- W empik go
Słowiańska moc - ebook
Słowiańska moc - ebook
Napisana przez archeologa popularnonaukowa pozycja, odkrywająca tajniki pochodzenia i niezwykłego sukcesu cywilizacyjnego Słowian, w tym praprzodków Polaków – przystępnie napisana, rzetelna, doskonale łącząca wiedzę z różnych dziedzin nauki: archeologii, antropologii i językoznawstwa. Odpowiada na zaskakujące pytania: czy Mieszko I był wikingiem, co mają wspólnego Słowianki z Amazonkami i wiele innych. Dezawuuje mity i utarte pojęcia, przywraca wiarygodność dawnym podaniom.
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0271-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Blisko dwieście lat temu Wawrzyniec Surowiecki (1769-1827), twórca polskiego słowianoznawstwa, sformułował w rozprawie Śledzenie początku narodów słowiańskich problem, który do dziś stanowi wyzwanie dla badaczy początków Słowiańszczyzny. Napisał: „Jak w swoich początkach, tak w nadzwyczajnem swojem rozpostarciu po ziemi, naród Słowiański jest zagadką, której dotąd nikt jeszcze należycie nie rozwiązał. Zaledwie posłyszano o Antach i Slawinach, kiedy nawalne ich roje zaymowały już rozległe krainy na wschód, na północ i na zachód cesarstwa greckiego (Bizancjum). Od wschodnich krańców Bałtyku do Pontu (Morza Czarnego) i Adryatyku; stamtąd przez Dunay do źródeł Menu i ujścia Elby. (…) Rzuciwszy okiem na niezmierne przestrzenie tych krajów, zdaje się niepodobieństwem, ażeby jeden naród w tak krótkim czasie zdołał zagarnąć wszystkie i okryć je swoją ludnością (…). Opanowanie połowy Europy przez tak liczny naród mnieyby zadziwiało, gdyby przy zwyczajnych środkach, ze zwyczajnych pobudek było dokonane. Wiadomo, czego dokazać może lud natchniony żądzą łupiestwa i kierowany dzielną wolą jednego. Dzieje świata ukazują nam niemało przykładów wielkich podbojów, lecz żaden z nich nie może być zastosowany do Słowian. Kiedy inne narody skojarzone spólnością sprawy i rządu rzucały się jednocześnie i w ścisłych szeregach na upatrzonych nieprzyjaciół; Słowianie podrobieni na osobne pokolenia, bez związków wzajemnych, występowali w małych gromadach, w osobno obieranych chwilach i w oddzielnych stronach świata. Tamte, ulegając woli i rozkazom udzielnego wodza, szły wszędzie za jego skinieniem; Słowianie przy rządach gminowładnych nim się skłonili do przedsięwzięcia jakowego, ważyli wprzódy korzyści, których się z poświęcenia drogiey spokojności spodziewać mieli. Nareszcie inne zdobywcze narody wprawione do życia wojennego przelatywały z mieysca na mieysce w przerażających tłumach, szukając nieprzyjaciół na to tylko, żeby ich gnębić i wydzierać gotowe łupy; Słowianie nieustraszeni z oręża, łagodni z przyrodzenia, przez wolne wędrówki szukali jedynie ziemi, którą by potem własnego czoła upłodnić mogli. Zdaje się, że same losy, sprzyjając ich postępkom i zamiarom, chciały je uwieńczyć trwałemi skutkami; bo kiedy owe najezdnicze ludy wyginęły razem z prochami swoich łupów, Słowianie, ocaliwszy przez wszystkie burze niespokojnych wieków raz odzierżone siedliska, doczekali się szczęśliwey tey pory, która im rokuje na zawsze stały byt i znaczenie”.
Pomijając romantyczny, powszechny zarówno w czasach Surowieckiego, jak i obecnie, obraz pierwotnych Słowian jako ludzi miłujących pokój i uwielbiających pracę na roli, zauważmy, że autor stawia pytanie najważniejsze w całych dziejach tego wielkiego odłamu Indoeuropejczyków. Jak to się stało, że lud, o którym cywilizowany świat usłyszeć miał dopiero w pięć wieków po narodzeniu Zbawiciela, o którym starożytni Grecy i Rzymianie zgoła nic nie wiedzieli poza kilkoma fantastycznymi plotkami, dokonać mógł tak wielkich podbojów, a później utrwalić te zdobycze na tysiąclecia? Gdzie wcześniej przebywali ci wielcy zdobywcy i kolonizatorzy, gdzie kształtowała się ich moc, gdzie formowała się masa krytyczna, która – nagle uwolniona z ograniczeń – dokonała tak wielkiego dzieła. I jaką niezwykłą tajemnicę życia posiąść musieli Słowianie, aby takie przedsięwzięcie zakończyć mogło się sukcesem.
Pytania te sformułował Surowiecki następująco: „Badacze dziejów świata zastanawiając się nad niesłychanym tym wylewem narodu Słowiańskiego nieznanego przedtem ani z imienia, ani z posady, pytali się ze zdumieniem, i dotąd jeszcze pytają: Skąd się wziął? Gdzie wzrastał? Gdzie ukrywał do ostatniey chwili swój ród i potęgę? Te nieprzeliczone roje jego ludu nie mogły się ani wyśliznąć, ani utaić na rozwidnionych już przestrzeniach Europy”.
Zagadnienia te do dziś stanowią największą tajemnicę Słowian. Zagadkowa jest błyskawiczna i doniosła kariera naszych przodków, przejście od kulturowej prostoty i pierwocin organizacji społecznej do form i osiągnięć obowiązujących wówczas w cywilizowanej Europie i decydujących o jej rozkwicie. Przychodząc z odległych jej peryferii, żyjąc daleko od jej centrów, Słowianie potrafili szybko nadrobić opóźnienia i zająć godne miejsce w rodzinie europejskiej. Okazali się chętnymi i pojętnymi uczniami w trudnej sztuce postępu. Zwracali na to uwagę historycy, chwalili poeci, jak Adam Mickiewicz, który w pierwszym ze swych paryskich wykładów, wygłoszonym 22 grudnia 1840 roku, powiedział, iż: „Żądza zbliżenia się do reszty Europy, zawarcia ścisłych związków z ludami Zachodu nigdzie nie jest tak powszechna i żywa jak w rodzie słowiańskim”. On też w wykładzie VI napisał o Słowianach: „W ciągu tysięcy lat dzieje ich leżą w pomroce; musimy zbierać nieliczne rozproszone nazwy, we wspomnieniach ludów obcych szukać wieści o przeszłości tego niezliczonego ludu. On sam nie posiada wcale historii, bo historia to przeszłość ludu zorganizowanego w cesarstwo lub królestwo, ludu posiadającego państwo, Słowianie zaś żyli zawsze tylko w stanie osad rozproszonych. Ich właściwa historia zaczyna się z chrześcijaństwem. (…) Umysł tego ludu – ciągnął poeta – nie był powołany do pracy nad dociekaniem zagadnień, które dla niego nie istniały. Religia ich pozostawała w stanie wierzeń jedynie. Posiadali wierzenia religijne, nie mieli słowa religijnego, słowa, które głosi prawdy wyższego rzędu, a które wywodzone bywa z natchnienia sił nadprzyrodzonych. Dlatego lud ten nie mógł się skupić około jednego słowa i nigdy nie można go było popchnąć w jakimś kierunku, na przykład do wypraw wojennych, do osiągnięcia jakiegoś rozległego a tajemniczego celu. Oto jedna z przyczyn, dla których Słowianie nigdy nie byli zdobywcami, a nawet w okresie przed przyjęciem chrześcijaństwa nigdy nie byli plemieniem wojennym…”.
W tej ostatniej kwestii nasz narodowy poeta mylił się bardzo, gdyż w rzemiośle i przedsięwzięciach wojennych Słowianie na początku swej europejskiej kariery, a także później, radzili sobie nie gorzej niż inne nacje, a często je na tym polu przewyższali. Wbrew też licznym przekazom starożytnym i nowożytnym Słowianie nie byli bynajmniej narodem biernym i uległym, raczej przypisać im można przebiegłość, umiejętność kamuflażu, udawanie prostactwa. Pod tą maską zaś krył się lud znający własne niedostatki wynikające z długiego bytowania na marginesie cywilizacji, pośród zapadłych puszcz i bagien, ale równocześnie lud o wielkim apetycie na lepsze życie i sukcesy. Dlatego równocześnie, dla zmylenia przeciwników, raz paradowali z gęślami i opowiadali, że są uosobieniem łagodności, innym razem przemieniali się w niosące pożogę i mord zastępy wojowników chciwych łupów, niewolników i ziemi.
Z drugiej jednak strony nie ulega wątpliwości, że pod wieloma względami się różnili od innych europejskich ludów, tak jak i my – ich potomkowie – nadal się różnimy. Tkwi w nas owo tajemnicze dziedzictwo czasów odległych i prastarych, gdy w ukryciu przed światem kształtowała się słowiańska forma i sprężała moc. Odrębność ta to nasz największy i najbardziej ekscytujący spadek i majątek otrzymany od przodków, dziedzictwo, które stanowi o naszej oryginalności i niepowtarzalności, najwartościowszy wkład do europejskiej skarbnicy. Jakie były jego początki, co zadecydowało o jego kształcie, wartości i niepowtarzalności – oto temat tej książki. Fascynacje obcą cywilizacją nie przyniosły bowiem Słowianom jedynie zysków i awansów, pozbawiły ich rodzimej, plemiennej tożsamości mocy. Bo jak napisał inny ówczesny miłośnik słowiańskich starożytności Zorian Dołęga Chodakowski (1784-1825): „Nie jesteśmy sobą, zamordowano nam rodziców, zamieniono nazwiska, wymazano pamięć, skazano na cudzość”. Czas więc odnaleźć utracone dziedzictwo.KOCHANKOWIE WIELKIEJ NIEDŹWIEDZICY
Najdawniejsze niepewne i zdawkowe informacje o Słowianach pojawiają się w dziełach greckich autorów w połowie I tysiąclecia p.n.e. Są to wiadomości niepotwierdzone, pozbawione konkretów, często fantastyczne. Jest też oczywiste, że żaden z tych pisarzy nigdy nie dotarł do terenów zamieszkanych przez naszych przodków, nie widział na własne oczy Słowianina ani też nie rozmawiał z kimś, kto mógł odbyć podróż do słowiańskich krain. Co więcej, nie znali nawet nazwy, pod którą występować mogli nasi przodkowie, dlatego my możemy jedynie domniemywać o stanie ich wiedzy. Dopiero Herodot z Halikarnasu, grecki historyk żyjący w V wieku p.n.e., nazywany ojcem historiografii europejskiej, w swych Dziejach dostarczył bardziej precyzyjnych informacji na ten temat. Zbierał je osobiście w greckich koloniach rozrzuconych wzdłuż północnych wybrzeży Morza Czarnego, gdzie zamieszkiwali jego pobratymcy odbywający dalekie wyprawy handlowe na północ, na tereny Scytii. Powiada więc, że północna granica tej krainy położona jest o dwadzieścia dni drogi (ok. 800 km) na północ od Morza Czarnego, a rejon ten zamieszkiwać mają Scytowie Oracze, którzy w przeciwieństwie do swych pobratymców zamieszkujących stepy nadczarnomorskie, trudniących się hodowlą i nazywanych Scytami Królewskimi, utrzymują się z rolnictwa, do czego skłania ich przede wszystkim lesisty charakter ich kraju.
Scytowie ci, według Herodota, sąsiadować mają na północy z Agatyrsami, którzy są: „Nader zniewieściałymi ludźmi i szczególnie kochają się w noszeniu złotych ozdób, a posiadane kobiety traktują jako rzecz wspólną, aby być sobie nawzajem braćmi i wskutek tego nie żywić do siebie wzajemnie nienawiści i wrogości”. Ich sąsiadami są Neurowie, którzy: „Obyczaje mają scytyjskie, ale na jedno pokolenie przed wyprawą Dariusza musieli opuścić swój kraj z powodu żmij. Ziemia ich bowiem wydawała mnóstwo żmij, a jeszcze więcej przychodziło ich z północnych pustkowi, czym udręczeni przenieśli się pomiędzy Budynów, porzucając własny kraj”. Zakończona niepowodzeniem wyprawa króla perskiego Dariusza na Scytów odbyła się w 514 roku p.n.e, zaś kraj Budynów położony był na dalekiej północy i „cały porosły lasami rozmaitymi. W najgęstszym zaś ostępie znajdowało się jezioro wielkie i rozległe, otoczone moczarami i trzcinami naokoło. W nim tubylcy łowią wydry i bobry, i inne zwierzęta o czworograniastym pysku, których futrem obszywa się kożuchy i których jądra użyteczne są przy leczeniu macicy”. O Budynach podaje jeszcze Herodot, że „są jedynymi w tych stronach ludźmi, którzy jedzą szyszki”, zaś Neurowie jego zdaniem „muszą być czarownikami, bo zarówno Scytowie, jak i Grecy osiadli w Scytii opowiadają, że raz do roku każdy Neuryjczyk zamienia się w wilka na parę dni, aby potem na powrót przyjąć ludzką postać”.
Pomimo ogólności i elementów fantastycznych relacja Herodota uznawana jest przez badaczy za źródło wiarygodne, umożliwiające odtworzenie starożytnej lokalizacji wspomnianych ludów na terenie dzisiejszej Ukrainy i Białorusi. W wyniku trwających już ponad dwa stulecia dyskusji dziś większość uczonych zgadza się, że Neurowie zamieszkiwali leśno-łąkowe obszary dzisiejszego Wołynia i nękani przez plagę żmij wywędrowali stamtąd do lesisto-bagiennej krainy Budynów, czyli prawdopodobnie na teren dzisiejszego Polesia. Sąsiadujący z Budynami Androfagowie, czyli Ludożercy (gr. antkrofagos – zjadacz ludzkiego mięsa), o których Herodot wie tylko, że jest to „plemię odrębne i bynajmniej niescytyjskie”, mieszkali zapewne nad górnym Dnieprem, zaś przebywający jeszcze dalej na wschód Melanchlajnowie – Czarnopłaszczowcy (gr. melas – czarny, chlajne – płaszcz), również „plemię niescytyjskie”, zajmowali teren nad górnym Donem. Dalej na północ rozciągała się już tylko bezludna śnieżna pustynia, którą starożytni Grecy nazywali, w nawiązaniu do znanego gwiazdozbioru, krainą Wielkiej Niedźwiedzicy. Niedźwiedź to po grecku arktos, stąd nazwa dzisiejszej Arktyki – krainy polarnych niedźwiedzi.
Rzymianin Pliniusz Starszy (23-79 n.e.) w Historii naturalnej, będącej podsumowaniem wiedzy przyrodniczej antyku również w zakresie geografii, dorzucił nieco nowych informacji o interesujących nas obszarach. On także wymienia Neurów, Budynów, Androfagów i Agatyrsów „o granatowych włosach” oraz trudniących się myślistwem Tyssagetów. „Stamtąd – czytamy w relacji Pliniusza – blisko już do gór Ripejskich i krainy zwanej Pteroforos, biorącej swą nazwę od ciągłych opadów śnieżnych na podobieństwo ptasich piór. Kraina ta przeklęta jest przez bogów, pogrążona w gęstych mgłach i wiecznie ściśnięta lodem, jest siedzibą mroźnego wiatru Akwilona. Poza tymi górami, na północ od Akwilona, mieszka lud szczęśliwy – jeśli chcemy dać temu wiarę – zwany Hiperborejczykami. Tam też rozpoczynać i kończyć mają się drogi gwiazd, słońce zaś świeci tam przez pół roku i jeden dzień, a w pozostałe dni panuje mrok. Kraina to słoneczna, o doskonałym klimacie, wolna od wszelkich szkodliwych wiatrów. Za domy służą tym ludom świetliste gaje, bogom oddają cześć każdy z osobna, nie znają kłótni ani chorób. Śmierci szukają sami, gdy syci są już życia, i skaczą wtedy z pewnej skały do morza, który to rodzaj śmierci uchodzi za najszczęśliwszy”.
Hiperborejczycy bez wątpienia najbardziej fascynowali starożytnych Greków, już choćby z tego powodu, że mieszkali w krainie mroźnej i mrocznej, w której niedające ciepła słońce świeci o północy, będącej symbolem śmierci i przeciwieństwem słodkiej Hellady. Aby tam przetrwać, musieli dysponować ogromną mocą, byli więc potężnymi czarownikami, nadludźmi, nauczycielami ludzkości.
Nic więcej starożytni pisarze nie wiedzą o terenach położonych na północ od ich kolonii i portów nad brzegami Gościnnego Morza. Pliniusz wspomina jeszcze o żyjących na zachód od Neurów potężnych Wenetach, którzy zamieszkiwać mają nad Vistulą (Wisłą) uważaną w geografii starożytnej za ważną rzekę graniczną, oddzielającą barbarzyńską Germanię od Scytii europejskiej, czyli używając współczesnych kategorii, Europę Zachodnią od Europy Wschodniej. Czy jednak pośród tych – mających często mityczne przymioty – ludów, opisanych zdawkowo, obdarzonych nierzadko cechami fantastycznymi, odnajdować można naszych starożytnych przodków?GŁOŚNY DEBIUT
Archeolodzy i historycy odpowiadają twierdząco na to pytanie, choć różne proponują identyfikacje. Jedni wskazują na mieszkających na Polesiu Neurów nękanych przez plagę wężów, przemieniających się w wilki, dysponujących więc archaiczną, odwieczną mocą szamańską, okrutnych i tajemniczych. Inni dowodzą, że Słowianie to lud od najdawniejszych czasów mieszkający nad Wisłą i Odrą, to znani z rzymskich relacji Wenetowie, którzy w kronikach średniowiecznych odnajdują się jako Wenedowie. Lud potężny, którego nie można jednoznacznie ocenić. Żyli – jak donosił w I wieku n.e w Germanii Tacyt – z grabieży swych sąsiadów, ale równocześnie byli łagodni, pasjonowali się grą na cytrze. „Są oni na ogół brudni i ubodzy – powiada Tacyt – a dostojnicy ich apatyczni, wiele też obyczajów przejęli od Sarmatów; albowiem w swych wyprawach łupieskich przebiegają wszystkie lasy i góry, jakie wznoszą się między Peucynami (Germanami – Z.S.) i Fennami (Finami – Z.S.). Raczej należy ich jednak do Germanów zaliczyć, ponieważ budują stałe domy, noszą tarcze, lubują się w pieszych marszach i chyżości – a wszystko to odmienne jest u Sarmatów, którzy spędzają życie na wozie i na koniu”. Jeśli rzeczywiście byliby to nasi najdawniejsi przodkowie – zarówno w pierwszej, jak i drugiej wersji – to ich pasje i przypadłości wiele tłumaczą z późniejszych losów i upodobań narodów słowiańskich. Okrucieństwo i łagodność – odwieczna zagadka słowiańskiej duszy – tam właśnie u zarania dziejów znajduje źródło i wytłumaczenie. Gdyby tylko starożytni pisarze naprawdę wiedzieli, o kim piszą.
Pierwsze bowiem pewne informacje o Słowianach pochodzą dopiero z połowy VI wieku, kiedy to Jordanes, historyk rzymski, napisał Pochodzenie i dzieje Gotów. Sam zromanizowany Got, opisując największą w historii przygodę ludów germańskich, która im się przydarzyła w epoce wędrówek ludów, spostrzega też ich rywali z powodzeniem konkurujących o dogodne miejsce w uczcie na gruzach rzymskiego cesarstwa. Obok groźnych azjatyckich koczowników uwagę jego zwraca również wielki lud Wenetów podzielony już wtedy na dwa odłamy – Sklawinów i Antów. Pierwsi zamieszkiwać mieli tereny wzdłuż północnego łuku Karpat, od Małopolski przez Ruś Czerwoną, Podole aż do ujścia Dunaju. „Ci w miejsce miast – powiada Jordanes – mają błota i lasy. Antowie zaś, którzy są z nich najdzielniejsi, rozciągają się od Danastru (Dniestru), w tym miejscu, gdzie wygina się Pontus (Morze Czarne), aż do Danapru (Dniepru), które to obie rzeki odległe są od siebie o wiele dni drogi”.
To owi Wenetowie w 517 roku wtargnęli na obszar cesarstwa bizantyjskiego, przepłynęli Dunaj i zajęli Trację. Cesarze przez dziesięciolecia walczyć będą ze zmiennym szczęściem o odzyskanie tej bogatej prowincji, a Jordanes, który w 551 roku kończył swe dzieło w jednym z klasztorów położonych w okolicach Thesalonik (Salonik), z niepokojem nasłuchiwać będzie wieści z północy. Słowianie budzili bowiem postrach liczebnością i okrucieństwem, dlatego Jordanes nie omieszkał z dumą zauważyć, że dwa stulecia wcześniej Antowie i Sklawinowie słuchali rozkazów wielkiego gockiego króla Hermanaryka. A wyzwolili się z tej zależności dopiero po wielkiej klęsce zadanej Gotom i sąsiadującym z nimi Alanom przez okrutnych Hunów. Hermanaryk popełnił wówczas samobójstwo, jego państwo rozpadło się, a Goci schronili się na terenie rzymskiej jeszcze wówczas Dacji. Następca Hermanaryka, Winitar, próbował odbudować zwierzchnictwo nad Słowianami i, jak pisze Jordanes, „ruszył z wojskiem na ziemię Antów i choć poniósł klęskę w pierwszym z nimi starciu, następnie energicznie sobie poczynał i króla ich, nazwiskiem Boz, z jego synami i siedemdziesięciu naczelnikami przybił na krzyż dla postrachu”. W sprawę szybko wdali się Hunowie i obawiając się wzrostu potęgi Gotów, rozbili ich wojsko, a Winitara zamordowali. Działo się to około 380 roku.
Od tego więc czasu nasi przodkowie musieli się wiele nauczyć, również w okrutnym rzemiośle wojennym, o czym przekonuje nas inny ważny dla wczesnych dziejów Słowian historyk – Prokopiusz z Cezarei (490-560), autor obszernej Historii wojen opowiadającej o militarnych sukcesach i niepowodzeniach cesarzy wschodniorzymskich, osobisty doradca Belizariusza podczas afrykańskiej kampanii. „Zdarzyło się – powiada – że w roku 550 zebrało się wojsko Sklawinów nie większe niż około trzech tysięcy ludzi i przeszedłszy bez przeszkód rzekę Ister (Dunaj), podzieliło się na dwie części. Jedna wataha miała tysiąc osiemset ludzi, druga resztę. Komendanci załóg rzymskich (czyli bizantyjskich) w Illirii i Tracji starli się z jedną i drugą, a choć oddaliły się od siebie, ponieśli wbrew oczekiwaniu klęskę i część padła na miejscu, a inni znaleźli ratunek w bezładnej ucieczce. Skoro więc taki los spotkał wszystkie komendy z rąk o wiele mniej licznych barbarzyńców, jedna z ich watah starła się z Asbadosem, który należał do gwardii przybocznej cesarza Justyniana i dowodził licznym i doborowym oddziałem konnicy. Lecz i ich także Sklawinowie zmusili do ucieczki i haniebnie pierzchających wycięli (…). Następnie łupieżcy zdobyli nadmorskie miasto Toperos, mężczyzn w liczbie dwudziestu pięciu tysięcy zaraz wymordowali, zrabowali wszystko, a dzieci i kobiety zagarnęli w niewolę. Poprzednio zaś nie oszczędzali nikogo w ogóle, mordowali bez różnicy płci i wieku, tak że wszystkie ziemie illiryjskie i trackie pełne były trupów przeważnie niepogrzebanych”.
Równocześnie uchodząc w oczach bizantyjskich autorów za wielkich okrutników, Słowianie przez tych samych uważani są za ludzi niezwykle łagodnych i pokojowo usposobionych. Opinia ta to jedna z wielu tajemnic otaczających pierwszy akt słowiańskiego debiutu na historycznej scenie. Oto bowiem Teofylaktos Simokattes (VII w. n.e.), opisując liczne przypadki zmagań Bizancjum z barbarzyńcami, najpierw tak jak inni kronikarze lamentuje nad okrucieństwami „stad Sklawinów srodze trapiących terytoria trackie”, a następnie, jak gdyby pisał o całkowicie innych ludziach, przechodzi do relacji zdarzenia, którego był zapewne świadkiem w 595 roku: „Następnego dnia trzej ludzie pochodzenia sklawińskiego, niemający przy sobie żadnego żelaza ani sprzętu bojowego, schwytani zostali przez gwardzistów cesarskich; nieśli jedynie kitary, a niczego poza tym nie mieli ze sobą. Cesarz (Maurycy – Z.S.) wypytał ich, z jakiego plemienia pochodzą, gdzie mają swoje siedziby i dlaczego znaleźli się na terytorium rzymskim. Oni zaś odparli, że pochodzą ze szczepu Sklawinów, mieszkają nad brzegami Oceanu Zachodniego (czyli Oceanu Atlantyckiego, którego morzem jest Bałtyk, skąd zapewne przybyli – Z.S.) i że kagan awarski aż tam wysłał posłów dla zgromadzenia sił zbrojnych, a przywódcom licznych szczepów ofiarował liczne dary. Oni zaś, wziąwszy dary, odmówili mu pomocy zbrojnej, twierdząc, że odstraszają ich przestrzenie do przebycia, a do kagana wysłali ich właśnie, obecnie schwytanych, z wymówką, że sami drogę tę odbywać musieli piętnaście miesięcy. Kagan jednak, zapominając o prawach przysługujących posłom, postanowił nie pozwolić im na powrót. A oni zasłyszawszy o narodzie rzymskim, niezmiernie ponoć sławnym z bogactw i życzliwości wobec każdego człowieka, skorzystali z odpowiedniej chwili i przedostali się do Tracji. Noszą zaś kitary, ponieważ nie są przyzwyczajeni odziewać się w zbroje, bo ich ziemia nie zna żelaza i dlatego pozwala im żyć w spokoju i bez waśni. Grają na lirach, ponieważ nie umieją dąć w surmy bojowe, a ludziom, którzy nigdy nie słyszeli o wojnie, zbyteczne są oczywiście surowsze rodzaje muzyki. Cesarz tedy z wielkim zajęciem słuchał opowiadań o tym plemieniu, ugościł łaskawie tych przybyszów z krajów barbarzyńskich, a nadziwiwszy się ich wzrostowi i wspaniałej budowie, wyprawił ich do Herakles”.
Marian Plezia, tłumacz i komentator greckich i łacińskich źródeł do najdawniejszych dziejów Słowian, tekst ten opatrzył uwagą: „Trzeba dodać, że starożytni lubili ludy na północy przedstawiać w idealnych barwach, a Teofylaktos zna jeszcze tradycje historiografii starożytnej”. Sugeruje więc, że całkowita odmiana dobrze znanych nad Bosforem krwawych barbarzyńców w łagodnych miłośników pokoju jest dalszym ciągiem stworzonej już w VI wieku p.n.e. przez Hekatajosa z Miletu, rozpowszechnionej później przez Herodota i Pliniusza, bajkowej opowieści o dalekiej północnej krainie Wielkiej Niedźwiedzicy i mieszkających tam pod chłodnym boreaszem szczęśliwych ludach nieznających głodu, wojen i chorób. Mogło być jednak inaczej i już wówczas w charakterze Słowian łączyły się w sposób zagadkowy i zgoła niezrozumiały dla postronnych skrajnie przeciwstawne właściwości: nieokiełznane okrucieństwo i ckliwa łagodność, zamiłowanie do mordu i wylewna gościnność, chęć do zwady i upodobanie do sielanki. Szczególnie obecne jest to i dziś jeszcze wśród Słowian wschodnich i południowych, którzy z racji swej historii, a także wyznawanego prawosławia, nie ulegając wpływom unifikacyjnym cywilizacji Zachodu, zachowali najwięcej z pierwotnej i tajemniczej mocy słowiańskiej. Wydarzenia rewolucji bolszewickiej i epoka stalinizmu w Rosji oraz niedawna woj na bałkańska po rozpadzie Jugosławii po raz kolejny ujawniły tę mroczną zagadkę słowiańskiej duszy, jej dwoistość i skrajność, łagodność i groźną podstępność. Astolphe de Custine, francuski podróżnik, autor głośnych listów zebranych w tomach Rosja 1839, zauważył, że: „XIX-wieczna cywilizacja rosyjska jest jeszcze tak bliska swych źródeł, że przypomina barbarzyństwo”. Wtórował mu żyjący współcześnie Cyprian Norwid, który w liście do Bronisława Zalewskiego odpowiadał w ten sposób na jego zapytanie, czy Moskale gnębiący Polaków i inne ludy słowiańskie to również bracia Słowianie: „Jużci oni są Słowianie i dali tego dowód od początku; 1. bo się sami rządzić nie umieli i wezwali Waregów; 2. bo się upijają – łatwo i ściskają się i płaczą – łatwo; 3. bo nic oryginalnego sami od siebie postawić i wywieść nie umieją bez zuchwalstwa i naśladowania”. Tę samą myśl, choć już w pogardliwym stylu, zwykł wyrażać król Prus (1740-1786) Fryderyk Wielki, inicjator rozbiorów Rzeczypospolitej, nazywając Polaków „Irokezami Europy”, czyli ludźmi zapóźnionymi w cywilizacyjnym rozwoju. Równocześnie jednak w tym samym czasie Johann G. Herder (1744-1803), jeden z niewielu ówczesnych niemieckich intelektualistów odnoszących się życzliwie do Słowian (drugim był Fryderyk Nietzsche głoszący swój polski rodowód), tę samą właściwość obrócić potrafił w zaletę, równocześnie dając trafne wytłumaczenie wielkiej słowiańskiej kariery u progu średniowiecza. W Myślach oflozofii dziejów napisał: „Ludy słowiańskie zajmują większą przestrzeń na Ziemi niż w dziejach między innymi także i dlatego, że żyły w większej odległości od Rzymian. (…) Byli uczynni, gościnni aż do rozrzutności, byli miłośnikami wiejskiej swobody, ale przy tym ulegli i posłuszni, byli wrogami rabunku i grabieży. (…) Ich handel nad Bałtykiem zniszczyli północni Germanie; Duńczycy zburzyli Winetę, a słowiańskie niedobitki w Niemczech każą nam myśleć o tym, co Hiszpanie uczynili z Peruwiańczykami”. Tajemnica słowiańskiej duszy przychodzi więc z przeszłości i szukać należy jej w miejscach, w których słowiańskość rodziła się i umacniała.ZAGUBIONA PRAKOLEBKA
Narody jak ludzie mają swe okresy dziecięctwa i tak jak oni właśnie wówczas kształtują swe charaktery. Istotną rolę w tym procesie odgrywa zarówno środowisko, w którym zachodzi, jak i wpływ zaangażowanych nauczycieli. W przypadku narodów, które jak Słowianie późno pojawiły się na historycznej arenie, wpływ naturalnego środowiska na ich charakter jest szczególnie duży, przypuszczać bowiem można, że właśnie ono było najważniejszym partnerem i nauczycielem w trudnej szkole dojrzewania. To w jego wpływie na ludzi poszukiwać należy owej tajemnicy dwoistości słowiańskiej duszy. Gdzie więc kształtował się nasz niepowtarzalny, słowiański duch, gdzie sprężała się nasza moc przed wielkim skokiem w nieznane? Gdzie leżała owa prasłowiańska kolebka, ziemia surowa czy też mlekiem i miodem płynąca, Święta Matka i Wielka Nauczycielka?
Odpowiedź tylko pozornie wydaje się oczywista. Lud, który dziś zamieszkuje połowę Europy, nie mógł przecież przybyć z jakiegoś nieważnego zaścianka, nie mógł dojrzewać gdzieś w ostępach i na peryferiach. Ktoś ze starożytnych kupców, awanturników czy kronikarzy musiał go dostrzec, wspomnieć i opisać, powiedzieć współczesnym i tym, co nadejdą, o wielkim narodzie, który czeka na swój czas. A jednak nic takiego się nie zdarzyło, starożytni pisarze nie wspominają kompetentnie i wiarygodnie o Słowianach. A oznacza to, że nie mieli na ich temat żadnej pewnej wiadomości, ani bezpośredniej, dostarczonej przez kupców, szpiegów, podróżników i wojskowych, ani nawet pośredniej, zasłyszanej, plotkarskiej, fantastycznej. Późniejsze badania językoznawcze wykazały również, że, w przeciwieństwie do języków germańskich, w językach Słowian przed przyjęciem przez nich chrześcijaństwa nie ma zapożyczeń z greki i łaciny, co oznacza brak wzajemnych, nawet sporadycznych, kontaktów. Również archaiczne nazwy geograficzne na terenie Europy Środkowej wymieniane przez starożytnych autorów mają wyłącznie charakter niesłowiański. Dotyczy to także najcenniejszej dla antycznych cywilizacji kopaliny pochodzącej z tych ziem – bursztynu. Słowianie nie mają bowiem jego własnej nazwy, słowo jantar jest pochodzenia bałtyckiego, a bursztyn -bernstein, czyli według zdroworozsądkowej etymologii „palący się kamień”, to nazwa zapożyczona od Germanów. Obydwie wskazują, kto miał w starożytności dostęp do nadbałtyckich pokładów tego skarbu.
Świadczy to, że w owych czasach, aż do upadku zachodniego cesarstwa rzymskiego, Słowianie zamieszkiwali daleko od strefy wpływów i zainteresowań Rzymian. A wpływy te sięgały również nad Wisłę, gdzie za panowania Cezara dotarł, i to aż do jej ujścia, nieznany z imienia kupiec i szpieg, który dostarczył do Rzymu kilkaset kilogramów bursztynu, cenionego tam na równi ze złotem. Dwa stulecia później za panowania cesarza filozofa, Marka Aureliusza, rzymskie legiony stacjonowały na Morawach, a na górze zamkowej w Trenczynie do dziś widnieje inskrypcja potwierdzająca tę obecność. Z Trenczyna przez Bramę Morawską do Małopolski droga stała otworem, możliwości kontaktów były więc nieograniczone. A jednak pośród licznych ludów zamieszkujących na północ od cesarstwa rzymskiego, które wymieniają rzymscy autorzy, poczynając od sławnego geografa Klaudiusza Ptolemeusza żyjącego w II wieku p.n.e., na Pliniuszu i Tacycie z I wieku p.n.e. kończąc, nie ma ludu, który można by bez wątpliwości i naukowych zastrzeżeń identyfikować ze Słowianami.
Dlatego pierwsi badacze słowiańskich starożytności, poszukiwacze zagubionej prakolebki z dużą ostrożnością zbliżali się do tego tematu, pamiętając, jak niewiele konkretnej wiedzy historycznej przekazali im starożytni pisarze. Jerzy Samuel Bandtkie, jeden z pierwszych w naszym kraju nowoczesnych i krytycznych dziejopisów, w wydanych w 1820 roku Dziejach Królestwa Polskiego dzieli się z czytelnikiem nadmiernym, jak miało się okazać, pesymizmem: „Niedocieczoną także jest i będzie rzeczą, jak dawno, kiedy, gdzie najpierwey Słowianie w Europie osiedli:
bo że z początku i nawet w VI wieku błędne (wędrowne – Z.S.) prowadzili życie, na to zgadzają się powszechne powieści narodowe i obce podania (…), tak więc przyjęto za prawdę powszechną, że pod czas wędrówki powszechney narodów w roku 550 Słowianie do Europy weszli, a dawniey w Azyi gdzieś mieszkali”. Ale przecież nauka powstała po to, aby badać nieznane, kołatać do zamkniętych drzwi, zgłębiać tajemnice nawet za cenę nieuchronnych błędów i potknięć. Dlatego już cztery lata po wyznaniu Bandtkiego jego kolega z warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, Wawrzyniec Surowiecki, w cytowanej już rozprawie podjął śmiałą próbę identyfikacji naszych przodków pośród ludów wymienianych przez starożytnych pisarzy. Uznał, że Słowianie skrywają się pod nazwą licznego i potężnego ludu, który po raz pierwszy wymienia w Geografii Klaudiusz Ptolemeusz. Lud ten to Wenedowie, których siedziby geograf ów umieścił na pograniczu starożytnej Germanii i Scytii. Rzeką oddzielającą te krainy była według niego Vistula, identyfikowana z Wisłą. Dwa stulecia później liczny i silny lud Wenedów wymieniają także pisarze rzymscy – Pliniusz Starszy i Tacyt – i umieszczają go na południe od Bałtyku i na wschód od Germanów, czyli w przybliżeniu na terenie ziem obecnej Polski. Dlatego też autor pierwszego polskiego dzieła dotyczącego pochodzenia Słowian uznał się za upoważnionego do identyfikacji „Słowian Wenedyjskich” i podania ich pierwotnej lokalizacji: „Od wschodnich brzegów Wisły ku północy, aż do źródeł Dniepru i Wołgi, przypierając do części Bałtyku zwaney od jego imienia odnogą Wenedyiską”. Równocześnie jednak zaznacza: „Ponieważ Wenedy naymniey znani byli dawnym pisarzom, przeto mało nam zostawili wiadomości o posadach i imionach osobnych ich pokoleń”.
Pomimo tych zastrzeżeń identyfikacja Słowian z Wenedami i hipoteza słowiańskiej prakolebki nad Wisłą zakorzeniła się w polskiej, a także środkowoeuropejskiej nauce na ponad półtora stulecia. W tym czasie wątły przekaz autorów starożytnych obudowany został niezliczoną liczbą argumentów dostarczanych przez dynamicznie rozwijające się dyscypliny naukowe – archeologię, językoznawstwo i antropologię fizyczną. One to wspólnie wzniosły gmach słowiańskiej etnogenezy (gr. etknos – lud, genesis – pochodzenie) na ziemiach Polski. Archeolodzy rozkopali setki osad, grodów i cmentarzysk, odnaleźli tysiące grobów, garnków i narzędzi, językoznawcy zebrali najstarsze zabytki onomastyczne: nazwy gór i rzek, antropolodzy zbadali kości dawnych mieszkańców naszych ziem pochodzące z wykopalisk i porównali je z budową anatomiczną współczesnych Słowian. Po zsumowaniu wyników tych badań doszli do wniosku, że ród słowiański powstał i kształtował się, przed swym wielkim rozejściem, właśnie pomiędzy Odrą i Wisłą. Nasi przodkowie zamieszkiwać mieli tam już od początku II tysiąclecia p.n.e., kiedy to wyodrębnili się z wielkiej rodziny ludów indoeuropejskich. Za imponujący przykład cywilizacyjnego zaawansowania naszych prasłowiańskich przodków uznano doskonale zachowane w wilgotnym torfie relikty osiedla obronnego w Biskupinie, pochodzące z końcowej fazy (powstało w 737 r. p.n.e.) kultury łużyckiej. Ta ostatnia istniała blisko tysiąc lat (XIII-IV w. p.n.e.), zajmowała obszar od Łaby po Bug i ogłoszona została pramatką wszystkich późniejszych słowiańskich kultur. Według Józefa Kostrzewskiego (1885-1969), wybitnego archeologa i odkrywcy Biskupina, zrodzona w epoce brązu (1800-700 p.n.e.) kultura prasłowiańska trwała i nieprzerwanie rozwijała się na naszych ziemiach aż do czasów średniowiecza, a wraz z nią żyć mieli na tych terenach także nieprzerwanie jej słowiańscy twórcy.
Koncepcja ta, szczególnie popularna w okresie międzywojennym, napotkała jednak wówczas opór uczonych niemieckich, którzy dowodzili, że Słowianie przybyli na ziemie nad Odrą i Wisłą dopiero w drugiej połowie V wieku n.e., wcześniej zaś mieszkać mieli tam Illirowie, Celtowie, a przede wszystkim, od II wieku p.n.e., Germanie. Wyniknął więc spór i choć obydwie strony posługiwały się w nim tymi samymi argumentami archeologicznymi i tą samą metodą stawiającą znak równości pomiędzy zbiorami wykopanych z ziemi przedmiotów pochodzących ze zwartego obszaru i jednolitej sekwencji czasowej oraz konkretnymi historycznymi ludami, to nie tylko ich wnioski były przeciwstawne, ale też postawy obydwu środowisk stały się wrogie, sama dyskusja zaś rychło opuściła poziom naukowej bezstronności i nabrała cech zażartego sporu politycznego.
Przyczyną tego była nie tyle błędna, jak się miało później okazać, metoda badawcza – nazywana metodą archeologii osadniczej – ile wnioski, do których doprowadziła. Według jej twórcy Gustafa Kossinny, niemieckiego prahistoryka, im dłuższa zasiedziałość jakiegoś ludu na określonym obszarze, tym większe historyczne prawa współczesnych jego spadkobierców do tego terytorium. Nawet gdyby w wyniku dziejowych przypadków zajmowali je obecnie przedstawiciele innych nacji. W sytuacji gdy z jednej strony odrodzone po stuletniej niewoli państwo słowiańskich Polaków z trudem odbudowywało tożsamość, a z drugiej pomniejszone o znaczne obszary kajzerowskie Niemcy dochodziły do siebie po klęsce I wojny światowej, ten rodzaj pseudonaukowych dowodów musiał stać się zarzewiem konfliktu, który rychło przysłonił naukową rzeczowość i bezstronność. Po dojściu do władzy Hitlera w myśl jego rasistowskiej ideologii Słowianie zaliczeni zostali do rasy niewolników. Rzeczowa dyskusja o zasiedleniu Europy Środkowej w starożytności stała się niemożliwa na gruncie nauki, rozgorzała natomiast na łamach prasy i w manifestach publicystycznych. Po polskiej stronie jej zwieńczeniem i zamknięciem tuż przed wybuchem wojny była obszerna praca Józefa Kisielewskiego Ziemia gromadzi prochy, wydana w lipcu 1939 roku, dedykowana – nomen omen – „żołnierzowi polskiemu”.
Po zakończeniu wojny, gdy do Polski przyłączone zostały ziemie nad Odrą i Bałtykiem, dorobek przedwojennych sporów przydał się do zbudowania teorii o ich odwiecznej słowiańskości. Niemieccy polemiści poddani zostali denazyfikacji i zamilkli, ale nauki historyczne, szczególnie archeologia, rozwijały się nadal, aż przyszedł czas na rzeczową wymianę poglądów. W Polsce mogła w pełni nastąpić dopiero po zmianie ustroju w 1989 roku, gdyż do tego czasu obowiązywał zapis cenzury zakazujący publikacji poglądów kwestionujących „odwieczną” obecność Słowian nad Odrą i Wisłą. Uczeni mogli co najwyżej spierać się na ten temat podczas naukowych spotkań lub publikować niskonakładowe broszury, przeznaczone dla wąskiego grona odbiorców. Jedno z takich wydawnictw ogłosił w 1979 roku nieżyjący już krakowski archeolog Kazimierz Godłowski. Była to rozprawa Z badań nad rozprzestrzenieniem Słowian w V-VU wieku n.e. dowodząca, że miejsce krystalizacji słowiańskiej kultury i języka znajdowało się w dorzeczu górnego i środkowego Dniepru, na obszarze leżącym dziś na pograniczu Białorusi i Ukrainy, skąd dopiero w okresie wędrówek ludów Słowianie wyruszyli na zachód i południe.
Jako prasłowiańską Godłowski zidentyfikował rozwijającą się na wymienionym obszarze, w okresie od II wieku p.n.e. do II wieku n.e., archeologiczną kulturę zarubiniecką, biorącą nazwę od osady w Zarubińcach nad środkowym Dnieprem. Zabytki tej kultury – domy, narzędzia, groby – wykazują wyraźne podobieństwo do wytworów kultur niewątpliwie już słowiańskich zajmujących, poczynając od VI wieku n.e., ogromny obszar aż po Łabę, Alpy i Peloponez. Równocześnie, jak twierdzi Godłowski, zabytki te różnią się zdecydowanie od zasadniczych składników kultury materialnej ludów zamieszkujących ziemie naszego kraju w okresie lateńskim (IV-I w. p.n.e.) i rzymskim (I-IV w. n.e.) epoki żelaza. Uderzająca jest też prostota i ubogość prasłowiańskiej kultury zarubinieckiej w porównaniu ze współczesnymi jej, występującymi na naszych ziemiach, kulturami przeworską i wielbarską. Pod względem produkcji garncarskiej czy metalurgicznej Słowianie osiągnąć mieli ich poziom zaawansowania dopiero w IX wieku i to głównie dzięki zetknięciu z wysoko cywilizowanymi ludami z terenów prowincji dawnego imperium rzymskiego. Według Godłowskiego o odmienności prasłowiańskiej kultury ukształtowanej nad górnym i środkowym Dnieprem decydował zresztą nie tyle określony zestaw przewodnich typów zabytków ruchomych, ile ogólny model i funkcjonowanie tej kultury, określony typ stosunków gospodarczo-społecznych, osadnictwa, obyczajowości i wierzeń.
Hipoteza Godłowskiego jest obecnie najlepiej udokumentowaną teorią wyjaśniającą miejsce i okres kształtowania się Słowiańszczyzny. Pomimo to nadal nie brakuje koncepcji proponujących jej lokalizację w innych, często egzotycznych i nieprawdopodobnych miejscach. Celują w tym szczególnie badacze rosyjscy, jakby byli niezadowoleni z tego, że Wielkorusinom, twórcom wielkiego imperium rozciągającego się aż po Pacyfik, w procesie powstawania Słowiańszczyzny przypaść miała rola peryferyjna. Wprawdzie już pierwszy ruski kronikarz Nestor w kronice zwanej Powieścią minionych lat dowodził, powołując się na Biblię, że Słowianie jako potomkowie Jafeta, syna Noego, osiedli po potopie „nad Dunajem, gdzie teraz ziemia węgierska i bułgarska”, tym samym akceptując peryferyczność słowiańskiej prakolebki, ale w późniejszych wiekach koncepcja ta podana została w wątpliwość. Swoistym natomiast powrotem do owej nadprzyrodzonej sankcji, wskazującej Słowianom miejsce pierwotnego osiedlenia i czyniącej ich narodem pod specjalną opieką sił wyższych, jest żywa obecnie wśród rosyjskich archeologów teoria północnego pochodzenia Wielkorusinów, czyli współczesnych Rosjan. Według niej Rosjanie, choć należą do Słowian, stanowią wśród nich najdoskonalszą, najbardziej przedsiębiorczą grupę. W istocie tylko oni są czystymi aryjczykami, którzy zachowali krew dawnych Ariów, czyli pierwotnych Indoeuropejczyków. Ponieważ wywodzą się z tego odłamu, który już w V tysiącleciu p.n.e. zawędrował aż w okolice bieguna północnego, a następnie przeniósł się w rejon północnego Uralu, gdzie przetrwał aż do połowy i tysiąclecia n.e., rozwijając tam własną cywilizację i unikając mieszania się z innymi niżej rozwiniętymi fizycznie i kulturowo pobratymcami. Badacze ci dowodzą również, że to właśnie z tej wielkoruskiej, podbiegunowej cywilizacji wywodzi się cała kultura europejska ogarniająca dziś większość ziemskiego globu. I aby to udowodnić, organizują kolejne wyprawy na północ, do krainy Samojedów i Ewenków, w poszukiwaniu archeologicznych śladów zaginionej cywilizacji Rusosłowian. Jak dotąd przedmiotem ich odkryć są znane już od dawna tak zwane arktyczne labirynty, spiralne lub koncentryczne układy z kamieni, o przeciętnej średnicy 30-40 metrów, będące bez wątpienia konstrukcjami starożytnymi o przeznaczeniu rytualnym, służące duchowym wtajemniczeniom. Budowle te, położone zwykle w pobliżu morskich brzegów, występują od wybrzeży Szkocji aż po Nową Ziemię, ich dokładniejsze datowanie ani też pochodzenie nie są pewne. Stanowić mogą odprysk ogólnoświatowej cywilizacji megalitycznej rozprzestrzeniającej się właśnie wzdłuż morskich wybrzeży w okresie od V do II tysiąclecia p.n.e. O tym, że jednym z odważnych megalitycznych ludów mogli być Wielkorusini, brak jakichkolwiek informacji. Pełni narodowej dumy rosyjscy archeolodzy jednak nie rezygnują i choć na razie obok wspomnianych kamiennych układanek na arktycznych pustkowiach znajdują tylko nieliczne proste narzędzia łowieckie z kamienia i kości należące do mezolitycznych koczowników, to mogą się również powołać na antyczną sławę wspominanych już Hyperborejczyków, ludzi żyjących na najdalszej północy, skąd wieje mroźny boreasz. Według starogreckiego mitu to właśnie u Hyperborejczyków uczył się matematyki i astronomii sam Apollon, bóg nauki i sztuki. Przybywać miał też do nich co dziewiętnaście lat, gdy gwiazdozbiór Plejad dokonuje na niebie pełnego cyklu wędrówki, powracając do pozycji wyjściowej. Pośrodku stolicy Hyperborejczyków znajdować miała się okrągła świątynia Apollona, w której przechowywać miał wielką, kamienną strzałę. Za jej pomocą zemścił się straszliwie na cyklopach za to, że wykuli dla Zeusa piorun, którym ten zabił syna Apollona – Asklepiosa, boga lekarzy. Strzała ta miała później ulecieć do nieba, ale zanim powstał z niej gwiazdozbiór Strzelca, Hyperborejczyk Abasis okrążył na niej całą ziemię. Z kraju Hyperborejczyków pochodzić miały też święte przedmioty czczone w świątyni Apollona na jego wyspie – Delos. W Delfach, najważniejszym ośrodku kultu Apollona w Grecji, sławną wyrocznię założyć miał również Hyperborejczyk o imieniu, jak najbardziej budzącym dziś północne skojarzenia, Olen. On także miał być pierwszym, jeszcze przed Pytią, wieszczem Apollona.
Pierre Grimal w Słowniku mitologii greckiej i rzymskiej dodaje również, że Hyperborejczycy „byli biegli w magii, mogli unosić się w powietrzu, odnajdować skarby”. I ta ostatnia wzmianka zasługuje na szczególną uwagę, nawet gdyby ów „lud mieszkający pod Boreaszem” był równie fantastyczny, jak arktyczna prakolebka wielkoruskich aryjczyków poszukiwana przez rosyjskich archeologów. Przypuszczać można bowiem, że w tym archaicznym, utopijnym zgoła micie przechowywać się może jakiś niejasny okruch wiedzy o naszych autentycznych praprzodkach.