Przepadam: za białą, spódniczką, czerwona spódniczką, za wszelakich kolorów spódniczkami. I jeżeli się zgadzam na projekt ojca: rozpoczęcia karyery ministeryalnej we Lwowie, to tylko ze względu na tę jedyną namiętność.
– Sztuka cię nie zajmuje?
– Mówi się o tem w salonach i troszkę blaguje, udając znawcę. Niekiedy wypada przerzucić "Revue des deux mondes", aby być au courrant belletrystyki francuzkiej, przeczytać "Zbrodnia miłości" Bourgeta, podrzemać nad Claretiem i Cherbuliezem… I cóż mam więcej robić? Powiedz: co ja mam robić?
– A niech cię milion sto tysięcy! – zawołał Tadeusz. – I ty, dziedzic wielkiej fortuny, dobrego nazwiska, doktor praw, młody, zdrów, silny, pytasz się: co masz robić w kraju tak biednym, opuszczonym i zaniedbanym?! Daj mi twoję niezależność, czas i piątą część twych przypuszczalnych dochodów, a zobaczysz, co jest do zrobienia. – Ognie wystąpiły na twarz sekretarza.
– Czy chcesz, abym znosił karczmy, a stawiał szkoły i szpitale? A może chcesz, abym był wszystkiem, jak marszałek, agitował, jak Gryziecki, budował drogi, rozczulał się nad dolą naszych kmiotków, którzy, mówiąc nawiasem, przy urodzaju ziemniaków szczęśliwsi są od nas?
– Dosyć, dosyć – przerwał gorączkowo Tadeusz. – Nie zrozumiemy się. Jedziesz na słomki: zabierz mnie z sobą, a przed wieczorem odstaw do marszałka.
– Ciebie oddam marszałkowi, a upolowane słomki pannie Julii.
– Jeżeli się nam polowanie uda.
– W porębie czeka leśniczy i dwóch leśnych, świetnych strzelców. A może natrafię na słomki jągnące do lasu po grzyby. Trzeba korzystać z uśmiechów losu, jak mówi mój ojciec.
– Jedźmy – przerwał Tadeusz.
– Papierów do podpisu dla marszałka masz dużo – spytał Adam.
– Sporą paczkę.
– Wybornie, marszałek cięży mi swym ogromem pracy i poświęcenia, specyalnie marszałkowskiego. Wolę jego kobiety.
Tadeusz zarzucił torbę, zdjął wiszącą dubeltówkę.
– Siadajmy – zawołał wesoło Adam. – Jednę rzecz umiem dobrze: powozić. Zawiozę cię wyciągniętym kłusem do samej poręby.
Jechali przez miasto. Mieszczanie i żydzi kłaniali się synowi bogatego pana, dziwując się wraz z panem Janem, przyjaźni panicza z emigrantem i sekretarzem.
– Prawda, że to mądra głowa, ten sekretarz – mówili. – Lecz cóż znaczy głowa w porównaniu z wielkiem państwem pana na Wilczycach?
Droga wysadzana smukłemi topolami prowadziła do starego Rębowskiego dworu, z olbrzymim o trzech kondygnacyach dachem, pokrytym gontami. Na środku gazonu przed dworem rosła brzoza. Biała jej kora zdaleka świeciła, zielone war – kocze spadały na trawnik. W około brzozy rosły róże. Przez całą długość dworu ciągnęła sic werenda o kamiennej ballustradzie i słupach kamiennych. Całość chwytała za serce prostotą, pociągała ku sobie i więziła. W patrzących budziły się uczucia sympatyi dla tej starej siedziby. Z okien wyglądały białe firanki i kwiaty.
Konie, parskając, wyciągniętym kłusem objechały gazon i zatrzymały się, jak wryte, przed drzwiami wchodowemi.
Służący Adama pochwycili lejce i bat; młodzi goście zeskoczyli z amerykanki.
– Oddaję cię twym własnym losom – rzekł cicho Tadeusz. – Marszałek widział mnie w oknie, czeka i pewno niecierpliwi się. Szukaj pań, są w ogrodzie, lub na spacerze.
– Dam sobie radę. Bądź zdrów, baw się dobrze, pracuj, zbawiaj kraj, buduj drogi…
Tadeusz nie słyszał: z torbą myśliwską, wypchaną papierami, zniknął w głównych podwojach. Adam, strzepując kurz z ubrania, rozglądał się dokoła. Od strony gumien biegł służący.
– Panie są w brzezince – mówił zdyszany, kłaniając się – a mnie ekonom zabrał na gumna do pomocy. Roboty huk, boimy się deszczu. Pan Marszałek, jak to jaśnie panu wiadomo, niema czasu, pisze w kancellaryi lub siedzi na wózku.
– Pójdę do pań – przerwał Adam gadulstwo starego sługi – a ciebie proszę, mój Walenty, odbierz od mego chłopca słomki i zanieś je kucharzowi.
– Wybornie – zawołał stary. – Nasza panienka okrutnie sobie smakuje w ptaszętach. – Mówiąc to, wpatrywał się prostodusznie, a serdecznie, w młodzieńca.
Adam, nie wiedząc co odpowiedzieć, rzekł, byle się zbyć starego:
– Boję się, aby ich kucharz nie wysuszył.
– Niech jaśnie pan o to będzie spokojny. Nakładę mu w uszy. – Stary pobiegł w stronę stajni; Adam szedł wolno, wijącą się ścieżką, ku brzezince.
Na zielonem tle, okwieconem promieniami słońca, wśród białej kory brzóz i ciemnych igieł sośniny, czerwienił się ponsowy szal i mienił złotem słomkowy kapelusz.
– Są – szepnął, przyśpieszył kroku, lecz za chwilę go zwolnił.
– I czegóż lecę, po co i na co? Młodość, lub może energia odziedziczona po ojcu, pchają mnie? W spokoju siła i potęga. Idźmy śmiało, lecz wolno… To coś zakrawa na mówkę przedwyborczą. – Rozśmiał się. – Trzeba będzie i tego rodzaju sportu zakosztować. Musimy iść drogami, na jakie nas rzucił los. Cóż tak dziś samemi komunałami strzelani? Z mama widziałem się ledwo chwilkę, a z marszałkiem wcale nie mówiłem. Kommunał i banalność muszę, tkwić i w mojej krwi i mym mózgu. – Doszedł tak blizko, że mógł poznać panie i być poznanym.
Panna Julia w słomkowym kapeluszu na głowie, napół leżąc, odwrócona od słońca, czytała matce książkę. Matka, widocznie zatopiona w myślach, patrzała daleko. Muzyka głosu córki kołysała ja, podbudzając do marzeń. Dopiero odgłos kroków Adama po suchej trawie zbudził ja, – spojrzała.
– Pan Adam! – Córka odwróciła głowę.
– Zjawiasz się pan niespodzianie, jak duch.
– Ależ to raczej panie w tej chwili zestąpiłyście z nieba! Już od pół godziny idę tą ścieżką. Czerwony szal i złoto kapelusza panny Julii mienią mi się w oczach.
– Nie z nieba schodzimy, lecz z amerykańskich puszcz. Sienkiewicz nas wodził – pokazała mu książkę. – Co za natura, a jakie obrazy! Bierze ochota rzucić naszę nędzę, lecieć na te puszcze, nurzać się w słońcu.
– Po dwóch dniach uciekłabyś pani z tych puszcz do swego pokoju i wygodnego łóżka.
– Czy pan-byś to samo zrobił?
– Ja się nie wybieram. Lubię puszcze i knieje, lecz zawsze z nadzieją dobrego obiadu, wieczerzy i wygodnego odpoczynku. Pani niezawodnie żywisz te same uczucia, tylko sentymentalizm kobiecy nie pozwala głośno się do tego przyznać.
– Pozwala – odparła dziewczyna – przyznaję się, lecz mam żal do konfortu i nie lubię tego wyrazu; mam żal do mamy, która mnie rozpieściła, mam żal do całego świata, i chciałabym dla tego uciec na puszcze Ameryki, mieć swój szalet, karczować ziemię, żywić się tem, co się upoluje… słowem: prowadzić życie czynne, pełne niebezpieczeństw – nauczyć się patrzeć w oczy śmierci. A mama gdy wiatr zaszeleści liśćmi, każe mi się okrywać i, jeżeli się nie okryję, dostaję kataru. Okrywam się więc i czuję litość nad samą sobą i wzrastającą nienawiść do konfortu.
– Cóż pani na to oskarżenie? – zwrócił się Adam do matki.
– Julcia ma racyą; wolałabym ją widzieć więcej zahartowaną, silniejszą, bardziej energiczną" umiejącą stawiać czoło przeciwnościom i burzom.
– Jakież to burze czekają pannę Julią? Matka cicho westchnęła, zamyśliła się chwilę i nareszcie powiedziała:
– "Kto tam zgadnie w którą stronę w świat popłyniesz. " Kobieta, szczególniej u nas, nigdy niejest pewną przyszłości, nigdy nie odgadnie, co jej ona przyniesie.
– Kobieta nadzwyczajna. Panie z naszej sfery i naszych stosunków idą zwykle zamąż za blizkich lub dalszych sąsiadów. – urwał i zarumienił się, sani nie wiedząc dlaczego. W myśli stanęła mu twarz starego sługi, jowialnie uśmiechnięta. Matka i córka również milczały, czekając na dokończenie frazesu. Cisza stała się kłopotliwą, i należało ją przerwać koniecznie.
– W amerykańskiej fermie na brzegu dziewiczego lasu nie potrzebowałabym czekać na zmiłowanie się dalszego lub bliższego sąsiada.
– Tylko? – spytał Adam.
– Tylko sama mogłabym wybrać najodważniejszego z myśliwych, lub najpracowitszego z pionierów.