Słowiańskie baśnie i bajki - ebook
Słowiańskie baśnie i bajki - ebook
Bogaty i pasjonujący zbiór baśni i bajek ludów słowiańskich.
Słowianie, jak każda społeczność, mieli swoje legendy i podania, w których oprócz ludzi występowały smoki, diabły, czarownice, wodniki i zwierzęta mówiące ludzkim głosem.
Słowiańskie baśnie i bajki zawierają 35 utworów pochodzących z różnych kręgów kultury słowiańskiej. Znajdziemy tu opowieści z wielu krajów, od Bałkanów po Europę Środkową. W książce nie brakuje elementów fantastycznych i zjawisk nadprzyrodzonych. Zebrane, przetłumaczone i wydane przez Bolesława Londyńskiego pod pseudonimem Mieczysław Rościszewski, w swoim założeniu miały nie tylko bawić, ale również uczyć i napominać, nawet jeśli czasami wiało z nich grozą.
Kategoria: | Inne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67639-32-3 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W kręgu upiorów i wilkołaków – Bohdan Baranowski
Pożegnanie z diabłem i czarownicą – Bohdan Baranowski
O hultajach, wiedźmach i wszetecznicach – Bohdan Baranowski
Żywoty diabłów polskich – Witold Bunikiewicz
Polska demonologia ludowa – Leonard J. Pełka
Procesy czarownic w Polsce – Bohdan Baranowski
Śladami pierwotnych wierzeń – Leonard J. Pełka
W imię trzech diabłów – Dieter Breuers
Młot na czarownice – Heinrich Kramer, Jacob Sprenger
Młot na czarownice. Pars tertia – Heinrich Kramer, Jacob Sprenger
U stóp słowiańskiego parnasu – Leonard J. Pełka
Błazen – Mirosław Słowiński
Diabeł w kulturze polskiej – Michał Rożek
Ludzie gościńca – Bohdan Baranowski
Nauki tajemne w dawnej Polsce – Roman Bugaj
Czarownicom żyć nie dopuścisz – Jacek Wijaczka
Rytuały, obrzędy, święta – Leonard J. Pełka
Mitologia słowiańska i polska – Aleksander Brückner
Szatan i demony – Aleksander R. Michalak
Słowiańskie baśnie i bajki – Mieczysław Rościszewski
W przygotowaniu:
Świat Słowian. Kultura, przyroda, duchowość – Leonard J. PełkaSŁOWO OD WYDAWCY
W 1932 roku nakładem Księgarni J. Przeworskiego z Warszawy ukazały się Bajki słowiańskie autorstwa Mieczysława Rościszewskiego (był to jeden z pseudonimów literackich Bolesława Londyńskiego). Dziś trudno stwierdzić, czy było to pierwsze wydanie tej książki, czy kolejne. Autor był bardzo płodnym pisarzem, kilkukrotnie zmieniał miejsce pobytu, publikował dla wielu czasopism i wydał kilkaset różnych publikacji. Niestety żadna biblioteka nie ma w swoich zbiorach wszystkich jego prac.
W niniejszym wydaniu książki Bolesława Londyńskiego tytuł Bajki słowiańskie został rozszerzony o „baśnie” w celu dokładniejszego oddania zawartej w publikacji treści. Co prawda zarówno bajka, jak i baśń mają wiele cech wspólnych, ale nie są to terminy jednoznaczne i reprezentują dwa różne gatunki literackie. Najkrócej mówiąc, bajka to utwór epicki, który jest zazwyczaj krótszy od baśni i zawiera morał, pouczenie, naukę i może mieć formę opowiadania lub wiersza. Natomiast baśń również jest utworem epickim, ale jej treść jest bardziej rozbudowana i charakteryzuje się elementami fantastycznymi i metafizycznymi.
Tak bajka, jak i baśń są zaliczane do jednych z najstarszych gatunków literackich. Ich początek bierze się z przekazów ustnych, które krążyły po różnych obszarach. Za sprawą kupców, podróżników, włóczęgów przemierzały wiele kilometrów, trafiając pod strzechy bardzo odległych miejsc, z czasem tracąc swój pierwotny lokalny charakter. Utwory te powstawały z natchnienia, z doświadczeń i wcześniejszych przekazów, które wśród ludu były rozpowszechniane od prawieków i mogły wywodzić się nawet od pogańskich kapłanów czy plemiennych wodzów i myśliwych. W swoim znaczeniu zawierały nie tylko fantazje wybujałej wyobraźni, ale uczucia, dowcip, obyczaje i przede wszystkim odwieczną wiarę w siły nadprzyrodzone, w niewidzialny świat duchów, zjaw, demonów i ich wpływ na ludzkie życie. Z biegiem czasu przekaz ustny był spisywany, a tym samym zyskiwał literacką otoczkę. Nie od razu znalazł poczytne miejsce wśród innych gatunków i nie traktowano go nazbyt poważnie. Jednak było to tylko kwestią czasu, kiedy baśnie, bajki i legendy wywodzące się z podań ludowych, mające folklorystyczne pierwiastki, spod wiejskiej strzechy, karczem i gościńców zawitają w mieszczańskich salonach czy ziemiańskich dworkach. Tak też się stało.
Słowiańskie baśnie i bajki, które oddajemy do rąk Czytelnika, zawierają 35 utworów pochodzących z różnych kręgów kultury słowiańskiej. W książce znajdują się opowieści z kilku państw: Bośni, Bułgarii, Chorwacji, Czech, z Polski i Rosji, ale również z takich historycznych krain jak Łużyce, Kaszuby czy Morawy. Wśród nich nie brakuje utworów moralizatorskich, piętnujących ludzkie przywary, ale i takich, które przepełnione są elementami fantastyki i zjawiskami nadprzyrodzonymi tak charakterystycznymi dla obu gatunków. Są tu smoki, diabły, czarownice, wodniki i gadające zwierzęta, jak również ludzie ze swoimi wszystkimi wadami i słabościami. Bajki i baśnie w swoim założeniu miały nie tylko bawić, ale też uczyć i napominać, nawet jeśli czasem wiało z nich grozą, której nie powstydziłby się sam Edgar Alan Poe.
Na koniec warto przybliżyć twórcę tego zbioru baśni i bajek, postać, która współcześnie jest prawie zapomniana.
Bolesław Londyński, humorysta, tłumacz, autor książek, wydawca, piszący pod pseudonimami Bruno Las, Samotnik z Podlasia, Gucio, B. L. Kalina, Mieczysław Rościszewski, przyszedł na świat 5 stycznia 1855 roku w Radzyniu Podlaskim. Był synem Romana Ludwika Londyńskiego i Eleonory Józefy Julii primo voto Rościszewskiej. Po ukończeniu szkół rozpoczął studia w instytucie technologicznym w Petersburgu i w instytucie agronomicznym w Puławach.
Swoją przygodę z literaturą zaczął w 1874 roku jako tłumacz w redakcji „Kłosów”, współpracował również z innymi wydawnictwami. W 1880 lub w 1883 roku zamieszkał w Warszawie i wszedł do redakcji „Kolców”. Był niezwykle płodnym poetą i tłumaczem, ale mimo że krytyka przyznała mu łatwość rymowania, to jego twórczość nie zyskała jej zbytniego uznania.
W drugim półroczu 1886 roku Londyński nabył od wydawcy „Kolców” tygodniową Bibliotekę Romansów i Powieści, dla której sam wiele przekładał, m.in. pierwszy w Polsce przetłumaczył Zbrodnię i karę Fiodora Dostojewskiego. Pisywał również powieści kryminalne, które dały mu trochę rozgłosu. Bolesław Londyński próbował przez kilkanaście lat zrobić literacką karierę, jego utwory drukowało wiele czasopism, m.in. „Bluszcz”. Jednak z czasem zaczął tworzyć mniej ambitne dzieła, jak choćby porady prowadzenia życia światowego, próbki podań do władz, teksty listów na różne okazje, opisy tańców i gier salonowych, które podpisywał pseudonimem Mieczysław Rościszewski.
Około 1909 roku Londyński przeprowadził się do Lipska, gdzie opublikował kilka satyr i podpisał umowę z firmą „Schultze et Cie” na serię wydawniczą Biblioteki Ludu Polskiego. Kolportaż broszur miał docierać do ośrodków polonijnych na całym świecie. Po 1920 roku przeniósł się do Poznania. Przełożył baśnie braci Grimm oraz sam napisał kilkanaście książeczek dla dzieci. Przez 50 lat utrzymywał się z pisania, ale nie zdobył ani sławy, ani fortuny, zyski z jego twórczości czerpali jedynie wydawcy. Po złamaniu nogi wiosną 1926 roku był unieruchomiony i leżał w łóżku. Zmarł 30 września 1928 roku w poznańskim przytułku mieszczącym się przy ulicy Bydgoskiej.
Do wybuchu II wojny światowej niektóre jego publikacje nadal się ukazywały, ale już po wojnie nakłady utworów autora zdecydowanie zmalały.BRACIA BOHATEROWIE
Za bardzo dawnych czasów, kiedy po wielkich miastach nie było jeszcze takich porządków jak dzisiaj, często szerzyły się różne zarazy i ludziom strasznie dawały we znaki. Zarazy te nazywano powietrzem i jak po dziś dzień, tak i dawniej modlono się: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie!”.
Otóż przyszedł raz taki mór, taka bladolica choroba i do szczętu spustoszyła Mostar, stolicę Bośni i Hercegowiny, dwóch krajów słowiańskich na Półwyspie Bałkańskim.
Ze wszystkich mieszkańców Mostaru ocalała tylko jedna wdowa z dwoma synkami. Jeden miał na imię Chrysto, a drugi Dżuro. Wdowa nie mogła wyżywić sierot. Roboty nie ma, a chleb podrożał. Co tu począć? Myśli i myśli biedaczka, aż postanowiła nareszcie oddać Chrysta w służbę cesarzowi, a Dżura sułtanowi.
Minęło lat dziewięć. Chłopcy wyrośli na silnych i urodziwych młodzieńców. przez cały ten czas nie widzieli się ani razu ze sobą. Sułtan wydał wojnę cesarzowi. Na obszernej równinie zebrały się dwie armie nieprzyjacielskie i stoją naprzeciw siebie. Z armii cesarskiej wysuwa się dzielny, rosły jeździec, pędzi ku szeregom wroga i wyzywa rycerzy na pojedynek. Wyzwanie przyjmuje dziewięciu, ale jeden po drugim pada, krwią zbryzgany. Sułtana zgroza przejmuje. Zginął sam kwiat jego wojska. Na dany rozkaz heroldowie zaczynają objeżdżać szeregi i wołają:
– Czy nie masz między wami rycerza, którego wykarmiła matka-bohaterka? Jeśli jest silny z najsilniejszych, zuch nad zuchy, niech wyjdzie na bój za padyszacha, a padyszach, tj. sułtan, nagrodzi go złotem i mianuje go bejem.
Słyszy Dżuro wezwanie i staje w namiocie sułtana. Sułtan kochał Dżura jak syna.
– Czy to prawda, mój ojcze, że uczynisz bejem tego, kto pokona wroga? – zapytał Dżuro.
– Prawda, synu – odparł padyszach.
Dżuro siada na swego czarnego jak węgiel konia, podjeżdża do wojska nieprzyjaciół i wyzywa rycerza na pojedynek. Rycerz wyjeżdża; krzyżują się oszczepy i – pęknięte, spadają na ziemię. Rycerze chwytają dzidy i dzidy starłszy się ze sobą, rozlatują się w drzazgi. Do szabli – i szable pękają na połowę. Rycerze zeskakują z koni i biorą się za bary. Tarcze trzeszczą i łamią się, pióra hełmów fruwają w powietrzu… Bój trwa dzień cały. Żaden ani raniony, ani pokonany.
Wyczerpani z sił, rycerze siadają do wypoczynku.
– Powiedz mi, szlachetny rycerzu – rzecze Dżuro – z jakiegoś ty kraju? Kto jest twoją matką? Jaki naród wydał takiego bohatera?
– Słyszałeś może, iż kilka lat temu mór bladolicy o wężowych ślepiach spustoszył Mostar, mój gród rodzinny. Ocalała jedynie moja matka z dwoma synkami. Nie miała nas czem wyżywić i oddała mnie…
– Chrysto, bracie mój! – zawołał rozradowany Dżuro i porwał brata w objęcia.
Wojsko z obu stron patrzy i dziwi się. Wrogowie, którzy walczyli tak zawzięcie, ściskają się nagle. Oto usiedli na zielonej murawie, otwierają flaszki, piją wino, trącają się.
– Cóż teraz poczniemy? – zapytuje Dżuro.
– Idź ty, bracie, do padyszacha, a ja pójdę do cesarza i poprosimy ich o zawarcie pokoju. Przecież dwaj bracia nie mogą podnosić ręki wzajem na siebie, choćby nawet na polu bitwy.
Idzie Dżuro do sułtana, Chrysto do cesarza, a zabiegi ich zostają uwieńczone skutkiem pomyślnym. Monarchowie zawarli pokój.
– Czemże wynagrodzimy braci-bohaterów? – zapytuje sułtan, wyciągając dłoń zgody do byłego wroga.
– Ty nagródź swego, jak uważasz, a ja mianuję swego generałem – odparł cesarz.
– Nie, nie należy rozłączać braci. Ja dam im ziemię, a ty daj pieniędzy.
I tak się stało. Chrysto i Dżuro otrzymali cały powiat na własność dziedziczną, udali się po matkę i zaczęli sobie żyć jak u Pana Boga za piecem.
Od nich to bierze początek ród, który po dziś dzień zażywa szacunku w całej Bośni.IWO I ANICA
Turcy zajęli stolicę bośniacką; zakłuli wartowników i uprowadzili dziatwę królewską.
Cudnego chłopca Iwa, odzianego w purpurę, odprowadzili do sułtana, złotowłosą Anicę – do sułtanki.
Oto już dziesięć lat, jak Iwo dręczy się w niewoli; Anica także tęskni, nie chce ani pić, ani tańcować.
– Córko moja – ozwie się sułtanka – dlaczegoś tak smutna? Może masz mało pereł i złota, a może brak ci materii jedwabnej do haftu?
– Nie brak mi ani pereł, ani złota, ani materii jedwabnej do haftu. Brak mi brata, mego cudnego Iwa – odpowiada Anica.
– Wstań o świcie, okryj się welonem i idź na łąkę, tam znajdziesz Iwa.
Anica wstaje o świcie, okrywa się welonem i idzie na łąkę.
Iwo śpi na zielonej murawie. Blady jak kora brzozowa.
Anica pochyla się nad nim i roni łzy na jego czoło blade.
– Dzięki Ci, Boże, za rosę, którą mi zsyłasz dla odświeżenia – szepcze chłopiec.
– To nie rosa, słodki mój Iwo; to łzy twej biednej Anicy.
Iwo ocknął się i padł w objęcia siostry.
– Iwo, mój drogi, czemuś tak smutny?
– Za rodziną tęsknię. Sił mi już brakuje.
– Czy to nie twój koń stoi tam przy drzewie, jak mleko biały? Uciekajmy, drogi braciszku!
Mkną jak strzała brat z siostrą. Trzy dni jadą, a trzy noce śpią w lesie na miękkim mchu.
O świcie dnia czwartego zbiegi ujrzeli nareszcie pola rodzinne. Trzystu żniwiarzy sprząta zboże. Nie słychać pieśni… Żniwiarze wszyscy w żałobie…
Brat i siostra stają przerażeni.
– Czemużeście tacy smutni? Dlaczegoście w żałobie? Jakie nieszczęście dotknęło was, drodzy ziomkowie? – pytają żniwiarzy.
– Nie masz dla nas radości od chwili, gdy Turcy zajęli naszą stolicę i porwali śliczne dziatki króla – czarnookiego Iwa i złotowłosą Anicę.
– Głodniśmy – mówią młodzi podróżni. – Nakarmcie nas, zacni żniwiarze, a wkrótce radość was odwiedzi.
– Oto pałac naszego króla. Zastukajcie do bramy, a spotka was gościnne przyjęcie.
Iwo podnosi srebrny młotek i stuka do bramy.
Bramę otwiera niewolnica w żałobie i wpuszcza jeźdźców.
Dziedziniec dworski zarósł trawą i chwastem. Na gołym kamieniu, przed drzwiami, siedzi królowa i gorzko płacze. Na wieży, przy oknie, król stoi. Włosy ma bielsze od śniegu z gór bośniackich; policzki mu wyschły i oczy zapadły…
Królowa patrzy na pięknych przybyszów i płacze jeszcze głośniej. Tak przypomnieli jej dzieci…
Niewolnica w żałobie prowadzi gości na górę, do wielkiej sali… Na ścianie wisi bandura, ozdobiona perłami. To bandura Iwa. Iwo ją poznaje.
Król schodzi z wieży na spotkanie gości.
– Tato! Mamo! – wołają królewicz i królewna, rzucają się w objęcia rodziców. Rodzice poznają nareszcie dzieci swoje.
Już królowa nie płacze i król nie wzdycha. Wszyscy weseli dokoła. Żniwiarze jak dawniej śpiewają pieśni.ŚMIERĆ GŁODOWA
Wieść okropna o zbliżaniu się Turków zgrozą przejęła wieś całą.
Porzuciwszy domy, mieszkańcy uciekli w góry i gdzie kto mógł.
Przez trzy dni i trzy noce Marko Klucz i jego rodzina nic nie jedli. W gardle im zaschło i język zdrętwiał.
Ponury i milczący siedzi Marko na skale.
U stóp jego Milica, jego żona. Biedaczka – dogorywa. Z rozpaczą wpatrują się w nią dwaj synowie.
Cisza dokoła. Nie słychać strzałów. Kule oszczędziły nieszczęśliwych, lecz nie oszczędził ich głód.
Ciche tchnienie, istny powiew wiatru dobiega uszu Marka. Marko drgnął. To ostatnie tchnienie Milicy, jego żony.
W posępnej rozpaczy siedzi Marko z głową wspartą na dłoni. Syn jego Jowo odszedł na ubocze, ażeby łzy ukryć. Ale cóż Łazo, drugi syn jego? Co się z nim stało?… Twarz mu zbladła, upadł na kolana… Chwieje się jak trzcina poruszana wiatrem… Konwulsyjną ręką szarpie odzież na piersiach.
Szybko podbiega doń Jowo. Wyrywa handżar, przecina sobie rękę i zbliża krwawiącą ranę do spieczonych ust brata…
Życie, co już uciec miało, znowu wstępuje w młodzieńca. Wstaje też i Marko.
– Krzepcie się, chłopcy – powiada. – Idziem na wroga. Lepiej jest umrzeć na polu bitwy, niż za darmo paść tutaj.
Zwlókłszy się ostatnim wysiłkiem, wszyscy trzej wpadli na wroga i drogo sprzedali swe życie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej