- W empik go
Słowiański herzog. Powieść w 4 tomach na tle dziejów Słowiańszczyzny Południowej. Tom 3 - ebook
Słowiański herzog. Powieść w 4 tomach na tle dziejów Słowiańszczyzny Południowej. Tom 3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 406 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Postać cesarza Zygmunta, jedna z ciekawszych i popularniejszych, zajmuje w dziejach świata w ogóle, w losach zaś słowiańszczyzny południowej, mianowicie Bośnii w szczególności, miejsce bardzo wydatne. Dałże się on we znaki! Długoletnie, bo pięćdziesiąt i dziewięć-letnie panowanie jego, rozszerzając się stopniowo, z monarchii Brandeburskiej na królestwo Węgierskie, z królestwa Węgierskiego na królestwo Rzymskie, na królestwo Czeskie, na cesarstwo Niemieckie, było ciągiem jednym matactw, mających na celu, uwydatnienie osoby Zygmunta jasnym nimbem na szarem ludzkości tle. We wszystkich krzątaniach się monarchy tego przebija od początku do końca, próżność, przedewszystkiem próżność. W czynnościach swoich wszystkich powodował się nietyle ambicya, co próżnością, stanowiącą podstawę charakteru jego i grupującą około siebie wady, właściwe zajmowanemu przezeń stanowisku. Na wady owe, które mogłyby się zmieniać w zalety, próżność rzucała światło rażące. Gdyby nie ona, Zygmunt byłby niezawodnie Karolem V, Filipem II, Ludwikiem XIV,
Fryderykiem Wielkim, posiadał bowiem wszelkie w duszy warunki, potrzebne do pozostania wielkim na tronie: przedsiębiorczość, odwagę, szybkość w koncepcyi i w powzięciu postanowień, ruchliwość i żadnemi skrupułami niekrępowaną swobodę sumienia, a przytem, zamiłowanie w pompach majestatu monarszego. Pod względem tym nie brakowało mu nic. Uważał siebie za następcę w linii prostej cezarów rzymskich, i tylko okoliczności trudne, śród których wędrówkę swoją ziemską jako monarcha odbywał, nie dopuściły mu zająć w dziejach stanowiska, do jakiego przez życiu całe dążył.
Celem Zygmunta było: władanie światem.
Cel ten, nieszczęściem dla niego, płynął nie z ambicyi a z próżności; wyraził się zatem nie przez żelazną w postępowaniu konsekwentność, a za pomocą sięgania po wszystko, po co sięgać było można i chwytanie wszystkiego, co się chwycić dało. Zrobiło to z cesarza, chwytacza iście gienialnego i polityka nieosobliwego. Z politycznych jego czynności, jedną z najwydatniejszych jest instalacya dynastyi Hohenzollernów w marchii Brandeburskiej. Dowód, że Zygmunt nie był mężem stanu nader przezornym.
Trudno chyba znaleźć w historyi drugie panowanie równie zapełnione, jak było panowanie Zygmunta. Czego się on nie chwytał? do czego ręki nie przykładał? gdzie nie interweniował? Tu godził, tam kłócił, owdzie wojował, tam reformował, wszędzie paradował; pędził żywot w nieustajęcem na chwilę zajęciu, urzeczywistnieniu ewangelicznego ideału, jednej owczarni i jednego w dwóch osobach – głowy Kościoła i wikaryusza jego – pasterza. Ku celowi temu kierował i naginał wszystko i dokazał tego tylko, że zasiał na polityczno – społecznej niwie nasiona ruchów, odbywających się dziś jeszcze. Obadwa sobory ekumeniczne, w których udział brał czynny, należą do zdarzeń dziejowych bardzo ważnych.
Nie idzie zatem, ażeby Zygmuntowi zbywać miało na chęciach, zwłaszcza zaś na zdolnościach. Posiadał i to i owo. Obracał się jeno śród okoliczności trudnych, to sprawiających, że działalność jego, pomino zakresy szerokie, w jakich ją prowadził, wyglądała na deptanie ustawiczne na jednem i tem samem miejscu. Ruszał się jednak; parł się naprzód w orle regiony; przeciwnościom zrażać się nie dawał; na duchu nie upadał, kroczył śmiało ku celowi wysokiemu.
Stefan Chranicz, gdy się na dwór cesarski dostał, znalazł tam na warsztacie trzy wielkiej wagi sprawy: krucyatę przeciwko Turkom, stosunek Litwy i Polski i sobór Bazylejski.
Krucyata przeciwko Turkom zajmowała miejsce najpierwsze i zarazem najostatniejsze, stawszy się rodzajem chronicznej choroby, domagającej się leczenia, ale dopuszczającej zwłokę. Próba nikopolska, o ile z jednej strony ostudziła zapał, o tyle z drugiej wykazała, że zagrażające niebezpieczeństwo neutralizują przeszkody, które je z tyłu przytrzymują. Po pogromie kwiatu rycerstwa chrześciańskiego pod Nikopolis (1396), dowodzonego przez Zygmunta, Turcy powinni byli Europę zalać. Nie uczynili jednak tego. Upiekło się. Poznano więc, że krucyata odkładać się da z roku na rok. Poznano coś więcej jeszcze: to mianowicie, że służyć ona może jako pretekst doskonały, mogący być zużytkowanym w odniesieniu do widoków dynastycznych, stanowiących w czasie owym oś główną, około której odbywało się polityczne krążenie. Groźba turecka oddawała nawet usługi niemałe. Na wojnę z bisurmanem zbierano pieniądze w Europie całej, i pieniądze te na wojnę nie szły – cóż więc się z niemi robiło? Krucyata przeto przedstawiała się jako rzecz niezmiernie ważna, ale nienagląca.
Naglącemi były sprawy takie, jak polska naprzykład.
Ludwik Wielki, król Węgierski, siostrzeniec Kazimierza Wielkiego, króla Polskiego, odziedziczył był po tym ostatnim tron polski. Ludwik ów miał dwie córki: Maryą… i Jadwigę. Maryi wydzielił Polskę, Jadwidze Węgry. Pierwsza, za życia jeszcze ojca, wyszła za margrabiego Brandeburskiego, tego właśnie Zygmunta, co uwagę naszą zajmuje, który, po śmierci teścia, wyciągnął rękę po Polskę, jak po własność swoją. Ludwik wyznaczył Polskę córce starszej, dla tego ze dobra te do dóbr zięcia przylegały. Marchia Brandeburska i dziedzina Piastowa sformowałyby dobrze zaokrągloną całość, przedstawiającą się pod postacią mająteczku niezgorszego. Losy atoli inaczej zrządziły. Polacy me dali się wziąśó brandeburczykowi i ten poszedł za żoną, którą Węgry pośpiesznie na króla sobie obrali. Nie był on przeciwnym temu, ażeby zjednoczyć i Brandebury i Węgry i Polskę; lecz częścią Polacy, częścią teścia przeszkodzili temu; korona polska dostała się Jadwidze, ręka zaś Jadwigi dostała się Jagiełłę i, zamiast połączenia Brandeburga, Węgier i Polski, nastąpiło połączenie Polski i Litwy, wyprowadzające na widownię dziejową z głębi borów i puszcz, z pośrodka niedźwiedzi i turów, dynastyę nową. Wypadło to Zygmuntowi nie na rękę. Polska mu się wypsnęła, ztąd też żywił ku niej niechęć, z którą się nie popisywał, którą jednak czuć dawał przy okazyi każdej. Nie lubił narodu i nie łaskaw był na szwagra, skoligaconego z nim podwójnie, raz przez Jadwigę, rodzoną pierwszej, jego żony siostrę, drugi raz przez Annę Cylejską, siostrę znajomej nam potrosze Barbary. Nie powiódł mu się, ułożony wespół z Krzyżakami plan rozbioru Polski; po śmierci pierwszej żony o mało nie postradał korony węgierskiej; pośmierci Jadwigi nie mógł nawet upomnać się dla wnuczki.
Ludwika a córki swojej o dziedzictwo korony polskiej: następnie, zamachy jego wszelkie na Polskę pełzły jakoś na niczem, pomimo że miał do czynienia z człowiekiem niezdarnym i niezaradnym, opuszczającym wszelkie okazye, mogące do powalenia Zygmunta posłużyć. Przebiegły Zygmunt poruszał sprężyny wszystkie, celem podstawienia nogi Jagielle, aż się dogrzebał do Witolda, bohaterskiego księcia Litwy i odkrył w nim słabość do wyzyskania łatwą.
Witoldowi zachciało się na gwałt korony królewskiej.
Koronomania była chorobą wieku owego. Witold zapragnął zostać królem Litwy.
Pragnienie to kanałami krzyźackiemi dopłynęło do uszów cesarza Zygmunta i napełniło rozradowaniem serce
– Ah!…. ah!…. ah!…… – zawołał trzykrotnie, wznosząc dłonie i oczy do góry.
Przedstawiło się mu to, jako dar Ducha Świętego, jako zesłanie Opatrzności, jako pociecha na starość.
– Doczekałem się nakoniec!…. Mam go!…. Mam go… w garści… Na proch zetrę…
Spuścić brata na brata, dwóch druhów zmienić w dwa rozżarte jeden na drugiego psy, wydało się sędziwemu już podówczas i doświadczonemu cesarzowi gratką, której, jeżeli nie dla czego innego, to przez amatorstwo samo opuszczać nie należało.
Wziął się też do dzieła szczerze – z rozwagą i energią, zbadał okoliczności, rozważył stosunki i rozpoczął działalność, mającą na celu rozerwanie słabej jeszcze unii Polski z Litwą. Działalność owa wprowadziła w ruch przyspieszony kuryerów, krążących pomiędzy trzema mianowicie punktami, któremi były: Buda, Marienburg i Wilno. Marienburg stanowił łącznik – trzymał klucz, za pomocą którego rozwiązać należało problemat polityczny w sposób taki, ażeby obrócił się na jaknajwiększy idei światowładnej niemieckiej pożytek. Chodziło tu głównie o to, co w dzisiejszm języku dyplomatycznym nazywa się odosobnieniem. Rzecz nie wydawała się nader do przeprowadzenia trudną. Strona przeciwna nie posiadała programu, to jest pojęcia jasnego, czego chce. Król Polski nie był orłem, doradce zaś jego szli naprzód po omacku, powodując się nietyle względami na dobro państwa, ile bądź widokami, bądź też upodobaniami osobistemi. Bajard polski, rycerz sans peur ni reproche, z którego urosło przysłowie "polegaj jak na Zawiszy", służył Zygmuntowi. W Zygmuncie niestety niejeden z Polaków upatrywał ideał monarchy, bałamucąc przez to sumienia i pojęcia w czasie obecnymi na przyszłość. Najtęższy z ludzi owoczesnycb, Zbigniew Oleśnicki, zapatrywał się na sprawy narodowe z punktu nie narodowego pożytku, a z pożytku stanowiska, jakie sam zajmował: sprzeciwiał się siłami całemi porozumieniu korony z Czechami, ciskał interdykta na miasta, w których hussytów przyjmowano i zarazem popierał gorliwie unię Polski z Litwą. Sprzeczność ta tłumaczy się tem, że unia Polski z Czechami i Litwą zagrażała, unia zaś Polski z Litwą jeno, nie zagrażała zajmowanemu przez Oleśnickiego stanowisku. Do stanowisk ściągało się wszystko i według nich wszystko się układało. Jeden polak służył Zygmuntowi, drugi Władysławowi Jagielle, trzeci Witoldowi, w istocie zaś rzeczy, i ten i ów służył sobie. Była to słaba, bardzo słaba naszych mężów stanu strona, która pod nazwą "prywaty", historyczne w dziejach Polski ma znaczenie i od której bodaj czy aby jeden wolen był.
Słaba ta strona doskonale cesarzowi Zygmuntowi znaną była. Opierając się na znajomości tej, rozpoczął grę na pewniaka prawie. Przez nieodstępującego go Scibora ze Sciborowa posiadał rozległe w Polsce stosunki i przez stosunki te trafił do Witolda, w którym najprzód zneutralizować, następnie usunąć należało wstręt, jakim ten Litwy bohater przejętym był do "wiarołomnego" Zygmunta. Natem zależało działanie wstępne, załatwione przez "posły", przez które, jak przysłowie głosi, wilk nie tyje. Przysłowie atoli nie sprawdziło się w tym razie, a to dla tego zapewne, że posłowie, nie tylko cesarskie i krzyżackie, lecz i korzyści własne na widoku mieli. Knowanie przeto rozwijało się pomyślnie i dojrzewało właśnie w chwili, kiedy cesarzowa Barbara, opuszczając cylejskie ustronie, przybyła do małżonka, do Budy.
Działo się to w jesieni, a raczej w babie lato.
W orszaku cesarzowej znajdował się, przywykły już do tytułu księcia, Stefan Kosacz.
Ciągnęli z Cylei do Budy, zatrzymując się po drodze to tu, to owdzie. Zbaczali nawet, celem odwiedzenia stryjecznych najjaśniejszej pani. Zabawili miesięcy parę w Wiedniu, w gościnie u Alberta, Zygmuntowego zięcia, małżonka Elżbiety z Maryi zrodzonej, którą ojciec wydać chciał za Władysława Jagiełłę, za Zygmunta Korybutowicza i za sułtana tureckiego, dał zaś Albertowi arcyksięciu Austryi w długu, spłacając osobą córki dukatów tysięcy dwieście i dostając ciepłą ręką sześćdziesiąt tysięcy handgeldu. W Wiedniu Stefan kontynuował edukacyę swoją polityczną. Wtajemniczał się w stosunki dworów i w arkana racyi stanu, powtarzając Wasie od czasu do czasu:
– Ten stryj mój jednak nie na głupi wpadł pomysł, że mi w Krupacu siedzieć nie dał.. Czybym się ja tam dowiedział o tem wszystkiem, o czem wiem teraz?….
Dowiadywał się o różnych ciekawościach a między innemi, o potrzebie tępienia innowierców. Pod względem tym arcyksięstwo austryackie przedstawiało wzór najdoskonalszy.
Stefan, który, wychowany w Krupacu, pod wpływem
Dubrownika, zarażony potrosze doktrynerstwem patareńskiem, brał na seryo podstawę Zakonu Chrystusowego " kochaj bliźniego, jak siebie samego", który instynktowie niejako garnął się duchem do miłości stanowiącej istotę chrześcianizmu, dowiedział się w Wiedniu i przekonał, że praktyka miłości wklucza w siebie wszelkie najsubtelniejsze męczarni sposoby. Arcyksiąże Albert praktykował tego rodzaju miłość w obszerności całej. W czasie pobytu Stefana w stolicy arcyksięztwa, przed oczami jego przesunęła się galerya cała widowisk, mających na celu "krystalizowanie instytucyj, zespolonych nierozłącznie z życiem narodowem". Tak te rzeczy tłumaczy i usprawiedliwia jeden z historyków nowoczesnych. Arcyksiąże Albert, krystalizował instytucye zespolone z życiem narodu, za pomocą palenia na stosach, gotowania w smole, przybijania do krzyżów i ćwiertowania Żydów. Nasz Stefan przypatrywał się temu, zrazu z zajęciem, następnie ze wstrętem, w końcu z uznaniem potrzeby, tkwiącej w wysokiej idei państwowej, którą od czasu jak o uszy jego obił się słodki wyraz "książe", pojmował co raz to lepiej i jaśniej.
– Jak się pokazuje, bez tego obejść się nie sposób… – mawiał do Wasy.
– Hm… – odpowiadał Wasa.
– W Krupacu jam nie wiedział o tem wszystkiem…
– Co Krupac, to Krupac, a co Becz to Becz…
– Chciałbym bardzo hercogiem być…
– Będziesz wojewodą po śmierci stryja…
– No… tak… Aleć przecie, co hercog, to nie wojewoda…
– We względzie mowy, to wszystko jedno, ale, co się znaczenia tyczy, ta zachodzi różnica, że wojewoda od każdego idzie króla, a hercog idzie tylko od państwa rzymskiego…
– Otóż to… – odpowiadał Stefan z westchnieniem…
W duszy zapanowały mu jakieś szumy, których przedtem nie było, jakoweś pragnienia, których nie znał, jakoweś wyobrażenia o których pojęcia nie miał. Szumy owe, pragnienia i wyobrażenia odnosił z początku do nieobecnej żony, nadając im zakrój humorystyczny. Przedstawiał sobie jakby się to Ilenka nadymała, a ani się spostrzegał, jak nadymanie się wchodziło w niego, przeistaczając go powoli i nieznacznie i przetwarzając, nie przyznawał się jednak przed samym sobą do zmiany, jaka z nim i w nim zachodziła – nie widział jej: miał się jeno za oświeceńszego, cywilizowańszego, rozumniejszego jak przedtem. W istocie rzeczy, polerował się, pozbywał się owej szorstkości i naiwności, jakie go zdobiły, gdyśmy z nim znajomość zabrali, nabierał ogłady zewnętrznej, a z nią razem mętnego jeszcze, jeszcze dziecinnego, ale z dniem każdym, z chwilą, każdą wzmacniającego się pojmowania obowiązków stanowiska, na jakiem go los postawił. Przez dobreż bo przechodził szkoły! Był w Cylei, dostał się do Wiednia. Tam widział" zepsucie obyczajów w obrębie zamku; tu ujrzał je w mieście całem, hodowane starannie, niby roślina w cieplarni, wystawiające się publicznie, ogarniające wszystkie warstwy społeczne, wszystkie stany, wszystkie klassy nie wyjmując klasztorów płci obojga. Nie przeszkadzało to bynajmniej nabożeństwu żarliwemu. Ludzie w wieku owym łączyć umieli pobożność nadzvyczajną z najwyuzdańszą rozwiązłością. Modlili się, pościli, biczowali się, chodzili w włosiennicach, nosili żelazne na gołem ciele paski i pozwalali sobie na wszystko.
Napatrzywszy się na to wszystko we Wiedniu, przerzucił się nasz bohater wraz z dworem cesarzowej do Budy.
Zygmunt, wbrew zwyczajowi swemu, przebywał w stolicy Węgier od miesięcy kilku. Było to, w błędnym żywo – cie jego nadzwyczajncścią, spowodowaną sprawami polskiemi, dla których powołał z Cylei znajomego nam barona von Bismarkt. Cesarzowa śpieszyła do małżonka powoli. Jechała, jak wspomnieliśmy powyżej, dyszlem rzemiennym; dojechała nakoniec i odprawiła wjazd wspanialszy aniżeli do Cylei. Sam najjaśniejszy pan, na czele najbogaciej na świecie ubierającej się gwardyi węgierskiej, wyjechał na jej spotkanie. Dzień pogodny sprzyjał uroczystości, na poły rycerskiej, na poły religijnej, w części ludowej. Tłumy ludu wyległy na trakt, którym orszak przeciągał. Cesarzowa dosiadła konia. Para monarsza, zatrzymując się co chwili przed zastępującemi jej drogę processyami duchownemi i świeckiemi, składającemi jej powitania i życzenia, posuwała się powoli, wywołując admirację niekłamaną, pochodzącą ztąd, że była to para godna widzenia, pomimo że dla Barbary minął kwiat młodości, Zygmunt zaś znajdował się już w dziesiątku lat siódmym. Lata atoli wdzięku mu nie ujmowały. Był to starzec majestatycznie piękny, rosły, mocno zbudowany, dumnego wejrzenia, trochę przybladły, lecz zdradzający siłę niepospolitą, wziętą z matki, która tem się wsławiła, że podkowy łamała i kolczugę drucianą jak płótno rozdzierała. Węgrom imponował ich król, gdy na niego patrzyli. Z zapałem więc przyjmowali królewską parę; rozgłośnie krzyczeli jej elren!; muzyki brzmiały, dzwony jęczały, bicie z armat napełniało powietrze hukiem; w mieście festony, girlandy, sztandary, kobierce zdobiły domy, mimo których przejeżdżała para królewska, poprzedzając hufiec jazdy na dzielnych koniach, świecącej barwami, złotem, piórami i klejnotami.
Okrzykami, wysypaniem się tłumnem na trakt i przystrojeniem miasta wyrażała się miłość niby ludu dla monarszej pary, której lud ten nie miłował wcale. Oklask ten przeto nie wyrażał miłości, ale – co? Oklaski podobne spotykają królów teatralnych. Cesarz Zygmunt posiadał talent ten sam, którym się w czasach, naszych odznaczył bohater z pod Sedanu. Umiał urządzić to, co Francuzi nazywają mise en s éne. Umiał się pokazać. Naród węgierski go nie kochał: brawo ma dawał. Dawał brawo jemu i jego małżonce, której nie kochał, a nienawidził. Cóż jednak!…. tak się dobrze na koniu prezentowała!
Przyjęcie w Budzie, jak niebo do ziemi podobnem było do opisanego w poprzednim tomie przyjęcia w Sutysku.
Stefan czuł się ogłuszonym, otumanionym, olśnionym. Jechał obok Wasy i ustawicznie wydawał okrzyki zdumienia.
– A!…. o!…. Majka niegowa!…. Jakże to pięknie!…. Mój Boże!….
Powziął to najgłębsze przekonanie, że naród węgierski do ubóstwiania kocha swego króla i swoją królowę.
Królowę znał, o! poznał ją. Nie chcemy opowiadać, z jakiej mianowicie ją poznał strony, nie z najlepszej jednak; i nie spodziewał się, żeby małżonek, żeby naród, na stronę ową oczy zamykać mieli. Nie przypuszczał, aby to, co w Cylei, w Wiedniu, wszędzie tajemnicą nie było, mogło być tajemnicą w Budzie. Konkludował więc ztąd tak: jak odmiennym jest cesarz od człeka prostego, tak też i pojęcie o moralności odmiennem być musi na poziomie cesarskim i na poziomic pospolitego ludu. Quod licet Jovi non licet bovi. Istnieją dwie miary i dwie wagi.
– Gdyby Ilenka moja – myślał sobie – prowadziła się tak jak najjaśniejsza cesarzowa Barbara, to… to by… nie spłynęła chyba tak cudownie na krupackiem jeziorze, jak… trzej prałaci…
Otworzyły się mu oczy.
Nie żałował już że żony z nim nie ma; owszem rad był temu niewypowiedzianie, raz dla tego, że Ilenka prostaczka odbijałaby jak najgorzej od dam, posuwających elegancyę do granic skrajnych, powtóre dla tego, że… a nuż, zechciałaby, wzorem hrabin i hrabianek, baronowych i baronówien, otaczających tron cesarski, naśladować najjaśniejszą panię? Ile razy przeto myśl jego ku żonie się zwracała, zawsze czuł niby ulgę na sercu, z powodu jej nieobecności, a zarazem czuł wdzięczność dla stryja za to, że ją wziął pod opiekę swoją.
– Stryj Sandał mądrze zrobił… – powiadał sobie.
Powiedzieć należy, iż pod wyrazem "opieka" rozumiał "dozór" i wyobrażał sobie wojewodę Sandała pod postacią Argusa, czuwającego nad czystością rodu Chraniczów.
– Mądry człowiek!….
Z tem wszystkiem, pomimo iż myśli powyższe znamionują w części troskliwość, w części zazdrość małżeńską, Helena u niego na walorze traciła. Balsziczaństwo jej nawet, które w Krupacu tak wysoko stało, spadało na wartości; osoba zaś jej, taka okazała, najmniejszego wytrzymać nie mogła porównania z postaciami niewieściemi, które się przed oczami jego przesuwały. Bynajmniej! Sród dam dworskich zdarzały się piękności; zdarzały się atoli i istne maszkary. Cóż jednak! – maszkary owe umiały się nosić, chodzić, przedstawiać, umiały mówić, śpiewać, tańczyć, umiały się wdzięczyć, pachło od nich i jaśniało i szeleściło – i wydzielał się z nich urok jakiś osobliwy, sprawiający odurzenie. Najbrzydsza – i ta jeszcze durzyć umiała. Elegancya w wieku XV posuniętą była do stopnia wysokiego. Na gotowalniach niewieścich znajdowano – jak świadczą kroniki – flaszeczek, słoików i pudełeczek po trzysta. Do elegancyi stosowała się i kokieterya, która się posługiwała sposobami, tak zwyczajnemi, udskonalonemi, jako też nadzwyczajnemi, biorącemi na pomoc czary, gusła, zaklęcia, modlitwy, praktyki religijne i zadawania – zadawania złożone z ingrediencyj najobrzydliwszych, jakie jeno wymyślić można, a o jakich Helena, pomimo że i ona ze sposobami nad-zwyczajnemi obznajomioną była, wyobrażenia nie miała. To jednak mniejsza. Tego mogłaby się nauczyć. Obok tego wszakże wyuczyłaby się i takich rzeczy, które, acz mile przez Stefana w żonach cudzych widziane, we własnej przejmowałyby go wstrętem i zgrozą.
Rad więc był temu, że Helena pod strażą wojewody w Dubrowniku pozostawała, niemniej oraz rad był temu, że się sam dostał w świat, taki ciekawy.
Nie mógł się dosyć napatrzeć, nie mógł się dosyć nasłuchać, nie mógł się dosyć nawąchać. Wraz z temi trzema zmysłami, nie próżnowały i dwa inne. Smak i dotykanie znajdowały się także w stanie podrażnienia i natężenia ustawicznego i sprawiały bohaterowi naszemu zajęcie, które go uwlekało go coraz to dalej i głębiej, jak wędrowca, idącego w podróż daleką, uwleka przechodzenie z etapu na etap. Zmysły były przewodnikami jego, z pośrodka zaś nich, niby – kwiat z donicy, wystrzelał nieokreślony bliżej cel, powzięty z zapatrzenia się: na hrabstwo hrabiego Hermana, na arcyksięztwo arcyksięcia Alberta, na królewskość króla Zygmunta, na majestatyczność władzy najwyższej, przynoszącej tyle wygód, tyle przyjemności, tyle rozkoszy, tyle zadowolenia, że mimowolnie roiły się mu po głowie, to korona bośniacka, to kołpak wielkoksiążęcy, to coś w tym rodzaju.ROZDZIAŁ II. ODYMKI ŚWIATOWE.
Zaznaczywszy rojenia Stefana, wyprowadzone z pośrodka zmysłów, niby roślina z gruntu bogatego w pierwiastki pędowe, zaznaczyć musimy jedno jeszcze następstwo, wynikające koniecznie z sytuacyi, w jaką los, a raczej stryj go wprawił. Stefan opuścił wyspę odludną prawie; opuścił Dubrownik, w których obyczaje, zostając pod kontrolą opinii publicznej, były czyste; opuścił żonę, niewiastę ambitną, lecz ambicyę przechowującą w sobie, jak butelka hermetycznie zakorkowana przechowuje płyn burzącemi napojony gazami, na zewnątrz zaś spokojną; a dostał się w świat napełniony, przesiąkły, nabrzmiały czadami, wydzielającemi się z żarów, płonących pod kuźnią miłości.
Jeden z poetów spółczesnych, należący do gwiazd pierwszej wielkości, powiedział, że "miłość… świat odymia".
Prawda.
Poeta zastosował słowa te do miłości w pojmowaniu uczucia tego dzisiejszem. Jeżeli przeto dziś ona świat odymia, to cztery wieki temu opętywała. W wieku XV miłość była opętaniem. Nie istniała jeszcze miłość, ale miłostka.
Błędni rycerze, którzy, rozgłaszając po świecie wdzięki i cnoty dam serc swoich, włóczyli się z miejsca na miejsce, dobijali się nagrody wcale nieplatonicznej. Wiek ów wiary silnej był wiekiem zmysłowości grubej, moderowanej etykietą, która stanowiła wędzidło jedyne, emaliowane zalotnością, mającą za cel i za zadanie kruszenie wędzidła. Urabiał się w ten sposób formalizm, który wkładał na kobietę obowiązek…. upadania według pewnych reguł. Niewiasta, zwłaszcza w sferze towarzystwa wyższej, miała się za twierdzę. Jak twierdza przeto broniła się i jak twierdza kapitulowała, po dopełnieniu warunków, jakie honor nakazywał. A bywały to warunki oryginalne, polegające na wkładaniu na gachów pewnych szlubów, jak naprzykład: obowiązywania ich do noszenia barw nie takich, a takich, albo też, do odmawiania w pewien sposób oznaczonej modlitwy albo do zasłaniania oblicza przyłbicą, albo do uczesywania włosów jakoś, albo do milczenia przez czas dłuższy, albo do chodzenia ze zmrużonem okiem jednem, albo do… czegoś w tym rodzaju. Nie skończylibyśmy, gdybyśmy wyliczać chcieli wszystkie szluby rycersko – romansowe, wchodzące w zakres symbolistyki mistycznej, którą osłaniała się miłość w wieku XV. Miało to znaczenie ofiary, palonej na ołtarzu przez czas ściśle określony, naprzykład: przez rok jeden, miesięcy trzy, tygodni dwa, dni pięć i godzin siedm, poczem następowało wynagrodzenie – twierdza kapitulowała. Przez to czyniło się zadość honorowi, cnocie i kochaniu – kochaniu, stanowiącemu uwieńczenie dzieła i ważną, bardzo ważną dźwignię zdarzeń dziejowych. Nie jedna tylko Helena spowodowała wielką wojnę; nie jedna tylko Troja upadła z przyczyny kobiety.
Obok smagania się dyscyplinami drucianemi, ubierania się we włosiennice, chodzenia boso, czołgania się na klęczkach, kochano się.
Kochano się na zabój..
W życiu towarzyskiem nie miano na widoku czego innego, jeno kochanie.
Dziś zgromadzamy się w miejscach różnych dla celów różnych, po salonach zaś zabawiać się umiemy literaturą, sztuką, nauką, polityką, plotkami, niedorzecznościami i rozmaitemi rozmaitościami, służącemi do zabijania czasu i uprzyjemnienia stosunków towarzyskich. Dawniej, w każdym czasie i na każdem miejscu, kochanie główną odgrywało rolę: zgromadzano się dla niego; w stosunkach towarzyskich stanowiło ono zaczyn, wedle którego takowe układały się i rozwijały, szukając dla siebie teatrów odpowiednich, a za nieodpowiednie nie uważając wcale ani kościołów, ani klasztorów, zwłaszcza zaś klasztorów, które były przytuliskiem legalnem schadzek miłosnych. Za furtą, pod puklerzem klauzury, pod pieczęcią tajemnicy, działy się rzeczy takie, o których dziś bez zgrozy mówić nie można. Klasztory, jak wiadomo, praktykowały gościnność. Owóż, praktyka owa te pociągała za sobą następstwa, że domy, ciszy i modlitwie poświęcone, otwierały się, raz dla uczt hucznych, znów dla usług poufnych, na żądanie osobistości wyjątkowych, dobrodziejów i dobrodziejek, którym nie gozito się odmawiać udzielenia sposobności…. pogadania na… osobności.
W taki to świat dostał się półbohater nasz.
Gdyby Stefan był świętym na wzór i podobieństwo owych świętych, których walki z pokusami Skarga – w " Żywotach" tak wymownie opisał, to byłby uciekł i kurz z obuwia sobie otrząsnął. Świętym jednak nie był; pozostawał więc i z pokusami się w walki nie wdawał, inaczej, nie płynął naprzeciw prądu. Dawał się prądowi unosić – to mu nawet przyjemność niemałą sprawiało. Dawał się prądowi unosić, kołysał się na fali i doznawał z tego powodu – lubości ogromnej, rojąc słodko o nieokreślonej owej przyszłości, o której wspominaliśmy powyżej i o tem, że jakby przyszłość owa się obróciła, to zawsze czeka na niego województwo chumskie i…
… i… żona…
Zwrot ten w myślach powracał mu do głowy często. Aż razu pewnego, kiedy powrócił, Stefan splunął:
– Tfu!…
Powiedział sobie w duchu "i żona" i… splunął. Splunąwszy, zawołał:
– Ha!….
Okrzyk ten zabrzmiał tonem rezygnacyi. Nie rezygnacyą jednak wyrażał, a żal do Opatrzności, który się w myśli młodego człowieka w następujący sformułował sposób:
– Trzeba mi było, albo nie żenić się, albo wziąśó żonę taką, jak.. Gruba…
Przyszła mu Gruba na myśl i wyobrażać sobie począł jakby to było inaczej gdyby w województwie chumskiem, wraz z, województwem czekała na niego, nie taka Helena a taka Gruba.
Zrobił w wyobraźni przegląd wszystkich na dworze w Cylei i na dworze w Wiedniu widzianych dam i znalazł, że żadna z nich Grubie nie dorównywała.
Nie oznaczało to, ażeby się w małżonce Pietra zakochać miał nagle. Wcale nie. Wypadło mu tak z porównania, które poszło dwiema drogami: jedną tą, którą kroczył, drugą wsteczną. Na pierwszej odbiła mu się Helena, na drugiej Gruba. Helena odbiła się od dam dworu, Gruba od Heleny. Interwencya małżonki Pietra miała w tym razie szczególne swoje znaczenie, to mianowicie, iż posłużyła jako świadectwo, że w Chumie nawet, przypuszczając iżby Stafan w przyszłości na samem jeno województwie Chum – skiem poprzestać musiał, znajdzie się jakaś dla małżonka, utrapionego takim jak Helena klocem, kompensata. Oto wszystko. To wszystko stanowiło karb na przyszłość. Płynął z prądem, powtarzając sobie w duchu często:
– Gdy przyjdzie do tego, że do Krupaca powrócę, to już ja sobie dam radę…
W duchu powiedzenia tego, miewał częste z Wasą, sprzeczki. Wasa poniżał niewiasty zachłumskie, dubrownickie i w ogóle bośniackie, zarzucając im brak wychowania miastowego.
– Co mi potem!…… – mawiał Stefan. Prawda, niewiasty nasze nie umieją się tak wdzięczyć, jak tutejsze, za to są… twardsze…
Nie podobała się mu galarecianość płci pięknej, zapełniającej dwory monarsze. To atoli jedno tylko miał jej do zarzucenia, zresztą czuł się śród niej dobrze. Miło mu było w otoczeniu dam, mających dla niego względy wielkie. Szkodziła mu trochę żonatość, niebardzo jednak. Żonatośś odstręczała od niego panny; w oczach mężatek nie uchodziła ona za grzech śmiertelny.
Na dworze cylejskim i na dworze wiedeńskim odbywał Stefan nowicyat światowy, obywał się, oswajał, ocierał. Na dworze budajskim wystąpił już w skorupie rycerza zachodniego, z dystynkcyą odpowiednią wysokiemu stanowisku, jakie zajmował.
Cesarzowa zaprezentowała go cesarzowi, jako krewniaka swego, na audyencyi solennej, na której nie potrzebował już posługiwać się cudzą gębą do odpowiadania na zapytania, pomimo że pierwsze zapytanie w kłopot go wprawiło. Po powstaniu z klęczek – przed cesarzem Zygmuntem klękać trzeba było – najjaśniejszy pan, pochyliwszy lekko głową, następujące przemówił słowa:
– On przeto pragnie pozostawać przy boku naszym?….
Nie wiedział Stefan, do kogo się owo "on" odnosi. Nie stracił jednak rezonu. Zmiarkował się prędko, iż chodzić nie może o kogo innego, jeno o niego i odpowiedział:
– Tak, zaprawdę, najjaśniejszy i najmiłościwszy panie…
– On wie zapewne, że w służbie naszej pozostaje kilku spółziomków jego: nasz kanclerz, nasz spowiednik..,
– Mam zaszczyt wiedzieć o tem, najjaśniejszy i najmiłościwszy panie…
– Niech on pewnym będzie łaski naszej… Nie wyznaczamy mu zajęcia szczególnego… Zaliczamy go w grono dworzan naszych, spodziewając się, że on ocenić zdoła dobrodziejstwo, jakie mu wyświadczamy i odpłaci za nie wiernością i przywiązaniem do naszej osoby… Pozwalamy mu najłaskawiej, służyć nam i bronić nas i polecamy zgłosić się do wiernego naszego, freihera Eberharda von Windeck…
Stefan z głębokim pokłonem cofnął się tyłem, wcisnął w tłum dworzan i, po audyencyi, udał się do freihera, pełniącego przy cesarzu funkcyę zaufańca, zawiadującego sprawami rozlicznemi w sensie wykonawczym. Cesarz pomysły snuł sam, spełnianie zaś takowych należało do Windecka, o ile to nie tyczyło się spraw wojennych i dyplomatycznych. Te ostatnie stanowiły specyalność odrębną. Freiher von Windeck interesował się niemi pośrednio, głównie zaś zajmował się ułatwieniem cesarzowi w reprezentowaniu wysokiej piastowanej przezeń dostojności, inaczej, był przy osobie monarszej totumfackim i officyalnie nosił tytuł sekretarza. Tytuł ten odpowiadał funkcyi. W rzeczy samej, był to sekretarz od sekretów, niepisanych wszakże. Wydział pisany nie do niego należał. Von Windeck pisał, ale pro memoria, które na własny zachowywał użytek i z których ułożył później historyę cesarza Zygmunta. Freiher von Windeck był cieniem cesarza. Gdzie ten, tam i ten; Zygimunt bez niego obchodzić się nie umiał; stanowił on jego nierozdzielną cząstkę, która wszędzie, gdzie się jeno monarcha bodaj na dni parę zatrzymał, zakładała rodzaj biura, kontuaru, czy też kancellaryi i prowadziła interessa, mające do handlowych podobieństwo ogromne. W zamku budajskim zajmował apartament osobny, położony tak, ażeby każdy bramę przekraczający przechodził mimo. Apartament ten znanym był mieszkańcom Budy doskonale,
Stefan, wchodząc do frejhera von Windeck, zapomniał nazwiska jego. Nie frasowało go to – pamiętał tytuł. Wkroczył śmiało do izby, odznaczającej się umeblowaniem, składającem się z szaf, skrzyń i półek, zajmujących ściany do koła. Pod jednem z dwóch okien, zaopatrzonych w kraty żelazne, stał stół. Tu i owdzie widać było stołków kilka. Wnętrze izby zalewało półświatło, przedostające się z zewnątrz przez drobne szyby szklanne. Od stropu zwisał kaganek w kształcie czółenka, na którym dwa knoty palić się razem mogły. Po izbie z rękami w tył założonemi przechadzał się krokiem powolnym człowiek jakiś, który zatrzymał się, gdy Stefan wszedł i zwrócił się do niego frontem, nie rozrywając dłoni z tyłu splecionych.
– Dostojny sekretarz jego cesarskiej mości?…… – odezwał się Stefan tonem zapytania.
– Hę?…… – zapytał zapytany.
– Czy sekretarzem jest dostojność twoja?….
– A tak… Jestem więcej jak sekretarzem… Jestem najjaśniejszego pana alter ego…
– Dostojność twoja… – zaczął Stefan.
– Możesz przemawiać do mnie: najjaśniejszy panie… – przerwał człowiek.
– Najjaśniejszy panie?…… – rzekł Stefan zdumiony.
– Wiedzieć musisz przecie, chociażbyś po łacinie nieumiał, co znaczy a lter ego…
– Wiem…
– A więc… rzecz się tłumaczy sama… Cóż tedy?….
– Najjaśniejszy pan przysyła mnie do… naj-ja-śniejszego pana…
– Hum… – odkrząknął. Cóż dalej?….
– Nic… przysyła…
– Po co?….
– Nie wiem…
– Po to chyba, żebym cię pasował na rycerza zakonu mego, czyli wystrychnął na dudka…
Rzekłszy to, chodzić zaczął po izbie dalej.
Stefan uczuł się w położeniu drażliwem. Nigdy jeszcze nie obchodzono się z nim tak bez ceremonii. Nie rozumiał, coby to znaczyć miało. Przytem, ta pretensya sekretarza do tytułu najjaśniejszego pana wydawała się rzeczą co najmniej dziwaczną. Śledził za chodzącym okiem i dostrzegać począł w kostiumie jego osobliwości, które, nie zdawało mu się, ażeby właściwemi być mogły w ubraniu męża, takie poważne jak sekretarz zajmującego stanowisko. Strój cały przedstawił się pod postacią przesady we wszystkich szczegółach, zaczynając od obuwia kończąc na nakryciu głowy. Przesada widzieć się dawała tak w kroju, jak w kolorach, szczególnie zaś w dodatkach, takich jak świecidła, frendzle i kutasy, poprzyczepiane na nogach, na rękach i na grzbiecie. Uwidoczniała się ona w fizyognomii nawet, opatrzonej dodatkowo niby w brwi w nos, w usta, w policzki, w uszy i w zmarszczki na czole.
– Co u licha?…… – myślał sobie Stefan i zamierzał już cofnąć się, gdy człowiek ów osobliwy zatrzymał się przed nim nagle i pokazał mu oblicze odmienne od tego, jakiem było przed chwilą.
– Inny człowiek!
Stefan żachnął się, ujrzawszy twarz, która tylko co wyrażała surowość, rozjaśnioną uśmiechem, oblewającym ją całkowicie, a strzelającym z każdej brodawki, z każdego włoska, z każdego zagięcia. Śmiały mu się oczy, usta, brwi, czoło, policzki, broda, nos, uszy, włosy. Ze śmiechem tym patrzał na Stefana przez chwilkę i zapytał:
– Co ty za jeden?….
Zabierał się Stefan coś odpowiedzieć, lecz ten mu do słowa przyjść nie dal:
– Przybywasz szukać na dworze cesarskim szczęścia… Hm… znajdziesz… znajdziesz je na pewno, ale pod jednym z dwóch następujących warunków.
Tu znów obliczu nadał wyraz surowy, ale od poprzedniego odmienny.
– Wiesz jakich?…. "
Stefan głową wstrząsnął, na znak niewiedzy.
– Zostań błaznem…
Wpatrzył się w Stefana. Ten oczy szeroko otworzył.
– Hę?…. Zostań błaznem… Tylko – głową pokiwał – to trudno.. bardzo trudno… Nie każdemu danem jest błazeństwo… Drugi warunek o wiele łatwiejszy… Zostań łgarzem… Do łgarstwa można się wprawić; można się w takowem wydoskonalić, byle zacząć… Kadzę ci jednak, zaczynaj ostrożnie, albowiem, jeżeliby ci się noga na pierwszym powinęła kroku, to… biada ci.. Łżyj bezczelnie, łżyj śmiało, lżyj heroicznie… natem sztuka cała… w tem cała tajemnica powodzeń na dworze… Łżyj, przyjacielu… Błaznem być nie możesz, jak nie może sowa słowikiem zostać; możesz jednak wyjść z czasem na wielkiego człowieka łgarza i pozyskać aplauz w świecie…
Stefana w zdumienie wprawiało każde ze słyszanych słów. Zawołał:
– To być nie może, ażebyś był freiherem von Windeck!….
– O nie.… – odrzekł człowiek w dziwacznym stroju. Jestem cesarskim alter ego…
– To znaczy?….
– Drugiem ja w odniesieniu do cesarza Zygmunta… A że ja cesarskie jest to cesarz Zygmunt, a zatem, ja moje posiada wartość cesarską,… Ztąd wypada, że wszystko co ci mówię, zasługuje na uwagę jaknajwiększą..
– Mówisz mi rzeczy takie…
– Jakie?,.
– Dziwne…
– O!…. przyjacielu… Usłyszysz dziwniejsze jeszcze… – Dla czegóż mam być łgarzem?….
– Dla powodów dziewięćset dziewięć dziesięciu dziewięciu, z pomiędzy których wymienię ci tylko dwa: dla tego, że similis simdi gaudet, i dla tego, że wlazłszy między wrony krakaj jak i one, gdybyś bowiem krakał inaczej, to wrony cię zadziobią… Staraj się więc krakać najlepiej, to jest łgać, najbezczelniej, najśmielej, najheroiczniej… Zfałszuj sobie sumienie…
– Ah!…… – krzyknął Stefan.
– Czemuż cię to tak zdziwiło?….
– Fałszować sumienie?!….
– Musiałeś przecie słyszeć o niejakim Janie Hussie?….
– Kacerz!….
– Tak, kacerz… Gdyby był sobie sumienie sfałszował, mógłby sobie być kacerzem i pozostać zarazem w łaskach u możnych świata tego… Zakrakał inaczej i poszedł na stos. Krakać inaczej wolno, ale błaznom tylko… a ponieważ błaznem zostać może nie każden co zechce, dla tego radzę ci po przyjacielsku, zostań łgarzem…
– Coś ty za jeden?…… – zawołał Stefan.
– Mówiłem ci… alter ego…
– Tyś trefniś!…… – przerwał młody człowiek.
– Trefniś?… hm?…. Jam jest – przybrał postawę dumną, po piersi się dłonią uderzył – prawdomówca… Mnie jednemu w całym chrześciańskim świecie podległym berłu cesarza Zygmunta, wolno prawdę mówić, jeżeli zechcę… Dla tego to, jestem cesarskim al ter ego, bo i cesarzowi ta wolność przysługuje… Nas dwóch stanowi jedno: on mnie reprezentuje, ja go tłumaczę… on jest mną, ja jestem nim. on się nazywa Zygmunt, ja się nazywam Worre…
– Worre!…. a!…… – zawołał Stefan.
– Zapewniam ci łaskę moją… – odrzekł sławny trefniś tonem protekcyonalnym. Podobał mi się nos twój i twoje ucho prawe…
– Mój nos?….
– Tak… twój nos. My, to jest on i ja, albo ja i on, posiadamy przywilej kierowania się upodobaniem, z prawem nie zdawania z upodobania tego sprawy przed nikim, ani nawet przed sobą samemi… Z racyi więc twego nosa i twego ucha prawego, masz we mnie protektora, gotowego z góry, nie pomagać ci w niczem, a przebaczać wszystko, z wyjątkiem prawdy… Idź fałszem, moje dziecko… fałszem świat przejdziesz…
– Ale nazad nie wrócę… – podchwycił Stefan, tonem w którym czuć było usiłowanie nastrojenia się do tonu interlokutora swego.
– Cha cha cha!…… – roześmiał się trefniś. To ty o powrocie myślisz?…. Podziękuj Bogu, jeżeli ci na przejście życia starczy… Kłopot powracania pozostaw dzieciom swoim, wnukom, prawnukom, praprawnukom… To ich rzecz… Ty idź fałszem.
W chwili tej uchyliły się drzwi obok jednej z szaf i do komnaty wsunęła się postać męzka poważna, w czarnej do kostek sięgającej odzieży, w czarnem, aksamitem wyłożo – nem na głowie okryciu, ze zwitkiem pargamin owym w ręku. Weszła, zatrzymała się, z uśmiechem spojrzała na trefnisia i uprzejmem głowy pochyleniem powitała Stefana. Worre, pokłoniwszy się kołpakiem nizko, rzekł krótko:
– Dziesięć dukatów.
– Za co?…… – zapytał mąż.
– Za słówko…
– Za słówko… dziesięć dukatów, to strasznie drogo…
– To straszliwie tanio… – odparł trefniś. Było to słówko prawdy, za które mogłem być ze skóry żywcem odarty… Hazardowałem więc skórę własną, za życia…
– Poprzestań na dukatach pięciu…
– Nie…
– Na szczęście… – Nie…
– Siedm… – Nie…
– Więc siedm i pół…
– Jeżeli mi, dostojny i miłościwy freiherze von Windeck, nie wyliczysz dukatów dziesięciu, to pójdę, ze łzami w oczach do stóp tronu się rzucę i oskarżę ciebie, że na szwank narażasz hojność najwspaniałomyślniejszego z monarchów.
Na słowa te freiher sięgnął ręką w zanadrze, wydobył worek podłużny, wydostał z onego dziesięć sztuk złota i podał takowe Worremu. Ten przyjął je w milczeniu, skłonił się głęboko, skoczył równemi nogami, wywrócił w powietrzu koziołka i wyszedł, podrzucając dukaty w dłoni.
Eberhard von Windeck zwrócił się do Stefana, nadając obliczu wyraz pytający.
– Przysłał mnie do dostojności twojej najjaśniejszy pan… – odpowiedział Stefan na to nieme zapytanie. Nazywam się Stefan Chranicz… przyjęty jestem w poczet dworzan jego cesarskiej mości…
– Stefan Chranicz zwany Kosaczem… wojewodzie chumski, następca Sandała Chranicza?….
Stefan skinieniem głowy dał odpowiedź potwierdzającą.
– Witam ciebie, wojewodzicu dostojny… – rzekł freiher uprzejmie. Usiądź… pomówimy…
Ukazał ręką jeden ze stołków, sam zajął miejsce obok, i popatrzywszy przez chwilę z wyrazem słodkim Stefanowi w oczy, zaczął:
– Najjaśniejszy pan rad widzi w otoczeniu swojem młodzież tak dostojną, jak wielmożność twoja… Wspaniałomyślność jego, dla takich jak ty, granic nie ma… łaskawość jego jest niewyczerpaną.. Spodziewam się że wielmożność twoja cenić umie zaszczyt, jaki ją spotkał…
– OL jak jeszcze… – odparł Stefan.
– I okaże to w czynie?…… – zapytał freiher z przyciskiem lekkim.
– Byle się tylko sposobność trafiła…
– Otóż to… Odpowiedź taka jest świadectwem szlachetności wielmożności twojej… Tacy jak ty godni są służyć takiemu, jak jego cesarska mość panu… Pozwólże mi zadać ci zapytań kilka z otwartością całą…
– Owszem…
– I odpowiedz mi z otwartością równą…
– A no…
– Tyczy się to dobra twego własnego, nastręczania ci sposobności oddawania jego cesarskiej mości usług i skarbienia przez to względów jego… Gotów jesteś dać po rycersku za jego cesarską mość życie?….
– O… tak… niezawodnie!….
– I pieniądze?….
– O… hm… – chrząknął – tak… nieinaczej.. a jakże…