Słowikowa o więzieniach dla kobiet - ebook
Słowikowa o więzieniach dla kobiet - ebook
Szokująca prawda, która miała pozostać za bramą kobiecych więzień.
Samobójstwa, samookaleczenia, kobiecy seks i piekło, które kobietom gotują kobiety.
Więzienia dla mężczyzn to temat dobrze znany. Ale zakłady karne dla kobiet to temat tabu. Tymczasem ten świat kieruje się zupełnie innymi zasadami niż świat męskich więzień. Ten świat doskonale poznała „Słowikowa”, czyli Monika Banasiak. Spędziła w nim ponad dwa lata jako podejrzana o kierowanie grupą przestępczą. Do aresztu śledczego "wjechała" na legendzie żony słynnego pruszkowskiego bossa, a to wcale nie ułatwiało jej życia. Trudno powiedzieć, czy bardziej ją szanowano czy prowokowano; jak sama wspomina: dojechanie Słowikowej to było coś! W pewnym momencie otarła się nawet o śmierć z ręki współosadzonej. Dopiero teraz zdecydowała się na szczerą opowieść o miejscu, które nazywane jest najniższym kręgiem piekła.
Artur Górski – dziennikarz, pisarz, autor bestsellerowej rozmowy z Jarosławem Sokołowskim "Masa o kobietach polskiej mafii", nagrodzonej Bestsellerem Empiku 2014 w kategorii literatura faktu, kolejne tomy – "Masa o pieniądzach polskiej mafii", "Masa o porachunkach polskiej mafii", "Masa o bossach polskiej mafii", "Masa o kilerach polskiej mafii", "Masa o żołnierzach polskiej mafii", "Masa o życiu świadka koronnego" i "Masa o procesie polskiej mafii" – przez wiele miesięcy podbijały listy bestsellerów. W 2017 roku udało mu się w formie książki doprowadzić do spotkania nieprzejednanych wrogów – Moniki Banasiak i Jarosława Sokołowskiego, i tak powstała bestsellerowa rozmowa "Słowikowa i Masa. Twarzą w twarz". Poza tym napisał wiele powieści sensacyjnych, m.in. "Gucci Boys", "Al Capone w Warszawie", "Zdrada Kopernika", oraz pozycji z gatunku non-fiction: "Świat tajnych służb", "Gang" i "Pięść Dawida". Specjalizuje się w problematyce międzynarodowej przestępczości zorganizowanej. Twórca magazynu "Focus Śledczy".
Monika Banasiak „Słowikowa” – Monika Banasiak (z domu Zielińska), była żona jednego z bossów grupy pruszkowskiej Andrzeja Z. Słowika. Przez całą dekadę lat 90. Monika była dla mediów symbolem luksusu w hollywoodzkim stylu – dziennikarze chętnie pisali o jej stylu życia, o strojach, które nosi, i jej ulubionych kosmetykach. Po aresztowaniu męża policja podejrzewała Monikę Banasiak o kierowanie grupą przestępczą. W 2013 roku została zatrzymana i trafiła na dwa i pół roku do aresztu przy ulicy Chłopickiego w Warszawie. W 2015 roku opuściła areszt za poręczeniem majątkowym i w trakcie procesu mogła odpowiadać z wolnej stopy. Sąd pierwszej instancji oczyścił ją z zarzutu kierowania grupą o charakterze zbrojnym. Po wyjściu na wolność postanowiła odmienić swoje życie – w centrum Warszawy stworzyła gabinet kosmetyczny oraz rozpoczęła działalność jako doradca coachingowy. W 2016 roku ukazała się jej książka "Królowa mafii", a w 2017 zdobyła listy bestsellerów książką "Słowikowa i Masa. Twarzą w twarz".
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8123-754-3 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Artur Górski – dziennikarz, pisarz, autor rozmowy z Jarosławem Sokołowskim Masa o kobietach polskiej mafii, nagrodzonej Bestsellerem Empiku 2014 w kategorii literatura faktu Kolejne tomy – Masa o pieniądzach polskiej mafii, Masa o porachunkach polskiej mafii, Masa o bossach polskiej mafii, Masa o kilerach polskiej mafii, Masa o żołnierzach polskiej mafii, Masa o życiu świadka koronnego i Masa o procesie polskiej mafii – przez wiele miesięcy podbijały listy bestsellerów. W 2017 roku udało mu się w formie książki doprowadzić do spotkania nieprzejednanych wrogów – Moniki Banasiak i Jarosława Sokołowskiego, i tak powstała fascynująca rozmowa Słowikowa i Masa. Twarzą w twarz. Poza tym napisał wiele powieści sensacyjnych, między innymi Gucci Boys, Al Capone w Warszawie, Zdrada Kopernika, oraz pozycji z gatunku non-fiction: Świat tajnych służb, Gang i Pięść Dawida. Specjalizuje się w problematyce międzynarodowej przestępczości zorganizowanej. Twórca magazynu „Focus Śledczy”.Fot. Tatiana Jachyra
Monika Banasiak „Słowikowa” – Monika Banasiak (z domu Zielińska), była żona jednego z bossów grupy pruszkowskiej Andrzeja Z. Słowika. Przez całą dekadę lat 90. Monika była dla mediów symbolem luksusu w hollywoodzkim stylu – dziennikarze chętnie pisali o jej stylu życia, o strojach, które nosi, i jej ulubionych kosmetykach. Po aresztowaniu męża policja podejrzewała Monikę Banasiak o kierowanie grupą przestępczą. W 2013 roku została zatrzymana i trafiła na dwa i pół roku do aresztu przy ulicy Chłopickiego w Warszawie. W 2015 roku opuściła areszt za poręczeniem majątkowym i w trakcie procesu mogła odpowiadać z wolnej stopy. Sąd pierwszej instancji oczyścił ją z zarzutu kierowania grupą o charakterze zbrojnym. Po wyjściu na wolność postanowiła odmienić swoje życie – w centrum Warszawy stworzyła gabinet kosmetyczny oraz rozpoczęła działalność jako doradca coachingowy. W 2016 roku ukazała się jej książka Królowa mafii, a w 2017 zdobyła listy bestsellerów książką Słowikowa i Masa. Twarzą w twarz.OD AUTORA
Artur Górski
W więzieniu dla kobiet nie byłem nigdy. Wprawdzie jako redaktor magazynu „Focus Śledczy” przemierzyłem kraj szlakiem zakładów karnych, ale zawsze odwiedzałem osadzonych w nich mężczyzn. Oczywiście tylko dlatego, że to oni prosili mnie o spotkanie; jeśli więzienne władze wyrażały zgodę, ruszałem w trasę. Tak naprawdę nigdy nie zastanawiałem się nad tym, dlaczego wśród listów, które otrzymuję zza krat, bodaj ani jeden nie pochodzi z zakładu karnego dla kobiet. Żadna osadzona nie zgłaszała jakoś zapotrzebowania na rozmowę z dziennikarzem. Czy to oznaczało, że żadna z nich nie czuła się w taki czy inny sposób pokrzywdzona, nie chciała wykrzyczeć swojego żalu czy przedstawić własnej wersji zdarzenia, które zaprowadziło ją pod celę? Na to pytanie nie znalazłem odpowiedzi.
Trudno zakładać, że kobiety znacznie lepiej od mężczyzn znoszą izolację albo że w pełni akceptują panujące za kratami warunki. Tak naprawdę miejsca odosobnienia obu płci nie różnią się wiele, zwłaszcza że w większości zakładów karnych w naszym kraju funkcjonują oddziały kobiece i męskie w obrębie jednego obiektu. Podobna jest infrastruktura, panują podobne stosunki międzyludzkie. Chliw to chliw, nie luksusowy hotel, a ponure miejsce, do którego – teoretycznie – wychodzący na wolność ma już nigdy nie wrócić. A jeśli wraca, w jakimś sensie z własnej woli – bo przecież poznał smak więziennego chleba i wie, jak wygląda tam życie – nie ma co go żałować. Trafia na oddział dla recydywistów, czyli do jeszcze gorszego kręgu piekieł, gdzie podlega kolejnej resocjalizacji. Może w końcu zmądrzeje i zrobi wszystko, żeby jednak nie wracać do ZK?
W wielu środowiskach panuje absurdalne przekonanie, że więzienie to wakacje na koszt społeczeństwa i nie ma co współczuć skazanym, za którymi na lata zamyka się klapa. Otóż jako osoba, która odwiedziła wiele zakładów karnych (zawsze były to wyłącznie wizyty dziennikarskie i daj Boże, żeby tak pozostało!), mogę stwierdzić z całą pewnością, że nie chciałbym takiej przerwy od codzienności. Być może w innych wysoko rozwiniętych cywilizacyjnie krajach pobyt w więzieniu nie jest tak wielką uciążliwością jak w Polsce, a niektóre nowoczesne zakłady karne na Zachodzie do złudzenia przypominają niezłe hotele klasy ekonomicznej, ale nawet tam trzymałbym się jak najdalej od penitencjarnych murów. A u nas? Takie placówki, nierzadko funkcjonujące jeszcze w budynkach wzniesionych przez zaborców, naprawdę nie mają w sobie najmniejszego uroku i powabu.
Już samo oczekiwanie na spotkanie z osadzonym bywa lekcją poglądową, czym jest kryminał. Bywa, że poczekalnia to ciemne, zimne pomieszczenie, a czasami zwykła wiata, przypominająca stary przystanek PKS, która nie chroni przed deszczem i wiatrem. Pod taką wiatą na wschodzie kraju spędziłem ponad godzinę w zimny listopadowy dzień. Gdy wreszcie pozwolono mi przekroczyć próg więzienia, byłem cały mokry.
Na osobie, która trafia do zakładu karnego po raz pierwszy, największe wrażenie robi zapewne skomplikowany system zabezpieczeń – kolejne zatrzaskujące się drzwi i kolejne kraty. I pęk masywnych kluczy w ręku funkcjonariusza Służby Więziennej, który prowadzi ją na miejsce spotkania. Czasami jest to kantyna, a czasami, jak w wypadku oddziału dla więźniów niebezpiecznych, coś w rodzaju ciemnej rozmównicy, gdzie osadzonego od gościa oddziela gęsta krata. Gdy kończy się widzenie, do rozmównicy po drugiej stronie wchodzi funkcjonariusz, pieszczotliwie zwany przez więźniów „gadem”, zakuwa więźnia w kajdanki i odprowadza go na oddział. Po chwili skazany pojawia się na ekranie monitora, dzięki któremu klawisze mają podgląd na to, co się dzieje pod celą. U tych najgroźniejszych przestępców nie dzieje się wiele – osadzony zazwyczaj trwa nieruchomo, przypominając śniętą rybę zawieszoną w akwarium.
Gość natomiast jeszcze przez jakiś czas musi pozostać na oddziale – do czasu, aż przyjdzie po niego upoważniony funkcjonariusz z pękiem kluczy. I wtedy, czekając na uwolnienie, zdaje sobie sprawę, że sam w jakimś sensie znalazł się w niewoli, choć krótkotrwałej i zgodnej z procedurą. Bo gdyby zapragnął znienacka, w wybranym przez siebie momencie opuścić zakład karny, byłoby to niemożliwe. Wtedy włącza się instynktowna obawa: a jeśli o mnie zapomną? Jeśli pomylą z którymś ze skazanych i zapytają, dlaczego jestem w cywilnym ubraniu, a nie w kazionnych łachach?
Proszę mi wierzyć, w zakładzie karnym wszystko wydaje się irracjonalne, jak z innego świata. Bo też jest to inny świat, rządzący się własnymi prawami i etosem. I dlatego zwyczajny człowiek, który trafia tam bodaj na chwilę, przeżywa szok. Niby jakoś tam wyobrażał sobie to miejsce, widywał w wielu filmach, czytał o nim w książkach – a mimo to zetknięcie się z autentykiem robi ogromne wrażenie. Nawet jeśli to zaledwie króciutka migawka i gość – czy to dziennikarz, czy adwokat, czy ktoś z rodziny – zaraz ponownie znajdzie się po drugiej stronie i nie będzie miał okazji zobaczyć, jaka jest rzeczywistość oglądana pod celą z koja pod sufitem.
Od rana do rana, od wieczora do wieczora…
Na jednym ze spotkań autorskich, które odbyliśmy wspólnie z Moniką Banasiak (w trakcie promocji książki Twarzą w twarz), zjawiła się młoda kobieta. Zajęła miejsce w tylnym rzędzie i uważnie, a nawet z czymś w rodzaju uwielbienia, obserwowała Słowikową. Było w niej coś dziwnego, odrobinę niepokojącego, ale za nic nie potrafiłem określić, co jest nie tak. Natomiast w pewnym momencie Monika szepnęła mi do ucha: „Widzisz tę dziewczynę? Swoje odsiedziała”. Zdziwiłem się, skąd ona to wie. Przecież ta kobieta nie miała odsiadki wypisanej na czole. „Jest spłoszona, ale przekonasz się, podejdzie do nas”, odparła bohaterka mojej książki. Miała rację – po spotkaniu dziewczyna zdecydowała się podejść (tak naprawdę do Moniki) i wyznać, że całkiem niedawno wyszła z puchy. Okazało się, że zaliczyła kilka naprawdę ciężkich zakładów karnych i „wakacje” w nich pozostały w jej zalęknionym spojrzeniu, w jej gestach i nerwowo wypowiadanych zdaniach.
Zapewne na długie lata.
Książka Słowikowa: Przeżyłam koszmar więzienia nie jest oskarżeniem polskiego systemu penitencjarnego, tym bardziej że większość pracujących w nim ludzi to znakomici fachowcy. Nie zatrudnili się, żeby dręczyć innych, tylko żeby pomóc skazanym czy aresztowanym przejść przez ten czyściec i uchronić ich przed ponowną w nim wizytą. Pracują naprawdę wyjątkowo ciężko – w stresie, w warunkach wymagających zarówno stalowych nerwów, jak i empatii.
Ta książka to jedynie opowieść o fragmencie życia spędzonym przez Monikę Banasiak bez wyroku w areszcie śledczym na Kamczatce. O tym, co wtedy przeżyła, co widziała i czego zdołała uniknąć. Jeśli przy okazji w jej wspomnieniach pojawiają się refleksje ogólniejszej natury, to jedynie jako odprysk relacji osadzonej w określonym czasie i miejscu.
Zapraszamy czytelników w reporterską podróż do miejsca, w którym na pewno nie chcieliby się znaleźć.Prolog
Pachniałam jeszcze słońcem i piaskiem…
Jestem kobietą, w której życie od zawsze wpisywali się mężczyźni. Uczuciowo, nie materialnie. Pieniądze nigdy nie były dla mnie przesadnie istotne – jeśli już, to emocje, jakie daje umiejętność korzystania z nich, kiedy się je ma. Mężczyzna natomiast stanowił źródło doznań psychicznych, głębokich, ekscytujących.
Wydarzenia, które zostaną opisane w tej książce, nauczyły mnie, jak żyć bez jego silnych ramion, bez wpatrzonych we mnie zakochanych oczu, bez wsparcia w trudnych chwilach.
Nauczyły mnie, jak poznać własną siłę, gdy oprócz niej już nie masz nic, jak ujarzmić samotność, której bałam się zawsze. Podczas najtrudniejszej lekcji życia, jaką stał się dla mnie pobyt za kratami, zdana byłam wyłącznie na siebie samą. A jeśli był gdzieś jakiś facet, na którego mogłam liczyć, to chyba wyłącznie Bóg. No, ale do Boga trudno się przytulić, trudno z nim porozmawiać, nawet jeżeli, zdaniem speców od religii, cały czas jesteśmy do niego przytuleni i modląc się do niego, prowadzimy rozmowę. Tyle że to już wyższa szkoła jazdy. Ja nie zawsze tak potrafię.
Dziś nadal jestem otoczona mężczyznami, także bardzo atrakcyjnymi. Wysłuchuję ich zapewnień, że są gotowi zrobić dla mnie wszystko, z przysłowiowym przepłynięciem oceanu włącznie, ale wiem swoje: większość z was zniknie, gdy pojawią się prawdziwe problemy. Tak, uśmiecham się, kiwam głową, udaję, że wierzę we wszystko, i czekam na dowody oddania. Kiedyś nienawidziłam samotności, teraz umiem ją oswoić i nie stanowi dla mnie problemu. Nie uwiera jak kiedyś.
Tamtego poranka, a było to w czerwcu 2013 roku, spędzałam czas z mężczyzną. I muszę przyznać, że był miły – i dla oka, i dla ciała. Związaliśmy się wkrótce po tym, jak rozstałam się z moim poprzednim partnerem Wadimem. Wierzyłam – po raz kolejny – że być może wreszcie znalazłam tego Jedynego, na całe życie. Kamil, sporo młodszy ode mnie, prowadził dużą firmę i wielu wróżyło mu świetlaną przyszłość w biznesie. Wiele kobiet kręciło się wokół niego, ale jakimś cudem on wolał mnie. Mam nadzieję, że legenda żony mafijnego bossa nie była jedynym fetyszem.
Gdyby kariera zawodowa Kamila zakończyła się w tamtym momencie, i tak bym nie narzekała – miał dużo pieniędzy, a przede wszystkim umiał je wydawać w taki sposób, że porzekadło o tym, że szczęścia nie dają, okazywało się niewiele wartym i kompletnie pozbawionym prawdy frazesem.
Leżeliśmy przytuleni do siebie w moim mieszkaniu na Ursynowie. Wokół unosił się aromat drogich perfum i dobrej whisky. Niedawno wróciliśmy ze wspaniałego wypadu do hiszpańskiej Marbelli, gdzie uczestniczyliśmy w oficjalnym rozpoczęciu sezonu żeglarskiego – Kamil był zapalonym żeglarzem i w tamtejszej marinie trzymał swój jacht. Byliśmy opaleni, pachnący wiatrem, plażowymi kosmetykami. Generalnie wyglądaliśmy jak para z folderu biura turystycznego.
Opowiadam o tym nie po to, aby wzbudzić czyjąkolwiek zazdrość – ostatecznie piękne wakacje nie są przywilejem wyłącznie wybranych – ale po to, by przedstawić precyzyjnie okoliczności, w jakich załamał się mój świat. Kiedyś wierzyłam, że życie liczy się w latach, teraz już wiem, że składają się na nie minuty, a nawet sekundy.
Co mam na myśli? Otóż to, że o 5.30 leżałam w łóżku wolna i szczęśliwa, a po szóstej moje mieszkanie było już pełne facetów w czarnych kominiarkach, biegających z bronią. Zupełnie jakby przyszli zmierzyć się z przyboczną strażą Pabla Escobara! Rzucony na fotel garnitur od Armaniego, który należał do Kamila, wyglądał w tej sytuacji nieco groteskowo. Ale tak naprawdę groteskowo wyglądały siły rzucone przeciwko mojej osobie. Nie chcę narzekać na zachowanie antyterrorystów, którzy robili swoje; uważam, że zachowywali się, jak na ich standardy, co najmniej poprawnie. Nie zostałam powalona na podłogę, nikt nie przystawił mi lufy do głowy. Na tym jednak pozytywy się zakończyły.
Wraz z Kamilem zostaliśmy wyprowadzeni z mieszkania; okazało się, że policyjna suka stoi zaparkowana tuż obok należącego do mojego mężczyzny bentleya azure. Niezły paradoks – przyjechał bentleyem, żeby odjechać furgonetką na sygnale! Zwolniono go szybko, już następnego dnia. Myślę, że nie bez znaczenia był fakt, iż mój partner legitymował się paszportami amerykańskim i niemieckim. Nie był obywatelem polskim. Nie licząc tego, że nie dało się mu postawić żadnego zarzutu, bo niby z jakiego tytułu? Tylko dlatego, że leżał w łóżku ze Słowikową w momencie, gdy do jej mieszkania wkroczyła policja?
Nieobecność na wolności miała potrwać o wiele dłużej, bo aż długich 21 999 godzin. Usłyszałam tyle zarzutów, że można było nimi obdzielić cały zarząd grupy pruszkowskiej. Postawił mi je prokurator, przed którego oblicze zostałam zawieziona natychmiast po zatrzymaniu. Tak naprawdę na imponującej liście moich win (około ćwierć setki zarzutów!) zabrakło wyłącznie zabójstwa i nierządu.
Nie wiedziałam, jak odpierać oskarżenia, nie byłam w stanie logicznie myśleć i mówić. Zwyczajnie wpadłam w histerię: krzyczałam na cały głos, płakałam i tupałam nogami. Pewnie wyglądałam jak wariatka, ale trudno zachować spokój, gdy dowiadujesz się, że masz na sumieniu najgorsze czyny, i nie masz pojęcia, dlaczego ktoś wrabia cię w to wszystko!
Tamtego dnia zrozumiałam, że w moim życiu zakończył się pewien etap i że bardzo trudno będzie mi do tego życia powrócić. Ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że czeka na mnie to, co stało się faktycznie. Na przykład nie wyobrażałam sobie, że mogę trafić do więzienia. Zawsze bałam się tego miejsca, a świadomość, że mogę w nim wylądować, budziła we mnie przerażenie. Odpędzałam od siebie myśli o odsiadce; to nie wchodziło w grę! Po pierwsze, z braku jakichkolwiek inklinacji w tym kierunku, daleka byłam od popełniania czynów mogących zaprowadzić mnie za kraty, po drugie, świadoma posiadania dziecka, za które pod nieobecność Andrzeja byłam odpowiedzialna.
Jakże się myliłam! Nawet gdy usłyszałam zarzuty, sądziłam, że to tylko słowa, nic więcej. Że jestem niewinna, a ktoś to musi wyjaśnić, rozstrzygnąć. Niewinni nie idą do więzienia, bo przecież wymiar sprawiedliwości się nie myli! Dziś już wiem, jak śmieszne były tamte moje rachuby, ale 13 czerwca 2013 roku, jadąc na przesłuchanie do prokuratury, a potem do sądu, byłam pewna, że nie trafię do celi. Tyle że nie zdawałam sobie sprawy, że jestem zaledwie maleńkim puzzlem w o wiele większej układance. Że osadzenie mnie będzie wynikać z pewnej logiki postępowania organów ścigania: jeśli chcesz rozbić pozostałości Pruszkowa, musisz zamknąć Słowikową. Po prostu.
Wszystko to dotknęło mnie wyłącznie na podstawie pomówień jednej osoby, świadka koronnego Romana O., pseudonim Sproket, z którym byłam związana przez pewien czas. Nie, nie był moim facetem, raczej kimś w rodzaju ochroniarza i biznesowego partnera. Wrobił mnie, przypisując mi czyny, które popełniał, ale na mój rachunek.
Nie chcę się powtarzać (o mojej relacji ze Sproketem opowiedziałam w książce Słowikowa i Masa. Twarzą w twarz), ograniczę się zatem do niezbędnego minimum. Smaczku całej sprawie przydaje fakt, że zarzuty sięgały nawet 2001 roku, a zatem zostały mi przedstawione z… trzynastoletnim opóźnieniem. Sprawiedliwość nierychliwa? Nie jestem pewna, czy to powiedzenie pasuje do mojej sytuacji, bo trudno, abym moje zatrzymanie traktowała w kategoriach sprawiedliwości, ale faktycznie organy ścigania długo formułowały zarzuty pod moim adresem…
Dość absurdalny był również fakt, że zostałam zatrzymana 13 czerwca (w piątek), a zatem na dwa miesiące przed wyjściem z więzienia mojego byłego męża Andrzeja. Czy był to przypadek, czy celowe działanie? Planowałam pójść na widzenie z nim i porozmawiać, co dalej z życiem moim i jego.
Niewykluczone, że gdybym nie trafiła wówczas do aresztu śledczego, bylibyśmy z Andrzejem razem do dzisiaj. Człowiek jest istotą, która, przy odrobinie dobrej woli, potrafi puszczać w niepamięć to, co było złe. A nas dodatkowo łączyło dziecko, najpoważniejszy argument na rzecz wspólnego życia. No ale stało się inaczej, a ja wciąż mam wyrzuty sumienia, że w efekcie złych wyborów, których dokonałam (podobnie jak Andrzej), nasz syn dorasta w rozbitej rodzinie. Czy raczej jest jej pozbawiony. To moja klęska i wina, której jako matka i kobieta nie wybaczę sobie nigdy i nigdy niczym jej nie odkupię.
W stanie graniczącym z obłędem i w stroju zupełnie niepasującym do sytuacji: w eleganckiej sukience, szpilkach i w pierścionku z diamentem, który dostałam od Słowika po urodzeniu naszego syna, przewieziono mnie do sądu. Tam orzeczono sankcję, czyli areszt tymczasowy.
Wszystko tego samego dnia!
Gdy wyprowadzano mnie z budynku sądu, czekała już na mnie opiekunka do dziecka; mój mecenas szybko zawiadomił ją o tym, co się wydarzyło. O moim zatrzymaniu dowiedział się również Wadim i muszę przyznać, że zachował się doskonale. Wiedział, że realia więzienne są mi kompletnie obce i że nie będę mieć pojęcia, co zabrać ze sobą w tę dziwną podróż, więc przygotował mi mandżur, coś w rodzaju penitencjarnej wyprawki z podstawowymi rzeczami. Spakował mi między innymi kawę, herbatę, środki czystości i papierosy. Ja wprawdzie nie palę, ale papierosy to podstawowy środek płatniczy za kratami. Za fajki można dostać wszystko, a przynajmniej bardzo wiele. Kiedy już trafiłam na Kamczatkę, czyli do aresztu śledczego przy Chłopickiego w Warszawie, jakiś pracownik Służby Więziennej powiedział z uznaniem: „Widać, że ten mandżur przygotował pani ktoś, kto się zna na rzeczy”. Fakt, kto jak kto, ale Wadim naprawdę dobrze wiedział, co jest niezbędne w więzieniu; spędził tam trochę czasu, niestety. Zresztą w trudnych chwilach zawsze mogłam na niego liczyć. Wiedziałam, że mnie nie zostawi w potrzebie. Kiedyś w końcu kochał mnie bardzo, tak samo jak ja jego.
Do aresztu pojechałam nieoznakowanym samochodem policyjnym, eskortowana przez funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego. Muszę przyznać, że panowie zachowywali się wobec mnie elegancko i nawet okazywali mi coś w rodzaju współczucia. Myślę, że czuli się niezręcznie, gdy gapiłam się nic nierozumiejącym wzrokiem na mijanych na ulicy ludzi, na zakochane pary, elegancko ubranych biznesmenów biegnących do korporacji, uświadamiając sobie, że właśnie zostałam wyrwana z korzeniami z normalnego świata.
Tak czy siak, zgodnie z regulaminem pozostawałam skuta; rozkuto mnie, dopiero gdy przejechaliśmy przez więzienną bramę. Nie uwierzysz, ale gdy pod nią staliśmy, więzienny radiowęzeł nadawał utwór Ostatnia nocka Maleńczuka! Utwór o więźniu, który wkrótce ma opuścić zakład karny i boi się, czy jego ukochana była mu wierna przez czas odsiadki. Facet z piosenki wychodził, a ja właśnie rozpoczynałam swoje dwa i pół roku za kratami. Jeden z eskortujących policjantów powiedział: „Pani Moniko, jakiś czas temu wywoziłem stąd gościa na wolność. I wtedy grali to samo”.
Cóż, widać, że osoby odpowiedzialne w kryminale za playlistę naprawdę dobrze znają się na swojej robocie…
Do tej rozmowy życie dopisało pointę – gdy opuszczałam Kamczatkę i ja, znów usłyszałam tę właśnie piosenkę.
* * *
Więzienie na Chłopickiego otacza podwójny mur, za którym znajduje się jeszcze tak zwany pas śmierci, strzeżony przez funkcjonariuszy z psami.
Gdy wysiadłam z samochodu po drugiej stronie, świeciło słońce. A ja uświadomiłam sobie, że ono nie grzeje, tylko pali. Zupełnie jakby w areszcie spełniało inną funkcję. Nie służyło do plażowania, lecz stanowiło element kary.
Zamknęła się za mną jedna brama, potem druga.
Jak każdy osadzony, od razu trafiłam do tak zwanego sieczkarnika, czyli miejsca, w którym nowo przybyli oczekują na rozwój wydarzeń: na potwierdzenie tożsamości, przydział więziennego mandżura i odprowadzenie na oddział. Każda kolejna procedura to stopniowe odzieranie z godności – udowadnianie człowiekowi, że oto trafił do świata, w którym panują zupełnie inne reguły gry niż na wolności. Jeśli byłeś kimś, teraz będziesz nikim. Im szybciej się do tego przyzwyczaisz, tym lepiej dla ciebie.
Sieczkarnik był zapowiedzią tego, co miało mnie czekać już wkrótce – znalazłam się sama, w ciemnym, przenikliwie zimnym, śmierdzącym pomieszczeniu bez okien, gdzie przez prawie dwie godziny tkwiłam w oczekiwaniu, żeby ktoś łaskawie wreszcie się mną zajął (mówię „prawie”, bo nie miałam zegarka). Sama jak palec, bo sąd zastrzegł wobec mnie ścisłą izolację i zakaz kontaktowania się ze współwięźniami. Ostatecznie ciążył na mnie zarzut kierowania zorganizowaną grupą przestępczą o charakterze zbrojnym, zatem potencjalnie stanowiłam zagrożenie dla innych osadzonych.
Jasne, mogłam na przykład komuś wydłubać oko wysokim obcasem! Albo coś w tym stylu.
W pewnej chwili w ścianie sieczkarnika otworzyło się malutkie okienko, naturalnie zakratowane, i pojawiła się w nim młoda kobieca twarz. Funkcjonariuszka SW spisała moje dane, sprawdziła je z dowodem osobistym, którego już nie mogłam wziąć do ręki, i zabrała ode mnie to wszystko, co kojarzyło mi się z wolnością i z poprzednim życiem, między innymi wspomniany pierścionek od Andrzeja. Jeśli cokolwiek pamiętam dokładnie z tamtej chwili, to właśnie przejmujący chłód i smród; było jasne, że w tym pomieszczeniu zawsze panuje taka sama temperatura, a ciepło nie przenika przez mury nigdy. Nawet w letni dzień. Potoczna nazwa zakładu karnego na Chłopickiego, Kamczatka, trafia w samo sedno – ten półwysep na azjatyckich rubieżach Rosji leży tak daleko, że nikomu doń nieśpieszno. Bo i po co jechać na koniec świata, skoro nie ma tam nic oprócz pustki, zimna i samotności?
Z sieczkarnika zostałam zabrana do kolejnego pomieszczenia – tym razem był to magazyn, w którym pracowała jakaś osadzona, zapewne z niskim wyrokiem lub mająca wkrótce wyjść. To ona wydawała mi rzeczy niezbędne do funkcjonowania w środowisku więziennym przez cały pobyt za kratami. Gdybym miała wybór, nawet bym ich nie tknęła. Dlaczego? Bo do więziennego mandżura, tej wyprawki, którą państwo gwarantuje czarnym owcom, określenie „syf” pasuje jak rzadko do czego. Składają się na nią dwa koce, śmierdzące, brudne jak nieszczęście, ze śladami krwi, spermy i potu, nigdy nieprane, jedynie co jakiś czas spryskiwane środkami odkażającymi, które wcale nie zabijają bakterii (tymczasem do zakładów karnych trafiają osoby z HIV-em czy chorobami wenerycznymi), dwa prześcieradła, dwa ręczniki, twardy jasiek pod głowę, szare mydło, szampon, podpaski oraz platerka i plater. Platerka to ściera do wycierania plateru, na który składa się plastikowa miska, kubek i sztućce, także z plastiku. W więzieniu nie można bowiem posiadać niczego ostrego, żeby nie dochodziło do zabójstw czy samookaleczeń. Oczywiście jeśli ktoś chce, poradzi sobie i ze sztućcami z tworzywa.
Jeżeli ktokolwiek sądzi, że przynajmniej plater spełnia wymogi higieny i estetyki, to jest w błędzie; na początku zwyczajnie brzydziłam się z tego jeść i pić. No ale człowiek nie świnia i przyzwyczai się do wszystkiego…
W magazynie zapytano mnie, czy potrzebuję jakiegoś więziennego ubrania, jakiejś bielizny. Cóż, rzeczywiście, moja elegancka sukienka nie do końca pasowała do realiów Kamczatki… Ale to, co magazynierka miała mi do zaoferowania, było poniżej wszelkiej godności – przyzwyczajona do strojów od Diora, bielizny La Perla i kosmetyków Guerlaina, nie chciałam nawet wziąć do ręki tych poszarzałych, śmierdzących lizolem i więzieniem szmat, które mi podała. W końcu jednak pomyślałam, że mogą mi się przydać na wymianę. Instynkt przetrwania powoli zaczynał działać.
Żeby było jasne – nie chwalę się moim dawnym życiem w luksusie, staram się tylko uzmysłowić czytelnikom, z jak wysokiego konia przyszło mi spaść i jak bolesny był kontakt z gruntem. Mam świadomość, że ktoś czytający te słowa może to podsumować: „Dobrze jej tak, poznała w końcu smak upokorzenia!”. Rzeczywiście, poznałam, przyznaję. W ciągu tamtego jednego dnia zrobiłam się taka malutka jak nigdy wcześniej. Zrozumiałam też, że jeśli nie chcę zwariować, muszę poradzić sobie z paniką, która ogarniała mnie coraz mocniej. To było trudne zadanie, ale z czasem zaczęłam nabierać dystansu – i do tego smrodu, tych odgłosów, i drzwi bez klamek, i okien z kratami.
Z czasem, ale nie od razu.
Zaraz po wizycie w magazynie zostałam obszukana, nie pobieżnie, jak na lotnisku przed odlotem, ale bardzo dokładnie, w upokarzający sposób, którego tutaj nie zamierzam opisywać. Kiedy okazało się, że tam nie przemycam żadnych narkotyków czy zabronionych przedmiotów (dozwolonych także nie), dano mi spokój. Wtedy już można mnie było zaprowadzić na tak zwaną przejściówkę, czyli do celi, w której spędza się kilka dni (albo tygodni, w zależności od osadzonego i zakładu karnego) przed zakwaterowaniem w miejscu docelowym. W tamtym okresie jedynymi ludźmi, z jakimi miałam kontakt, byli pracownicy aresztu – od funkcjonariuszy, zwanych potocznie „gadami” czy „klawiszami”, przez wychowawców po lekarzy. Muszę przyznać, że zachowywali się oni wobec mnie przyzwoicie, powiedziałabym wręcz, że ze zrozumieniem i pewną empatią. Oczywiście, bez przesady; strażnik nie jest Matką Teresą, a widok przerażonego więźnia, rozpoczynającego odbywanie kary, nie stanowi dla niego powodu do traumy. Może jednak zdawali sobie sprawę, że ja należę do nieco innej kategorii, z sankcją, a nie z wyrokiem, więc podchodzili do mnie bardziej po ludzku? Gdy szłam na przejściówkę, wciąż w szpilkach i drogiej sukience, objuczona dwoma mandżurami, tym z wolności i tym przydziałowym, podążał za mną jak cień funkcjonariusz SW. Widząc, że potykam się co chwila i tobołki lecą mi z rąk, wyznał nieco speszony:
– Chciałbym pani pomóc, ale, niestety, nie wolno mi. Takie tutaj panują reguły.
Gdy tak maszerowałam, zupełnie jakbym się udawała na plan filmowy, towarzyszyły mi zdumione spojrzenia zarówno pracowników więzienia, jak i osadzonych. Wszak za kratami toczyło się normalne życie, które zostało zaburzone moją obecnością. W pewnym momencie zaczęły do mnie docierać szepty: „Popatrzcie, kto wjechał, to Słowikowa, żona tego gangstera!”. Stałam się sensacją dnia; kto tylko mógł, starał się być naocznym świadkiem mojego upokorzenia. Byłam czymś w rodzaju małpy w cyrku, tym bardziej atrakcyjnej, że można mnie było zobaczyć za darmo, bez konieczności kupowania biletu.
Szłam na oddział i płakałam, bardziej z bezsilności niż ze strachu. Za mną zamykały się z hukiem kolejne drzwi. W końcu dotarłam na miejsce, gdzie przywitała mnie oddziałowa.
– Dzień dobry, pani Moniko – rzekła.
Chciałam odpowiedzieć, że o tym dniu można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest dobry, jednak dałam sobie spokój. Po co drażnić lwa już na samym początku?
Potem kolejne przeszukanie i ostatnia prosta, czyli tak zwana peronka, prowadząca pod cele. Jedna z nich była wspomnianą przejściówką, w której miałam spędzić jakiś czas.
Drzwi do niej, które później będę określać mianem „klapy”, pozostały otwarte, a ja znalazłam się w środku. Kompletnie sama, z własnymi myślami, a raczej z natłokiem wątpliwości i obaw.
Podczas pobytu na przejściówce miałam zostać poddana badaniom lekarskim i psychologicznym. Kierownictwo aresztu chciało się zorientować, z jaką klientką ma do czynienia i w jakiej celi może ją ulokować.
Gdy zamknęła się klapa, wreszcie dotarło do mnie, że stało się coś nieodwracalnego. Namacalnym dowodem tej „nieoczekiwanej zamiany miejsc” był brak klamki i kraty w oknach. Od razu dopadła mnie klaustrofobia, co też było dla mnie nowością, bo nigdy wcześniej, w żadnym pomieszczeniu nie czułam się tak potwornie i tak bardzo nie pragnęłam z niego wyjść. Nie próbowałam jednak walić w drzwi i wzywać strażników; miałam świadomość, że moja panika i moja wola nie mają tutaj żadnego znaczenia. Nikt nie otworzy klapy tylko dlatego, że jest mi źle.
Usiadłam na brudnym łóżku i z trudem łapałam powietrze. Siennik pokrywały zaschnięte plamy, których pochodzenia nie chciałam sobie nawet wyobrażać, ściany już dawno straciły swoją biel.
Patrzyłam na moje nowe królestwo i nie wyobrażałam sobie, że będę w stanie się do niego przyzwyczaić. Okno było tak szczelnie zakratowane i przesłonięte blendą, że nawet gdy je otworzyłam, do celi nie wleciało powietrze. Pod ścianą znajdował się brudny zlew, punkt centralny mojego osobliwego apartamentu, który miał zapewnić czystość i mnie, i mojemu platerowi. Tak obrzydliwy, że nie byłam w stanie dłużej zatrzymać na nim wzroku.
Z góry spoglądało na mnie oko kamery; opiekuńczy strażnicy pilnowali, żebym nie popełniła jakiegoś głupstwa. Po głowie krążyły mi różne myśli.
Wiedziałam już, że muszę zacząć walczyć, by przeżyć w nowej dla mnie rzeczywistości. Trudnej, nieznanej, obcej.
Powoli dobiegał końca najbardziej dramatyczny, a już na pewno najdłuższy dzień w moim życiu – rozpoczął się świtem spędzonym w ramionach ukochanego, a miał zakończyć obowiązkowym wygaszeniem światła przez służbę aresztu śledczego.
Nie wiedziałam, że to jeszcze nie koniec atrakcji.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
OD AUTORA. Artur Górski
Prolog
ROZDZIAŁ 1. Koszmarny, wstrętny sen
ROZDZIAŁ 2. Kamyk, który porusza lawinę
ROZDZIAŁ 3. Walisz na klapę – przegrywasz
ROZDZIAŁ 4. Matki, żony i kochanki
ROZDZIAŁ 5. Widziałam pięty aniołów
ROZDZIAŁ 6. Półświatek zwany „światem”
ROZDZIAŁ 7. Śmierć – czas wielkiej ciszy
ROZDZIAŁ 8. Caryca samotności
ROZDZIAŁ 9. Brakuje tylko czerwonego dywanu
ROZDZIAŁ 10. Po służbie nie myślisz o niebieskich migdałach
Ostatnie słowo
Grypsera dla początkujących i niewtajemniczonych