- W empik go
Ślubna obrączka - ebook
Ślubna obrączka - ebook
"Wieczorami długo paliła lampę, a wtedy na tle spuszczonej u jej okna story rysowała się sylwetka pochylonej głowy, i migała raz po raz podnosząca się ręka, z czego wnioskowałam, że musi pracować nad tymi haftami, które takim zachwytem przejmowały Walentową, a także i to, że materialne jej położenie nie należy do weselszych. Czwartego dnia nareszcie, spojrzawszy naprzeciwko, zadrżałam mimo woli. Okno weneckie było odsłonięte, jedno jego skrzydło otwarte, a w tych wąskich, wydłużonych ramach, na ciemnym tle pokoju, jakby pędzlem najdzikszego impresjonisty rzucona, występowała głowa śpiczasta, niewielka, zupełnie łysa, o brudnych połyskach starej kości słoniowej i szkieletowym profilu, który tyle tylko ludzkiego w sobie zachował, aby tym swoim niezaprzeczonym człowieczeństwem budzić tym większy wstręt i przerażenie." (fragment)
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-074-8 |
Rozmiar pliku: | 652 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Sprawiedliwie, proszę pani! Jak pragnę, żeby mi się dzieci zdrowo chowały, tak on nigdy nie umrze.
— Moja Walentowo — rzekłam poważnie — jeżeli chcecie mówić podobne brednie, to się przynajmniej nie zaklinajcie w ten sposób.
Osobą, którą tymi słowy zgromiłam, była stróżka domu, posiadającego mnie dopiero od tygodnia w liczbie swoich lokatorów.
Odnosiła mi ona niby list, zostawiony u niej podczas mojej nieobecności, ale W istocie przyszła po to, aby mnie wtajemniczyć w dzieje wszystkich dawniejszych mieszkańców, o ile te jej samej były znane.
Na próżno przerwałam jej w połowie opowiadanie o tym państwie z dołu, którzy wyprawiają bale, a komorne płacą kapaniną, i o tej pani z dwiema córkami z pierwszego piętra, do -których przychodzą kawalerowie i przysyłają im kwiaty i cukierki; ale ona, Walentowa, wie pewnikiem, iż żaden z nich żenić się nie myśli.
Na próżno dałam jej do zrozumienia, że. mnie to nic nie interesuje, dlaczego żona urzędnika z banku z bocznej oficyny wychodzi tak często zawoalowana, i za co sprawia sobie takie drogie okrycia i kapelusze; niezrażona kobiecina zaczynała coraz to coś innego, próbując, czy przecież nie natrafi na coś, coby moją ciekawość obudziło.
I trafiła.
Zobaczywszy, że, słuchając jej z roztargnieniem, wodzę wzrokiem po oknach oficyny, zajmującej przeciwległą stronę wąskiego podwórza, zbliżyła się i rzekła tajemniczo, ostrzegającym głosem:
— Niechby ta pani lepiej w te tu okna nie patrzyła, bo się pani, czego Boże broń, może przelęknąć!
— Czego? — zapytałam, zatrzymując mimo woli spojrzenie na tym właśnie oknie, jakie mi wskazywała.
Było ono weneckie, czysto umyte i w tej chwili zasłonięte szarą, płócienną roletą.
— A starego, co przy niem w fotelu siaduje. Ino teraz pewno śpi, bo mu pani zapuściła storę. Oj! proszę pani! takiego drugiego na całym świecie chyba niema!
Podniosła ramiona ruchem przerażenia i podziwu, a jednocześnie patrzyła na mnie wyczekująco.
Ulitowałam się nad tą jej widoczną i tak gorącą chęcią puszczenia wodzy swej wielomówności i, zainteresowana też trochę, rzekłam:
— Cóż to za stary, i cóż w nim takiego nadzwyczajnego?
Walentowa odetchnęła, jakby jej wielki ciężar spadł z piersi.
— Dużo by to o tym było gadania, proszę pani — zaczęła tym samym uroczyście tajemniczym tonem osoby, która wie, że powie coś takiego, czego przedtem nigdy nie słyszano. — Jak sobie tak z nagła o tym pomyślę, tak mi się W głowie pomieścić nie może, żeby to była akuratnie prawda, a przecie już dziesięć lat na to patrzę, jak, nieprzymierzając, teraz na panią. Ano, to tak było. Myśmy tu nastali, już się ma na piętnasty rok, aż czwartej jesieni przyszła taka sobie porządna pani, ni młoda, ni stara, i najęła dwa pokoje, jeden z tym szerokim oknem, a drugi obok, gdzie te doniczki — widzi pani? Jest i kuchnia i przedpokój, i co potrzeba do wygody, wcale dobre mieszkanie i tanie, bo to, za pozwoleniem pani, ma ten jeden feler...
— Mniejsza z tym — przerwałam — mówcie dalej!
— Ha, no! jak najęła, tak najęła. Zaraz trzeciego dnia, bo to już było po kwartale, zwieźli meble, dwa łóżka, statki domowe; tak mój, co to ma na Wszystko spekulacją, powiada do mnie: "Pewnikiem małżeństwo bez dzieci, będzie spokój. " "A może" — powiadam. Ta pani się ciągle szwendała, ustawiała, a gdy już wszystko było jak się należy... patrzymy, a tu wchodzi dwóch tragarzy i niosą... o! bodajże cię, jak się to nazywa, co to chorych w tym przewożą?
— Lektyka? — poddałam.
— Rychtyg. Spojrzę ja i jak nie wrzasnę: Jezus, Maria!" aż mnie mój, za pozwoleniem pani, huknął w plecy, żebym była cicho. Ale się taki sam swoim porządkiem zląkł, bo to, proszę pani, nie więcej, tylko jakby kościotrup siedział w tym nosiadle. Głowa gdzieś wpodle brzucha, broda, żeby nią przebił, ust z pod nosa nie widać, oczy, jak serwatka, a skóra, to już i glina żółciejsza być nie może. A trzęsie się to, a kiwa, a charkocze za każdym odetchnieniem... O! Jezu — myślę sobie — a gdzie też ta pani miała sumienie takiego człowieka na nowe mieszkanie ciągnąć! To że jeno stać a patrzeć, jak Panu Bogu duszę odda. A i mój powiada do mnie: "To ci bal dopiero! Będzie pogrzeb. "A będzie — powiadam — niechby już trumnę stalowali, czy co." I chociem się cała trzęsła jeszcze ze strachu, poszłam za nimi bez ciekawość. A pani tymczasem zaraz go na fotel, natarła mu czoło czemsiś mocnym, a że jej sługi jeszcze nie było, więc prosi mnie, żebym jej przyniosła wody na samowar. A no, co nie miałam przynieść? Zrobiła duchem herbaty; stary się napił w taki nieprzymierzając sposób, że mu ona łyżeczką do gardła wlewała, a on co łyknie, to se westchnie, mamrocze: "Oj! moja Karolińciu! oj, długie życic! długie życie", i tak popijając i mamrocząc" usnął. Ja bym tam sobie była dala uciąć trzy palce u prawej ręki, że jutra nie doczeka, a ta i jutro przeszło, i pozajutro, i dziesięć lat całkowitych, a on żyje i żyje. Już mu widać tak sądzono, aby nigdy nie umarł!
(...)