- W empik go
Słowiańskie siedlisko. Dar Rzepki - ebook
Słowiańskie siedlisko. Dar Rzepki - ebook
Związek Dziewanny i Dobromira zakończył się tragicznie. Ukąszona przez jadowitą żmiję młoda żona i matka przed śmiercią łączy dłonie Rzepki i swego męża, wyrażając pragnienie, by się pobrali i zostali rodzicami małego Radosława. W niedługim czasie Rzepka rodzi bliźnięta – Milenę i Ludomira – które wychowują się razem z synem Dziewanny.
Mijają lata i dzieci dorastają. Każde poznaje miłość i musi wybrać własną drogę, na której szczęście przeplata się z bólem, radość ze smutkiem, a nadzieja z rozpaczą. Taki już jest człowieczy los, że raz dobro, raz zło rozdaje, a bohaterom nie pozostaje nic innego, jak się podporządkować.
Napisana z epickim rozmachem powieść ukazuje świt nowych idei będących konsekwencją przyjęcia chrztu przez Mieszka I. Świat starych pogańskich wierzeń z wolna ustępuje miejsca nowej wierze, która na zawsze odmieni oblicze rodzącego się Piastowego państwa.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66201-04-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chałupa Dobromira
Rzepka i Dobromir – zielarka i woj
Radosław – syn Dziewanny
Milena i Ludomir – bliźniaki
Kolejne pokolenie
Bogumił i Kazimierz – synowie Radosława
Miłosz – syn Mileny
Cudka – córka Ludomira
Chałupa Chwaścicha
Chwaścich i Białka – małżeństwo bednarzy
Nałęczka – córka
Bożydar – najmłodszy syn
Chałupa Buhajów
Buhaj i Buhajka – małżeństwo łaziebników
Witko – najstarszy syn
Przecław – młodszy syn
Macierzanka – ich siostra
Rusanka – córka Macierzanki
Chałupa Zbysława
Zbysław i Dobrochna – małżeństwo cieślów
Ragoszcza – córka
Chałupa Zbycha
Chwostek – kowal z Polany
Zbych i Zbychowa – jego rodzice
Dwór książęcy i królewski
Mieszko I – książę Polan
Dobrawa Przemyślidka – chrześcijańska żona Mieszka, księżniczka czeska
Judyta, Wratysława, Dobroniega – dworki Dobrawy
Bolesław i Świętosława – dzieci Mieszka i Dobrawy
Oda Dytrykówna – druga żona Mieszka, mniszka niemiecka
Świętopełk, Lambert i Mieszko – dzieci Mieszka i Ody
Władysa – córka Judyty
Miszka grajek – ojciec Władysy
Darlina – piastunka Władysy
Unger – biskup
Eryk Zwycięski – król Szwecji
Swen Wilkooki – przyboczny króla
Gunhilda, Ingeborg i Sigrid – szwedzkie dworki Świętosławy
Piwowary
Żamboch – przybysz z Piwowarów
Junosza – jego brat
Żagota – żona Junoszy
Gołasz, Sławoj, Białosz – ich synowie
Biagota – matka Żagoty
Gałczycha i Pełka – rodzice Żambocha i Junoszy
Bogdan – sąsiad
Koniuchy
Mieczysław – kowal
Wisława – jego matka
Gałka – dziewka
Szewczycha – babka Gałki
Paździcha – sąsiadka
Niemcy
Bruno – mnich
Henning – jego siostrzeniec
Cornelius i Hedwig – rodzice Henninga
Rudolfus – ich krewny
Hodo – margrabia Marchii Łużyckiej
Zygfryd von Walbeck – możnowładca
Pozostałe persony
Ludmiła i Bożywoj – sąsiedzi Białki i Chwaścicha
Wierzbinka – siostra Miszki grajka
Ryznar – dziwak z Polany
Jagódka – jego siostra
Rutka – ich matka
Socha – piwowarka
Kaźmir, Rusan i Gościch – otroki z Polany
Wędrychora – starzec
Namysł i Jaksa – bracia Białki
Paproć – jej matkaRozdział 1. Jutrzenka miłości
Prastara puszcza po raz kolejny wypełniła się zapachami lata. Znów można było wybrać się po leśne jagody, podbierać ptakom jaja w gniazdach albo miód pracowitym pszczołom. Od czasu do czasu dało się słyszeć trzask padającego od toporów drzewa, donośny śmiech pląsających w gęstwinach dzieci oraz nawoływania zniecierpliwionych, zajętych zbieraniem chrustu matek.
Tylko Rzepka nie chodziła w puszczę. W okresie żniw spodziewała się rozwiązania. Ciężko jej było nawet koło domu się krzątać, toteż siedziała przeważnie na ławeczce przed chałupą i wyplatała kosze, od czasu do czasu zerkając na bawiącego się w pobliżu Radosława.
Dziecię z powijaków już poprzedniego roku wyrosło i biegało wokół, wykrzykując coś wesoło. A ponieważ lekką mowę miało, wielu rzeczy się od niego dowiedzieć można było, gdyż nad wiek rozumne się okazało. Ilekroć opiekunka na nie spoglądała, tęsknotę i żałość w sercu swym czuła. Pacholę jak dwie krople wody do Dziewanny było podobne! Jego niebieskie oczęta lśniły pełnym ufności blaskiem, włosy miało płowe niczym kłosy pszenicy, a na ustach błąkał się zagadkowy, radosny uśmiech.
Na twarzy Dobromira, gdy tylko syna widział, pełna zamyślenia powaga się malowała. On również dostrzegał podobieństwo dziecięcia do zmarłej matki. I chociaż nigdy o tym nie mówił, Rzepka wiedziała, że wciąż cierpi po śmierci żony. Nie mogła go za to ganić. Rozumiała jego rozpacz – cichą i zarazem wielce wymowną – ponieważ sama dotąd nie otrząsnęła się po stracie ukochanej siostry. Podobnie jak Dobromir ani słowem o tym nie wspominała. I tak żyli ze sobą połączeni wspólnym, niemym bólem.
Tego dnia w popołudniowej porze również na ławeczce siedziała. Nagle czyjś dotyk z zamyślenia ją wyrwał. Poczuwszy na ramieniu uścisk dłoni, wzrok podniosła i stojącą obok świekrę ujrzała.
– Mogę spocząć przy tobie? – zapytała.
– Oczywiście – odparła Rzepka i odłożyła na bok koszyk, który wyplatała.
– Masz dość łaszków dla dziecka? – dociekała Białka, wbijając wzrok w brzuch niewiastki.
– Tak. Poukładałam w kufrze wszystkie te, z których wyrósł Radosław, a resztę uszyję dla mojego synka już po rozwiązaniu – wyjaśniła.
– No tak. W tym stanie nie wolno ci igły do ręki brać, bo by dziecko zaszyty rozum miało… – westchnęła Chwaścichowa połowica. – Ale skąd pewność, że urodzisz chłopca? A jeśli to będzie dziewka?
Rzepka, dotykając łona, uśmiechnęła się nieznacznie.
– Po prostu mam przeczucie, że to syn.
Białka głowę w górę zadarła i w błękitne niebo spoglądała. Rzepka również powiodła wzrokiem w tym kierunku, ale po chwili spojrzenie jej ponownie spoczęło na twarzy świekry. W ciągu tych dwóch lat, odkąd była żoną Dobromira, matka męża postarzała się znacznie. W kącikach ust i wokół oczu zrobiły się jej kurze łapki, czoło bruzdy pokryły, ponadto straciła dwa kolejne przednie zęby. I ulotniła się gdzieś jej pogoda ducha. Coraz częściej popadała w zadumę i odrętwienie, które coś ze starczej niemocy miały.
Dopiero Radosław, który wspiął się na kolana babki, do przytomności ją przywrócił. Białka pogłaskała wnęka po płowej główce i zza pazuchy miarkę miodu wyjęła, którą zawsze ilekroć wybierała się do Rzepki, nosiła.
– A na, naści, wnusiu! – zachęcała dziecko do lizania.
Pacholę nie kazało sobie tego dwa razy powtarzać. Wnet porwało smakołyk z rąk babki i zsunąwszy się z jej kolan, za chałupę pobiegło.
– Nie mam pojęcia, kiedy on tak urósł… – westchnęła Rzepka.
– Lata lecą. Nie zatrzymasz ich… – zawtórowała Białka. Po chwili dodała: – Dobrze, że bitki jakiejś teraz nie ma, boć ciężko by ci było, gdyby tak Dobromir hen poszedł.
Młoda gospodyni w odpowiedzi tylko głową pokiwała i wróciła pamięcią do tego czasu, gdy mąż zlecił płatnerzowi z podgrodzia wykucie wojennej kolczugi. Była bardzo kosztowna, ale dużo lepiej chroniła niż zbroja łuskowa, toteż żona nie patrzyła krzywo, gdy ich wspólna sakiewka znacznie opróżniała.
Przez chwilę jeszcze siedziały w milczeniu, aż Białka podniosła się i mruknąwszy, że więcej czasu mitrężyć nie będzie, ku swojej chałupie poszła.
Tymczasem Rzepka Radosława złapała i do wielkiej izby zaprowadziła.
– Siadaj za stołem, brzdącu – powiedziała, sadzając dziecko na krzesełku. – Czas na obiad.
Zaraz też postawiła przed nim miskę z polewką z lebiodki i patrzyła, jak malec wkłada do buzi łyżkę za łyżką. A ledwie napełnił brzuszek, ziewać zaczął, więc go w komórce na sienniku położyła, gdyż z kołyski już wyrósł.
– Śpij, maluszku… – szepnęła i pocałowała dziecię w spocone czółko.
Podparła się i ciężkim krokiem do wielkiej izby wróciła. Mogła trochę odpocząć.
Cieszyła się z nadchodzącego rozwiązania. Wszystko już przygotowała na narodziny dziecięcia i miała doświadczenie w opiece nad niemowlętami, co niemało znaczyło, gdyż nie mogła liczyć ani na pomoc świekry, ani własnej matki. Pierwsza na zdrowiu znacznie podupadła, druga zaś minionej zimy z osady uciekła i wpadłszy do głębokiego dołu, zamarzła. Rzepka nie życzyła matce takiego losu, lecz do tej pory zastanawiała się, czy lepszy był dla niej nagły zgon, czy życie w całkowitej niemocie.
Niewiasta tak głęboko w myślach się pogrążyła, że nie zauważyła, kiedy Dobromir do izby wszedł.
– No, kawał dobrej roboty za nami – westchnął, siadając za stołem. – Już teraz o zimie trzeba myśleć, by dość opału zgromadzić.
Gospodyni głową pokiwała i misę z polewką przed mężem postawiła.
Posilał się w milczeniu i dopiero gdy łyżkę odłożył, ku żonie spojrzał.
– Jak się czujesz? – zapytał z troską w głosie.
Rzepka dłoń do ogromnego brzucha przyłożyła i odparła:
– Całkiem dobrze, tylko czasami tak mnie kopie, że ustać nie mogę. No i męczę się bardzo. Zimnica swój ślad zostawiła…
Oczywiście bardzo dobrze pamiętał tamten czas, kiedy Rzepka o życie walczyła, a jej młodsza siostra w zaświaty odeszła. Ale nie chciał o tym mówić. Nie było sensu rozdrapywać ran, które dotąd niezupełnie się wygoiły.
– A ciebie ramiona od topora nie bolą? – Zatroszczyła się o zdrowie męża.
– Bolą – przyznał. – Ale cóż począć?
– Przyłożę maści, co łamanie uśmierza – zaofiarowała się natychmiast i na poszukiwanie zielarskiego worka się udała.
Po chwili Dobromir leżał już półnagi na sienniku, a żona mu ramiona nacierała.
– Muszę o ciebie dbać – uśmiechnęła się – bo cóż bym sama z dziećmi poczęła?
– Dałabyś sobie radę – odparł i patrząc w powałę, zaraz dodał poważnie: – Gdyby tak książę na wojnę wezwał…
Poczuła, że serce jej się ścisnęło. Ukochany był wojem, więc musiałby na książęce wezwanie się stawić. Nie zniosłaby, gdyby na wojnie zginął. Kochała go równie mocno jak za czasów młodości, ale od pamiętnego dnia, w którym uczucia swe wyznała, nigdy już podobne słowa nie padły z jej ust. On również nie mówił o miłości. Było dokładnie tak, jak kiedyś jej zapowiedział: dbał o nią i szanował, podobnie jak Chwaścich Białkę. To wszystko. A ona tęskniła za tym wyznaniem, choć miała pełną świadomość, że być może nigdy go nie usłyszy.
Żeby odgonić przykre myśli, za robotę się wzięła. Radosław raz po raz brudził łaszki, toteż codziennie za chałupą w balii prać musiała. Było jej wprawdzie ciężko z wielkim brzuchem i pociła się ogromnie, ale praca przynajmniej wszelkie rozmyślania przeganiała.
Kiedy wykręciła ostatnią koszulkę, w niebo spojrzała. Stwierdziwszy, że do wieczora odzienie trzy razy zdąży wyschnąć, na sznurze je rozwiesiła. Tymczasem Dobromir żytnicę uprzątnąć poszedł, jako że pora żniw wielkimi krokami się zbliżała. Dopiero z zachodem słońca do domu powrócił.* * *
Rzepka nie chodziła w pole, by zboże żąć. Leczeniem się zajmowała. Znalazło się paru starców do doglądania i kilka niewiast w Polanie, które w połogu pomocy od znachorki wyczekiwały. Toteż brała ze sobą Radosława i z zielarskim workiem na plecach ku chałupom szła, a tam już zawsze ktoś baczenie na dziecię miał. Odbierając porody, o własnym rozwiązaniu rozmyślała i coraz częściej niepokój w sercu czuła. Zbyt dobrze wiedziała, jak to wszystko wygląda. Zdawała sobie sprawę, że nie posiada już takiego zdrowia jak w przedślubnych latach. Tyle trudności mogłoby się pojawić… Ale któż swój los zna?
Słońce wciąż stało wysoko, niebo błękitem wzrok ludzi ku sobie przyciągało, a delikatny wietrzyk od puszczy ciągnący ochłodę nozdrzom niósł, gdy ku Zbychowej chałupie podążała. Tym razem szła bez pasierba, którego u babki zostawiła, ponieważ u kowalów nikt by dziecięcia nie przypilnował. Po śmierci Chwostka Zbych ze swą babą jako starcy zgrzybiali się porobili i niemal wszyscy w Polanie rychły zgon im wróżyli.
Nie musiała pukać do chałupy, gdyż drzwi na oścież otwarte stały, lecz mimo to z pewnym wahaniem próg przekroczyła. Tam Wierzbinka przy chorej kowalowej siedziała, trzymając ją za rękę, lecz zaledwie spostrzegła przybyłą, zaraz pod nogi splunęła. Rzepka wielki ból w sercu poczuła, widząc, jak mocno nienawidzi jej ta, która kiedyś wraz z nią i Dziewanną w Mszczujowej chałupie mieszkała.
– Witaj, Wierzbinko!
Obłąkana niewiasta w odpowiedzi jeno głowę odwróciła.
Rzepka westchnęła i do kowalowej podeszła. Stara spojrzała na nią z nie mniejszym jadem w oczach niż dawna druhna.
– Przyszłam do was… jako że wasz mąż mnie wołał. Podobno kości żeście połamali…
– Do mnie już nikogo nie trza – wysyczała Zbychowa. – A juści na pewno nie tę, co mego Chwostka utopiła!
Rzepka taki zawrót głowy na te słowa poczuła, że omal na klepisko się nie osunęła.
– Przecie wiecie, żem go nie potopiła. Sąd boży zdecydował, za kogo pójść miałam.
– A, sąd boży! – Starucha splunęła.
Rzepka najchętniej uciekłaby stamtąd, lecz w tej chwili do izby stary kowal wszedł.
– A dajże, stara babo, kości pomacać! Samegom chcesz mnie na tym świecie ostawić czy co?!
– Oj, durnyj dziadu! Juści ja wolę pomrzeć w boleści, niźli od tej latawicy pomoc przyjąć! – odpaliła kowalowa.
– Wiecie co, Zbychowa? – postawiła się Rzepka blada jak prześcieradło. – Wasz chłop to niech mnie woła, jak będziecie chcieli, żeby wam kości nastawiać! Do dom wracam, bo dziecię pilnować muszę! – To powiedziawszy, okręciła się na pięcie i tak szybko, jak jej na to wielki brzuch pozwalał, z chałupy wyszła.
Ledwo zaś próg przekroczyła, na Witka wpadła, który w tym momencie z kuźni wyszedł. On również krzywym okiem na nią spojrzał.
– Coś tu chciała? – syknął.
– Kowal mnie do żony wołał, ale zdało się, że na próżno – odparła pospiesznie i wyminąć go chciała, boć jej drogę zastąpił.
Jednak on jak głaz w miejscu stał i ani myślał znachorkę przepuścić. Pochyliwszy się groźnie, nieswoim głosem wychrypiał:
– To przez ciebie ona w obłęd popadła… Zwiodłaś wszystkich, żmijo jedna! A jam ją chciał brać, czarnobrewą, do chałupy przyjąć. Teraz jak, skoro ona obłąkana?!
– Czyż to moja wina? – wyszeptała Rzepka przerażona. – Przecie jam nie chciała jej skrzywdzić. Czemuż mnie tak nienawidzicie?! – Ostatnie słowa wykrzyczała niemal, boć taki ból w łonie ją chwycił, że aż wpół się zgięła.
Witko uśmiechnął się wzgardliwie i tym razem pozwolił się wyminąć. Rzepka, chwyciwszy się obiema rękami pod brzuch, w kaczkowaty bieg się puściła, jako że wszystko na przedwczesny poród wskazywało. Żniwa nawet nie w połowie stały, a ona na samo ich zakończenie rozwiązania się spodziewała, toteż nie namyślając się wiele, ku Chwaścichowej chałupie się zwróciła, gdyż do swego domu znacznie dalej miała. I nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nagle Nałęczka, wychodząc z chałupy, jej nie wypatrzyła.
– Co się stało?! – zawołała na widok jątrewki, która wręcz zginała się we dwoje.
– Zaczęło się… – jęknęła Rzepka. – Za wcześnie…
Dziewka błyskawicznie zrozumiała, w czym rzecz. Podskoczyła do krewnej, pod ramię mocno ją chwyciła i zaraz do chałupy powiodła.
– Matko! Rzepka rodzi! – krzyknęła.
Białka, trzymając Radosława w ramionach, natychmiast wychyliła się z komory.
– Już?! – zawołała zdumiona. – Toż jeszcze czas!
Rzepka skrzywiła się pod wpływem potwornego bólu. Świekra zaraz wnuka w ramiona córki rzuciła.
– Zabierz go do Ludmiły i wnet tu wracaj! – ponagliła. – Sama nie wydołam porodu odebrać. I poślij kogoś po Dobromira, by prędko z pola przybywał!
Nałęczka, nie tracąc ani chwili, z chałupy wybiegła, tymczasem gospodyni Rzepkę na zydlu posadziła i koło gorącej wody się zakrzątnęła. Zaraz też znalazła czyste prześcieradła i nóż we wrzątek wsadziła. Nim dziewka od sąsiadki wróciła, wszystko do porodu przygotowane było.
– Pomóż jej chodzić! – nakazała Białka, ledwie córka drzwi zamknęła.
Nałęczka nie kazała sobie tego dwa razy powtarzać. Natychmiast skoczyła, by bratową podtrzymać i w pochodzie wokół stołu dopomóc.
Gdy po raz szósty okrążyły izbę, Rzepka przestała nad sobą panować. Raz po raz z jej krtani wydobywał się głośny krzyk, a kiedy poczuła, że pora przeć, wyła jak ranna wilczyca w puszczy.
– Co z Dobromirem?! – denerwowała się Białka. – Już powinien być z pola! Nie mam kogo posłać po krzesło porodowe!
– Może ja pobiegnę? – zapytała Nałęczka niespokojnie.
– Ty musisz tu być. Mnie dłonie drętwieją i nie złapię oseska! Gdzież on jest, u licha?! – Ledwo to wykrzyczała, a drzwi chałupy otworzyły się na oścież i syn do wielkiej izby wpadł.
– To już?! – zawołał, chociaż nie musiał, boć tak przeraźliwych jęków w życiu nie słyszał.
– Biegnij po krzesło porodowe! Ona za chwilę urodzi! – ponagliła go matka.
Dobromir jak wicher z chałupy wypadł i równie błyskawicznie powrócił, niosąc ciężki mebel, który natychmiast na środku izby postawił.
– Wynoś się stąd! – gruchnęła matka.
– Nigdzie nie idę! – oświadczył stanowczo. – W czym będę mógł, pomogę!
– To stawaj za nią i złap pod ramiona! – wypaliła Nałęczka.
Dobromir, stanąwszy za oparciem krzesła, chwycił żonę pod pachy i zagryzając usta, podtrzymywał, kiedy parła. Świekra przepocone giezło rozedrzeć już zdążyła i włożywszy ręce między uda Rzepki, noworodka przyjęła.
– Dziewka! – zawołała Nałęczka uradowana i zaraz bratanicę do obmycia zabrała.
Babka tymczasem pępowinę zawiązała i znów się ku synowej obróciła, jako że ta krzyczeć nie przestawała.
– Toć chyba jeszcze jedno idzie! – zawołała Białka zdumiona. I ocierając pot z czoła Rzepki, uspokajająco prawiła: – Oddychaj głęboko! O tak, dasz radę…
Rodząca napięła się i resztkami sił drugie dziecię na świat wydała. A potem rozszlochała się tak z ulgi, jak i ze szczęścia.
– Chłopię! – zawołała Nałęczka z promienną twarzą. – Macie bliźniaki!
Dobromir był tak wzruszony, że słowa wymówić nie mógł. Pochylił się i czule ucałował spocone czoło żony. Potem powstać jej pomógł i na łóżku położył, by sił nabierała. Wiedział, że starym zwyczajem mąż naśladuje zachowania żony w czasie połogu: słysząc porodowe jęki, mężczyzna stęka, jakby sam odczuwał bóle, aby w ten sposób przejąć na siebie część żoninego trudu. I rzeczywiście coś w tym było, bo gdy podtrzymywał Rzepkę, czuł się tak, jakby sam miał wydać dziecię na świat…1
1 Jest to zwyczaj magiczny zwany w antropologii kulturowej kuwadą (wysiadywaniem), powszechny u wielu ludów, w tym indoeuropejskich, znany również u Słowian.
Tymczasem ródka leżała w pościeli, a każde z bliźniąt po obu stronach przy piersi trzymała. Była taka szczęśliwa, że córeczkę i synka mężowi porodziła!
– Jak nazwiecie dzieweczkę? – zaciekawiła się Nałęczka.
– Milena… – wyszeptała Rzepka.
Dobromir skinął głową.
– A chłopca? – dodała Białka.
– Dobromir…
– Ludomir – poprawił młody ociec. – Milena i Ludomir.
Rzepka tylko uśmiechnęła się nieznacznie.
– Muszę uznać dzieci, jak stary zwyczaj każe – oznajmił mężczyzna, biorąc syna w ramiona. Uniósł go trzy razy do powały, ucałował, a potem to samo z córką zrobił.
Białka schowała w powijaki po monecie, by los dzieciom w życiu darzył.
– Teraz już stąd idź – ozwała się do syna. – Niechaj Rzepka wypoczywa. Starczy, że my dwie przy położnicy ostaniemy.
Dobromir skinął głową, westchnął, spojrzał na żonę i nic już nie mówiąc, z chałupy wyszedł. Rzepka niezadługo w niespokojny sen zapadła.* * *
Z wieczora okazało się, że młoda matka gorączką zapłonęła. Leżała w łóżku cała w potach i dreszczami wstrząsana, a świekra, okrutnie zmartwiona, czoło jej ocierała i raz po raz kubek z wodą do ust przystawiała. Żadnego chłopa w chałupie nie było, jako że Białka wszystkich wygnała i teraz u Dobromira nocowali. Toteż sama z Nałęczką o Rzepkę starać się musiała i czuła, że z każdą chwilą coraz większy strach ją ogarnia.
– Dadźbog, jeszcze i tego brakowało… – zawodziła. – W dreszczycę połogową zapadła!
– Co teraz? – pytała Nałęczka, nie mniej od matki zalękniona.
– A bo ja wiem? Tak nieraz bywa w połogu. Bogów trza o pomoc prosić!
Nagle Rzepka spoconą głową po pościeli rzucać zaczęła i coś o Wierzbince i Chwostku zamajaczyła.
– Dadźbog… – wzdychała Białka, a płomień pochodni cieniem kładł się na jej bladej twarzy.
Nałęczka zerwała się z zydla.
– Biegnę po Dobromira! – zawołała i już jej nie było.
Tymczasem babka przy oseskach się uwijała, boć zgłodniałe płakać poczęły. Gdy do matczynej piersi je przyłożyła, wnet zamilkły.
– No! – Odetchnęła ciężko jak miech kowalski i swe czoło z rosy otarła. A kiedy na zydlu spoczęła, Dobromir do chałupy jak burza wpadł.
– Pomarła?! – krzyknął straszliwym głosem, aż niemowlęta znów kwilić poczęły.
– Cichaj, bo dzieci strachasz! – ofuknęła go. – Nie pomarła, ale źle z nią…
– A cóż…
– W połogową gorączkę zapadła. Dadźbog, by wyżyła!
Pobladł straszliwie i przy żoninym posłaniu na kolana się osunął. Przyłożył wielką dłoń do jej rozpalonego lica i coś cicho szepcząc, oczy przymknął. Białka, widząc synowską boleść, w bok się usunęła, on zaś aż do północka przy Rzepce klęczał. Przypomniał sobie tamten odległy czas, kiedy z ledwością z zimnicy wyszła, i bał się straszliwie, że tym razem śmierć jej nie ominie. Toteż wyglądał, by choć na chwilę oczy otworzyła, a kiedy nagle zamrugała i uniosła ciężkie powieki, pochylił się nad nią gwałtownie.
– Nie umieraj, Rzepko – błagał, ściskając jej drobne dłonie. – Nie zostawiaj mnie samego z dziećmi! Nie zdzierżę tej boleści, jeśli i ty mnie opuścisz…
Po twarzy niewiasty przemknął uśmiech nikły jak cień, świadczący, że mężowe słowa dosłyszała.
– Kocham cię… Całym sercem miłuję! Nie jak Dziewannę, ale równie mocno. Moje ty serce złote!
Prawdę mówił: miłował ją, choć inaczej niż zmarłą małżonkę. Dziewannę uwielbiał jako młodzieniec, Rzepkę – jako mąż dojrzały. Ale dopiero w tej chwili to sobie uświadomił! I dokładnie w tym momencie również Rzepka postanowiła, że będzie ze śmiercią walczyć. Nie podda się, nie zrobi z dzieci sierot ani podwójnego wdowca z ukochanego męża! Przeto delikatnie, gdyż na tyle jej siły pozwalały, dłoń Dobromira ścisnęła. On zaś natychmiast wymowę tego uścisku pojął. Pochylił się, wziął jej wiotką postać w swe potężne ramiona i niczym skarb najdroższy do serca przytulił.
– Boże do drzewca przybity – szeptał z dna najgłębszej rozpaczy – nie znam Cię, ale mój książę uwierzył w Ciebie, więc przyrzekam na wszystko, że jeśli moją ukochaną przy życiu zatrzymasz, okrzczę siebie i synów moich!
Gdy pierwsze promienie jutrzenki przez okienko do wielkiej izby wpadły, Rzepka do przytomności wróciła.