- promocja
- W empik go
Słowiański typ - ebook
Słowiański typ - ebook
Lekka komedia kryminalna. Andrzej podpisuje roczny kontrakt i wyjeżdża do Armenii, aby pracować jako lektor języka polskiego na tamtejszym uniwersytecie oraz wśród ormiańskiej Polonii. Podczas seminarium naukowego przypadkowo podsłuchuje rozmowę trojga osób, z której wynika, że planują dokonanie zabójstwa … Mężczyzna, chcąc nie chcąc zostaje wciągnięty w zbrodniczą intrygę i mimo obaw o własne życie, próbuje ustalić, kim jest ofiara planowanego morderstwa. Na dodatek, szybko zdaje sobie sprawę, że wcześniejsze wyobrażenia znacznie odbiegają od zastanej rzeczywistości. Życie codzienne w Armenii okazuje się dużym wyzwaniem dla Europejczyka, a odmienności kulturowe stają się źródłem wielu zabawnych sytuacji.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397214309 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SŁOWIAŃSKI TYP
Poznań, 2024 r.
SPIS TREŚCI
1. Szykany 1
2. Czerwony Kapturek w Legii Cudzoziemskiej 12
3. Lotniskowy zwyrodnialec 19
4. Bismarck w hucie szkła 30
5. Dwugłowe cielę 36
6. Amisz w niebezpieczeństwie 52
7. Podwórkowy wywiad.68
8. Zorba na polowaniu 74
9. Ogar wojny w ambasadzie 39
10. Stare koronki i porządny chłopiec 108
11. Pokój zwierzeń 120
12. Schody przeznaczenia 130
13. Usatysfakcjonowana pani dziekan 140
14. Hamlet na drutach 145
15. Randez-vous z mordercą 154
16. Babcia idioty 166
17. Australijski surfer 177
18. Gra w okręty z babeczką od biurokracji 187
19. Zdechłe ryby w winie 190
20. Samochody nad przepaścią 199
21. Dożynki na egzaminie 210
22. Proktolog pod Araratem 220
23. Zepsute radio w klasztorze 226
24. Zwierzę w samochodzie 236
25. Niewieścia jajecznica 245
26. Hazard na cmentarzu 254
27. Wyprawa po pastę do podłóg 264
28. Propozycja nie do odrzucenia 275
29. Wredna ofiara 289
30. Wszystko jasne 303I. Szykany.
Siedzieliśmy na balkonie przypisanym do mieszkania Mateusza, bo uparliśmy się, że w sierpniu powinno być lato. Przyroda jednak zwariowała i z wielką łaską nagrzała powietrze do dziesięciu stopni powyżej zera. Wszyscy mieliśmy urlop, a w naszym rozumieniu należy go spędzać na łonie natury, kąpiąc się w gorących promieniach słońca. Łono jednak zawiodło i wyglądało bardziej niż nieciekawie. Granatowe chmury jednoznacznie informowały o zbliżającym się deszczu, a szalejący wiatr zdzierał skalpy z przechodniów. Taki stan rzeczy trwał już trzeci tydzień i zrodził w naszych duszach gwałtowny sprzeciw, który zaowocował pomysłem całkowitego ignorowania pogody, dopóki się nie opamięta.
Aśka, która nie uznaje półśrodków, rzuciła pomysł wyjazdu nad jezioro, zamieszkania w namiocie oraz udawania, że jest ciepło i słonecznie.
– Aha, a moje dzieci ty będziesz utrzymywała – rzucił z ironią Mateusz.
W oczach Aśki i moich pojawiły się wielkie znaki zapytania. Mateusz poczuł się zmuszony do udzielenia wyjaśnień.
– Możemy sobie udawać, że jest lato. Przypominam jednak, że mam dwóch synów na utrzymaniu, a ojcowie chorzy na gruźlicę raczej nie zarabiają dobrze. Co ja mówię? Bardzo się zdziwię, jeżeli po upływie jednej nocy wyjdziemy z tego namiotu w ogóle żywi. Zdaje się, że młodzieńczą witalność wszyscy mamy już za sobą i to od dosyć dawna…
Aśka, zawsze czuła na najdrobniejsze sugestie dotyczące minionej młodości, tym razem zaniechała sprostowań. Prawdopodobnie przytłoczyła ją wizja utrzymywania pociech suchotnika.
Melancholijna zaduma nad zjawiskiem przemijania trwała krótko i natychmiast przerodziła się w burzę mózgów. Każde z nas rzucało mniej lub bardziej idiotyczne pomysły, jak walczyć z panującą aurą. Efektem było twarde postanowienie spędzania wieczorów na balkonie Mateusza. Doszliśmy do wniosku, że będzie to bezpieczne miejsce, aby jasno zademonstrować przyrodzie nasz lekceważący stosunek i uniknąć perypetii zdrowotnych, a jednocześnie stworzy wrażenie spędzania urlopu na łonie natury.
Szczegółami organizacyjnymi zajęła się Aśka. Uznała, że pogodzie trzeba dać szansę przemyślenia i zrozumienia problemu, w związku z czym nasz stosunek do niej należy wyrazić dobitnie i bez subtelności.
– Macie założyć krótkie spodnie – powiedziała, wskazując na nas palcem.
Zaprotestowaliśmy jednocześnie i gwałtownie, chociaż każdy z innej przyczyny. Mateusz z uwagi na przejmujące zimno, ja z powodu głęboko zakorzenionego poczucia estetyki. Moje nogi to akurat nie coś, co chciałbym pokazywać. Aśka nie była okrutna, upierała się tylko pół godziny, po czym zwróciła się do mnie:
– Masz jeszcze tę obrzydliwą koszulę w palmy i kokosy?
– Mam – potwierdziłem. – Ale od razu uprzedzam, że jej nie założę! Naprawdę uważasz, że lniana koszula z krótkim rękawem jest odpowiednia na ten ziąb?
Aśka przymknęła oczy i wysyczała:
– Mamy ignorować pogodę. Udawać, że jest lato. Jak chcecie to zrobić, memeje jedne?! Każdy tylko potrafi narzekać: „Oj, jak zimno!”, „Co za pogoda!”, „Gdzie ten efekt cieplarniany?”, ale gdy trzeba coś zrobić, to oczywiście nie ma komu. I jeszcze uważają się za mężczyzn! Mamy urlop i trzeba go rozsądnie wykorzystać!
Nie tyle ze względu na trafność argumentacji, ile na błysk szaleństwa w oczach Aśki, postanowiliśmy iść na ustępstwa. Efekt był taki, że siedzieliśmy na tym balkonie już trzeci dzień w strojach wielce oryginalnych. Aśka miała na sobie kretonową sukienkę założoną na ciepłe rajtuzy, a na szyi jedwabną apaszkę, która dziwnym trafem przykrywała jej uszy. Wyjaśniła nam, że jest to przejaw nonszalancji, bynajmniej nie chęć okrycia marznących uszu. Na głowę włożyła wielki kapelusz przeciwsłoneczny, który – ze względu na porywy wiatru – przypięła wsuwkami. Mateusz wybrał filcowe portki w jasnobeżowym kolorze, przywiezione swego czasu z Zakopanego. Taka kolorystyka, zgodnie z wypowiedziami kreatorów mody, sugerowała letni nastrój. Tę samą funkcję spełniała zielona koszula narzucona na polar. Ja oczywiście ubrałem się w wybraną przez Aśkę koszulę. Palmy i kokosy przykrywały ciepły sweter, który profilaktycznie włożyłem.
– No, teraz powinni mnie zobaczyć moi studenci – rzucił Mateusz w przestrzeń.
– Naprawdę tak ci na tym zależy? – zdziwiłem się. – Wydawało mi się, że wykładowcy uniwersyteccy powinni mieć nieposzlakowaną opinię. Połączenie bacy i surfera wygląda mało poważnie i wiarygodnie.
– Wszyscy wyglądamy, jakbyśmy uciekli z kliniki psychiatrycznej – wtrąciła Aśka. – Ale przecież nie o pokaz mody nam chodzi, a demonstracja sprzeciwu wobec pogody całkiem dobrze nam wyszła.
Trzeciego dnia obcowania z naturą zaczęły się w nas rodzić wątpliwości co do skuteczności naszego protestu. Przyroda wydawała się niewzruszona, nie zanosiło się na żadne zmiany, a udawanie letniego stanu ducha było coraz bardziej uciążliwe. Żadne z nas nie chciało jednak przyznać się do swoich spostrzeżeń jako pierwsze. Tak więc twardo siedzieliśmy na tym balkonie Mateusza w charakterze zniesmaczonych zaklinaczy pogody.
– Słuchaj, czy ta sinizna na twarzach już im tak zostanie? – zainteresowała się Aśka, która oglądała właśnie zdjęcia wysłane przez Krysię, żonę Mateusza.
Tydzień temu Krysia razem z dziećmi wyjechała do Darłowa w poszukiwaniu ciepła i słońca. Nie bardzo jej to wyszło, bo pogoda nad Bałtykiem była zbliżona do tej, jaką mieliśmy w Poznaniu, ale Krysia nie zamierzała się poddawać i obiecała sobie wytrwać do końca turnusu.
– Jaka sinizna, idiotko – zaoponował grzecznie Mateusz. – Po prostu te zdjęcia nie są najlepszej jakości – powiedział z naciskiem, ale raz jeszcze przyjrzał się podobiznom swoich najbliższych i z dziwnym wyrazem twarzy odłożył tablet.
Poczułem, że nastąpił właściwy moment, aby ogłosić swoją decyzję.
– Jadę do Armenii – zakomunikowałem bez wstępu.
– Żeby się wygrzać? – spytała Aśka bez przekonania.
– Nie, do pracy. Podpisałem roczny kontrakt.
– Czy ty jesteś normalny? – zapytał Mateusz w odpowiedzi na wygłoszone przeze mnie oświadczenie.
Zdziwiło mnie to pytanie, bo sądziłem, że opinię co do stanu mojego umysłu ma od dawna sprecyzowaną, choć raczej mało pochlebną.
Paląca papierosa Aśka nie powiedziała nic, a jedynie wsypała trzy łyżeczki cukru do filiżanki z kawą. Obie te czynności – milczenie i słodzenie – dobitnie świadczyły o doznanym szoku. Milcząca Aśka to zjawisko do tej pory mi nieznane, no a już słodka kawa była całkowicie wbrew jej naturze. Zdecydowanie chętniej wypiłaby cykutę niż taki ulepek.
– No dobrze… – odblokowała się nagle. – Mam za mało danych, aby wyrobić sobie zdanie na temat twojego pomysłu. Gdzie ta Armenia w ogóle jest? Wiem, że gdzieś na Południu, ale gdzie dokładnie? Kto ci zaproponował wyjazd?
– Mogę zaspokoić twoją geograficzną ciekawość, jeżeli Mateusz pozwoli mi przynieść atlas z tego śmietnika, który nazywa gabinetem.
– Oczywiście, poszukaj – zgodził się właściciel śmietnika. – Powinien być gdzieś pod ręką, bo ostatnio rozwiązywałem krzyżówki. Co za sadysta wymyśla te hasła? Wiedzieliście, że w Indiach jest miasto o nazwie Tiruchirappalli?
– Chwilowo interesuje mnie wyłącznie Armenia. Idź po ten atlas – rozkazała mi Aśka.
Posłusznie udałem się do gabinetu. Wbrew zapewnieniom poszukiwania nie były łatwe. Mateusz każdy papier traktuje jak świętość. Z nabożnym szacunkiem odnosi się nie tylko do książek, co akurat popieram i pochwalam, ale również do każdej zadrukowanej czy ręcznie zapisanej kartki. Na dodatek stanowczo odmawiał przyjęcia do wiadomości nastania ery elektronicznych nośników informacji. Nic dziwnego, że jego gabinet przypomina wyjątkowo zapuszczoną składnicę makulatury. Na mniej lub bardziej natarczywe nalegania Krysi, aby przejrzał, posegregował, a przede wszystkim wyrzucił chociażby pół tony tych papierów, pozostawał głuchy. Twierdził, że cała ta makulatura jest mu niezbędna w pracy i konieczna do życia.
Stałem pośrodku tego wyzwania dla archiwisty nieco bezradnie, gdy nagle uświadomiłem sobie, że mam całkiem przyzwoite IQ. Rozum podpowiedział mi, że krzyżówek nie rozwiązuje się na stojąco. Należało więc przeszukać okolice fotela i kanapy. Rzeczywiście, na kanapie leżała sterta czasopism szaradziarskich, obok niej zaś kilka tomów encyklopedii i upragniony atlas. Zadowolony zarówno z pracy mojego umysłu (którego istnienie Mateusz, jakże niesłusznie, podaje w wątpliwość), jak i rezultatów przeprowadzonej rewizji skierowałem swe kroki na balkon. Pośrodku pokoju gwałtownie mnie zastopowało.
– Nie pluj na mnie! – usłyszałem słowa Mateusza. – Nie! Tylko nie do pelargonii. Krysia mnie zabije!
Zrozumiałem, że Aśka rozpoczęła konsumpcję kawy. Tak jak przewidywałem, zawartość filiżanki nie przypadła jej do gustu, a Mateusz miał pecha, że siedział naprzeciwko.
– Który z was przyrządził mi takie świństwo?! – krzyknęła ze zgrozą.
Znałem Aśkę wystarczająco długo, aby wiedzieć, do czego jest zdolna w chwilach wzburzenia. Postanowiłem przeczekać całą awanturę w gabinecie, bez najmniejszych wyrzutów sumienia pozostawiając Mateusza sam na sam z urażoną furią.
Słyszałem, jak Mateusz udowadnia Aśce, że słodzona kawa jest karą boską za secesję, jakiej dokonała, domagając się gorącego napoju. Zgodnie z opracowanym przez nią scenariuszem szykanowania przyrody na balkonie mieliśmy pić wyłącznie zimne piwo i jeść takież przekąski. Jednak w drugim dniu demonstracji Aśka wprowadziła rozłam w jednolitym froncie przeciw pogodowym, stanowczo twierdząc, że bez gorącej kawy żyć nie może. Mateusz i ja wahaliśmy się, czy zaakceptować tę fanaberię, jednak w porę przypomnieliśmy sobie, że jesteśmy dżentelmenami, więc życzeniu Aśki stało się zadość. Teraz dość łatwo udało się Mateuszowi przekonać odszczepieńca, że bogowie dokonali bezpośredniej ingerencji.
Kiedy konflikt został zażegnany i Aśka przestała rzucać pod naszym adresem groźby karalne, pojawiłem się na balkonie.
– Czy ty rodziłeś ten atlas? – spytała Aśka.
– Atlas był w gabinecie pana domu – przypomniałem z naciskiem. – Potrafisz tam szybko coś znaleźć bez konieczności przerzucania tony papierów? Muszę zapalić.
Nie zamierzałem się przyznawać, że tchórzliwie przeczekałem kawowy konflikt, rozwiązując palindromy i homonimy w znalezionych pismach szaradziarskich. Mateusz nie lubi zadań językowych, więc nie będzie miał pretensji, że pozbawiłem go rozrywki.
Przekazałem mu pomoc naukową, a sam usiadłem w fotelu.
– Śmierć palaczom! – krzyknął z przyzwyczajenia i zabrał się do studiowania atlasu.
– Gdzie ty szukasz, ignorancie jeden?! Co ty sobie myślisz, że Armenia to dzielnica Czeczenii? – skarciłem Mateusza, wydzierając mu z rąk opasły wolumin.
– Czy jeśli nie wybijesz mi wszystkich zębów tym atlasem, będzie ci bardzo przykro? – zapytała skromnie Aśka.
Substytut łona przyrody, chociaż bardzo wygodny, miał mimo wszystko ograniczone rozmiary. Obecność trzech osób różnej tuszy oraz poustawiane na stoliku i parapecie wszelkie niezbędne przedmioty, takie jak butelki zimnego piwa, popielniczki, talerzyki z przekąskami, karty do tarota, kości do gry oraz sterta kolorowych tygodników dla ćwierćinteligentów w znacznej mierze zmniejszały przestrzeń życiową i Aśka stała się ofiarą ciasnoty.
W ramach przeprosin wręczyłem jej atlas.
– Turcja… Gruzja… Azerbejdżan… Iran… a w środku Armenia ze stolicą w Erywaniu – powiedziała po chwili nieco skołowana.
Przez moment trwała głucha cisza, którą przerwał Mateusz.
– Wiemy, dokąd jedziesz. A teraz powiedz, po jaką cholerę?
– Powołanie mnie pcha! – powiedziałem natychmiast.
– No tak, wiedziałam – ucieszyła się nie wiadomo dlaczego Aśka. – Wiedziałam, że cała ta impreza związana jest z jego zboczeniem dydaktycznym. Znalazł sobie na drugim końcu świata masochistów, którzy zapragnęli poznać język Lechitów, i oczywiście nie przepuści takiej okazji!
Milczałem potulnie, pozwalając rzucać na siebie wszelkie kalumnie, bo zdałem sobie sprawę, że Aśka trafiła w sedno.
– Zapłacą ci chociaż za to? – spytał rzeczowo Mateusz.
– Owszem, nawet więcej niż w polskiej szkole. Boję się jednak, że życie za granicą będzie droższe. Jeżeli zabraknie mi finansów, to zgłoszę się do was po zapomogę. Działa tam Western Union, sprawdziłem, więc nie będzie problemu z przesłaniem pieniędzy.
Wierni przyjaciele zapewnili mnie o swojej solidarności finansowej, pod warunkiem, że zachowam umiar, co do ewentualnych roszczeń.
– Popielniczki kipią – zauważyła Aśka. – Niech któryś się ruszy i je opróżni.
– Nasza siłaczka opróżni – powiedział Mateusz, wręczając mi popielniczki pełne niedopałków. – Niech się przyzwyczaja do pracy.
Nie wiem, dlaczego wyobraził sobie, że tak wygląda praca nauczyciela polonisty w Armenii. Złośliwy komentarz, który mi się nasuwał, zachowałem dla siebie i poszedłem do kuchni. Załatwiłem kwestię resztek po papierosach oraz postawiłem czajnik na gazie. Wspaniałomyślnie postanowiłem uraczyć Aśkę kawą. Przeczytałem gdzieś, że napój ten zyskuje na smaku, gdy zalewa się go nie wrzątkiem, a wodą o temperaturze dziewięćdziesięciu stopni. Poczekałem więc, aż woda nieco ostygnie – Aśka stanowczo zasługiwała na przyzwoitą kawę. Postawiłem na tacy czyste popielniczki oraz aromatyczny napój i wróciłem na balkon.
– Płacić nie będę – powiedziała Aśka, biorąc filiżankę.
– Nie musisz. To kawa Mateusza – powiedziałem beztrosko.
– Głupek! Chodzi o to, że nie będę płacić okupu za twoją wyleniałą głowę.
– Coś mnie ominęło? – spytałem ostrożnie.
– Ona twierdzi, że na Kaukazie porywają ludzi. Jej gotowość do poświęceń finansowych ma swoje granice i okupu płacić nie będzie. Poza tym zgadza się z polityką naszego Wielkiego Brata zza oceanu, który nie pertraktuje z porywaczami – wyjaśnił Mateusz.
– Dlaczego ktoś miałby mnie porywać? – zainteresowałem się.
– Przypomniałam sobie, że na Kaukazie porywają bogatych turystów i piękne kobiety. Wszystko po to, aby ich ograbić i zhańbić. Masz duże szanse!
– Tak…? I do której grupy mnie zaliczasz?
– Nigdzie nie jest powiedziane, że nie porywają polskich nauczycieli, którzy sami pchają się im w łapy.
– Z czego niby mają mnie ograbić? Mój status finansowy mam wypisany na czole. No a zhańbić to też raczej… chyba… nie tego… Naprawdę uważasz, że porwaniami zajmują się idioci i odmieńcy?
– Raz mogą się pomylić! – stwierdziła stanowczo.
– Co ci tak zależy, żeby mnie porwali? – zniecierpliwiłem się.
– Nie upieram się – złagodziła swoje stanowisko Aśka. – Chcę tylko, abyś wiedział, że nie kiwniemy palcem, jeżeli dasz się uprowadzić.
Doskonale wiedziałem, że w rzeczywistości zrobiliby wszystko, aby uwolnić mnie z kazamat lub ewentualnie pomścić moja męczeńską śmierć. Oczami wyobraźni widziałem Aśkę duszącą moich oprawców tymi ciepłymi rajtuzami oraz Mateusza stojącego na dymiących ruinach Erywania, gdzie wcześniej wykorzystał w pełni swą wiedzę chemika. Zrobiło mi się ciepło na duszy.
– Dobrze, nie dam się porwać – obiecałem. – W co gramy? – zmieniłem temat.
– Przy tym wietrze w karty nie ma sensu. Zagramy w kości – zadecydował Mateusz.
Życie na balkonie wróciło do normy. Kolejny wieczór spędzaliśmy na grach mało intelektualnych, ale za to przyjemnych. Sprawa mojego wyjazdu nie wytrzymała konkurencji z hazardem i chwilowo poszła w zapomnienie.
Pogoda pozostawała niewzruszona.
1. Czerwony Kapturek w Legii Cudzoziemskiej.
Na trzy dni przed wyjazdem postanowiłem zrezygnować z balkonowych szykan. Uznałem, że spędzenie dwóch tygodni na balkonie przy szalejącym wietrze i deszczu w sposób dostateczny dowodzi mojej gotowości do poświęceń dla dobra ludzkości. W dodatku wróciła Krysia, która mogła kontynuować dzieło niejako w moim imieniu. Ku mojemu zdziwieniu informacja o wyjściu z koalicji przeciwpogodowej wzbudziła u pozostałych wściekły opór. Aśka odsądzała mnie od czci i wiary, nazywając sprzedawczykiem i dezerterem, jednocześnie przypominając, jakie represje zwyczajowo stosuje się wobec zdrajców. Z jej słów wynikało, że perspektywa opaski na oczy i pojedynczej salwy jest w moim wypadku nieunikniona. Ponieważ jednak nikt z nas nie posiadał broni palnej, Mateusz zaproponował komisyjne ogolenie mi głowy na znak hańby. Z pomysłem natychmiast zgodziła się Krysia, której bałtycka aura dała się we znaki i która pałała świeżą chęcią odegrania się na pogodzie, a moje odejście – jej zdaniem – wprowadzało utrudnienia. Widok Jakuba, siedmioletniego syna Mateusza i Krysi, niosącego z łazienki maszynkę do strzyżenia wyrwał mnie z chwilowej niemocy.
– Czyście już zupełnie zgłupieli? – krzyknąłem, starając się usunąć z głosu elementy paniki, a wyeksponować wściekłość. – Za trzy dni wyjeżdżam! Muszę się spakować i załatwić sto pięćdziesiąt tysięcy biurokratycznych spraw. Kiedy mam to zrobić, skoro jestem przykuty do tego balkonu? Dziecko, odejdź ode mnie z tym urządzeniem i idź się pobaw z rówieśnikami na podwórku – zwróciłem się do Kuby, po czym kontynuowałem: – Według was mam pojechać tak jak stoję, w tej koszuli z palmami? Przestańcie się wygłupiać i dla odmiany trochę pomyślcie! Jeżeli się ode mnie nie odczepicie, to zapewniam was, że nie będziecie musieli mnie golić. Sam wyrwę sobie włosy i jeszcze posypię głowę popiołem z tych popielniczek na znak pokuty, że przez tyle lat przyjaźnię się z kretynami!
Gwałtowna reakcja ostudziła nieco represyjne zapały moich prześladowców.
– Jeszcze mi tu potrzebne porozrzucane pety… – odezwał się Mateusz po wymianie spojrzeń z przedstawicielkami płci pięknej.
– Możesz sobie zachować te twoje resztki owłosienia – dodała Aśka łaskawie. – Też jest o co robić tyle hałasu, te cztery włosy na krzyż…
– I tak nie chciało mi się zamiatać twoich kłaków, więc się uspokój – powiedziała Krysia ugodowo.
– To co? Trzeba chyba zrobić stypę? To znaczy, chciałem powiedzieć pożegnalną bibę – zauważył Mateusz po chwili.
– Żadnych styp! Przecież wam tłumaczę, że te trzy dni są mi potrzebne do załatwienia wielu spraw, muszę być trzeźwy.
– A kto ci się każe upijać? Mamy dwie skrzynki browarów na cztery osoby. Cóż to jest? – bagatelizował Mateusz.
– Boże… – jęknąłem i zaniechałem tematu.
– Zostaw go – stanęła w mojej obronie Krysia. – Nie chce, to nie. Możemy go uczcić minutą ciszy.
– Ja w ogóle nie będę czciła jego idiotycznego pomysłu z wyjazdem. A już na pewno nie ciszą, nawet jeśli ma trwać tylko minutę – zaprotestowała Aśka stanowczo.
Jednomyślna decyzja co do sposobu, a zwłaszcza potrzeby oddawania mi czci nie została podjęta. Po długich sporach, które biernie przeczekałem, głos zabrał Mateusz:
– Gdyby wilk nie zaczepił nieznajomej dziewczynki w czerwonym kapturku, do tej pory biegałby sobie beztrosko po lesie. Żywy i zdrowy – powiedział, patrząc na mnie i akcentując każde słowo.
– Zwariowałeś? – zaciekawiła się Aśka.
– Czy za pomocą tej niezwykle skomplikowanej przypowieści chcesz wpłynąć na moje moralne prowadzenie się w Armenii? – zapytałem wstrząśnięty. – Rozumiem, że teraz pragniecie uraczyć mnie cennymi życiowymi wskazówkami.
– Owszem. Świat jest pełen tych… no… niebezpieczeństw.
– Można wiedzieć, skąd masz tak szeroką wiedzę na temat czerwonych kapturków? – spytała Krysia tonem, który pozwalał przypuszczać, że tę noc Mateusz spędzi na kanapie w gabinecie.
– Ja bym chciała zwrócić… – zaczęła wolno Aśka.
– To nie tutaj! Idź, proszę, do toalety – przerwała Krysia, natychmiast zapominając o niebezpieczeństwach grożących wilkowi ze strony czerwonego kapturka.
– Głupia! Ja bym chciała zwrócić uwagę, UWAGĘ bym chciała zwrócić, że on poleci samolotem – dokończyła Aśka tonem pełnym triumfu.
Patrzyliśmy na nią, zupełnie nie pojmując jej odkrywczej euforii. Wszyscy, a tym bardziej ja, znaliśmy przebieg planowanej podróży i informowanie nas o tym tonem wieszcza było co najmniej dziwne.
– No…? – powiedział Mateusz, wyrażając w ten sposób niepewność nas wszystkich.
– W samolotach nie wolno palić! On będzie leciał pięć godzin i ja bardzo bym chciała zobaczyć, czy będzie mordować ludzi dopiero po wyjściu z samolotu, czy też zacznie już na pokładzie!
– Zawsze możesz polecieć ze mną, nie będę musiał się zastanawiać nad wyborem pierwszej ofiary – powiedziałem z rozdrażnieniem, bo doskonale zdawałem sobie sprawę, że pięć godzin bez papierosa rzeczywiście może doprowadzić mnie do szału.
Wredna Aśka przypomniała mi o problemie, o którym nie chciałem pamiętać. Dwoje pozostałych przyjaciół wykazało troskę i rzucało różne propozycje bezbolesnego przebiegu lotu. Mateusz konsekwentnie zajmował się promowaniem alkoholizmu i proponował środek znieczulający w postaci litra wódki czystej Wyborowej, Krysia zaś sugerowała, żebym przemycił na pokład młotek i w odpowiedniej chwili poprosił życzliwego współpasażera, aby porządnie zdzielił mnie nim po głowie. Krysia w ogóle była zdania, że młotkiem to powinienem się stuknąć w momencie podpisywania kontraktu.
– Gdy spłodzicie bardziej rozsądne propozycje, to możecie do mnie zadzwonić. Teraz wychodzę, bo mam dosyć waszych złośliwości. Wyjątkowo pozwolę się wam wycałować, w końcu zobaczymy się dopiero za rok – powiedziałem z godnością.
Stałem przez chwilę, oczekując pokrzepiających uścisków i całusów, ale szybko się zorientowałem, że nawet gdybym stał rok, i tak nie doczekałbym się dowodów sympatii.
– Ja się tam ślinić nie będę – stwierdził Mateusz.
– Jestem umalowana drogą pomadką i nie zamierzam jej na ciebie marnować – powiedziała Aśka jednocześnie.
– Wyszedł mi pryszcz na brodzie, więc sam rozumiesz… – dodała Krysia, wpatrując się w czubki swoich pantofli.
– Jak chcecie. Siedźcie sobie na tym balkonie. Mam nadzieję, że odmrozicie sobie tyłki, a ja już niebawem będę pławił się w ormiańskim słońcu – rzekłem na odchodne.
W drodze do domu zrobiłem drobne zakupy spożywcze i rozważałem kwestię pożegnania z przyjaciółmi, które jakoś nie bardzo nam wyszło. Byliśmy zżyci, znaliśmy się od szczenięcych lat, więc w obliczu mojego nieuniknionego wyjazdu nikt nie wiedział, jak się zachować. Głupie żarty i demonstracyjna obojętność skrywały nasz niepokój i żal.
Po powrocie do domu ledwo zdążyłem rozwiesić przemoczoną kurtkę, gdy zadzwonił telefon.
– Coś ty najlepszego zrobił?! – powiedziała bez żadnego wstępu zdenerwowana Krysia. – Po jakiego diabła wysłałeś tego chuligana na podwórko?!
– O czym ty mówisz? Jakiego znów chuligana?
– Nasze starsze dziecko! W życiu już nie urodzę!
– To my mamy dziecko? – spytałem jadowicie, postanawiając odegrać się za balkonowe złośliwości.
– Idiota!!!
– O! I w dodatku idiotę. No, ale chyba będziemy go kochać? – bawiłem się dalej. – Nie można winić dziecka za genetyczną niedoskonałość rodziców.
– Dobrze, że jesteś daleko, bo bym cię opluła! – rzuciła Krysia i dodała jeszcze kilka słów powszechnie uznanych za obelżywe.
Zadowolony z uzyskanego rezultatu zapytałem o przyczynę jej zdenerwowania.
Okazało się, że rozważania na temat rodzaju kary, jaka miała być zastosowana wobec mnie za opuszczenie koalicji, miały efekty uboczne. Jakub, zgodnie z moim zaleceniem, zabrał maszynkę do strzyżenia i poszedł na podwórko. Godzinę później siedemnaścioro dzieci w wieku od sześciu do dwunastu lat biegało po podwórku z ogolonymi głowami w pełnej gotowości do obrony interesów Francji. Jakub przeprowadził bowiem pobór do Legii Cudzoziemskiej, którego zasadniczym elementem były postrzyżyny rekrutów. Dziecko wychowane w duchu równouprawnienia płci uzupełniło siły zbrojne Francji również o dziewczynki i teraz zrozpaczone matki rekrutek wyrywały sobie włosy, ryzykując upodobnienie się do swych łysych córek.
– Telefony od wściekłych rodziców już mamy za sobą. Teraz Mateusz trzyma tego osła pod prysznicem i próbuje zmyć z niego włosy tych biednych dzieci – uzupełniła Krysia.
– Jakub też jest łysy? – zainteresowałem się mimo woli.
– Coś ty! Aż tak głupi nie jest. Wyjaśnił nam, że jako generał nie ma obowiązku mieć ogolonej głowy. Chociaż gdyby też był łysy, jakoś łatwiej byłoby mi patrzeć w oczy rodzicom tych dzieciaków. Tłumaczyliśmy im, że to nieodpowiedzialny wujek dał dziecku do zabawy maszynkę do strzyżenia.
– Tym wujkiem, jak rozumiem, jestem ja? – upewniłem się.
– Całkiem dobrze rozumiesz.
– Mój adres już daliście? – spytałem zaniepokojony możliwością wizyt żądnych zemsty rodziców.
– Jeszcze nie, ale w pewnym sensie dobrze się złożyło, że wyjeżdżasz. Dobra, kończę, bo muszę zacząć działalność pedagogiczną.
Zrobiło mi się żal Jakuba, bo wiedziałem, że czeka go dwugodzinna rozmowa na temat niestosowności przeprowadzania werbunku rekrutów dla armii obcych rządów.
1. Lotniskowy zwyrodnialec.
Na lotniskowym parkingu zapanowało straszliwe zamieszanie. Było ono ściśle związane z rozmiarami mojego bagażu, który w żaden sposób nie chciał się zmieścić do samochodu. Ostatnie dni przed wyjazdem przeżyłem bardzo intensywnie, pracowicie i bez snu, ale i tak cudem znalazłem czas na spakowanie się. Najpewniej dlatego wrzucałem do walizy wszystko, co wpadło mi w ręce, chaotycznie, bez pomyślunku i bez sensu. I najpewniej dlatego waliza przyjęła postać szafy gdańskiej zarówno pod względem wielkości, jak i ciężaru.
Przy wyjściu z hali przylotów lotniska w Erywaniu czekała na mnie delegacja miejscowej Polonii w sile trzech osób: raczej starszej babeczki, faceta w średnim wieku i wielce reprezentacyjnej panienki. Operacja powitania nauczyciela z Polski była starannie zaplanowana. Prezes tutejszej organizacji polonijnej wymusiła na polskiej ambasadzie wypożyczenie samochodu wraz z kierowcą, a dobór członków witającej delegacji był ustalony z uwzględnieniem pragmatyzmu. Pani prezes reprezentowała związek jako ciało oficjalne, mężczyzna w średnim wieku miał dźwigać bagaże, atrakcyjna panienka zaś miała pełnić funkcję tłumacza. Nikt bowiem nie wiedział, w jakim stopniu znam język rosyjski, a swojej znajomości języka polskiego zbytnio nie ufali. Tym sposobem w samochodzie musiało się zmieścić pięć osób i potwornej wielkości waliza.
Stałem przy samochodzie całkowicie wyzuty z inwencji i powstrzymywałem się przed zaśnięciem na stojąco. Rozwiązywanie problemu walizkowego pozostawiłem delegacji. Przeczekałem czwarte liczenie zebranych przy samochodzie osób i niechętne spojrzenia rzucane na mój ekwipunek. Rozumiałem je doskonale i sam zacząłem odczuwać wstręt do wszelkich bagaży. Gdyby ktoś w tej chwili próbował wcisnąć mi chociażby pudełko zapałek, z pewnością gwałtownie zszedłby z tego świata.
Z drugiej strony, czego ci ludzie się spodziewali? Myśleli, że na roczny pobyt w nieznanym kraju wybiorę się z reklamówką z Biedronki? Można chyba było przewidzieć, że nie przyjadę wyłącznie ze szczoteczką do zębów! Uznałem, że ich nieme pretensje są całkowicie nieuzasadnione, i postanowiłem zmienić demonstracyjną bierność na pozę urażonej primadonny. W tej pozie oglądałem całkowicie bezskuteczne próby umieszczenia walizy na kolanach pasażerów. Jej ciężar godzien był rozmiarów – facet w średnim wieku, na którego rzucono bagaż, zaczął sinieć w szybkim tempie, co nasuwało przypuszczenie, że żywy do miasta nie dojedzie. Stało się jasne, że wydostać się z tego lotniska trzeba będzie w dwóch rundach. Następne pół godziny zajęło ustalanie, kto z kim pojedzie, i w której rundzie. Nie brałem w tym udziału, bo byłem zajęty zgrzytaniem zębami. Moje zgrzytanie pod względem hałasu godnie konkurowało ze startującymi samolotami. W końcu ustalono, że na pierwszy ogień pojedzie atrakcyjna panienka, bo mój rosyjski można było zrozumieć, zwłaszcza że nie byłem zbyt rozmowny. Razem z nią pojedzie pani prezes posiadająca klucze do mojego przyszłego lokum, do którego miały być odstawione moje rzeczy. Pragnienie pozbycia się widoku bagażu było we mnie tak silne, że nie zaprotestowałem i nie nalegałem na odwiezienie mojej osoby jako pierwszej, chociaż tę cholerną walizę mogliby mi przecież dowieźć później.
Tym sposobem zostałem na lotnisku z facetem w średnim wieku, który zaproponował, abyśmy udali się do pobliskiej restauracji i tam poczekali na powrót transportu.
– Tym bardziej że robi się chłodno – dodał.
Dobrze, że w skąpym świetle latarni nie widział mojego wzroku. Tablica umieszczona na fasadzie lotniska jasno wskazywała temperaturę trzydziestu stopni Celsjusza! O godzinie czwartej nad ranem! A jemu jest chłodno! O doprawdy, bardzo chciałbym go zobaczyć na balkonie Mateusza.
Nie byłem w stanie skomentować zwyrodniałych odczuć faceta, więc posłusznie udałem się do restauracji, mającej nas chronić przed wyimaginowanym chłodem. Tam zgodziłem się na rolę chwilowego utrzymanka, bo nie miałem ormiańskich pieniędzy. Facet w średnim wieku agitował za posiłkiem złożonym z trzech dań, ale ja zdecydowałem się na kawę. Nie tyle z litości dla jego portfela, ile z powodu godziny. Moje zęby zmęczone konkurowaniem z samolotami poszły spać, więc nie było szans, abym cokolwiek zjadł. Pospiesznie zacząłem liczyć, któraż to godzina jest teraz w Polsce, i wyszło mi, że zęby mają rację – powinienem spać, a posilania się w czasie snu nie próbowałem i nie zamierzałem dokonywać eksperymentów akurat w Armenii.
Przywołany kelner porozmawiał chwilę z facetem w średnim wieku i przyjął zamówienie. To znaczy, taką miałem nadzieję, bo z języka ormiańskiego nie zrozumiałem ani słowa, mimo że zachłannie wlepiałem wzrok w usta obu mężczyzn.
Kelner sobie poszedł, a ja nadal bezmyślnie gapiłem się w to samo miejsce, w którym przed chwilą stał. Już miałem odwrócić wzrok, bo facet w średnim wieku coś do mnie mówił, gdy dotarło do mnie, co widzę. Przed wejściem do terminalu, dokładnie naprzeciwko restauracji i pięćdziesiąt metrów od parkingu, po którym się miotaliśmy, stały sznurem piękne, błyszczące taksówki z otwartymi drzwiami, zapraszając potencjalnych pasażerów. Nagle zrozumiałem, że twierdzenia moich przyjaciół co do fatalnego stanu mojego umysłu mogą niestety mieć podstawy. Jakim kretynem trzeba być, żeby spędzić półtorej godziny na lotniskowym parkingu, zamiast wziąć taksówkę?! Nie ma na świecie takiego lotniska, pod które nie podjeżdżałyby taksówki! Jak mogłem o tym zapomnieć?! Przecież można było jechać dwoma samochodami! Już dawno spałbym twardym snem, a zamiast tego siedzę w restauracji z jakimś temperaturowym zwyrodnialcem! Zaraz, zaraz, ja jak ja, ale tubylcy tym bardziej powinni wiedzieć, że jakiś inny transport istnieje! A może to jakieś zamówione taksówki? Cholera wie, może tu trzeba zamawiać samochód z rocznym wyprzedzeniem? A może one są tylko dla wybrańców?
Spojrzałem na faceta w średnim wieku, który zamilkł i przyglądał mi się z zainteresowaniem.
– Co to jest? – spytałem i lekceważąc zasady dobrego wychowania, pokazałem palcem sznur taksówek.
– Taksówki – odpowiedział facet nieco zaskoczony. – W Polsce nie ma taksówek? – zainteresował się grzecznie.
– SĄ!!! Są i można z nich korzystać. Zwłaszcza jak się ma ciężki bagaż, jest się zmęczonym i chce się szybko dojechać do domu, aby odpocząć po długiej i uciążliwej podróży.
W moim głosie było coś, co zmusiło faceta do udzielenia wyjaśnień. Okazało się, że owszem, delegacja dysponowała wiedzą o istnieniu taksówek, ale uznała, że bardziej prestiżowo będzie odebrać nauczyciela samochodem ambasady. Ambasador chętnie wypożyczył auto i nikomu nie przyszło do głowy, żeby długo oczekiwanego gościa wozić zwykłą taksówką. Zdaje się, że tych wyjaśnień słuchałem z otwartymi ustami, bo taki kretynizm nie mieścił mi się w głowie. Mam w nosie prestiż, zwłaszcza taki, który zmusza mnie do koczowania na lotniskowym parkingu! Mógłbym jechać na wrotkach, byleby prędzej znaleźć się w łóżku. Nie odezwałem się słowem, bo facet najwyraźniej w świecie wierzył w to, co mówi. Później przekonałem się, że pojęcie prestiżu jest w Armenii niesłychanie istotne.
Kelner przyniósł zamówione przez mojego towarzysza płyny. Okazało się, że dla siebie zamówił piwo. Moja kawa zaś podana była w filiżance wielkości naparstka. Nie zauważyłem nigdzie śmietanki, ale było mi już wszystko jedno. Ostatecznie raz mogę wypić czarną. Wziąłem pierwszy łyk i całe dotychczasowe życie stanęło mi przed oczami, a chęć natychmiastowego opuszczenia Armenii nabrała realnych kształtów! Zgoda, mogę kotłować się na lotniskowym parkingu, mogę zrozumieć nielogiczne odczucia temperaturowe tubylców, mogę ostatecznie uwierzyć w pojęcie prestiżu wygrywające z rozsądkiem, ale nigdy, nigdy w życiu nie zrozumiem tego, że kawa może składać się z samego cukru! Podana mi ciecz była obrzydliwym ulepkiem, bardziej nadającym się do klejenia tapet niż konsumpcji. O nie! W kraju, w którym spożywa się taką kawę, nie mam zamiaru spędzić całego roku. Ciekawe, kiedy jest najbliższy lot do Polski? Cholera, szkoda, że mój bagaż odjechał w nieznane…
Gdy oczy wróciły mi już do normalnych rozmiarów, spojrzałem na faceta w średnim wieku, chcąc wypytać go o najbliższy lot powrotny. Facet przyglądał mi się z wyrazem życzliwego popłochu. Mimo oszołomienia doznaniami smakowymi postanowiłem jednak być sprawiedliwy. W końcu nikt mnie nie pytał, jaką kawę sobie życzę. Podanie specyfiku, który przez miejscowych uznawany jest za ambrozję, mogło być podyktowane chęcią dogodzenia rodakowi z dalekiej Polski. Musiałem uczciwie przyznać, że witająca mnie Polonia była sympatyczna i szczerze zmartwiona bagażowymi kłopotami. Przyjechali po mnie na lotnisko w środku nocy, a jutro z pewnością będą musieli iść do pracy. Raczej mało prawdopodobne jest, że w Armenii ogłoszono święto państwowe i dzień wolny z powodu mojego przyjazdu. Kotłują się ze mną pół nocy, a ja występuję w charakterze rozkapryszonego książątka obrażonego na cały świat. Przecież to nie oni są winni, że miałem męczącą podróż. Dobrze chociaż, że kołatały się we mnie resztki dobrego wychowania i nie powiedziałem głośno, co myślę o tej kawie.
Zastanowiłem się nad tym, a przede wszystkim zastanowiłem się nad sobą. Nie wiem, skąd wzięła się u mnie taka jasność myślenia, bo przecież nie od tej kawy, ale postanowiłem zmienić swoje postępowanie. Zmianę zacząłem od słuchania tego, co do mnie mówi facet w średnim wieku. Nadawał bez przerwy, ale ja oczywiście całkowicie się wyłączyłem. Trafiłem na moment, w którym zachęcał mnie do wizyty w Matenadaranie. Nie wiedziałem, czy to jakieś muzeum, świątynia, centrum handlowe, znana karczma czy popularny zamtuz, ale było mi wszystko jedno. Moim zadaniem było gapienie się na faceta, potakiwanie i demonstrowanie skrajnego zainteresowania. On natomiast się rozkręcał, jego wypowiedź stawała się coraz żywsza, a gesty bardziej zamaszyste. Zrazu pomyślałem, że to moje demonstrowanie zainteresowania dodało mu skrzydeł, ale później zrozumiałem, że to wpływ bursztynowego płynu. No właśnie, jak mógłbym wyjechać, nie spróbowawszy tutejszego piwa. Uznałem, że koniecznie muszę się przekonać, czy piwo dostarcza tak samo wstrząsających wrażeń jak kawa. Jeżeli tak, to opuszczę ten kraj najbliższym samolotem. Jeżeli jednak piwo będzie się nadawało do picia… to trzeba dać Armenii szansę.
Wykorzystałem chwilową przerwę w monologu faceta.
– Czy pan pije miejscowe piwo? – zapytałem zupełnie bez związku z treścią jego paplaniny.
– Owszem. To znaczy niezupełnie z Erywania, ale z pobliskiego browaru. Chciałby pan spróbować?
Jasne, że chciałem, ale wolałem, żeby to on zaproponował, bo ciągle dręczyła mnie pozycja utrzymanka. Nie zdążyłem nawet skinąć głową, a facet już przywołał kelnera. Powtórzył operację złożenia zamówienia i tym razem również nie wyłapałem żadnego słowa przypominającego „piwo”. Pomyślałem, że życie pod względem komunikacji będę miał bardzo ciężkie. Jeżeli nawet to piwo da się pić, to i tak nie będę umiał go zamówić. Słysząc język ormiański, nie miałem wątpliwości, że nigdy nie będę w stanie się go nauczyć. Stanowczo nie jest to język dla średnich umysłów.
Kelner uwinął się szybko, w czym z pewnością pomógł mu fakt, że byliśmy jedynymi klientami. Nie, nie zamknąłem oczu ani nie zatkałem nosa, lecz świadomie postanowiłem zmierzyć się ze smakiem tutejszego piwa, co po doświadczeniach z kawą niewątpliwie świadczy o moim wyjątkowym bohaterstwie. Już po pierwszym łyku wiedziałem, że w Armenii jednak pozostanę. Piwo było boskie! Takie jak lubię: z subtelną goryczką, bez posmaku etanolu, lekkie i zimne. Wypiłem duszkiem pół kufla i stwierdziłem, że Armenia to jednak bardzo piękny kraj. Zawiadomiłem faceta w średnim wieku, że ichnie piwo jest przepyszne. Wiadomość przyjął życzliwie, acz bez zdziwienia. Zaproponował następną kolejkę, na co przystałem z ochotą, bo i tak nasz transport się nie pojawiał. Drugie piwo sprawiło, że życie zaczęło mieć sens, rozdrażnienie minęło całkowicie, a trzecią dobę bez snu uznałem za miłą rozrywkę. W ten sposób pracę nauczyciela polonisty na obczyźnie rozpocząłem od degustacji produktów ormiańskich browarników.
Nie było mi jednak dane upić się w czarnoziem, bo przyjechał samochód z panią prezes i wypożyczonym kierowcą. Długo oczekiwana chwila wyniesienia się z lotniska wreszcie nastała. Pani prezes obrzuciła nas spojrzeniem, w którym dało się wyczuć lekką dezaprobatę, ale nie przeszkodziło mi to w dopiciu ostatniego łyku piwa, który pozostał na dnie kufla. Dziarskim, choć niekoniecznie równym krokiem udałem się do samochodu, który wkrótce ruszył w stronę centrum. Pani prezes żywo rozmawiała z facetem w średnim wieku i byłem niemal pewien, że beszta go za upicie polskiego nauczyciela. Fakt, że wbrew zasadom rozmawiali po ormiańsku, był wielce znaczący – treść rozmowy na pewno nie była przeznaczona dla moich uszu. Biedny facet, oberwał zupełnie niesprawiedliwie. Przecież nie mógł wiedzieć, że nie poprzestanę na jednym piwie i że mam za sobą nieprzespane noce, co z pewnością wpłynęło na moją odporność.
– Skąd państwo wiedzieli, że ja to właśnie ja? – zapytałem nieoczekiwanie. Nie tyle, żeby ratować faceta w średnim wieku, ile po to, aby nie zasnąć. Samochód był cholernie wygodny, więc zdawałem sobie sprawę, że bez konwersacji natychmiast usnę.
Wszyscy troje spojrzeli na siebie zaskoczeni, więc sprecyzowałem pytanie:
– Zaraz za odprawą paszportową pukali państwo w szybę, pokazywali na przyniesione polskie godło i zwrócili się właśnie do mnie. Zastanawiam się, skąd państwo wiedzieli, że to właśnie ja jestem tym nauczycielem, którego mają państwo odebrać? Nie wszedłem przecież do hali przylotów owinięty w polską flagę…
Pani prezes wzięła na siebie ciężar odpowiedzi:
– Staliśmy na tarasie widokowym, więc widzieliśmy wszystkich wychodzących z samolotu, no i… no tylko pan pasował. To była jedyna możliwość.
– Nie rozumiem.
– Boże, on pyta, jak go poznaliśmy! – wtrącił facet w średnim wieku. – Nie zauważył pan, że wszystko, co wysiadało z samolotu było czorne i tylko pan był jedynym białym facetem?
Wzrok, jakim został obrzucony przez panią prezes, zapamiętam do końca życia i jestem dziwnie spokojny, że facet w średnim wieku też.
– Ormianie mają ciemną karnację i najczęściej czarne włosy. Pan ma jasne włosy i jasną karnację, a więc typowo słowiański typ urody. Pomyłka była mało prawdopodobna – udzieliła informacji w złagodzonej formie.
Poniechałem konwersacji, bo zdałem sobie sprawę, że całe grono zwątpiło w mój intelekt. Rzeczywiście, trzeba być kretynem, żeby nie zauważyć, że byłem jedyną czarną owcą w tym lecącym samolotem stadzie. Nie, nie tak, byłem jedyną białą owcą… Zresztą wszystko jedno, zdaje się, że zaprezentowałem się jako wyjątkowy baran. Trudno, inteligentny postaram się być od jutra, dzisiaj jestem na to zbyt zmęczony. Muszę tylko zamknąć gębę i z niczym już nie wyskoczyć.
Gębę bardzo trudno było mi zamknąć, jednak nie z powodu rwących się na usta słów, lecz z powodu ziewania. Na szczęście siedziałem na tylnym siedzeniu, więc nikt nie mógł zaglądać mi do żołądka przez rozdziawioną papę.
Odległość lotniska od centrum miasta nie była zbyt imponująca, a nasz kierowca niespecjalnie przejmował się ograniczeniami szybkości, więc po dwudziestu minutach byliśmy na miejscu.
W całkowitych ciemnościach weszliśmy na pierwsze piętro czteropiętrowego budynku, na którym pani prezes, odnalazłszy wcześniej moją rękę, wręczyła mi klucz. Trochę czasu zajęło mi szukanie jakiegoś otworu, do którego ten klucz by pasował, ale w końcu się udało. Nie wiem, czy otwarcie drzwi własnoręcznie to był element jakiejś ceremonii, czy też po prostu pani prezes nie chciało się macać zamka w tych ciemnościach. Otworzyłem drzwi, a przede mnie wcisnęła się jakaś postać i zapaliła światło w przedpokoju. Postacią był facet w średnim wieku, który natychmiast potknął się o mój bagaż sterczący w przedpokoju. Widocznie nikomu nie chciało się przekopać tego tobołu nieco dalej, więc zostawili go w charakterze zawalidrogi. Pani prezes i ja wzięliśmy udział w skokach przez przeszkody i znaleźliśmy się w dalszej części mieszkania. Zaczęto mnie oprowadzać po przybytku, a ja marzyłem tylko o tym, aby się wszystkich pozbyć, wziąć wreszcie prysznic i pójść spać. Kuchnię, łazienkę i kolejne pomieszczenia doskonale znalazłbym bez ich asysty. Nie zakwaterowano mnie przecież w Ermitażu, więc przewodnik był naprawdę zbędny.
Trochę czasu zajęło nam sprecyzowanie planów na jutro (a właściwie dzisiejsze popołudnie), ale w końcu mieliśmy siebie nawzajem dość, więc operacja pod kryptonimem „powitanie nauczyciela z polski” została zakończona.
Zostałem sam. Zaparzyłem filiżankę herbaty, posłuchałem grania świerszczy za oknem, przygotowałem legowisko i postanowiłem zrobić sobie dzień dziecka. Dzień dziecka polegał na braku wieczornej toalety. Ambitne plany wzięcia prysznica i doprowadzenia się do porządku beztrosko przekreśliłem i pierwszą noc na ormiańskiej ziemi spędziłem w charakterze zmęczonej, brudnej i nieco wstawionej świni.
1.
Bismarck w hucie szkła.