- promocja
- W empik go
Słowiańskie siedlisko - ebook
Słowiańskie siedlisko - ebook
Rok 966. W osadzie Polana wciąż żyje się według pradawnych pogańskich zwyczajów. Matka puszcza karmi, odziewa i chroni ludzi.Dni oraz pory roku naznaczają ich dolę odwiecznym rytmem pracy i odpoczynku, a bogowie czuwają. Dwie siostry – Rzepka i Dziewanna – zakochują się w Dobromirze, mężnym woju z książęcej drużyny. Jedna z nich zwraca się po pomoc do szeptuchy, ale czy ziołami i magią można zdobyć miłość? Mieszkańcy pogańskiej kniei wiodą proste życie, lecz okrutny los o nich nie zapomina.
Tymczasem Mieszko I, mąż czeskiej księżniczki Dobrawy, przyjmuje chrzest święty. Władca sprzymierza się z chrześcijańskim światem dla dobra i spokoju poddanych. To niesie za sobą dalekosiężne skutki.
Przygoda, miłość, historia i czas wielkiej zmiany – to wszystko w nowej powieści z cyklu Saga Polska. Tym razem autorka zaprasza Czytelników do pogańskiej Polski u progu przyjęcia nowej wiary.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66201-02-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chałupa Chwaścicha
Chwaścich i Białka – małżeństwo bednarzy
Dobromir – najstarszy syn
Nałęczka – córka
Lestek (Bożydar) – młodszy syn
Chałupa Mszczuja
Mszczuj – plecionkarz
Żarka – starsza żona Mszczuja
Dziwa – młodsza żona Mszczuja
Rzepka – córka Żarki
Dziewanna – córka Dziwy
Chałupa Buhajów
Buhaj i Buhajka – małżeństwo łaziebników
Witko – najstarszy syn
Macierzanka – córka
Przecław – młodszy syn
Chałupa Zbycha
Chwostek – kowal
Zbych i Zbychowa – jego rodzice
Dwór książęcy
Mieszko I – książę Polan
Dobrawa Przemyślidka – chrześcijańska żona Mieszka, księżniczka czeska
ksiądz Jordan – przybyły z Czech duchowny, pierwszy biskup Polski
ksiądz Thietmar – spowiednik Dobrawy
Judyta, Wratysława i Dobroniega – dworki Dobrawy
Skorupka, Radosz, Sławomir i Grzmocisław – woje z drużyny Mieszka
Jaksa – służebnik w książęcej kuchni
Pozostałe persony
Libusza – znachorka
Staruch Lichota – starzec z Polany
Wierzbinka – sierota
Miszka grajek – jej brat
Socha – piwowarka
Zbysław – jej syn
Szatalicha – babka Zbysława
Bogusz – cieśla
Dobrochna – córka cieśli
Jagódka – przyjaciółka Nałęczki
Ryznar – brat Jagódki
Rutka – ich matka
Henning – Niemiec
Bruno – mnich, jego wuj
Dziad – wędrowiec
Ludmiła i Bożywoj – sąsiedzi Białki i Chwaścicha
Nielub, Niemoj, Wypierdek, Kulas, Doróg i Siemek – otroki z osadyProlog
Nad Ostrowiem Lednickim, gdzie gnieźnieński gród Lechowa ręka wzniosła, gęste mgły stanęły. Dobry był to znak. Porzekadło stare jak dziad siwowłosy głosiło, że gdy mgławice i pomroki się podniosą, a potem tęcza po deszczu błękitne niebo pomaluje, kraj w pokoju i dobrobycie trwać będzie.
Takoż i sam książę Mieszko, który Gniezno na swą siedzibę obrał, od pacholęcych lat przysłowie to, z dziada pradziada przekazywane, w pamięci przechowywał. A kiedy stolec1 po przodkach przejął, wiedział, że ma moc starą wróżbę w prawdziwy czyn przemienić. Bo dla ludu wola księcia – jako ojcowe prawo dla pacholęcia.
1 Stolec (dawn.) krzesło książęce, tron monarchy albo biskupa. Od tego wyrazu pochodzi słowo „stolica” utworzone na określenie miasta, w którym znajduje się siedziba królewska i/lub rządu danego państwa.
* * *
– Zbuduję kraj, gdzie powietrze zdrowe, rola żyzna, las miodopłynny, wody rybne, rycerze wojowniczy, wieśniacy pracowici, konie wytrzymałe, woły chętne do orki, krowy mleczne, owce wełniste.
– W jaki sposób tego dokonasz, książę?
– Ochrzczę się. Przyjmę wiarę w jednego Boga.
– Czy to słuszny krok, panie?
– Nie tylko słuszny, ale jedyny. Sprawię, że puszcza w ludne grody i osady się przemieni, ludzie w pokoju i dostatku żyć będą, a pamięć o moim czynie tysiąc lat przetrwa.
– Wybacz, książę, że wspomnę, ale siedmiu żon zażywasz. Jakże nową wiarę przyjmiesz i następcę wskażesz?
– Odprawię je. Ożenię się z czeską księżniczką i w ten sposób potomka się doczekam. Od tego budowanie mego kraju zacznę!
– Niech się dzieje wola twoja, panie!2
2 Cytat pochodzi z Kroniki polskiej Galla Anonima.Rozdział 1. Osada zwana Polaną
Puszcza stała ogromna, prastara i tajemna. Promienie wiosennego poranka z trudem przedzierały się przez głuche knieje i tylko ptactwo zaczynało budzić się do życia w gałęziach. W powietrzu czuć było woń liści i młodych traw świeżo rosą skropionych.
Tego dnia zaraz o świtaniu Chwaścich, Bożywoj i pacholę Chwaścichowe udali się do puszczy z toporami, by wyciąć najstarsze drzewa. W miejscu wyrębu miały powstać nowe pola, bo w osadzie ludzi przybywało i trzeba było wszystkich wykarmić.
– Ot, trochę człek odetchnie od tej baby kąśliwej jak żmija – westchnął Bożywoj, kładąc ogromny topór na ziemi. Chłop z niego był wielki i zwalisty, pięciu ludziom dałby radę, jakby go w koło otoczyli, a ze swoją niewiastą nie mógł sobie poradzić.
– No tak. – Chwaścich pokiwał głową. – Twoja baba jazgotliwa jako mało która. Dobrze, że Białka inna, bo bym w chałupie nie wytrzymał.
– Ot, ścierpi człek niejedno, ale gdyby tak pacholę jakie mi się urodziło…
– Tak, tyś bez syna, a mnie ma kądziel wnet czwarte powije… Dobrą mam babę, nie ma co mówić! – przyznał bednarz, a odwracając się do dziecka, powiedział: – Idź no, Lestek, w las. A kukułczych jaj nazbieraj.
Chłopiec posłusznie wziął koszyk, który ze sobą niósł, i oddalił się od ojca. Dziecię było śmiałe, od maleńkości chowało się w puszczy, więc nie bało się ani kniei, ani zwierząt w niej żyjących. Po konarach potrafiło chodzić i głosy ptaków naśladować.
Słońce stało już wysoko, a oni nadal drzewa rąbali.
– Trza dychnąć – powiedział Bożywoj – bo południca3 gotowa człeka złapać.
3 Postać z wierzeń słowiańskich; demon kobiecy niosący śmiertelne niebezpieczeństwo tym, którzy odważyli się podczas upalnych dni pracować w polu w samo południe.
Chwaścich sięgnął do węzełka, który mu Białka do puszczy naszykowała, rzemień rozwiązał i chleb z serem rozłożył.
– Ano zjedzmy coś – mruknął, oblizując wargi. – A Lestek gdzie? Jeszcze go z jajkami nie ma? O, to duch niespokojny! Włóczy się po lesie i włóczy!
– Nie brońcież mu. Chłopak poznać musi matkę puszczę, co go żywi i odziewa. A sera to mu zostawimy. Mały jest, to i dużo nie zje.
Gdy skończyli posiłek, do roboty znów się zabrali.
* * *
Nałęczka siedziała w balii pośrodku kuchennej izby. Przez maleńkie okienko wpadało niewiele światła, więc wewnątrz panował półmrok, który jednak nie przeszkadzał ani dziewczynie, ani jej matce.
Tego dnia córka Białki po raz pierwszy krwawiła, więc matka dobrych rad jej udzielała:
– Trzeba się myć i zmieniać szmatki, które zawsze musisz wyprać – mówiła, podtrzymując ogromny brzuch. – Dwanaście wiosen ci minęło. Jesteś już prawie niewiastą. Ino teraz chłopaków się wystrzegaj.
– A to czemu? – zapytała Nałęczka zaciekawiona.
– Bo wnet możesz mieć brzuch jak i ja – odparła rodzicielka. – A dopóki nie pójdziesz pod mężowską strzechę, mowy o tym być nie może.
Nagle przed chatą rozległy się jakieś głosy. Białka wyszła, by zobaczyć, co się stało.
To Bożywoj wraz z Lestkiem Chwaścicha wiedli, który kulał na jedną nogę, a dzieciaki z osady kołem ich otoczyły.
– Dadźbog4, co się stało?! – zawołała Białka.
4 słowiański bóg słońca i ognia
– Ano drzewo waszego chłopa przydusiło – odparł Bożywoj. – Nogę mu złamało. Teraz Staruch Lichota będzie musiał ją nastawić, a i Libusza pewno pomoże ziół nawarzyć.
Białka skoczyła tak szybko, jak tylko mogła, by chorego chłopa podtrzymać.
– Do chałupy! – zarządziła i wprowadziła Chwaścicha przez drzwi, a że były niskie, oboje pochylić się musieli. – Nałęczka! – zawołała do córki, która już w czystą zapaskę była ubrana. – A biegnij no po Libuszę i Starucha Lichotę. Proś, by do nas przyszli. Oćca trza ratować!
Dziewka chyżo próg przeskoczyła i zaraz za węgłem zniknęła.
Słońce już się ku zachodowi chyliło, gdy zielarka i znachor do Chwaścichowej chaty weszli. Staruch zaraz zabrał się za nastawianie kulasa, zgarbiona guślarka zaś mruczała coś pod nosem i w podołku grzebała.
Nagle Białka chwyciła się za brzuch, głośno przy tym jęcząc.
– Przyszło na mnie! Oooch…
Staruch, jako chłop, zaraz z chaty wyszedł, lecz Chwaścich ruszyć się nie mógł, nieludzko zmordowany nastawianiem gnatów.
– Cóż to?! Nie idziecie za Staruchem Lichotą?! – zawołała Libusza. – Wasza baba zległa. Widział kto, żeby chłop w chałupie siedział, gdy połowica rodzi!
– Stara wiedźmo, nie widzisz, że ruszyć się nie mogę? Zatkam uszy i nic nie będę słyszał.
– Lestek! – krzyknęła Libusza. – A biegnij no po Bożywoja! Niech tu ze swoją babą przyjdzie. Powiedz, że matka rodzić zaczęła. Niech wnet będą! – wołając do otroka, poszukała pochodnię i wznieciła ogień, w chacie całkiem ciemno się bowiem zrobiło. Zaraz też nad Białką się pochyliła. – A ziół wam naparzę – zaskrzeczała. – Mniej boleć będzie. Ale swoją dolę każdy przejść musi.
– Jaryło…5 – jęknęła Białka, krzywiąc się.
5 słowiański bóg płodności
Stara kazała Nałęczce wody nagotować i czyste gałgany dać. A kiedy zioła sypała, Bożywoj i Ludmiła nadbiegli.
– Bierzcie Chwaścicha – ponagliła. – Tę noc u was przespać może.
– Ano może – potwierdziła Ludmiła, rozglądając się ciekawie po wielkiej izbie, żeby mieć o czym plotkować. – I Lestka też zabieramy.
– A zabierajcie, zabierajcie…
Położnica leżała na sienniku pokrytym wilczym futrem i okrutnie jęczała. Nałęczka stała obok i z zajęciem matce się przyglądała. Od czasu do czasu ocierała jej pot z czoła i polecenia Libuszy gorliwie wykonywała.
– A patrz, patrz, jaki to los baby – mówiła stara. – I ty tak kiedyś skomlić będziesz, gdy ci chłop brzuch zrobi.
– Mnie żaden nie zrobi, bo ja chłopa nie chcę – odrzekła Nałęczka, unosząc wysoko głowę.
– Teraz tak mówisz, ale gdy poczujesz chuć, sama za jakimś kmieciem oglądać się będziesz.
Dziewczyna nic nie odpowiedziała, tylko na zydlu usiadła i sprawdziła, czy woda w saganie się gotuje. Tymczasem Libusza spódnicę Białki zadarła i nogi szeroko jej rozłożyła.
– Pięć palców – mruknęła. – Mało…
Jęki były coraz głośniejsze. Niewiasta rzucała spoconą głową i oczami jak obłąkana wywracała. Nałęczka podeszła do matki, uklękła przy niej i chwyciwszy jej dłoń, wyczekująco na znachorkę spojrzała. Ta zaś, pochylona między udami położnicy, jeno bezgłośnie wargami poruszała. Dziewczyna nie miała pojęcia, co stara tam szepcze. Chociaż była ciekawa, zapytać się nie odważyła.
Nagle rodząca, jako wilczyca w puszczy, zawyła.
– Rozwarcie! – zawołała stara skrzekliwym głosem. – Przyj, babo! Przyj!
Białka wydała rozdzierający krzyk i po chwili w powykręcanych ze starości objęciach Libuszy leżał noworodek.
– Co się urodziło? – zapytała matka cichym, udręczonym głosem.
– Dziewka. Ale jakaś marna ona…
– Czego marna?
– Mała. Ona dychać nie będzie.
Białka przymknęła przekrwione oczy, pod którymi ból głębokie cienie wymalował. Nałęczka tymczasem patrzyła, co Libusza robi. Stara sinawą pępowinę odcięła, noworodka z krwi oraz śluzu obmyła, czystą szmatą go owinęła, w starej kołysce na miękkim sianie ułożyła i jęła sprawdzać, czy łożysko się urodziło. Po tym wszystkim ku drzwiom się odwróciła.
– Miej baczenie na matkę – upomniała Nałęczkę. – Ja do dom wracam. Nie mam tu już czego szukać.
– Po ciemku będziecie szli? – zdziwiła się Nałęczka.
– A co mi tam noc? Nie młodam, żeby się ciemności lękać.
* * *
Białka szybko stanęła na nogi. Pokarmu miała dość, lecz niemowlę jeść nie chciało. Na trzeci dzień, wedle słów Libuszy, zmarło. Matka nie lamentowała po jego śmierci. Nie pierwsze to dziecię, które utraciła. Wcześniej już dwoje pochowała, którym nie dane było świata ujrzeć. Chwaścich także nie rozpaczał. Takie jest życie: słabi umierają, zdrowi po świecie chodzą.
Pogrzebała dzieweczkę pod rozłożystym dębem w świętym gaju, który rósł pośrodku osady, a którego ludziska celowo nie wycięli, gdy puszczę trzebili. Wśród zieleniących się gałęzi, świergocąc wesoło, barwne ptaki wiły gniazda. Bywało, że szerokoskrzydły orzeł ponad korony drzew się wzbijał. Musiała zakopać noworodka w ziemi, by mamuna6 – szpetna niewiasta ze zwisającymi piersiami i z psimi nogami – nie porwała dziecięcia i nie dręczyła jego duszy, jęcząc nocami w zaroślach nad brzegiem rzeki. Przejęta tajemnicą oraz potęgą natury, Białka pokłoniła się z czcią mieszkającemu w drzewie bóstwu, położyła na mogiłce wianuszek ze stokrotek nazrywanych przez Nałęczkę, chwilę podumała nad ludzkim losem i do chaty wróciła, by strawę uwarzyć.
6 demon z wierzeń słowiańskich podmieniający lub porywający noworodki
Ledwie jej stopa stanęła na progu, który był wysoki i wąski, w jeszcze ciaśniejszych drzwiach stojącej naprzeciwko pochyłej chałupy ukazała się postać Ludmiły. Niewiasta podparła się pod boki i na widok Białki tak powiedziała:
– Zmarło się waszej, co? A toć niewielka strata. Nie ma co biadolić. Troje masz, to ci starczy.
– Chciałam mieć i to czwarte. A ty z zazdrości tak gadasz. Bożywoj, gdyby był mądry, to wygnałby cię i inną babę sobie wziął.
– Inną? – zaśmiała się sąsiadka. – Inna by mu nie dogodziła tak, jak ja to robię! Ot, cała prawda.
– Nie mam teraz czasu na zwady. Muszę strawę gotować. Tyś czasowa baba, bo nie masz dla kogo warzyć, ale ja mam.
Ludmiła, wzruszywszy ramionami, mruknęła coś pod nosem i odwróciła się. Sąsiadka tymczasem do chaty czym prędzej weszła.
Nałęczka właśnie chrustu do paleniska dokładała, gdy matka pojawiła się w izbie. Chwaścich siedział na zydlu i łuskał groch, który Białka zeszłego roku za okólnikiem nasiała. Ledwie zobaczył połowicę, mruknął:
– Widział to kto, żeby chłop babską robotą się zajmował? Do grochu mnie zagnałaś jak otroka.
– Cicho tam bądź i rób, co trzeba. Teraz, jakeś połamany, do bednarskiej roboty się nie nadajesz, a po próżnicy nie ma co siedzieć.
Chwaścich potarł wąsa i zmilczał. Białka miewała kaprysy, lecz na szczęście daleko im było do języka Ludmiły.
* * *
Wieczorem Nałęczka zachorzała. Była rozpalona, wymiotowała i chciała tylko pić. Białka w głowę zachodziła, co jej się stało.
– Urok jaki kto rzucił czy co? – mruknęła do siebie.
A kiedy stan córki się nie poprawiał – dziewczyna wciąż leżała na posłaniu i jęczała, że się źle czuje – matka wysłała Lestka po Libuszę. Zaledwie stara weszła do chałupy i pochyliła się nad chorą, rodzicielka w kąt izby się oddaliła, by stamtąd poczynania znachorki obserwować. Libusza mieszała jakieś zioła, wąchała je i zaklęcia nad nimi odmawiała. Gdy gusła odprawiła, odezwała się do Białki:
– Waszą córkę jakiś otrok zauroczył. Dajcie wodę i jajko. Urok odczynię.
Białka czym prędzej podała jej jajko, które Lestek z puszczy przyniósł, a stara skwapliwie chwyciła je w swe powyginane palce. Rozbiła skorupkę i do naczynia z ziołami wlała zawartość, a potem patrzyła, czy żółtko czernią nie zachodzi.
– Więcej to ja wam nie pomogę – mruknęła znachorka. – Rano zobaczymy, czy urok znikł. A wy – wskazała kościstym palcem macierz – pilnujcie córki, boć ładną buzię ma i coraz więcej wyrostków uroki będzie rzucać.
– Wiem, co mam robić – odparła Białka, wycierając dłonie w zapaskę. – A was Lestek do chałupy odprowadzi, żebyście w tej ciemnicy kikuta nie złamali.
Rano Nałęczka obudziła się rześka i zdrowa.
* * *
Dziewanna skończyła piętnaście wiosen i była piękna niczym rusałka. Miała oczy koloru niezapominajek i płowe włosy, które rzemieniem oplatała. Wysoka, ale nie wyższa od swej starszej siostry Rzepki, figurę miała wiotką jak trzcina. A uśmiechem i zachowaniem wszędzie radość i szczęście wprowadzała.
Teraz szła nad rzekę, trzymając w ręku pleciony koszyk, w którym szmaty do prania poukładane miała. Rzepka była zajęta w chacie, więc nie mogła jej towarzyszyć. Przykazała siostrze, by prędko z przepierką się uwinęła i zaraz do domu wracała.
Dziewanna szła niespiesznie, mrużąc oczy przed stojącym wysoko słońcem, zapomniawszy o napominaniach siostry. Rzepka już taka była: zręczna i zwinna jak konik polny, nieco krzykliwa, ale dbająca o wszystko i bardzo kochająca bliskich. Dziewanna w pacholęctwie bała się jej trochę, lecz gdy podrosła, ów niezrozumiały lęk rozwiał się jak dym z paleniska.
Wreszcie dotarła nad rzekę i odnalazłszy ulubione miejsce, na małej polance usiadła. Struga tutaj wyrzeźbiła łagodne zakole, które otoczone zewsząd gęstą puszczą, było doskonałym miejscem do dumania.
Dziewka lubiła samotność. Nad rzeką nie było nikogo, więc szybko wyprała łachy, a potem zdjęła zapaskę i naga do krystalicznie czystej wody weszła. Zanurzyła się aż po szyję i dopiero po chwili płynącego węgorza zauważyła.
Jak oparzona wyskoczyła na brzeg. Czym prędzej zarzuciła ubranie i nie pamiętając o koszyku z praniem, uciekła stamtąd. Biegła aż do okólnika i dopiero na widok krzątającej się po obejściu Rzepki przystanęła, by zaczerpnąć tchu.
– Coś ty taka zdyszana? – zapytała siostra. – I gdzie masz pranie?
– Pranie… – wyjąkała Dziewanna. – Zapomniałam…
– Czy ty w ogóle myślisz?! – zdenerwowała się Rzepka. – Posłałam cię nad rzekę, byś łachy wyprała, a teraz ja będę musiała po nie iść!
– Och, siostrzyczko, nie rozsierdzaj się tak – prosiła Dziewanna. – Zobaczyłam wodnika w rzece. Przestraszyłam się i uciekłam.
Rzepka wzięła się pod boki. Chciała coś powiedzieć, lecz w ostatniej chwili zmilczała i tylko siostrę kosym spojrzeniem zmierzyła. Młodszą córkę Mszczuja byle co mogło wystraszyć. Wdała się w swoją matkę Dziwę, która nawet kota w nocy się bała. Ona, Rzepka, była inna: nigdy nie traciła zimnej krwi i niewiele rzeczy mogło wywołać w niej szybsze bicie serca.
– Chodź do chaty – powiedziała już łagodniejszym głosem. – Strawa gotowa.
Dziewanna posłusznie przekroczyła próg i w kuchennej izbie na zydlu usiadła. Dziwa siedziała przy palenisku i zapatrzona w ogień, bezzębnymi dziąsłami cmokała. Córka spojrzała na rodzicielkę: choć mać była młodsza od Żarki, już osiwiała i pochyliła się. Matka Rzepki trzymała się prosto i wciąż nosiła czarne włosy. Łatwo było wziąć Żarkę za młodszą żonę i wielu tak właśnie czyniło.
W chałupie Mszczuja niepodzielnie rządziła Rzepka. Dziwa nie miała dość siły, by przeciwstawić się dziewczynie, a Żarka chętnie przed córką ustąpiła. W ten sposób nie dochodziło do kłótni tak częstych po okolicznych domostwach. Mszczuj mógł powiedzieć, że jest prawdziwym szczęściarzem.
Rzepka nalała polewki do misy i postawiła na środku stołu, przy którym wszyscy domownicy zasiedli. Posilali się w milczeniu, bo nieobyczajnie było przy jedzeniu rozmawiać. A gdy już się najedli, porozchodzili się po kątach, gdzie każdy zajął się jakąś robotą.
– No, teraz pójdę nad rzekę i przyniosę pranie – powiedziała Rzepka cicho do Dziewanny, która przy kołowrotku siedziała. – Mam iść nad Zaciszny Zakątek?
Młodsza dziewka twierdząco głową pokiwała. Gospodyni jeszcze tylko warkocz poprawiła i z chaty wyszła. Podążała nad wodę lekkim krokiem, pogodna i zadowolona. Już się nie gniewała na siostrę za to, że kosza z gałganami nie przyniosła. Dziewanna może była płochliwa i zapominalska, ale Rzepka kochała ją i chętnie wszystkie mniejsze i większe przewiny wybaczała.
W Zacisznym Zakątku usiadła na trawie nad brzegiem, by chwilę odsapnąć. Od razu zauważyła plecionkę z łachami. Kiedy się po nią schyliła, w przejrzystej tafli swoje odbicie ujrzała. Widziała duże oczy i brwi niczym skrzydła jaskółki, prosty nosek i ładnie wykrojone usta. Niewiele myśląc, rozplotła warkocz i wnet burza kasztanowych loków otoczyła jej twarz kształtem do serca podobną.
Nagle zerwała się na równe nogi, ponieważ nad cembrowiną pojawił się wysoki chłopak.
– Szedłem za tobą – powiedział, pogwizdując. – Teraz mi nie uciekniesz.
Rzepka wysoko brodę uniosła.
– Nie zbliżaj się do mnie! – ostrzegła. – Bo nie ręczę za siebie.
Roześmiał się tylko.
– Już rok kręcisz na mnie nosem. Co ci się nie podoba? Takem dobry, jak i każdy.
– Ale ja cię nie chcę – odparła dziewczyna, ściskając w rękach kosz z praniem. – Innego miłuję.
Zmarszczył brwi.
– Już ja mu dam! Ale najpierw pokażę tobie, co znaczy Chwostka odprawiać!
Skoczył ku niej, wyrwał jej plecionkę i dziewczynę na trawę przewrócił. W Rzepce na moment serce zamarło, ale szybko się opanowała. Nie stawiała oporu, wiedziała bowiem, że siłą przeciwko kowalowi nic nie wskóra. Gdy się pochylił, z całej mocy w ucho go ugryzła. Kiedy na chwilę ją oswobodził, prędko zerwała się na nogi, kopnęła go w krocze, porwała kosz i uciekła. Raz tylko obejrzała się, czy aby jej nie goni, lecz na szczęście pozostał w tyle.
Kiedy dotarła do chaty, była zdyszana jak wcześniej Dziewanna, która przed wodnikiem umykała. Nic nikomu nie mówiąc, gospodyni weszła do komórki, którą z siostrą dzieliła, i jak długa na siennik padła. Dziewanna zdziwiła się niemało, Rzepka bowiem rzadko kiedy w dzień polegiwać sobie pozwalała.
– Co się stało? – zapytała zatroskana.
Starsza dziewka uniosła się na łokciu.
– Posłuchaj – zaczęła stanowczym głosem. – Obiecaj mi, że będziesz unikać Chwostka. Dobrze?
– Dobrze – zgodziła się Dziewanna. – Właściwie niezbyt go lubię, więc nie będę z nim rozmawiać.
– A jeśli tak się zdarzy, że cię zaczepi, natychmiast mi o tym powiedz – nakazała Rzepka.
– Powiem. – Młodsza dziewczyna pokiwała głową.
Gospodyni wzięła się w garść.
– Trzeba posprzątać w chałupie – zdecydowała, wstając. – Znajdź brzozowych witek i pozamiataj tutaj, a ja obejdę okólnik. Kiedy skończysz, usiądziemy przed chatą i aż do zachodu słońca będziemy kosze wyplatać. Tylko mi gdzieś nie zniknij, rozumiesz?
– Rozumiem, rozumiem – potaknęła Dziewanna i uśmiechnęła się promiennie. Lubiła pracować w towarzystwie Rzepki.
* * *
Potężny był ów gnieźnieński gród, który książę Mieszko za swą stolicę obrał. Powiadali najstarsi ludzie, że jego nazwa od gniazda się wywodzi, a nadał mu ją pradziad Lech, który wraz z dwoma braćmi dawno temu opuścił rodzinną ziemię i na poszukiwanie nowej ojczyzny się udał, ponieważ kraina, którą dotąd zamieszkiwali, wielce na obfitości potraciła. Oto bowiem w starym kraju coraz więcej ludzi się rodziło, aż nadszedł czas, że dla wszystkich już ani jedzenia, ani miejsca do budowy domów nie stało. Umyślili bracia zatem, że w świat pójdą, by nowej ojczyzny szukać. Pierwszy, Rusem zwany, ku wschodowi wyruszył. Drugi, Czechem mianowany, na południe. Lech ze swymi ludźmi jeszcze dalej, bo aż na północ zawędrował.
Dotarł do wielkiej puszczy we wszelkie dobro obfitującej, a kiedy postanowił odpocząć, rozłożył się obozem pod drzewem, na którym orzeł swe gniado uwił. Kiedy Lech zobaczył krążącego nad lęgowiskiem szerokoskrzydłego białego drapieżnika, uznał, że właśnie w tym miejscu swą stolicę pobuduje. Tak powstało Gniezno.
Z czasem do głównego grodu, gdzie odtąd siedziba księcia stała, dołączono obwarowane podgrodzia, a nawet otwartą osadę targową, ponieważ ludzie doń ciągnęli niczym muchy do miodu. Zaiste, godną stolicę miał książę Polan!
I tam właśnie, na podgrodziu, koszary stały, w których teraz jako w ulu wrzało, boć woje, grając w kości, jeden przez drugiego przekrzykiwali się niby przekupki na targu. Dowódca drużyny raz na siedem dni przydzielał wszystkim wolne, a sam udawał się na dwór księcia, by tam przed Mieszkiem zdać sprawę, jak się ma książęce wojsko.
Tylko Dobromir, młody woj z osady zwanej Polaną, był w tym towarzystwie zamyślony i nie brał udziału w grze. Siedział oparty o ścianę na wołowej skórze, która służyła drużynnikom za okrycie podczas snu, i z uwagą oglądał swój miecz. Nie byle sztuką było posiadać taką broń! Tylko najzręczniejszy kowal potrafił ją wykuć, a surowiec do tego potrzebny do ogromnie kosztownych należał. Białka i Chwaścich, bednarze z Polany, oddali dorobek całego życia, by ich pierworodny mógł wstąpić w szeregi drużyny. Odszukali na podgrodziu najlepszego płatnerza i jemu wyklepanie oręża zlecili.
Książę był wielce szczodry dla swych wojów i niejeden mógł się przy nim wzbogacić. I właśnie w tym tkwiło sedno rzeczy: wszyscy Polanie marzyli o dostatku, ale nie każdy miał w sobie tyle ducha, by dla książęcej sprawy narażać się na polu walki. Nic więc dziwnego, że Mieszko suto nagradzał tych, którzy ryzykowali dla niego życie. Hojność nie oznaczała jednak pobłażliwości. Władca trzymał swe wojsko żelazną ręką, jeno raz na siedem dni pozwalając na rozluźnienie dyscypliny. Nie dziwiło więc, że tego dnia w koszarach ogromny rwetes panował. Niezrozumiałe było raczej to, że jeden z wojów w ogólnej zabawie udziału nie brał.
Dobromir był tak bardzo zamyślony, że nawet nie poczuł, iż Skorupka, jego najlepszy kompan, w bok go trącił.
– Zakochany czy co? – śmiał się rudowłosy woj. – Tylko mi nie mów, że w najmłodszej żonie księcia. Ładna jest, ale to za wysokie progi dla nas!
Dopiero teraz Chwaścichowy pierworodny odłożył swój miecz.
– Nie, aż tak wysoko nie mierzę – odparł z uśmiechem, który odbił się w jego szarych, rozmarzonych oczach.
Skorupka ponownie w bok go trącił.
– Więc kogóż wspominasz?
– Dziewczynę z mojej osady. Znam ją od dziecka, ale dopiero niedawno spostrzegłem, jaka jest piękna. Nie mogę przegonić myśli.
– Jest ci przychylna?
– Mam nadzieję, że będzie – odparł Dobromir.
Tym razem przyjaciel klepnął go w ramię.
– W takim razie chodźmy się piwa napić! Musimy to oblać. Nawet nie chcę słyszeć, że się sprzeciwiasz!
– Dobrze – zgodził się Dobromir. – Piwa mogę się napić.
A gdy wychylili już kilkanaście kufli i leżeli na swoich skórach, młodzieniec długo nie mógł zasnąć. Ciągle wracał myślami do ubiegłego lata, gdy ze zdumieniem odkrył, że mała jasnowłosa dziewczynka, która biegała boso po osadzie, stała się powabną, piękną podwiką. I choć w Gnieźnie wiele uroczych niewiast widział, nie wyłączając żon Mieszka, musiał przyznać sam przed sobą, że ładniejszej od Dziewanny nie znał. Jej siostra Rzepka również wyrosła bardzo urodziwa, ale to do młodszej córki Mszczuja wyrywało się jego serce. Rzepka miała w sobie coś takiego, czego nie umiał nazwać, a co sprawiało, że nie potrafił być w jej obecności do końca sobą. Dziewanna natomiast okazała się prostoduszna, często się uśmiechała, a w jej niebieskich oczach mądrość i ufność błyszczały.
Mijały już dwa lata, odkąd został wojem Mieszkowym. Dobrze mu było w drużynie. Książę był szczodry i sprawiedliwy, lecz teraz Dobromir tęsknił już za domem i bliskimi. Chciał przytulić Nałęczkę i uścisnąć dłoń Lestkowi, który powoli z lat pacholęcych wyrastał. Niedługo, kiedy słońce wysoko na niebie będzie stało, a dni przemienią się w długie i gorące, odbędą się postrzyżyny rodzonego brata, który nowe, dorosłe już imię otrzyma. Dopiero wtedy drużynnik będzie mógł przybyć na kilka dni do osady, żeby najbliższych odwiedzić.
* * *
Wiosenne dni mijały szybko. W puszczy wycinano coraz więcej drzew, a ściółkę przekształcano w pola. Osada rozrastała się, gdyż rodziło się coraz więcej dzieci, a także obcych przybywało, co z dalekich stron ku Mieszkowej ziemi podążali.
Dobromir przybył do Polany o świcie, kiedy całe sioło jeszcze we śnie było pogrążone. Jako książęcy woj podróżował konno wraz z całym niezbędnym uposażeniem, więc wszędzie, gdzie się pojawiał, podziw i zazdrość wzbudzał. Teraz jednak nikt go nie witał, bo w Polanie wszyscy jeszcze spali.
* * *
Tej nocy do Rzepki nie przybył ani zmornik, ani inny demon czy bóg kołyszący ludzi do snu. Przewracała się z boku na bok na swoim sienniku, lecz odpoczynek nie przychodził. Wsłuchiwała się tylko w odgłosy nocy i raz po raz na sąsiednie posłanie zerkała.
Ostatnimi czasy zaczęła lękać się o siostrę. Dziewanna z każdym dniem stawała się coraz ładniejsza i zapewne niejedno młodzieńcze serce mocniej na jej widok biło. Nie mogła nikomu zabronić podkochiwać się w dziewczynie, lecz bała się, że ktoś może ją skrzywdzić. Dziewanna była nazbyt ufna i niewinna. Jakże łatwo mogłaby zbłądzić!
Tuż przed świtem Rzepka odrzuciła przykrycie ze skór. Szybko obmyła twarz zimną wodą, ubrała się w codzienną zapaskę, związała rzemieniem bujne kasztanowe włosy i za próg się wychyliła. Ledwie zamknęła drzwi, stanęła jak wryta.
To był on! Dostrzegła go mimo półmroku. Zawsze i wszędzie poznałaby jego mocną, postawną sylwetkę, długie do ramion jasne włosy oraz przystojną twarz. Przejechał konno niemal pod jej bokiem i ku swojej chałupie pomknął. Nawet jej nie zauważył! Ona zaś tak wiele dałaby za to, by choć na chwilę odwrócił się i w jej stronę spojrzał.
Widziała, jak zsiada z wierzchowca, zaprowadza go w stronę spichlerza, a potem znika za progiem chałupy. Westchnęła i sama również do izby wróciła.
Usiadła na zydlu i twarz w dłoniach ukryła. Tyle razy próbowała wybić go sobie z głowy! Czyż chłopak, który został wojem i obracał się w Gnieźnie pośród innych drużynników oraz dworzan księcia, myślałby o prostej dziewczynie? Czyż nie byłoby zrozumiałe, że starałby się raczej o rękę niewiasty z możnego rodu? Lecz jej serce nie słuchało głosu rozsądku. Pragnęła patrzeć w jego szare oczy, zagłębić dłonie w jasnych włosach i czuć uścisk silnych ramion. Ale on nigdy nie zwracał na nią uwagi. Głupia, jaka głupia była, że o nim marzyła!