- W empik go
Słowiański herzog. Powieść w 4 tomach na tle dziejów Słowiańszczyzny Południowej. Tom 2 - ebook
Słowiański herzog. Powieść w 4 tomach na tle dziejów Słowiańszczyzny Południowej. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 401 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowiadanie nasze rozpada się samo przez się na dwa nurty, z których jeden unosi Stefana, ścigającego marę po świecie, drugi zlewa się w pewien rodzaj sadzawki około Heleny i szuka upustu do wylania się na zewnątrz potokiem wszechogarniającym.
Znajdujemy się w kłopocie niejakim: za którym z tych dwóch nurtów pójść? Zdaje się jednak, że drugi jest ważniejszy – ważniejszy pod tym względem, że stanowi niejako środek ciężkości w odniesieniu do pierwszego. Stefan odbywa krążenie; Helena pozostaje na miejscu, miejsce zaś jej pozostawania jest samo w sobie magnesem, pociągającym półbohatera naszego z największego oddalenia. Nie ona jest magnesem, ale miejsce, powtarzamy.
Stefan sprowadził do Dubrownika żonę i dzieci. Dzieci szły w porządku następującym: lat siedem, pięć, trzy i roczek z czemeś. Szereg rozpoczynał chłopak, któregośmy czytelnikowi przedstawiali, po chłopcu następowała dziewczyna, po tej dwaj chłopcy. Można było przypuszczać, iż ród Chraniczów byłby się zbogacił o ośm jeszcze głów przynajmniej, gdyby Heleny nie spotkało nagle słomiane wdowieństwo i nie złączyło jej na długi lat szereg z głową rodu, zajętą wyłącznie prawie konserwowaniem osoby własnej.
Ani przeczuwała, ażeby egzystować mógł świat taki do jakiego weszła. W burzliwych czasach onych, niemożliwym był dla ludzi spokój absolutny. Spokój trafiał się w sposób wypadkowy chyba, jak w Krupacu naprzykład. Urządzano go także po klasztorach, otaczając te miejsca przytułku powagą świętości. Tak w Krupacu jednak, jak po klasztorach, miał on charakter tymczasowości, nieidącej dalej jak do dnia jutrzejszego. Zapewnienie spokoju odnosiło się do dziś: jutro pozostawało zagadkowem, zagadkowość zaś owa nakazywała czujność ustawiczną, połączoną z nieopuszczającym na chwilę niepokojem, absorbującym wszystkie władze umysłowe i wytwarzającym w człowieku naturę zajęczą, lisią, wilczą, tygrysią, stosownie do tego, jakie kto w społeczeństwie stanowisko zajmował i jakiem go matka przyroda sercem obdarzyła. Sebrowie w ogólności stanowili ród zajęczy, mając ratunek jedyny w ucieczce; śród grodzian i w klasie duchowieństwa znajdowało się najwięcej lisów; wilków i tygrysów hodowała warstwa włastielińska, pędząca żywot odporno-zaczepny. Walka o byt w całej naiwności swojej toczyła się w każdym czasie i na każdem miejscu, nie dając człowiekowi spokoju istotnego chwili jednej.
Tu zaś otoczył Helenę spokój absolutny, który atoli nie dał się jej uczuć w pierwszej dobie pobytu pod dachem Sandała. Przyjechała z mężem, wybierającym się w drogę daleką. Wyprawianie Stefana zajęło jej umysł. Zawszeż – był to mąż, który, acz stracił nieco na powadze od czasu, jak syn zapewnił jej stanowisko, nie przestawał jednak mieć dla niej znaczenia. Wyprawianie go przeto zajęło jej i umysł i serce, przyprowadzając ją, od czasu do czasu do łez, idących, w mniemaniu Stefana i wszystkich co takowe widzieli, na karb miłości małżeńskiej.
– Jau, jau!… Ah! czy ty powrócisz?… Ah! czy oczy moje zobaczą ciebie jeszcze?…
– Ii… co tam!… – perswadował młody człowiek.
– Czyż, bodaj, będziesz miał kogo, co dobre do ciebie przemówi słowo?…
– O… jakże!… Nie jadę przecież sam… Towarzyszy mi Tomicz i młody jeden dubrowniczanin…
Wyprowadziła go, pożegnała i powróciwszy płakała, a wypłakawszy się, poczęła rozglądać się w położeniu nowem, w jakie ją losy wprowadziły. Rozpatrywała się najprzód w domu.
Dom Sandała, leżący opodal nieco od miasta, przednią stroną wychodził na podwórzec, obmurowany i w zabudowania dla pomieszczenia koni i służby zaopatrzony, tylną na ogród obszerny, rozlegający się na pochyłości staczającej się nieznacznie ku morzu. Od morza odgradzał go mur, ten atoli, z powodu stoczystości gruntu, nie zasłaniał widoku wybiegającego na sine Adryatyku tonie. Ogród nie zalecał się szczególną w utrzymywaniu onego starannością, nie był jednak zapuszczony; część znaczną zajmowała winnica, która go ujmowała niejako w ramy, środek zaś, mający kształt kwadratu opierającego się bokiem jednym o dom, zapełniały drzewa po największej części owocowe, śród których wielkością i rozłożystością odznaczały się orzechy włoskie, wysmukłością migdały, cienistością figi i jabłoni parę. Pod drzewami rosła trawa przetykana kwiatami polnemi.
Na ogród ten wychodziły okna tej części mieszkania, która przeznaczoną została dla Heleny i jej dzieci. Składała się ona z komnat kilku, zaopatrzonych we wszystko co do wygody służy. Pod względem tym nie zachodził brak w niczem. Było i obszernie i dostatnio.
Co do stanowiska, takowe nic do życzenia nie pozostawiało. Wojewoda na wstępie oznajmił jej, że jest u siebie, czyli, że jest gospodynią domu. Objęła więc pod zarząd tę część gospodarstwa domowego, którą do przybycia jej zawiadywała ochmistrzyni, pozostała z czasów jeszcze nieboszczki wojewodziny. To zapewniało jej w obec domowników powagę i szacunek.
Sandał mieszkał oddzielnie, ale nie oddzielał się zupełnie. Stosunek, jaki pomiędzy nim a synowicową zachodził, pełnym był powagi i taktu – powagi i taktu, które Helena od pierwszego niemal oka rzutu oceniła i od razu postawiła się względem mężowskiego stryja tak, ażeby mu nietylko nie zawadzać, ale jeszcze usiłować stać mu się potrzebną. W tym celu postanowiła przedewszystkiem zbadać starca na wylot, poznać jego gusta i słabostki i starać się iść mu w ład.
Ludzie starzy, tego co Sandał zakroju, rzadko kiedy wolnymi bywają od dziwactw pewnych, przywiązujących się do nich w skutek wyłącznego kierowania umysłu ku pewnemu punktowi.
Wiedziała o tem Helena, albo raczej, odgadywała, wiedziona instynktem kobiety, trawionej pragnieniem znaczenia, a zatem umiejącej do okoliczności się stosować i w potrzebie przeleźć lub przeskoczyć, gdzie przejść trudno. Z początku przeto, trzymała się od Sandała w oddaleniu niejakiem, a to z tej przyczyny, że przypuszczała, nie bez słuszności, iż człowiek na takiem stanowisku, cofając się w ustroń, czyni to w skutek dziwactwa, któreby można nazwać " manią samotności". Szanowała więc manię tę i przypatrywała się Sandałowi zdaleka, zwracając tym – czasem uwagę swoją całą na świat, otaczający dom wojewody.
Rozpatrywanie się w świecie tym zajęło umysł jej w stopniu wysokim i w pierwszych zwłaszcza chwilach napełniało ją zdumieniem.
Dubrownik wydawał się jej anomalią.
Spokój? bezpieczeństwo? – dwa te pojęcia miały w umyśle jej znaczenie dłuższego lub krótszego zawieszenia broni. Tu były one stanem trwałym. W głowie się jej to zrazu pomieścić nie mogło. Nie wierzyła oczywistości. Powiadała sobie:
– Tak się zdaje… To nie jest… To być nie może… Wychodziła często na miasto, obchodziła rynki, port, ulice zapełnione kramami i pracowniami rzemieślników i przypatrywała się ze zdziwieniem mrówczej pracowitości, jaka się jej w oczy na każdym rzucała kroku. Ten kupował, ów sprzedawał, inny surowe materyały przerabiał, każdy siebie i swoje mienie na widok publiczny wystawiał; złotnicy, naprzykład, wywieszali wyroby swoje, nie lękając się obudzenia łakomstwa w mocniejszych; zdawało się, że śród ludności tej, w której jednak ludzie dzielili się na bogatszych i uboższych, na mędrszych i głupszych, mocniejszych nie było wcale. Tego przypuszczać nie umiała.
Obserwowała wojewodę w stosunku do dubrowniczan. Sandał, władzca Chumu, pan i dziedzic licznych włości, pan życia i śmierci w ziemiach otaczających Dubrownik do koła, w Dubrowniku ginął niejako – przejeżdżał lub przechodził, nikt ani zważał na niego.
– Co to znaczy?… – zapytywała siebie.
Sama nie umiała sobie wytłumaczyć tego. Szukała tłumaczenia u ludzi. Zwróciła się do ojca Benona.
– Ojcze – pytała – czy ludzie tutejsi o niczem nie myślą?…
Zakonnik głową wstrząsnął. Nie rozumiał, o co Kosaczce chodzi.
– Czy ludzie tutejsi nie mają nad sobą nikogo?…
– Alboż co?… – odrzekł przełożony klasztoru, nie domyślając się do czego zapytanie to zmierza.
– Bo oni mienia swoje tak wystawiają, jakby nikogo nad nimi starszego nie było…
– Toć są starsi: kneź, rajcowie, ławnicy…
– Tak… ale nie tacy, coby wszystko zabrać mogli…
– Takich tu nie ma…
– Dziwny jakiś porządek!… – zawołała. Na wojewodę, który przecie jest wielikaszem,. żeby kto popatrzył, kiedy przejeżdża… Przecież to się nie godzi…
– Ha!… obyczaj taki…
– Wszakże książęta od Boga są?…
– Od Boga… – odparł ksiądz, popierając odpowiedź stosownem głowy pochyleniem.
– Chybaż od Dubrownika Bóg się odwrócił, że nie zesłał mu księcia żadnego?…
– Hm… tak… to jest… – bąkał ojciec Benon.
– Przecie, pomimo to, zdaje się, że tu ludziom dobrze…
– Dosyć dobrze… Niebrak jednak ubogich i nieszczęśliwych…
Ojciec Benon nie umiał czy też nie chciał dać tłumaczenia jasnego. Szukała więc takowego gdzieindziej. Zabierała znajomości z ludnością miejscową, z rodzinami dygnitarzy dubrownickich, co przychodziło jej, z jednej strony z łatwością, z drugiej z trudnością. Łatwość polegała natem, iż się dygnitarki ciekawością po części wiedzione, chętnie garnęły do niej; trudność natem, że się z niemi porozumieć nie mogła. Język włoski, panujący w wyższej sferze towarzystwa miejscowego, nie był jej obcym, nie wy – słowiała się nim jednak dość płynnie, nie była więc w stanie nadawać rozmowom cieniowań, które w ustach kobiet tak wysokie mają znaczenie i tyle rzeczy tłumaczą. W stosunkach z dubrowniczankami, wprawiała się w mówienie językiem, który miał już Danta, Petrarkę i Boccacia; nim się zaś wprawiła, oswoiła się z Dubrownikiem do tyla, iż ją anomalia mniemana dziwić przestała.
Wprawiła się w mówienie, oswoiła się ze stanem miejsca pobytu swego i pozabierała znajomości.
Innej, na miejscu Heleny, wystarczyłoby to do zapełnienia życia.
Ona to wszystko uważała jako środek, mający ją zaprowadzić do celu, kryjącego się w fałdach jej temperamentu bojowniczego.
Studyując wojewodę zdaleka, nie odkrywała w nim stron słabych, nadających się do widoków jej, dostrzegła atoli osobliwości jednej, która się jej zrazu w oczy nie rzucała. Sród ludności miejscowej Sandał tonął: śród ludności tej jednak znajdowało się osobistości kilka, które go wielkim otaczały szacunkiem. Osobistości te zajmowały stanowiska wydatne. Był to kneź, równający się, co do znaczenia, znaczeniu doży weneckiego; byli to rajcowie, wchodzący w skład małej rady. Po za nimi, nikt nie zważał na niego; oni jedni okazywali mu względy, świadczące że mają go za człowieka wielkiego, niepospolitego. W naiwności swojej, nie zrozumiała tego i dziwiło ją wielce to nieporozumienie niejako, jakie zachodziło pomiędzy przełożonymi a podwładnymi we względzie oddawania czci człowiekowi znacznemu. Dziwiło ją to tembardziej, że cześć owa i na nią spływała.
Razu pewnego wojewoda wszedł niespodzianie do mieszkania jej. Helena siedziała przy oknie otwartem z robotą w ręku i naglądała za dziećmi, które się w ogrodzie bawiły, wywracając w trawie koziołki i drapiąc się po drzewach. Na widok Sandała ręce opuściła, nadając obliczu wyraz wyczekiwania, spodziewała się bowiem jakiegoś żądania ze strony stryja Stefanowego. Ten atoli nie przychodził sam. Z nim znajdował się mąż jakiś w sile wieku, słuszny wzrostem, pięknego oblicza, ubrany w odzież aksamitną, okrytą z wierzchu delią podbitą futrem drogiem. Zbliżyli się do siedzącej i zmieszanej nieco, i usiedli obok. Przybysz patrzał na Helenę wzrokiem, w którym się malowała życzliwość wielka. Sandał rozmowę zagaił.
– Oto – rzekł – kneź sławetny prześwietnej rzeczypospolitej dubrownickiej, sprzymierzeniec i przyjaciel nasz…
– Szczycący się – podchwycił przybysz – przymierzem i przyjaźnią wielkiego wojewody bosańskiego a wojewody chumskiego i usiłujący przymierze to i tę przyjaźń zapewnić dla prześwietnej rzeczypospolitej na czas jaknajdłuższy, dla dzieci, wnuków i prawnuków naszych…
Helena nie wiedziała co odpowiedzieć na to. Przenosiła kolejno oczy z knezia na wojewodę i z wojewody na knezia. Ten ostatni ciągnął, zwracając się do niej i nadając wyrazom swoim akcent zapytania:
– Dostojność wasza podoba sobie w grodzie naszym?…
– A tak… hm… o!… i bardzo!… – odrzekła, poprawiając się na siedzeniu.
– Dostojność wasza znajduje się tu śród ludzi, gotowych na jej usługi…
– Hm… – chrząknęła. Mnie w Dubrowniku podoba się bardzo… Gród taki piękny… piękniejszy od wszystkich, jakiem dotąd widziała…
Z wyjątkiem Skodry i Kotaru nie widziała innych.
Kneź uśmiechnął się nieznacznie i zapytał:
– Czego dostojności waszej potrzeba?… Zapytanie to zmieszało Helenę. Czegóż jej potrzeba było? Miała ona życzenia, ale tych głośno wypowiadać nie mogła. Odrzekła więc:
– Niczego.. Z łaski stryjka, nie braknie mi na niczem…
– Masz jednak dzieci.… – wtrącił wojewoda.
– Mam dzieci… – powtórzyła machinalnie, nie rozumiejąc dokładnie do czego to zmierza.
– Tobie niebrak na niczem, ale… dzieciom?…
– Dzieciom tembardziej… – podchwyciła. One tu, niby w raju… o…
Zwróciła się wpół i ukazała ręką przez okno. Dzieci otaczały orzechowe drzewo, ciskając kamyki pomiędzy konary w celu zbijania liści z gałęzi. Każdy opadający liść wywoływał śród nich radość ogromna. Wybuchy śmiechów ich brzmiały srebrzyście, niby odgłos dzwonków kretańskich.
– One u dziadka takie szczęśliwe… – dodała. Mają wszystko, czego im potrzeba…
– Władysław będzie kiedyś wojewodą w Chumie… – rzekł Sandał.
Helena, na słowa te, wymówione tonem znaczącym, uczuła gorąco w policzkach. Wydawało się jej, że jestto kwestya, której przy Sandale dotykać nie można.
– Będzie kiedyś wojewodą – ciągnął tenże – potrzeba więc, ażeby umiał coś więcej, jak kamyki do góry ciskać…
– Ah!… – wykrzyknęła Helena. Tak… Przychodziło mi to na myśl… Przychodziło mi to na myśl często i zamiarem moim było, pomówić o tem z ojcem Benonem… W Krupacu był ojciec Agaton, który męża mego nauczał, ten jednak przy starych pozostał… Tu więc, chciałam udać się o radę do ojca Benona…
Sandał na słowa te ścisnął usta, otworzył szerzej oczy i przekrzywił nieco głowę. Helena widziała w tem dezaprobacyę tego co powiedziała, chrząknęła więc, coś jeszcze dodać chciała i zamilkła. Wówczas kneź zabrał glos.
– Sprowadziliśmy tu kosztem gminy gramatyka wielkiego z Mletu, daliśmy mu mieszkanie i izbę na szkołę, powierzamy mu dzieci nasze, które on wprawia w czytanie, w pisanie, w rachowanie i w miłowanie Boga i bliźniego…
– To – podchwyciła kobieta z pośpiechem niejakim – możeby on, gdybyście mu nakazali, przychodzić mógł do Władysława mego…
Kneź odparł z uśmiechem.
– Nakazywać mu, dostojna gospo, nie możemy… Można mu to zaproponować…
– Bo tak… – tłumaczyła się Helena. Chciałabym, żeby syn mój coś umiał, alebym nie chciała… żeby… żeby… hm?… żeby z oczów moich schodził…
Wcale nie to na myśli miała. Wcale dla innej przyczyny syna by do szkoły posyłać nie chciała. Zacząwszy jednak przyczynę ową wykładać, spostrzegła się, iż, gdyby takową wyłożyła, ubliżyłaby gościowi poważnemu, sprzymierzeńcowi i przyjacielowi wojewody. Więc się pod koniec jąkać poczęła i szukając w myśli, wynalazła powód, który od czasu jak szkoły istnieją, służy szanującym godność rodu wysokiego matkom za racyę do nieposyłania synów do takowych. Helena rozumiała się wynalazczynią powodu tego. I była nią w rzeczy samej, o tyle o ile nań wpadła z natchnienia własnego. I winszowała sobie w duchu pomysłu genialnego, licząc na pewne na aprobacyę ze strony wojewody, gdy ten, ku niemałemu jej zdziwieniu, w następujące odezwał się słowa, nie do niej wszakże, a do knezia:
– Przeczuwałem odpowiedź tego rodzaju…
Kneź ramionami lekko ścisnął i odparł:
– Jej dostojność nie weźmie nam za złe dobrej chęci, z jaką w poczuciu gościnności, ofiarowaliśmy jej to, co uważamy za rzecz wielkiej dla przyszłego wojewody Chumu wagi…
Helena taką przybrała minę, jakby z nieba na ziemię spadła. Co to za rzecz wielkiej wagi – nauka? Czyż to się bez niej ludzie nie obchodzą? Mógł i Władysław nie umieć nic i być wojewodą niegorszym od tylu innych, niemających o piśmie najmniejszego wyobrażenia, i Helena by się z pewnością taką bagatelą we względzie syna nie kłopotała, gdyby ta nie zachodziła okoliczność, iż kwestyą tą interesował się Sandał, przypodobanie się któremu uważała za konieczność obowiązkową. Odparła więc kneziowi:
– Ja nie odmawiam się od nauki Władysława mego… Przeciwnie… Owszem… Ja tylko nie wiedziałam nic o tym… gramatyku… Ale, jeżeli wy… jeżeli stryjek… to ja i owszem… I czemużbym nie chciała!… Stryjek do dzieci moich ma prawo większe, aniżeli ja nawet… Władysław mój jest synem moim, ale idzie po ojcu swoim, a ojciec jego idzie po was, stryju…
– Tak, zaiste… – odrzekł Sandał. Wyprawiłem Stefana dla tego, żeby po mnie przyszedł na województwo człowiek, świadomy wszystkiego co w świecie się dzieje… Stefan wyprawi kiedyś Władysława, dobrzeby jednak było, ażeby, nim to nastąpi, chłopiec oznajmił się z tem co bliższe… Województwo chumskie było po wsze czasy w przyjaźni z rzecząpospolitą dubrownicką; przyszły przeto wojewoda nicby natem nie stracił, gdyby pobratał się z synami grodzian dubrowniekich, co z nim razem na ludzi powyrastają… Kto wie, czy mu to kiedy w przygodzie nie stanie?…
– Pewnie… – podchwyciła kobieta. To tylko mnie dziwi, żeście stryju nie rozkazali: "ma być tak a tak… taka wola moja"… Wam rozkazywać, mnie posłuszną być: bo i cóż stanowić mam ja… niewiasta… Czy ja co wiem?… Niech się stanie, co uważacie że będzie z dobrem i z korzyścią dla syna mego, a wnuka waszego…
Będzie to z dobrem i z korzyścią i dla dzieci naszych… – podchwycił kneź – z dobrem i z korzyścią dla całego naszego zawiczaju… Nietylko bowiem Dubrownik sam wychodził natem dobrze, gdy na województwie chumskiem zasiadał mąż pamiętny, rozumiejący, iż wygodniej jest mieć Dubrownik za sprzymierzeńca, aniżeli dubrowniczan za poddanych, jak to królowie serbscy uczynić chcieli… Toż dla naszego i waszego dobra, niech synek dostojności waszej rozpatrzy się i poduczy… Namawiam was do tego ze szczerego serca i z obowiązku, albowiem była o tem pomiędzy nami rozmowa na radzie i cała rada mała jednogłośnie poleciła mi udać się z tem do dostojnego wojewody, spółobywatela naszego i do dostojności waszej, przebywającej u nas w gościnie, nakazując mi wyraźnie, nie nalegać, ale tylko przedstawienie uczynić i powody wyłuszczyć… Owóż, wywiązałem się z połowy polecenia pierwszej: przedstawienie uczyniłem… Pozostaje mi jeszcze, jeżeli dostojność wasza na to zezwoli, powody podać…
Uprzejmość, grzeczność i elegancyą, z jaką kneź przemawiał, były dla Heleny rzeczą nową, która ją ujmowała. Nie mogła przeto, jak tylko zezwolenie żądane dać. Kneź zaczął:
– Roztrząsaliśmy rzecz na radzie, zapatrując się na nią ze stron różnych i z tego wychodząc punktu, że przedewszystkiem uszanowaną być winna wola wasza, dostojna gospo… Następnie braliśmy na uwagę rozmaite chowania dzieci sposoby, których znaleźliśmy cztery, stosownie do tego, co z dzieci rodzice zrobić chcą… Jeden sposób zależy natem, ażeby je zostawiać samym sobie, na Bożej woli, hodując, strofując i nie usuwając im z przed oczów nasuwających się im rozmaitych przykładów; drugi sposób polega natem, ażeby dzieciom ustnie wpajać prawdy odwieczne, czuwając nad niemi, ale nie przymuszając ich do nauki, do poznania pisma i ksiąg; trzeci wyraża się przez to, ażeby je nauczać pisma, tak jednak, iżby się kierowały wyłącznie do służby Bożej; czwarty przez to, ażeby służyły wyłącznie samym sobie… Każdy ze sposobów tych wydał się nam niedobrym, zważając że człowiek powinien tak dobrze służyć sobie jak drugim, pomnić na Boga i posiadać nauki jaknajwięcej… Toż dla tego my, grodzianie dubrowniccy, idąc wtem za przykładem Mleticzow, postanowiliśmy sprowadzić sobie gramatyka takiego, któryby nam z dzieci porobił ludzi, nauczając ich czego potrzeba do życia w cnocie, w prawdzie i w porządku, z pamiętaniem o sobie a bez zapominania o drugich… Jestto sobie gramatyk bardzo uczony..
Zamilkł, czekając niejako, co na to Helena powie.
Helena jednak, która w ciągu mówienia knezia o czem innem myślała, nie miała do powiedzenia nic.
Niewieleby do powiedzenia miała, chociażby o czem innem i nie myślała, byłaby bowiem nie zrozumiała dokładnie tego co kneź prawił. Było to dla niej rzeczą bardziej jeszcze nową, aniżeli elegancyą, z jaką się gość wysławiał. Milczała więc, aż ten ją zapytał:
– Cóż na to dostojność wasza?…
– Cóż?… nic… Jak stryjek zechce i każe, tak będzie…
– Czy nie ma w tem dla dostojności waszej przymusu żadnego?…
– O nie!… najmniejszego… I owszem… Widocznem było, iż kwestya wychowania dzieci obchodziła ją bardzo miernie. Obchodziło ją wielce odhodowanie syna, a to ze względu na te widoki, jakie miała za mąż za Chranicza wychodząc. Stanowisko małżonki wzmacniało się przez macierzyństwo, to zaś ostatnie zależało od życia i zdrowia dzieci, zrodzonych do dostojeństw wysokich. To jej przeto, jako matce, głównie na sercu leżało. Dzieci stanowiły dla niej rękojmię, która, z jednej strony zabezpieczała ją przeciwko możliwej zmienności małżonka, z drugiej ubezpieczała jej widoki ambitne. Odhodowanie przeto dzieci było dla niej gruntem. O wychowaniu nie myślała wcale. A że odhodowaniu propozycya knezia nie stawała na przeszkodzie bynajmniej, zgodziła się przeto na nią z łatwością całą.ROZDZIAŁ II. DOMINUS RUBERCYUSZ.
Uczoność w wieku XV-ym, niemająca z dzisiejszą podobieństwa najmniejszego, rozpadała się na dwa głównie rodzaje: na kościelną i na rzemiosłową. Pomiędzy dwoma temi rodzajami niewielka, co do treści, zachodziła różnica. Sfera wiadomości, tak w jednej, jak w drugiej, była niezmiernie szczupłą; abecadlnik naukowy posiadał zaledwie samogłoski, i to nie wszystkie, te bowiem, które starożytni wynaleźli byli, poszły w zapomnienie; naukowość, postradawszy podstawy realne, stworzyła sobie fantastyczne i na takowych harce w górnych wyprawiała aferach. We względzie podstaw rzeczywistych, pozostał jeno elementarz w najelementarniejszej swojej części. A, B, C pisane, czytane i rachowane, było nauką jedyną, po której następowały brednie i brednie, ważne jeno pod tym względem, że dziś służą nam za dowód, po jakich umysł ludzki błądził manowcach, zanim na drogę trafił i zanim do tego przyszedł przeświadczenia, że droga owa rozwija się w nieskończoność, której dojrzeć nie sposób. W wieku XV-ym zapatrywano się na tę rzecz inaczej. Naukowość przedstawiała się pod postacią koła zwartego, uważała się jako sztuka, doprowadzona do doskonałości, do skończoności – nie sztuka piękna jednak, ale łamigłówka, wymagająca cierpliwości ogromnej. Osobistości niektóre oddawały się jej z zamiłowaniem, z namiętnością.
Osobistością tego rodzaju był magister , mistrz , Cyryl Rubercyusz.
Był to uczony, co umiał wszystko, osobliwie zaś świętą teologią na palcach znał, pomimo że święceń kapłańskich nie miał. Widział on przed sobą kamień filozoficzny, ale nie w tyglu, jak alchemicy, a w okresach, we frazesach, w wyrazach, nad znaczeniem których rozmyślał ustawicznie i ustawicznie do wielkiego odkrycia się zbliżał, ale zbliżyć się do onego nigdy nie mógł. O Wiklefie, o Hussie, o Waldensach, o Kaltarzystach, o Patarenach zresztą wiedział, zapatrywał się jednak na nich, jak na rozchimerowane dzieci. Oderwanie się od kościoła w głowie mu nie postało nigdy; o reformie żadnej ani mu się śniło, kwestye takie, jak inwestytury, indulgiencye, nadużycia duchowieństwa, nie obchodziły go zgoła; we wszystko co rzymski katolicki kościół wierzyć nakazywał, wierzył; tylko miał się za męża, mającego za zadanie z ksiąg, jakie uczonym owoczesnym za podręczniki służyły, wycisnąć syntezę, ujętą w wyrazów kilka, za pomocą których wytłumaczoną zostanie przeszłość, przyszłość, teraźniejszość, świat ziemski, świat zaziemski, nieśmiertelność duszy, istnienie Boga, zesłanie Syna Bożego i znaczenie Cyryla Rubercyusza.
Bzik ten – inaczej tego nazwać nie można – czynił z niego znakomitego, jak na czasy owe, pedagoga. Zajęty odkryciem swojem, zatopiony w niem całkowicie, do nauczania dzieci nakreślił sobie program, obejmujący li tylko nauki tego rodzaju, które dawały się wykładać mechanicznie, to jest, istotnie potrzebne. Do wykładania tych nauk, przyjął metodę, wprawił się w nią… i we wprawie do takiej doszedł doskonałości, że grał na uczniach, niby na klawiszach, wydobywając z nich dźwięki odpowiednie i układając z takowych harmonię. Nauczał, nie myśląc o tem wcale, a pomagając sobie głową i ręką, które przyzwyczaił do giestów pewnych, odpowiadających zadaniu. W ten sposób naucza się szpaki, sroki, psy, słowem wszystkie zwierzęta, zdolne do jakowejś czynności, przynoszącej ludziom zabawę lub korzyść.
Nauczanie takie, mające na celu nie kształcenie umysłu ale jedynie nadziewanie onego wiadomościami, bez zaopatrywania takowych w komentarze, było w wieku owym skarbem prawdziwym. Pomijanie komentarzy tę miało dobrą stronę, iż zostawiało uczniowi swobodę zrobienia z powziętych wiadomości użytku takiego, jaki on sam z nich wysnuje. Nauczyciel stawiał w umysłach wytyczne, nic więcej; Cyryl Rubercyusz powstrzymywał się od wszelkich wywodów i konkluzyj, odkładając takowe do chwili wynalezienia wielkiej swojej syntezy, którą myślą ujmował już, ujmował od lat kilkudziesięciu i ująć ją spodziewał się lada chwila, używając w tym względzie tego mniej więcej procederu, jakiego używają chemicy przy doświadczeniach w laboratoryach. Jak ci ostatni ciała, tak on myśli mieszał, łączył, jednoczył i do krystalizacyi przyprowadzał, a jak ci, tak i on, o wyniku, jaki otrzyma, z góry nie wiedział.
Słusznie więc dubrownicki kneź rekomendował go Helenie, jako gramatyka znakomitego.
W rzeczy samej, znakomitością był w rodzaju swoim.
Nazywał się Rubercyuszem, od włosów czerwonego koloru, okrywających mu głowę gęstą, skędzierzawioną, od tyłu głowy ku czołu nakształt grzbietu górskiego prze – chodzącą czupryną i nad czołem zbitą w kołtun naprzód sterczący. Brwi rude tworzyły nad oczami dwa ostrzeszki, z pod których wyglądały oczy niepewnego koloru. Czoło w poprzeczne i podłużne bruzdy poorane, broda rozczochrana i twarz pomarszczona nadawały fizyognomii jego wyraz srogości, który, połączony z grubym głosem, wzbudzał w dzieciach trwogę, pobudzającą je do pilności.
Rubercyusz pozostawał w niełaskach u duchowieństwa, które go miało w podejrzeniu. Podejrzenie, ściągając się do tego, co miał dopiero odkryć, nie opierało się na niczem i formułowało się w ogólnikowe oskarżenie, w zarzut, w pomawianie go o brak gorliwości w rzeczach wiary. Zarzut tego rodzaju, w wiekach owych, tyczący się zwłaszcza człowieka trudniącego się nauczaniem, miał wagę nie małą. Wszakże był on bez podstawy. Rubercyusz wierzył gorąco, a tylko z powodu dystrakcyi, jaką mu sprawiała tkwiąca ćwiekiem w mózgu jego synteza, nie miał czasu na wyprowadzanie wiary swojej na zewnątrz, na rozwijanie jej przed uczniami i przed publicznością. Wiara jego chowała się weń, spoczywając na dnie duszy wraz z odkryciem. Na zewnątrz występowała tolerancya, będąca prawdziwem w czasach owych curiosum i stanowiąca zaletę, uznawaną przez tych z pomiędzy rodziców, co pragnęli, bądź uchronić dzieci swoje od brania udziału w zatargach o wiarę, bądź też dać im naukę niezaprawioną okrasą religijną. Uznanie to posiadał w Wenecyi. Z Wenecyi przeszło z nim do Dubrownika, dokąd go sprowadzono umyślnie i gdzie ojców kilkudziesięciu spólnemi siłami dali mu lokal odpowiedni, składający się z izby jednej obszernej, przeznaczonej na szkołę, i z izdebki obok, w której mieszkał i pracował.
O, pracował! Dźwigał, jak drugi Syzyf, kamień do góry, wynosił go na szczyt i kiedy miał takowy postawić, kamień z rąk mu… się wyrywał i na dół się staczał. Wzdychał i w dół schodził. Powtarzało się to bez końca. Cierpliwość jego w tym względzie przechodziła granice wszelkie. Wychodził i schodził, wychodził i schodził, nie skarżąc się przed nikim, nie wyrzekając na losy, nie szukając pomocy niczyjej i nie udzielając się nikomu. Rozmowa jedyna, jaką toczył, odnosiła się do uczniów i ograniczała się zwykle na frazesach kilku.
Powtórzymy tę, którą miał z Heleną.
– Oto synek mój, mistrzu… przyprowadzam go ci na naukę…
– To dobrze… A jak mu?…
– Władysław Chranicz, syn Stefana Chranicza przezwanego Kosaczem, wnuk Sandała, wielkiego wojewody Bośnii, wojewody na Chumie i na Przymorzu… bana…
– To dobrze… Umież on co?… – przerwał mistrz.
– Nic jeszcze… lat ośm…
– To dobrze… Niech przychodzi… Przychodź, Władysławie… – dodał, zwracając mowę do trzymającego się matki za spódnicę malca. Będziesz pilnym, nauczysz się czegoś, zostaniesz człowiekiem… Nie będziesz pilnym, nie nauczysz się niczego, zostaniesz osłem… Od ciebie zależy być człowiekiem albo osłem… Aut homo, aut asinus.
Wyraz ostatni oznaczał, że nie ma już o czem z matką do gadania.
Helena przedstawiała mu, że synek jej zasługuje na względy szczególne i świadczyła się Sandałem, wspominając przytem, że jest Balsziczanką z domu. Rubercyusz nie odpowiadał nic; zdawało się, że na gadanie jej nie zważał wcale, usiadł, dłonie palcami na kolanie splótł, głowę pochylił i wzdychając, odezwał się:
– Aha!…
Słowa Heleny obijały się o niego, niby groch o ścianę. Odeszła, nie pożegnana nawet.
Chłopak począł do szkoły chodzić.
Izbę szkolną zapełniały ławki, ustawione w półkole, środek którego zajmowała katedra. Półkole nie przedstawiało ciągłości, przecinały je dwie uliczki, rozdzielające ławki na trzy części. Części te były to klassy: najniższa, średnia i najwyższa, mieszcząca się w jednej komnacie a mieszcząca w sobie chłopców od lat ośmiu do ośmnastu i wyżej. Prawe skrzydło zajmowali malce; na lewem zasiadali młodzieńce pod wąsem.
Do budzenia pilności i utrzymywania onej w jednakowem zawsze natężeniu, służyły narzędzia, złożone in evidentia na katedrze: linia, rózga i dyscyplina.
Za konduitą naglądali cenzorowie.
Nauczanie odbywało się przy pomocy audytorów, dla których Rubercyusz był bez litości, jak skoro złapał którego na opieszałości lub na niesprawiedliwości.
Szkoła jego wyobrażała hufiec, trzymany w karbach jaknajsurowszej karności. On pilnował audytorów, audytorowie pilnowali uczniów; postępy wysnuwały się niby kłębek z motka.
Nauka, która zajmowała przedobiednie jeno godziny, rozpoczynała się i kończyła modlitwą po łacinie. Po modlitwie następował wykład, przechodzący kolejno od klassy najniższej, do średniej, od średniej do najwyższej: na jednem skrzydle abecadło, na drugiem astronomia, po środku geografia lub historya, tu, tam i owdzie ćwiczenia w deklinacyach, w koniugacyach, w składni, w stylu, w pisaniu, w rozwiązywaniu zadań arytmetycznych, w układaniu wierszy łacińskich, katechizm. Nauka szła gładko, potoczysto w takt niemal, stosując się do znaków, jakie Rubercyusz z katedry linią dawał i trzymając się ściśle programu, który nie wkraczając w scholastyczne brednie, obejmował to jeno, co przy ówczesnym stanie oświaty, na miano nauki zasługiwało.
Małemu Władysławowi Stefanowiczowi trafiła się, rzec można, we względzie tym gratka nielada. Pod opieką Heleny, zagrażało mu jedno z dwóch: albo zaniedbanie moralne zupełne, albo też dostanie się pod dyrektywę ojca Benona. W pierwszym razie nie byłby się wyprostował, w drugim byłby się skrzywił, w tym zaś kierował się na człowieka, nie nazbyt wprawdzie uczonego, ale nie zagrożonego bałamuctwem, będącem w czasach, owych powszechną mężów losami narodów kierujących chorobą.
Do kategoryi mężów tego rodzaju należał i Władysław nasz do stopnia pewnego, idąc w szeregach tylnych. W perspektywie przyświecało mu panowanie, szczupłe wprawdzie i niezupełnie, de jure przynajmniej niezależne, zawsze jednak panowanie, wchodzące całkowicie do kategoryi powyższej. Jako na władzcę przyszłego w Chumie zapatrywano się na niego w Dubrowniku, z wyjątkiem Rubercyusza, który nie umiał widzieć w nim nic innego, jak tylko zwyczajnego śmiertelnika, wchodzącego do szkoły bez znajomości abecadła.
Pierwszy też wstęp do tej świątyni wiedzy zaznaczył się dla biednego chłopca przestrachem, którego wspomnienie długo mu za podnietę w pilności służyło.
Rubercyusz szykował uczniów swoich wedle stopnia wiadomości. Ten co umiał najmniej, zajmował miejsce w pierwszej ławce na prawem skrzydle, obok tego co umiał więcej trochę. Mniej od Władysława umieć nie było można. Należało się mu przeto miejsce pierwsze, które zająć był powinien, którego atoli, czy w skutek zmieszania, czy też dla tego, że ani po łacinie, ani po włosku nie rozumiał, nie zajął. Rubercyusz dwukrotnie dawał mu rozkaz stosowny, za trzecim razem zerwał się z katedry, przyskoczył do niego, w powietrze podniósł i posadził, ale z takiem mruknięciem i z takim naciskiem, że chłopczynie światełka jakieś przed oczami latać poczęły i uczuł się więcej martwym, aniżeli żywym. Przesiedział też lekcyę całą z wlepionemi w groźną nauczyciela postać i do płaczu gotowemi oczami. Rubercyusz ani zważał na niego. Po lekcyi uciekł chłopczyna do domu i rzuciwszy się w objęcia matki, długo w płaczu utulić się nie mógł.
– Co tobie?… co?… – rozpytywała Helena. I czegóż, to?… no?…
– Ah, majko!… Oh, majko!…
– Czy ci się krzywda jaka stała?… – Nie!…
– Może z towarzyszy który?… uderzył cię?… potrącił?…
– O nie!…
– Może nauczyciel źle się z tobą obszedł?…
– Posadził…
– Więc coż?… i nic więcej?…
– Nic, tylko posadził… Podniósł i posadził… Oh, posadził!…
– Musiał-że cię posadzić przecie… Mówił co przy tem?…
– Oh, nie!… Nie mówił ani słowa… Posadził…
– Niewielkie to nieszczęście jeszcze…
– Oh, majko!… Ja już nie pójdę do szkoły… Nie pójdę, nie chcę…
Helena uważała za potrzebne, przez wzgląd na Sandała, moralną synowi dać naukę. Gdyby nie ten wzgląd, kto wie, azali nauka Władysława nie skończyłaby się na tej próbie. Krajało się bowiem jej serce na płacz dziecka i w duszy myślała sobie, że nie płakałoby ono bez racyi.
– Biedniątko… – mówiła sama do siebie. Takie młode, a na takie już wystawione męczarnie!… Gdyby miało rozkosz, toćby się łzami nie zalewało…
Nie było atoli sposobu. Życzenie Sandała stało za rozkaz. Wyprawiła syna nazajutrz, tylko przetrzymała go godzinkę dłużej.
Nazajutrz powrócił chłopak w rozpaczy. Helena znów do niego:
– Co tobie?…
Zachodził się od płaczu i długo, długo słowa przemówić w stanie nie był.
Matka głaskała go, hołubiła, przemawiała do niego.
– Pokrzywdził cię kto?… co?…., gadaj?… Przemówił nakoniec, nie słowem jednak, a gestem.
Pokazał że dostał.
– Jaü!… majko moja!… – krzyknęła. Gdzie?… jak?…
– Oj!… tam…
Helena rozebrała, opatrzyła i nie znalazła śladów zniewagi czynnej nader wyraźnych, znalazła atoli świadectwo dostateczne do sprawdzenia podania syna. Zgroza ją przejęła. Chciała natychmiast do wojewody biedz, lecz się zmiarkowała, powstrzymała i rozpytywać chłopaka zaczęła:
– Za cóż to?…
– Za to, żem do szkoły w porę nie przyszedł…
– Któż cię smagał?…
– Dominus.
– Jak?…
– W powietrzu…
– W powietrzu?… – zapytała, ze zdziwieniem niejakiem.
Chłopak opowiadać począł; lecz że opowiadał i płakał zarazem, nie mógł zatem z zaszłego wypadku zdać relacyi jasnej, nie umiał opowiedzieć, iż ujętym został za ręce i za nogi i podniesionym do góry.
– Biedny-ż ty, synku mój!… Ileżeś ciąg dostał?…
– Jedną, jedną tylko, ale…
– Ale co?…
– Ale taką, że zdawało mi się, iż mnie w kawałki pociął…
– O, dziecko-ż ty moje!… O, Władysławku mój!… Na języku wisiało jej powiedzenie: "Nie pójdziesz-że już do szkoły więcej", – lecz myśl o Sandale wypowiedzeniu słów tych na przeszkodzie stawała. Wojewoda, któremu ona w ład iść usiłowała, trwożył ją i w zapędach hamował. Przypuszczała, iż nie wie o sposobie, w jaki Rubercyusz obchodzi się z dziećmi rodu tak dostojnego jak syn jej. Było to wszakże przypuszczenie tylko. A nuż wie! Jeżeli wie, to, iść do niego ze skargą, byłoby to skompromitować się w oczach jego; nie iść zaś, a zaprzestać chłopca do szkoły posyłać, byłoby to skompromitować się podwójnie. Biła się z myślami, wahała się i posłała służebnicę po ojca Benona.
Służebnica powróciła niebawem.
– Cóż pater?… prędko przyjdzie?…
– Nie przyjdzie…
– A toż czemu?…
– Wyjechał do Mostaru, nie powróci jak za dwa dni… Helena nie wiedziała, co począć. Myślała; myśląc irytowała się, gdy sobie przedstawiała Władysława naciągniętego i smaganego; co moment brała przed się postanowienie i wnet odstępowała od takowego. Posyłać, wydawało się jej złem; nie posyłać, jeszcze gorszem. I na odwrót: złem wydawało się jej nie posyłać, zaś gorszem jeszcze posyłać. Odsapywała z głębi piersi i wyobrażała sobie, że gdyby Rubercyusza do rąk dostać mogła, tożby go za czerwoną czuprynę wytargała.
– Oh!… – odzywała się co chwila, czując w dłoniach świerzbienie.
I rozmyślała:
– Otoż to ten Dubrownik zachwalony!… Bodajże by on się zapadł!… Otóż to ofiara knezia, umiejącego przemawiać tak słodko!… Bodajby mu język usechł!… Tak, ale__zapytywała sama siebie – i cóż począć?…
Zadawszy sobie zapytanie to razy kilka, zawołała nagle:
– A!…. tak, dobrze… Jaż matka!… Wpadła na pomysł i uspokoiła się.
Nazajutrz, sama chłopca obudziła, sama go przyodziała, ubrała się sama i z nim razem do szkoły się udała.
Rubercyusz, na katedrze zasiadając, okiem rzucił i osłupiał.
Na prawem skrzydle, na miejscu przeznaczonem dla ucznia co nic nie umie, siedziała atletycznej postawy niewiasta.
Oczom własnym nie wierzył; powiódł wzrokiem do koła z wyrazem zapytania, zacisnął powieki, przetarł oczy, zwrócił wejrzenie na miejsce na prawem skrzydle i przekonał się, że nie pozostawał pod wpływem żadnego złudzenia. Na miejscu tem siedziała niewiasta.
Był to wypadek, który mu się nigdy jeszcze wżyciu nie zdarzył – canus noaus – nieprzewidywany i niespodziany.
Uczniowie stali, czekając na znak do modlitwy, Helena siedziała.
Rubercyusz namyślał się; marszczył coraz to bardziej brwi, przymrużał oczy, wydymał usta, nagle krzyknął:
– Niewiasta… brama piekielna!… Odsapnął, pomilczał i znów krzyknął
– Niewiasta… grzechu początek i przyczyna pierwotna!….
Po chwili linię ujął, rękę wyciągnął i ku lewemu skrzydłu, zajmowanemu przez młodzież pod wąsem, skinął.
Na skinienie to wyskoczyło z ławek chłopaków dwunastu.
Helena, domyślając się czegoś, powstała, wyprostowała się, głowę dumnie podniosła i jedną ręką na stojącego obok Władysława ukazując a drugą ku Eubercyuszowi wyciągając, odezwała się:
– Oto synek mój, a ja jego matka, Chraniczka, z domu Balsziczanka, synowcowa wojewody Sandała!…
– Wyrzucić ją!… – odpowiedział na to Rubereyusz.
Chłopcy pogarnęli się ku Helenie. Ta z ławki wystąpiła, o ścianę plecami się oparła, pozycyę obronną zajęła, postawę odpowiednią przybrała i podnosząc w kułak zacisnioną pięść, spokojnie przemówiła:
– Grzmotnę między oczy pierwszego, co się mnie dotknąć poważy…
Postawa jej i spokój groźny zaimponowały młodzieży Otoczyli ją półkołem i patrzali na nią.
– Grzmotnę, Boga mi!… Nie moja będzie wina, jeżeli któremu oko wyskoczy, lub zęby się posypią…
Młodzież się wahała, jaki taki rękawy zawijał, gotując się do rozprawy i czekał tylko na hasło ze strony Rubercyusza; lecz temu słowa Heleny do przekonania trafiły. Zmiarkował się, że nie na to jest nauczycielem, ażeby narażać uczniów swoich na utratę oczów lub zębów. Zawołał więc:
– Niewiasto, uwolń ten nauk przybytek od obecności swojej!… wyjdź sama!…
– Wyjdę, ale jeżeli synkowi memu żadna dziać się nie będzie krzywda…
– Żadna mu się krzywda nie działa i dziać nie może…
– Ano, to i dobrze, wyjdę, ale, gdyby mu się pokrzywdzenie jakie stało, powrócę, a wówczas!…
Pogroziła Rubercyuszowi, pogłaskała Władysława po głowie i opuściła szkołę.ROZDZIAŁ III. SIEJBA NA PRZYSZŁOŚĆ.
Za wychodzącą z miną wyrażającą spokój dumny Heleną, Bubercyusz głową kiwał i rzucił jej na pożegnanie ten wyraz, którym pan Tadeusz odpowiedział obrzucającej go obelgami Telimenie. Następnie skinął linią na młodzież na środku izby stojącą i gdy ta miejsca swoje zajęła, dał znak do modlitwy. Po modlitwie nauka poszła zwykłym trybem, jakby nic nie zaszło.
Helena rada była sobie – tryumfowała w duchu i cieszyła się, iż rzecz w taki załatwiła sposób, że i syna przeciwko chłoście zaasekurowała i interwencyi Sandała uniknęła. Z niecierpliwością wyglądała powrotu Władysława.
– Cóż się tam po odejściu mojem stało?… – zapytała, jak tylko go zoczyła.
– Nic, majko… – odrzekł chłopczyna bez płaczu już.
– Co mówił dominus Rubercyusz?…
– Kazał mi się wyuczyć pięć liter: a, b, c…
– Nie mówił czego o mnie?…
– Nic innego, jeno to, co powiedział, gdyś wychodziła…
– Coż?… – dopytywała się. Nie słyszałam nic… Cóż on powiedział?…
– Głupia…
– Oh!… – drgnęła. Czemużem nie słyszała!… A!… – kułak podniosła. Byłażbym mu dała!… Głupi on sam… – zakończyła z przyciskiem, dodając: Ale ty, synku, szanuj go i słuchaj… słuchaj, bo on ciebie uczy…
– Czegóż on nauczy, kiedy sam głupi!… – wyrwało się chłopcu.
Trafna ta uwaga zmieszała Helenę nieco. Zmiarkowała się, że dziecko na fałszywem, w odniesieniu do nauczyciela, stawiała stanowisku. Poczęła przeto dawać Władysławowi nauki moralne, wyohodząc z tego punktu, że ona ma prawo, on zaś nie ma prawa sądzić o nauczycielu.
– Co innego ja, co innego ty… – powiadała. Ty momak, ja niewiasta stara…
Starą nie była jeszcze, dobiegała trzydziestki, ale rozrosła się, zmężniała, spoważniała znacznie i nie wypiękniała – przeciwnie: pod ostatnim tym względem zmieniła się nieco na niekorzyść wdzięków, zyskawszy na muskularności, która rozwinęła się w niej wspaniale i w sposób taki, że odzież niewieścia wyglądała na niej, jakby była przebraniem, nie zaś odzieżą jej własną. Nadawało to jej akcent oryginalności, niepozbawionej powabu względnego. Zatrzymywała na sobie uwagę, co stanowi zaletę niemałą; niewiasta bowiem, chociażby najbrzydsza, jeżeli tylko posiada w sobie coś, co uwagę ściąga, to coś owe nadgradza w części brak wdzięków niewieścich. A właśnie Helena to coś posiadała – ludzie się nie odwracali od niej, owszem, otaczali ją życzliwością, za którą ona nie płaciła wzajemnością.
Nie płaciła aa życzliwość wzajemnością dla tego, że jej się w Dubrowniku nie podobało. Nie idzie jednak zatem, ażeby się z gustami swojemi wynurzać i zdradzać miała. Umiała panować nad sobą i stosować się do okoliczności, które rzuciły ją w świat, odmienny od tego w jakim młodość spędziła i od tego o jakim marzyła. Uważała się z tej racyi za ofiarę losów, ale umiała maskować się w obec wszystkich, z wyjątkiem jednego ojca Benona, w obec którego maskowała się przez pół, to jest, w tych jeno względach, w których nie stała z nim na wspólnym gruncie. W zapatrywaniu się na Dubrownik, grunt jej i grunt jego był jednym i tymże samym. Toż, co się wychowywania dzieci tyczy.