Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Słuchajcie siebie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 listopada 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słuchajcie siebie - ebook

Autor przybliża, w jaki sposób zachować równowagę psychiczną, opanować emocje i umysł, po utracie majątku, pracy, rozpadzie małżeństwa czy wizytach komorników. Ta książka jest dla osób, które zostały zmuszone do opuszczenia swej strefy komfortu. Twórca opisuje, jak znaleźć rozwiązania z regularnie zastawionych pułapek na siebie przez własny rozum. Przybliża, jak zapanować nad destrukcyjnymi myślami, które nieupilnowane z założenia pragną nami zawładnąć i doprowadzić nas do ruiny.

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8126-150-0
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Ta książka pokazuje, że świat przed każdym z was stoi otworem. Przede mną także. Wszyscy go kształtujecie według wiedzy, jaką posiadacie oraz ciekawości, która popycha was naprzód do poznawania go. Jedni w swoim życiu kroki stawiają świadomie, inni nie. Nie zmienia to faktu, że także go tworzą. Robią to swoją myślą, wykonaną czynnością lub jej brakiem, bo to także jest kształtowanie własnej rzeczywistości.

Napisałem ją, aby ci co po nią sięgną, utwierdzili się w tym, bo na pewno wiedzą, że można podnosić się, przechodząc próby i testy w dniach swego życia.

Jest zbiorem moich przeżyć, w których brałem udział na własne życzenie. Sam przez cały czas wybierałem drogi, dokładnie je selekcjonując. Jeśli nagle pojawiało się przede mną utrudnienie, to ja decydowałem, w jaki sposób mam sobie z nim poradzić.

Wiem, że po każdym przejściu jestem pełniejszy. Doświadczałem ich, jakbym zbierał z różnych miejsc rozsypane kawałki siebie.

To, co przeczytacie na kolejnych stronach, jest kolejnym — bo przecież nie pierwszym i nie ostatnim przykładem, a zarazem dowodem na to — że należy walczyć o siebie i o swoje marzenia. Jest świadectwem niezłomnej wiary w siebie, chęci do życia, a zarazem do jego tworzenia.

Jest potwierdzeniem, że nie warto rezygnować z własnych wizji w życiu, odwiedzając w nim wyznaczone przez siebie miejsca, zawierając znajomości lub rezygnować z niektórych zwłaszcza z tych, które nie służą. Cały czas słuchając przy tym swojego wewnętrznego głosu.

Od września 1999 roku pracuję w branży ubezpieczeń na życie. W niej zetknąłem się z określeniem mojej osoby: skoczek-komandos.

Jeden z kolejnych dyrektorów naszego oddziału nazwał mnie tak, przyglądając się mojej historii zawodowej.

„Komandos” dlatego, że wylądowałem w Warszawie, przeprowadzając się z Bydgoszczy. Pracowałem na terenie miasta, z którego nie pochodzę. Poruszałem się po nieznanym mi świecie. Zacząłem dzwonić do obcych sobie ludzi, sukcesywnie poznawałem ich i budowałem z nimi relacje. W branży ubezpieczeń na życie, założenie jest proste: „Rozmawiaj o ubezpieczeniach z tymi, których znasz. Później, w miarę możliwości, proś o polecenia, abyś mógł spotkać się z ich znajomymi”.

Moje działania były odmienne od wszystkich znanych mi osób z branży. W Warszawie znałem cztery osoby, do których mogłem udać się, aby rozmawiać o ewentualnym ich ubezpieczeniu. Dlatego chciałem i musiałem włożyć zdecydowanie więcej czasu i wysiłku w poznawanie nowych ludzi.

Podstawowym elementem wchodzącym w skład mojego warsztatu, była bardzo wysoka jakość mojej pracy. Klienci po miesiącu lub kwartale lawinowo nie rezygnowali z podpisanych ze mną umów.

Kolejna sprawa to duża sprzedaż. Nie mam na myśli super miesiąca, kwartału czy świetnego jednego roku. Podpisywałem umowy z klientami ciągle — na nieprzerwanie wysokim poziomie. Przez ponad dziesięć lat — rok po roku.

Jeden z dyrektorów regionalnych stworzył swoje kryterium, według którego przyjmował ludzi do pracy. Było nim m.in. kilkuletnie zamieszkanie w Warszawie. Przyszłym kandydatom miało to ułatwić łatwiejsze poruszanie się po tym specyficznym rynku. Powiedział, że gdybym składał do niego CV, odrzuciłby je. Ach, te umysłowe analizy i biznesowo-korporacyjne założenia.

W tej książce przytoczę, przez co przeszedłem w jedynym miejscu w Polsce, o bardzo swoistej energii. Warszawa jest zlepkiem kultur i zachowań ludzi, którzy każdego dnia i każdej nocy tworzą to miasto. Na małej powierzchni mamy skumulowane przywiezione ze sobą sposoby na radzenie sobie z życiem. Z łatwością spotyka się odmienne widzenie otaczającej nas rzeczywistości, którą codziennie sami kreujemy. Budują ją wszyscy jej mieszkańcy, ludzie osiedlający się z całej Polski oraz wielu krajów świata.

Na moją wyboistą drogę zawodową, nałożyły się przejścia i nagłe tąpnięcia w życiu osobistym. Na fundamentach starego siebie, budowałem swoje nowe JA. Te wydarzenia nie zabiły mnie, a jedynie wzmocniły.

Przede mną z hukiem otwierały się drzwi do nowych miejsc, a powstałe sytuacje raz delikatnie zapraszały mnie do wzięcia udziału w kolejnych odsłonach mego życia, a innym razem same mnie wpychały, abym w nowo powstałych warunkach zaczął się realizować.

Mogłoby też tak się zdarzyć, że gdybym wiedział, co mnie w nich czeka, sam z własnej woli tam bym nie wszedł. Na tym właśnie polega tajemnica naszego życia — że co jakiś czas odkrywa przed nami coś nowego, detal po detalu. Sączy dla nas informacje.

Przez to, że jest w nim ciągły ruch, odsłania przede mną mnóstwo świetnych okazji, przydatnych dla mojego rozwoju. A przy okazji poznaję wspaniałych ludzi. Teraz świadomie korzystam z bogactw, jakie mi oferuje. Czerpię tyle, ile sił mi wystarcza.

Dwie potężne, wzburzone fale oceaniczne będące życiem osobistym i życiem zawodowym, zjawiły się przede mną, zalewając mnie z dwóch stron wielką wodą. Z czasem w lodowatych i wzburzonych jej prądach nauczyłem się dobrze pływać, a jej niska temperatura zahartowała mnie. Poznałem jej podpowierzchniowe prądy. Wiedziałem, kiedy i jaki przybiorą kierunek. Wskakiwałem na stworzone grzbiety fal pewnie i z lekkością unosiłem się na nich.

Opisuję moją podróż z samym sobą. Budowanie relacji z najbliższą mi osobą, z którą spędzam najwięcej czasu. Jestem z nią przez wszystkie mijające doby, składające się na pełne lata mego życia. Cały czas przypatruję się jej i wsłuchuję się w bicie jej serca. To przez te obserwacje odnajdywałem drogę do swego wnętrza, tak aby każdego dnia i każdej nocy, żyć w zgodzie i pełnej akceptacji siebie. Przebywam z najlepszym moim przyjacielem, którego szanuję, cenię i kocham. Uśmiecham się do niego, do nikogo innego, jak do Irka Gralika, słuchając siebie.

Z całego serca bardzo dziękuję każdemu, kto sięgnie po tę książkę. Na pewno lepiej będę się czuł, jeśli po jej przeczytaniu lub w trakcie lektury stwierdzicie, że warto wokół swego życia pochodzić i zadbać o nie — czyli o siebie. Lżej się żyje, gdy po ulicach chodzą uśmiechnięci ludzie!

Czytając ją lub nie, sami potwierdzicie, że tylko siebie słuchacie. To jest bardzo ważne. Może ktoś z waszych znajomych czy bliskich wspomnieć wam o niej podsuwając ją pod nos — ale także będą i tacy, którzy zdecydowanie będą ją odradzać, mówiąc, że to szmira. W ostateczności wy sami rozstrzygniecie czy zapoznacie się z jej treścią, czy ją odrzucicie. Najważniejsze, aby było to zgodne z wami. I o to was z głębi serca proszę. A także i z góry dziękuję. Słuchajcie siebie!

Ostatecznie to wy jesteście decydentem dla siebie. Nikt więcej. Jeśli jednak pozwalacie innym za siebie dokonywać wyborów, to i tak wcześniej wy sami musieliście wyrazić na to zgodę.

Na tych stronach opisuję to, co przeżyłem od 1998 roku do dnia dzisiejszego.

Zapraszam was w podróż.

Ireneusz Gralik

Wymienione w książce osoby są prawdziwe. U niektórych z nich zmieniłem imiona, ponieważ nie mam z nimi kontaktu, a inne nie odpowiedziały mi, gdy zwróciłem się do nich z prośbą o udzielenie zgody na użycie ich prawdziwych imion i nazwisk. Od których otrzymałem pozwolenia, użyłem autentycznych.Życie zawodowe, Warszawa przed ubezpieczeniami

Prawie każdej osobie niepochodzącej z Warszawy, a przenoszącej się do niej, nie jest lekko przestawić i dostosować się do warunków, jakie tu panują. Trwa to jakiś czas. Z reguły są mocno zaskoczeni, widząc u mieszkańców inne sposoby na radzenie sobie z codziennym życiem. Zdecydowanie różniące się od tych, jakie do tej pory znali. Ci, którzy myślą o pozostaniu w niej na dłużej, muszą swoje dotychczasowe nawyki wyrzucić na śmietnik lub mocno je zmodyfikować. Miasto narzuca przestawienie się i dostosowanie do sposobów na spędzanie mijanych dób. To duża aglomeracja, na dodatek stolica. Tu są wszystkie firmy lub ich przedstawicielstwa. Państwowe urzędy, ambasady, wielkie dzielnice, w których przynajmniej na początku można łatwo się pogubić. Spore zagęszczenie ludzi, a przy nich życie nabiera niesłychanej prędkości. Widoczna jest jego stała rozbudowa. Powstają liczne biurowce, ulice i całe osiedla mieszkalne.

Dziesiątki tysięcy młodych i starszych próbuje się tu odnaleźć. Jedni dobrze sobie radzą, a inni wracają skąd przybyli lub kierują swe kroki jeszcze dalej. Aby po jej ulicach nie chodzić ze spuszczoną głową, należy regularnie sięgać i czerpać ze swych ukrytych wewnętrznych pokładów sił. Na pewno o wiele częściej niż w swoich rodzinnych stronach, gdzie stosunki pomiędzy ludźmi i rodzinami od pokoleń są znane i wypracowane. W dużym mieście jest się obranym z familijnych osłon ochrony przed życiem oraz nowo spotykanymi i poznawanymi osobami. Ludzie odbierani są takimi, jakimi jawią się w rzeczywistości, a nie jakimi wujek czy znajomi z osiedla kazali nam ich widzieć, myśleć czy mówić o nich. Nowo poznane osoby, od razu widzą założone maski, u osób próbujących być kimś innym, a nie sobą. Nie wszyscy obnażenia, wytrzymują. Nie ma w pobliżu kuzynostwa, którym można byłoby się wspomóc.

Warszawa to niespotykany zlepek ludzi napływających z każdego zakątka Polski. Mówi się, że prawdziwych warszawiaków z pokolenia na pokolenie jest niewielu. Przyjezdni przywieźli — w swoich głowach i sercach — wyniesione z dzieciństwa wartości i zachowania. Łatwo usłyszeć inne akcenty i zaśpiewy języka polskiego. Nie ruszając się ze swych rodzinnych stron, nie doświadczy się tego. Między innymi przyciągnął ich tu świat pieniędzy. Chcieli sobie, rodzinie lub znajomym udowodnić, że bez problemu z szeregu oferowanych na rynku ofert, można kupić mieszkanie za półtora miliona złotych, pośród wielu innych o podobnym lub wyższym standardzie. To wszystko dostępne na setkach strzeżonych osiedli typu „premium”. Mogło ich też ściągnąć marzenie o realizowaniu się w jednej ze światowych korporacji. W stolicy istnieje szereg możliwości spełniania ukrytych marzeń, także i tych z lat młodzieńczych. Istnieją rozbudowane ośrodki kultury, prężnie działające teatry. Jednego dnia odbywa się tu wiele koncertów; nie sposób być na wszystkich. Ma się jedno ciało i doba jest za krótka. Ludzie są otwarci na nowości, na przepływ informacji i wiedzy. Witają kongresy naukowe i wystawy. W tym mieście można i chce się zrobić więcej. Ono nastraja do działania i aż chce się wkładać wysiłek w codzienne aktywności. W powietrzu czuć, jak drga ruch życia i chęć jego tworzenia. Na kilometrze kwadratowym jest tłoczno od ludzi kreatywnych — to nie są pojedyncze sztuki. Firmy i osoby mające główne siedziby w innych miejscowościach po jakimś czasie otwierają tu swoje biura, aby nie tracić kontaktu z klientami. Tu decyduje się o kierunkach wydawanych środków z budżetów firm.

Wjeżdżałem do Warszawy 19 kwietnia 1998 roku. Zbankrutowałem tak bardzo, że prawie nie posiadałem pieniędzy na zakup jedzenia. Jechałem do pracy, do mojego byłego dostawcy towaru, u którego także byłem zadłużony. Znaliśmy się kilka lat i wiedział, że jestem solidną firmą i potrafię pracować. Ufał mi, a ja jemu.

W Bydgoszczy zostawiłem półtorarocznego syna Jasia; na szczęście jego mama była przy nim. Nie mogłem inaczej. Nigdzie i z nikim nie mogłem już handlować. Nie miałem czym. Wszystko się nagle skończyło, tak jakby ktoś naraz zakręcił kurki z wodą. Wszystko co do tej pory znałem — umarło.

Na szczęście rozpoczynając pracę u Marcina nie byłem obciążony podstawowymi kosztami związanymi z przystosowaniem się do nowych warunków życia. Nie musiałem wynajmować mieszkania, pokoju czy łóżka. Pamiętam, że koszt wynajęcia samego łóżka w dzielnicy Ursus wynosił 250 złotych miesięcznie. Nie posiadałem takich pieniędzy. Marcin zezwolił mi na spanie w swoim domu, w jednym z wolnych pokoi. Dwupiętrowy ursuski dom był także siedzibą jego firmy z magazynami zapchanymi towarem.

Zaraz po przybyciu na miejsce zwróciłem się do niego z prośbą, o udzielenie mi zaliczki na poczet mojej pierwszej przyszłej pensji, w wysokości 400 złotych. Na szczęście zgodził się. Następnego dnia, z samego rana, przed rozpoczęciem pracy, udałem się na pobliską pocztę. Pieniądze wysłałem żonie, aby opłaciła jakąś niewielką część jednego z długów regularnie odwiedzającemu nas komornikowi, z którym zdążyliśmy się już „zapoznać, zaprzyjaźnić i polubić”.

Pracę rozpocząłem w poniedziałek 20 kwietnia 1998 roku.

Mój szef w tamtym czasie był dealerem na Polskę firm: Panasonic (Technics), BASF, Sony, TDK, B&S, Maxwell i kilku innych. Sprzedawaliśmy miesięcznie wiele tysięcy kaset wideo, audio, mini dyski, płyty CD oraz innego rodzaju specjalistyczne nośniki dla telewizji i radia. Poszukiwane było także, oferowane przez nas, okablowanie audio, szeroki asortyment specjalistycznych baterii, słuchawek itd. Obroty robiliśmy dość spore. Od razu wskoczyłem do głębokiej wody, w handlowy ruch jakiego do tej pory nie widziałem. Wszystko było tu o wiele większe. Dni mijały, nabierając szalonego tempa. Czas kilkukrotnie przyspieszył.

Nasz towar trafiał do wielu miejsc w Polsce. Pierwsze działania Marcina to początki lat dziewięćdziesiątych i związana z nimi warszawska giełda elektroniczna, o nazwie Wolumen. W tamtym czasie w Polsce stanowiła centrum dystrybucyjne osprzętu i sprzętu elektronicznego. Lwia część (jeśli nie wszyscy) odbiorców hurtowych czy sklepy detaliczne z całej Polski, zaopatrywała się tu. Wówczas w kraju nie było sklepów wielkopowierzchniowych jak Media Markt. W tamtym czasie handlujący na Wolumenie dystrybuowali towary, jakie trafiały do sklepów elektronicznych na terenie całego kraju. Towar przechodził przez ręce kilkunastu chłopaków. Ktokolwiek chciał w dobrej cenie kupić jakiś sprzęt grający lub osprzęt elektroniczny, prędzej czy później musiał tu zawitać. Młodsi nie wiedzą, że kiedyś w sklepach nic nie można było kupić. Na giełdzie elektronicznej można było znaleźć to, do czego się wzdychało, bo wprowadzane na rynek nowinki pojawiały się tu pierwsze. Innym, już mniej szlachetnym obliczem tego miejsca, była prawie stu procentowa możliwość odnalezienia i ewentualnie odkupienia skradzionego radia ze swego auta.

Szybko przeskoczyłem do innej rzeczywistości. Jak na dłoni miałem zestawienie dwóch miast i ich jakże odmiennych energii. Zastała Bydgoszcz, w której mieszkałem od 6 roku życia i pędząca przed siebie stolica Polski. Dla mnie to był skok w nadprzestrzeń.

U Marcina miałem bardzo dużo zajęć. Pracowałem średnio po 12 godzin na dobę, ale zdarzały się dni, w których dochodziło do 16. Te przeciążenia dla mego organizmu zdarzały w dniach, gdy wyjeżdżaliśmy z towarem w trasy do Poznania i Trójmiasta. W tym drugim przypadku było o wiele ciężej, ponieważ mieliśmy odbiorców generujących największe obroty. Taki harmonogram prac miałem od 20 kwietnia 1998 do 20 lipca 1999 roku, czyli pracowałem przez 15 miesięcy, przez 7 dni w tygodniu non stop. Byłem zmęczony, ale i usatysfakcjonowany. Zadłużony, goniony przez wszystkich wokół Królik nie musiał już uciekać. Sukcesywnie spłacałem długi.

Pracowałem we wszystkie weekendy. Po krótkim czasie zacząłem prowadzić nasze stanowiska sprzedażowe na giełdach handlowych zamiast Marcina. Z samego rana w soboty jeździliśmy na stadion ŁKS do Łodzi, a w niedzielę byliśmy na warszawskim Wolumenie. Wykończony intensywnością prac w ciągu tygodnia i dobijając się nią dodatkowo w każdy weekend, lądowałem w wynajętym mieszkaniu w niedzielne popołudnie pomiędzy godziną 16 a 17. Normalnym jest, że przy takim tempie zajęć moje zmęczenie narastało. Po dotarciu do domu siadałem na krześle i zasypiałem, zsuwając się z niego, lub od razu kładłem się do łóżka.

W tamte miesiące doświadczyłem intensywnego wymielenia w wyciskarce życiowej.Jak trafiłem do ubezpieczeń

Od pierwszych miesięcy 1999 roku, kilka razy dzwonił do mnie Kamil, kolega, którego znałem jeszcze z Bydgoszczy. Do Warszawy sprowadził się wcześniej ode mnie. Pracował w firmie ubezpieczeniowej Winterthur. Nakłaniał mnie, abym i ja zaczął w niej działać. Kontaktując się ze mną nie wiedział, że budował dla mnie pierwszy warszawski most na mojej drodze zawodowej. Przeszedłem po nim, już po kilku miesiącach

Mniej więcej w tym samym czasie, do pracy w naszej firmie, szefostwo przyjęło swoją wieloletnią koleżankę, Wiolettę. Obserwowaliśmy jak w zastraszającym tempie z tygodnia na tydzień, nasza rzeczywistość zawodowa i atmosfera w niej, ulegała drastycznym zmianom. Rozprzestrzeniał się strach i nieufność. Powoli, w subtelny prawie niezauważalny sposób, byliśmy skłócani z właścicielami biznesu. Potęgowały się otrzymywane od nich sprzeczne sygnały w różnych kwestiach. Manipulowanie i zaginanie naszej rzeczywistości, stało się codziennością.

Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że wszystkie sytuacje, jakie zaczęły się wydarzać, odbierały kolegom i mnie, entuzjazm do wszelkiego zawodowego działania. Zanikała chęć rozbudowywania firmy, nie mieliśmy już na to ochoty. Z radością przekraczany próg hurtowni stał się historią. Wyparowała przyjacielska wesoła atmosfera. Z dnia na dzień robiło się cicho i ponuro, rozmowy pomiędzy nami ustawały. Znacie to z własnego podwórka?

Ta mała firma, miała wielki potencjał. My w niej tworzyliśmy kulturę pracy. Wcześniej była tylko uczciwość, szczerość, pomoc, uczynność i zaufanie. To zanikało, aż całkowicie umarło. Nastał mrok, jak we „Władcach Pierścieni”. Nadeszły czasy, gdy dowiadywałem się, że coś zrobiłem, a nie mogłem tego uczynić, ponieważ w tym czasie byłem w trasie i nie przebywałem na terenie hurtowni. Kilka razy zarzucano mi, że jestem złodziejem. Kłamstwa mnożyły się na potęgę. Rzeczywistość uległa zmianie do takiego stopnia, że myślałem, że biorę udział w kręceniu jakiegoś sensacyjnego serialu dla telewizji.

Miałem bogatą wyobraźnię i posiadam ją do dziś, ale byłem dość często zaskakiwany, spreparowanymi „faktami”. Byłem tak negatywnie nastawiony, że każdego ranka wychodząc do pracy, po mojej głowie buszowały myśli:

„Co oni dziś wymyślą? Jakiej niespodzianki mogę się tego dnia spodziewać? Czego nowego dowiem się o sobie”.

Nie wiedziałem, dlaczego Wioletta miała tak wiele swobody na działanie oraz co spowodowało, że szefostwo darzyło ją, tak wielkim zaufaniem. Oczywiście nie musiałem być o tym informowany. Właściciele wierzyli jej we wszystko co mówiła, aż dziw bierze, że nie chcieli skonfrontować tego z naszym punktem widzenia. Skończyły się nasze konstruktywne działania biznesowe w firmie. Rozpoczęły się korporacyjne podchody.

Ci z was, którzy tego doświadczyli lub obecnie przez to przechodzą, wiedzą, że człowiek będąc w środku dynamicznie rozwijającej się akcji, dla własnej ochrony skupia się tylko na budowaniu murów bezpieczeństwa i zawiązywaniu koalicji z innymi. Zdaję sobie sprawę z tego, że osoby organizujące te zabawy, czerpią pewnego rodzaju satysfakcję z tych ustawień. Gra na emocjach manipulowanymi ludźmi oraz widok ich wykończenia nerwowego, nakręca ich do dalszego działania. Z dumą przyglądają się uzyskanym osiągnięciom. Wiem także, że tych doświadczeń i odgrywanych ról potrzebują dla własnego rozwoju. Jest to, kolejny etap w ich własnej nieprzerwanej ewolucji. Przyznaję, że osoby będące kukiełkami, na zorganizowanym dla nich „placu przeszkód”, nie czują się zbyt komfortowo. Zawsze jednak mogą zrezygnować z obsady, na specjalnie dla nich wyreżyserowanej scenie teatralnej. Kasacja udziału w przedstawieniu, może nie być łatwa, ale na pewno jest możliwa. Zadzieje się tak, jeśli sami zainteresowani tego zechcą.

Osobiście, nigdy takich przedstawień nie tworzyłem, obecnie nie podtrzymuję i moja przyszłość w tym zakresie, także będzie czysta. Przy „dorosłych, dojrzałych i wymagających zabawach”, w efekcie końcowym traci się własną energię. Na początku „odnoszący sukcesy” posiadają jej więcej, od tych „ponoszących porażki”, ale to nie trwa zbyt długo. Te gry znam z poprzednich wcieleń i nie potrzebuję kolejnych doświadczeń z tego zakresu w tym życiu. Zbudowana „super pozycja” na podwalinach fałszu, wprowadzaniu w błąd, kłamaniu i rzucaniu oszczerstw innym w twarz, nie trwa zbyt długo. Wyniki szybko się otrzymuje. Tak też było i w tym wypadku.

Firma Marcina i Marty zakończyła swą działalność na poziomie ogólnopolskim. Utraciła licencje jako bezpośredni dystrybutor znanych marek. Skutecznie zadziałały zezwolenia i pełnomocnictwa na zafunkcjonowanie w niewielkim zespole destrukcyjnych zabaw, które w finale doprowadziły do odejść ludzi z pracy. Pierwszym byłem ja.

Marcinowi właścicielowi firmy, do dzisiejszego dnia jestem wdzięczny za to, że zaufał mi i przyjął mnie do pracy u siebie. Wyciągnął do mnie rękę w czasie, gdy było u mnie krucho. Odbieram tamten czas jako kolejny etap mojego przepoczwarzania się w tego kim teraz jestem. Proces trwa nieustannie.

Odszedłem stamtąd, po przeżyciu kolejnej złożonej historii. Kulminacją było wręczenie mi przez szefową Martę kwitka o obowiązkowym stawiennictwie na komisariacie policji, żeby było ciekawiej, w charakterze oskarżonego. Powtórzę, mam bogatą wyobraźnię, ale nie jeden scenarzysta mógłby na miejscu wiadrami czerpać pomysły.

Można powiedzieć, że dzięki Wioletcie zawitałem do ubezpieczeń. W totalnej awanturze, przy emocjach sięgających zenitu, zadzwoniłem do Kamila z Winterthur. Dowiedziałem się, że w kolejnym tygodniu, rozpoczyna się kurs na przysposobienie do zawodu agenta ubezpieczeniowego. Po niespełna dziesięciu minutach przemyśleń, oddzwoniłem do niego, decydując na ponowną zmianę kursu w moim życiu. Po jej podjęciu, czułem, jak staję się lżejszy.

Mając na karku nieźle naciąganą historię z policją, nie odbierając należnego mi miesięcznego urlopu, opuszczałem miejsce i ludzi, którzy piętnaście miesięcy wcześniej wyratowali mnie z zapaści. Czyli z okresu odpierania ataków komorników, prześcigających się w próbach otrzymania ode mnie czegoś, czego w tamtym okresie nie posiadałem.

Odwracałem się od nawarstwiającej się głupoty i przenosiłem się do nieznanych mi ubezpieczeń. Wówczas nic nie było dla mnie ważniejsze, jak ratowanie się przed lawinowo fingowanymi absurdami. Mając na głowie próbujących ściągnąć ze mnie pieniądze, bez ich zapasu, nie znając branży ubezpieczeniowej, miasta Warszawy oraz ludzi w niej mieszkających, robiłem kolejny spory krok. Byłem zmęczony do granic nieprzytomności, ale po raz kolejny wierząc sobie, zmierzałem w kierunku budowania siebie nowego.

Dopiero kilka lat temu zrozumiałem, że na naszym świecie żyją osoby, których zadaniem jest celowe bodźcowanie innych. Swymi działaniami popychają ich w kierunku własnego rozwoju. Potrząsają i „szturchają” ich, aby ci nie przespali swego życia. W 1999 roku było mi to obce. Dziękuję ci Wiolu za to, że nie przez przypadek się spotkaliśmy. Rozwój nie jedno ma imię.

W pełni zdaję sobie sprawę z tego, że większość z was, świadomie w czymś tkwi, nie zmieniając tego. Nawet jeśli ten stan czy sytuacja, w długim czasie wykańcza was i doprowadza do szału. Dzieje się tak dlatego, że wasz strach blokuje was przed postawieniem kroku. Z niewiadomych przyczyn, boicie pozbyć się tego, które co noc i każdego dnia sprawia wam ból. Zastanawiam się nad fenomenem, nadania tak wielkiej wagi wewnętrznym strachom. W imię czego tak robicie? Czerpiecie satysfakcję z własnego cierpienia? Nie wiem, czy zwróciliście uwagę na to, ale wasze strachy są TYLKO waszymi wyobrażeniami o nieznanych wam sprawach. One same mocy nie posiadają, mają ją tylko od was. Wy je własnymi myślami podtrzymujecie przy życiu. Dla mnie tkwienie w czymś przez lata, co mocno życiowo uwiera, jest oficjalną zgodą wobec siebie i świata, na swoją powolną śmierć. Z tygodnia na tydzień jesteście niszczeni. Mówicie przy tym:

„Dla zachowania „spokoju”, nic nie będę w swym życiu zmieniać. Zmiany przynoszą niepokój, którego nie lubię. Wybieram długoterminowy uciążliwy ból, który każdego dnia bardziej mi doskwiera, ale jest mój i kochany! Uwielbiam go! Godzę się na coraz większy tylko dlatego, że go znam. Lepsze znane cierpienie niż nieznana zmiana!”

Dlaczego strachy stanowią dla was większą wartość od świadomie wprowadzanych zmian do własnego życia? Uważacie, że konstruując je, nic ciekawego dla siebie nie jesteście w stanie przygotować? A kto wam tak powiedział? Czy ktoś zabronił wam wyciągania siebie ze szponów powolnej śmierci? Co jest powodem nieudzielania sobie zgody, na poszukiwania ulepszeń i rozwiązań w swym życiu zawodowym? Pragnę podpowiedzieć, że zmiana codziennych zajęć i rytmu dnia pracy nie uśmierca poszukujących! Jedynie wzbogaca o zdobywane przez to doświadczenia. Pozostawanie przez długi czas w trującym środowisku, zdecydowanie zgon przybliża.

W poniedziałek ostatniego tygodnia lipca 1999 roku, pojawiłem się na Alei Krakowskiej, w biurze firmy ubezpieczeniowej Winterthur. Rozpoczynałem nową odsłonę mego życia. Nie skorzystałem z przysługującego mi miesięcznego urlopu i nie wyjechałem na grecką lub hiszpańską plażę. Spożytkowałem go na miesięczne szkolenie do zawodu w firmie, w której maskotką był pies bernardyn.

Na miejsce podwiózł mnie Maciek. Z nim przepracowałem 15 miesięcy w firmie Marcina. Sam trafiłbym na kurs, ale po dłuższym czasie. Oficjalnie byłem w Warszawie, ale nie poruszałem się po jej ulicach. Wówczas myliły mi się jej główne arterie. Moja wcześniejsza praca, polegała na budowaniu grup odbiorców naszych towarów w innych miastach. Stolica była bastionem szefa Marcina i Olka, przedstawiciela Sony. Nie znałem ulic, dzielnic, numeracji tramwajów, autobusów itd.

Z rodziną przeprowadziliśmy się z Ursusa do Piastowa, czyli nie mieszkaliśmy już w Warszawie, a to robi zasadniczą różnicę. To była kolejna kiepska decyzja ludzi, którzy przyjechali z Polski mieszkać i pracować w dużym mieście, zupełnie nie znając jego realiów.

Zamiast sobie polepszyć, to sobie pogorszyliśmy. Dla mnie oznaczało to, dodatkowe utrudnienie w mobilności. Z Warszawą połączenie było tylko dwoma liniami autobusowymi, które wyjeżdżały co 40 minut, w szczycie częściej.

Rozpoczynała się jesień i nadchodziła zima 1999/2000 roku. Dała mi w kość, ponieważ wiele razy z końcowego przystanku dzielnicy Ursus, w śniegu czy deszczu wracałem na pieszo do wynajmowanego przez nas mieszkania w Piastowie. W zależności jakie były warunki pogodowe, szedłem do niego od czterdziestu minut do godziny. Nie opłacało mi się czekać na autobus, zwłaszcza kiedy uciekał mi sprzed nosa. Kolejny był za 40 minut. Łapanie czy wzywanie taksówki do głowy mi nie przychodziło, bo zwyczajnie w świecie, nie miałem na nią pieniędzy. Wracałem najszybciej jak tylko mogłem. Wieczorami miałem od kilku do kilkunastu telefonów do wykonania. Czekali na nie ludzie, którzy nie mogli lub nie mieli czasu na rozmowy w ciągu dnia. Prosili o wieczorne kontakty. Chciałem dzwonić z mieszkania, w ciszy i spokoju, a nie w trakcie marszu z telefonu komórkowego.

Jednak zanim dotarłem do mieszkania, na roboczym spacerku miałem czas na przemyślenia. Zadawałem sobie pytania, gdzie obecnie jestem z moim życiem i czego doświadczam. To był specjalnie dla mnie wygospodarowany czas.

Oczywiście, że nie raz zastanawiałem się, ile jeszcze czeka na mnie wypróbowań i testów. Myślałem o tym, co by było, gdybym totalnie, na całej linii życia poddał się i wszystko sobie odpuścił, przestając robić w nim cokolwiek. Do czego to by mnie doprowadziło? Czy miałbym lepiej gdybym?

• Nie chciał, pokonywać odległości do wynajmowanego mieszkania;

• Nie jeździł do pracy, do oddziału ubezpieczeniowego;

• Nie dzwonił do ludzi i nie umawiał się z nimi na spotkania;

• Nie udawał się z mapą w ręku do nieznanych sobie dzielnic i nie odszukiwał domów i bloków moich przyszłych klientów;

• itd.

Jeśli nie chciałbym robić powyższych czynności, korzystając z okazji, że po raz kolejny uciekł mi autobus, poddałbym się i zostałbym na tamtym przystanku. Usiadłbym lub położyłbym się na śniegu i jednym słowem, zaległbym na dłużej. Jeśli całkowite poddanie, to całkowite. Powtórzyłbym znane większości słowa: „Miałbym wszystkiego dość!” Tylko, co byłoby po położeniu się na mokrej ziemi? Ile wytrzymałbym godzin, siedząc na niej? Może do rana na mrozie dałbym radę? A co z jedzeniem, toaletą? Odpuszczając sobie przy zadaniach i obowiązkach związanych z pracą i życiem, kiedyś w końcu musiałbym podjąć jakiekolwiek działanie. Nie ma czegoś takiego jak nierobienie niczego, zwłaszcza w długim czasie. Nie da się „NIC” nie robić na przykład przez dwa tygodnie.

W 1999 roku miałem tego świadomość i od całkowitej bierności, wybrałem spotykanie i poznawanie się z innymi, wspaniałymi ludźmi. Oczywiście wykonując do nich telefony, nie miałem stu procentowej pewności jaki będzie efekt mego zaangażowania, ale wiedziałem, że na pewno ta droga była dla mnie lepszą od całkowitej bierności i obojętności. Wiedziałem, że moja postawa oraz generowane przeze mnie pomysły, były tworzeniem dobrej jakości fundamentów pod przyszłe lata mego życia. Razem z podjętymi działaniami, miały bezpośrednie przełożenie na nie. Przy własnej aktywności, dawałem sobie więcej szans, na wprowadzanie w życie moich myśli, jakie kiełkowały w mojej głowie. Było to lepsze rozwiązanie, niż kompletne zawieszenie. To jest pewne. Bycie pasywnym, nie wykonując podstawowych czynności, w niczym by mi nie pomagało. Wywieszając białą flagę życiu, dalej leżałbym na śniegu.

Będąc zaangażowany w pracę w ubezpieczeniach, chciałem doprowadzić do zminimalizowania nieprzerwanych kąsań i szarpań, jakich każdego dnia doświadczałem. Trudności same stawały przede mną, stukały do mego serca i testowały stan umysłu. Przyglądały mi się, jaką przyjmę postawę wobec nich. Testy były po to, aby zebrać informacje o sobie, gdzie jestem. Abym określił się, czy bliżej było mi do dezertera, który na ich widok jak najszybciej oddalał się od nich, czy też do osoby mającej odwagę, na stawienie im czoła, zapoznając się z nimi, aby ostatecznie je pokonać. Nie widziałem siebie w roli perfekcyjnie biadolącego nad swoim położeniem. Użalanie w niczym by mi nie pomogło. Pragnę zauważyć, że wszystkie formy narzekania, są także formą aktywności. W tym wypadku myśli, a w późniejszym czasie, ewentualnie i ust, gdy opowiada się innym, o trudach jakie w życiu się przechodzi. Jednak siedzenie i marudzenie, nie jest realnym tworzeniem własnej historii. Zajmowanie się utyskiwaniem jest bezproduktywne i pochłania czas, którego ja nie miałem. Wolałem go spożytkować na trenowanie podnoszenia się z dołków. Chciałem być partnerem w rozmowach z klientami, a nie ubezpieczeniowym strachem na wróble.

Zakładając jednak, że wybrałbym drugą opcję, czyli bycie w pełni pasywnym wobec mego życia, to uciekałbym przed jego wyzwaniami, nie starając i nie chcąc sobie z nimi poradzić. Koniec końców, nie miałbym środków do życia. Byłbym owinięty w garnitur i płaszcz, w to co miałem założone w momencie podjęcia decyzji o wycofaniu się z niego. Nie sypiałbym już w wynajmowanym mieszkaniu. Stałbym się bezdomnym, pomieszkującym przy przystanku. Doprowadzając siebie do takiego stanu, prędzej czy później, jednak musiałbym podjąć jakiekolwiek starania o cokolwiek. O cokolwiek! Zdecydowanie prędzej niż później.

Pokłosiem nieprzyjmowania codzienności, byłoby niedbanie o siebie. Między innymi zaburzyłbym regularne odżywianie się. Po jakimś czasie zacząłbym odczuwać na początku słabe, ale z czasem rosnące bóle. Te sygnały wysyłałyby do mnie, pełne pretensji i roszczeń, moje narządy wewnętrzne. Uciski byłyby dla mnie zaproszeniem, do odstąpienia od pielęgnowania moich stanów odrętwienia życiowego. Rosnące, byłyby czytelnymi informacjami, że właśnie TERAZ jest dobry i właściwy czas, na rozpoczęcie pracy nad sobą i ze sobą.

Jako pierwszy z głośnym protestem zgłosiłby się do mnie mój żołądek.

Jakby tego nie nazwać, byłbym zmuszony i to dość szybko, do ukłonów w jego stronę. Byłbym przyciśnięty do podjęcia natychmiastowych działań i ścisłej z nim współpracy. „Na moje nieszczęście” tylko i wyłącznie na jego warunkach. Moich nie brałby po uwagę. W naszym ciele brzuch ze wszystkimi jego komponentami jest naszym drugim mózgiem. Właśnie dlatego, że doskonale i precyzyjnie myśli, nie otrzymałbym od niego zgody, na kultywowanie w miesiącach i latach, mojego apatycznego podejścia do świata. Nie wyraziłby zgody na moje poddanie się życiu, ponieważ zaniedbałbym i jego. On chciałby żyć. Bo dlaczego by nie? W jego interesie leżałoby podtrzymywanie swego, a ja „przy okazji” ze swoim życiem załapałbym się na tę akcję ratowniczą. Żołądek przejąłby rolę dowodzącego. Przypomniałby mi, że jesteśmy nierozłączną całością. Dlatego też, nie zezwoliłby mi na rozwinięcie moich egoistycznych, destrukcyjnych planów, mocno w nie ingerując.

On po prostu na siłę, bez możliwości odmowy lub przesunięcia jej w czasie, zatrudniłby mnie do usługiwania jemu. Gdy zaczynałby do mnie mówić poprzez ból, od razu posłusznie zabierałbym się do pracy. Zależałoby mi na wyciszeniu jego krzyków i dlatego z wielką chęcią, zostałbym jego osobistym kelnerem. Na wielkiej srebrnej tacy, donosiłbym mu wszelkie pokarmy. Wszystko robiłbym po to, aby on w swej wspaniałomyślności zlitował się nade mną i nie używał na mnie więcej swych „czarodziejskich mocy”.

Przechodnie i ludzie oczekujący na autobus, byliby moimi pierwszymi grupami, do jakich zwróciłbym się z prośbą o udzielenie mi pomocy. W ten sposób najszybciej udawałoby mi się go zaspokoić. Cykliczne wewnętrzne kłucia, niwelowałyby moją opieszałość lub brak jakichkolwiek działań po mojej stronie. Dlatego też udanie się z prośbami do obcych ludzi z tą egzystencjalną potrzebą, byłoby moim pierwszym oficjalnym działaniem! Pragnę zauważyć, że szybko zacząłbym aktywnie się starać, zaraz po tym, jak podjąłbym decyzję o całkowitym poddaniu się w życiu. Rozkazy wydane przez żołądek, popychałyby mnie do realnych działań w pozyskiwaniu jedzenia. On z rozpędu rozbudziłby także i inne moje narządy wewnętrzne. Wszystkie grałyby na mnie jak Orkiestra Filharmonii Wewnętrznej. Oczywiście dyrygentem byłby arcymistrz pan Żołądek. Wszelkie akordy bólu, pieczeń i ucisków, stawałyby się głośnymi dziełami artystycznymi. Ich głównym celem miałoby być zwrócenie mojej uwagi, na stan do jakiego sam siebie doprowadziłem, poprzez moje wcześniejsze zaniedbania. Słuchając grającej orkiestry w każdej komórce mego ciała, bardzo sprawnie starałbym się uzyskać od innych osób, cokolwiek nadawałoby się do zjedzenia. Po każdym przełkniętym kęsie, cichłyby we mnie nerwowe sygnały.

Ten prosty przykład pokazuje, że nie istnieje coś takiego jak całkowite niedziałanie w życiu. Zawsze występuje w nim ruch. Nie można kompletnie odciąć się od świata, otaczających nas ludzi ani odseparować się od naszego ciała. Nie możemy udawać, że go nie mamy lub w środku jest puste. Tysiące połączeń iskrzy i tętni. Płaszczyzn i interakcji jest niezliczona liczba. Wszystko ma swoje życie i przez cały czas jest bardzo aktywne. Moje początkowe założenia, o pełnym wycofaniu się z życia, bardzo szybko zostałyby storpedowane. Teoretyzowanie okazałoby się czystą fikcją!

Jednym słowem prosząc o jedzenie stałbym się operatywny, ale pracowałbym na innym polu przedsiębiorczości, zdecydowanie różniącym się od zawodowego. Z piekącym żołądkiem, zwracałbym się do osób mijających „mój” przystanek. Prosiłbym ich o przekazanie kawałka chleba. Mógłbym mieć marne osiągnięcia, bo grymas bólu, malujący się na mojej twarzy utrudniałby pozyskanie zaufania do mojej osoby. Gdyby tak było, pewnie poszerzyłbym zakres mej terytorialnej operatywności o sąsiadującą z moim przystankowym legowiskiem ulicę. Starałbym się zatrzymywać przejeżdżające pojazdy. Może kierowcy zlitowaliby się nade mną?

Gdybym pozostał w ubezpieczeniach, byłbym aktywnym partnerem przedstawiającym klientom propozycje ochronne. Natrafiając jednak na wiele trudności związanych z wykonywaniem tej profesji, mając ich po dziurki w nosie i nie radząc sobie z nimi, myślałbym w jaki sposób mógłbym ich się pozbyć. Zastanawiałbym się jak zlikwidować wszelkie utrudnienia, od których stale otrzymywałbym cięgi i razy po karku. Z braku doświadczenia życiowego, niedojrzale sądziłbym, że najlepszym i najprostszym dla mnie rozwiązaniem, byłoby zrezygnowanie z tej pracy: „To na pewno załatwi moje wszystkie problemy” — myślałbym. Wyrażając zgodę na całkowite zaprzestanie poszukiwania klientów, uciekłbym od obowiązków zawodowych, jakie profesja stawia każdemu. Dopiero po wykonaniu tego kroku zorientowałbym się, że wymagania od życia wcale nie znikają! Uradowany uciekałbym z jednych oczekiwań wobec mnie, a siłą rozpędu, ku mojemu zaskoczeniu, wdepnąłbym w inne.

Na każdej płaszczyźnie życia, na różnych jego etapach, po dokonanych wyborach, istnieją zadania i odpowiednie prace do wykonania. Gdziekolwiek byśmy nie byli i z kimkolwiek nie współdziałali, zawsze jest coś do zrobienia. Własnymi decyzjami ingerujemy w zakresy naszych działań. Odchodząc, zmieniając, uciekając od jednego, wchodzi się w drugie. Kolejne doświadczenie jest odmienione od poprzedniego, ale nie można powiedzieć, że rezygnując z pierwszego inne się nie pojawi. Zawsze się zjawia.

Po zrobionym kroku, dotarłoby do mnie, gdzie jestem i przed czym stoję. Zauważyłbym nowe wyznaczone dla mnie cele. Moje zaangażowanie byłoby na podobnym poziomie, ale punkt, który chciałbym osiągnąć, diametralnie różniłby się od pierwszego. Poziom startu inny i grupa docelowa nie ta sama. Starań w poszukiwaniu jedzenia, nie mógłbym odłożyć w czasie czy odrzucić od siebie, w taki sam sposób, jak przerywając pracę w ubezpieczeniach. Nie widzę możliwości sprawiającemu ból żołądkowi, udzielenia negatywnej odpowiedzi na jego wołania w moją stronę:

— „Poczekaj, bo teraz nie chce mi się z tobą gadać. Jestem zajęty uprawianiem leżenia na warstwie śniegu. Nie przeszkadzaj, ponieważ jest to bardzo poważny obowiązek”.

Nie dałbym rady bagatelizować mocy i potęgi mego organizmu. On nie zezwalałby mi na nieposłuszeństwo i wybryki oraz na brak szacunku dla niego. Dopadłby mnie dość szybko. To byłyby proste i mocne przekazy. Wobec których nie mógłbym przejść obojętnie. Ponownie musiałbym iść do pracy, ale już do innej, nie w ubezpieczeniach.

Włożony wysiłek, aby otrzymywać jakikolwiek pokarm, polegałby na umiejętnym prowadzeniu negocjacji z osobami obcymi sobie. Jeśli byłbym skuteczny, pozyskiwałbym dużo nowych kontrahentów-darczyńców.

Uważam, że proszenie przez bezdomnych, innych ludzi o jedzenie, jest najwyższym stopniem wtajemniczenia handlowego. Jest obłożone sporym wysiłkiem i niezwykłą elastycznością po stronie proszących. Na wszystkie ich działania i osiągnięty wynik końcowy, wpływa sporo zmiennych. Dochodzą dodatkowe ryzyka pojawiające się w trakcie, tej bardzo krótkiej wymiany słów, nie rozmów. Pertraktacje odbywają się na bardzo niepewnym i śliskim podłożu emocjonalnym. W głowach uczestników dynamicznie krążą myśli, które dokładają swe pięć groszy do już nieprostej sytuacji. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, co się zadzieje i jakie mogą paść słowa. Głodny, brudny i zmęczony, pyta czystego, nasyconego i wypoczętego. To pokazuje jakie skrajne pozycje zajmują. Prośby o pomoc nie są zadawane i odsłuchiwane w komfortowych dla obu stron warunkach. Szarpane i urywane, wyrzucane w półbiegu. Większość zwrotnych odpowiedzi, pozytywnie nie nastraja do dalszych poszukiwań jedzenia przez umęczonych.

Jakim to trzeba być świetnym negocjatorem, zdając sobie sprawę z tych wszystkich przeciwności przed jakimi się staje oraz niełatwej pozycji jaką zajmuje w społeczeństwie, aby raz na jakiś czas w radości i uniesieniu, oddalać się od swoich darczyńców, trzymając w dłoniach coś co diametralnie poprawia humor. Tak niewiele do szczęścia potrzeba.

Idąc dalej. Nawet jeśli i tę formę starań odrzuciłbym od siebie, nie chcąc wstać z mokrego podłoża, nie zwracając się do innych osób z jakimikolwiek prośbami o przekazanie dla mnie choćby małego kawałka pieczywa, to czekałoby na mnie ostatnie zajęcie na naszej planecie. Byłoby nim, moje dogorywanie na ziemi. Czyli czekałbym na wyjście mego ducha z ciała. Zapewne umierałbym długo i boleśnie, przez cały czas pilnując siebie, aby czegoś nie podjadać, nawet zmrożonej trawy nie skubnąć. Sądzę, że mimo szczerych chęci i usilnych starań z mojej strony, w kilka tygodni nie udałoby mi się opuścić tego padołu. W końcu zwierzęta i ptaki zaczęłyby się mną żywo interesować. A wszystko to, działoby się za moją zgodą, przy godnej pozazdroszczenia super wytrwałości. Konsekwencja w dążeniu do obranego celu, przesunięta do granic możliwości, wzbudzałaby ogólny podziw wśród gapiów. Byłbym obserwowany przez coraz większą liczbę osób. Moja w nieskończoność przeciągana bierność w stosunku do życia, mogłaby po długim czasie stać się moją siłą napędową, w ewentualnym powrocie do niego. Byłaby przyczynkiem do tego, aby na końcówce mego żywota, za wcale nie małe pieniądze, zdążyć wszystkim zainteresowanym udzielić kilku praktycznych porad, przeprowadzić na dobrym poziomie szkolenia oraz wygłosić kilka prelekcji.

Leżąc na ziemi, skupiałbym uwagę słuchaczy, przybliżając im tematy z następujących zakresów:

• Wytrwałości życiowej;

• Dążeniu do trzymania i niezbaczania z kursu, po obraniu punktu docelowego;

• Umiejętności w niepoddawaniu się.

Ze strony trawnikowo-przystankowo-śniegowych studentów i słuchaczy, padłyby w moją stronę pytania:

— „Dlaczego wcześniej, przed podjęciem decyzji o leżeniu na zmrożonej trawie, nie stosował pan w swoim życiu, tych jakże wspaniałych metod? My dzięki pana instrukcjom, na pewno z powodzeniem wpleciemy je w nasze także niełatwe codzienności. Czy nie zechce pan profesor, tych rewelacyjnych rozwiązań, z taką samą siłą i determinacją wprowadzić TERAZ do swojego życia? Dokładnie w taki sam sposób, w jaki pan o nich ładnie i obrazowo mówi. Może wstanie pan z tego lodu. Nie jest panu zimno? Zechce pan napić się gorącej herbaty?”.

Ci młodzi odbiorcy mych praktycznych porad, przypomnieliby mi, że nigdy nie jest za późno na to, aby realnie powrócić do odzyskania siebie. Nie ważne w jakim miejscu naszego życia, rozpoczęlibyśmy ten proces. Liczy się nasze nastawienie i przyjęta przez nas postawa.

Teraz coś o naszym ciele. Nieszanowanie siebie, z macoszym podejściem do tego co mamy najcenniejszego, czyli do naszego ciała, jest niepotrzebne i w niczym nieuzasadnione. Przecież dzięki niemu, możemy poruszać się po tym świecie. Bez niego tutaj, nie możemy nic zrobić:

• Obejrzeć;

• Dotknąć;

• Usłyszeć;

• Posmakować;

• Powąchać.

Nie można pójść na spacer, głaskać po plecach ukochanej osoby. Nie ma możliwości myślenia o wakacjach i realizacji związanych z nimi planów. Nie można zjeść owoców, zobaczyć zorzy polarnej czy ucałować swego dziecka w główkę. Ciało jest bardzo złożonym, samoregenerującym się i niesamowicie inteligentnym instrumentem. Jest naszym pojazdem, jaki przenosi nas w tym wymiarze w inne oddalone od siebie miejsca. Dobrze wyjdziemy na tym, kiedy będziemy go słuchać i podejmiemy ścisłą współpracę z nim i to każdego dnia. Ono cały czas do nas przemawia. Zadbajmy o nie i nie niszczmy go. To podstawa do tego, abyśmy mogli realizować to, co chcemy.

W ostatnich miesiącach 1999 roku, posiadałem wiedzę i nie pozwoliłem na to, aby być niszczonym przez sytuacje w jakich się znajdowałem. Nie dopuściłem do tego, aby to one zarządzały mną. Ja dyrygowałem nimi. Nie poddałem się na całej linii życia. Zdecydowanie odrzucałem wycofanie się z niego. Wiedziałem, że taka jest kolej losu i zwyczajną sprawą jest stać przed sprawdzianami i utrudnieniami, jakie życie każdemu z nas przynosi. Nie byłem wyjątkiem. Musiałem je poznać i nauczyć się ich, czy tego chciałem czy nie. Wszystko po to, aby zdobyć więcej informacji o sobie.

To co pojawia się w naszym życiu, zawsze czemuś służy. Jakby dobrze się przyjrzeć, zebrane wcześniej przez nas doświadczenia, niosą wiedzę jaka pomaga nam w pokonaniu utrudnień, które dziś przerabiamy lub pojawią się u nas w przyszłości. A wiecie o tym, że nastąpią. W życiu nie ma pustych dni. Naprzemiennie jest radość i smutek. Zawsze tak było i będzie. Nic nowego. Cały czas w nim coś się dzieje. Zalewa nas całym swym bogactwem. Wszystko czego w swoim życiu doświadczamy, jest tylko po to, abyśmy mogli zapoznać się z tym i nauczyć się tego. Nowości spotykając nas na swej drodze, zostają w nas po to, abyśmy w pełni zgłębili je lub pobrali z nich to, czego nie udało nam się wchłonąć, gdy wcześniej przy innych okazjach ocierały się o nas. Uzupełniamy to, czego nam brakuje. I o to, jesteśmy bogaci.

Gdy trudności przychodzą do nas, po dłuższym czasie przebywania z nimi, sami stwierdzamy, że na początku nieproste sprawy czy niełatwe sytuacje, stają się naszymi dobrymi znajomymi. Widząc je po raz pierwszy, dla własnego bezpieczeństwa od razu kwalifikujemy je do grupy pt. „wróg”. Jeśli jednak zezwolimy sobie na zmianę naszej postawy wobec nich, z zamkniętej na otwartą, bez problemu akceptujemy je. Asymilują się z nami, stając się częścią nas. Będąc zamkniętymi na przychodzące do nas nowości-trudności, „przeciwnik” nadal pozostanie „przeciwnikiem”. Można powiedzieć, że w zasadzie za wiele o nim nie wiemy, ale jak w większości wcześniejszych przypadków, boimy się wszystkiego i przyklejamy im łatki. Poprzez zezwolenie na działanie w nas strachów, nie zabieramy się do pracy nad nowymi zadaniami. Nawet nie chcemy z nimi zamienić kilku słów, aby wypytać, po co w ogóle do nas przyszły. One paraliżują nas, bo zezwalamy na to, a przez to, sprawnie przytrzymują nas w miejscu. Nasze zamrożenie trwa o zgrozo, wiele długich lat!

„Nieprzyjaciel” nie posiada emocji, ale my ludzie, tak. Dlatego będąc w stanie strachu, w który sami siebie wpędziliśmy, panicznie i bez uzasadnienia machamy rękoma na oślep. Okładamy nimi wszystkich dookoła, najwięcej jednak uszkadzamy samych siebie. „Nasi wrogowie” znudzeni reakcjami, które od lat bardzo dobrze znają, stają tuż obok nas i beznamiętnie przyglądają się nam. Wiedzą jak większość z nas się zachowa. Ale raz na jakiś czas, są mile zaskoczeni, gdy widzą w tłumie niewielką liczbę odważnych, chcących porozmawiać z nimi o sobie. Do tych śmiałków dotarło, że przy wieloletnim bezruchu życiowym, coraz gorzej się czują. W końcu dojrzeli do tego, aby zmienić w nim kilka rzeczy, które coraz mocniej ich uwierały. Lęki jakie od lat mieli w sercach i głowach, stanowczo odsuwają na bok i zaczynają po kolei załatwiać swe „trudności”, od jakich tak długi czas uciekali.

Gdy w niełatwych sprawach, nie będziemy widzieli „najeźdźców” czyhających na nasze życie, a długo oczekiwane doświadczenia, takie które będziemy chcieli przeżyć, one ułatwią nam nauczenie się ich oraz ich zrealizowanie. Łączyć nas będzie inna forma współpracy. To wyjdzie nam tylko na dobre. Pozwolimy na to, jeśli będziemy wiedzieli, że dana sprawa może nas wzbogacić, a nie zdruzgotać. Wtedy, gdy będziemy na to gotowi.

Dopiero, gdy sami w swojej głowie, zakwalifikujemy „obcych” do innej, „bezpiecznej” grupy, wówczas otworzymy się i zaczniemy z nimi współdziałać. Czyli jednym słowem, będzie tak, jeśli sami zmienimy nasz stosunek do pojawiających się przy nas wszelkich testów. Już po krótkim czasie zauważymy, że niedawni wrogowie, zamieniają się w kogoś nam bardzo przychylnego i pomocnego. Będziemy zaskoczeni tym, gdy zauważymy, że oni sami chcą nam pomóc. Całe operacje po to, abyśmy w przyszłości więcej rozumieli.

Pozwalając, aby do nas podeszły i wiedząc, że nas nie pogryzą, otrzymamy od nich informacje i wiedzę, jaką specjalnie dla nas przyniosły. Są jak posłańcy z darami, w pełni i bez ograniczeń dzielą się nimi z nami. Weźmiemy od nich tyle, ile będziemy mogli w stanie przyjąć. One czekają tylko na nasze otwarcie. Bez naszej akceptacji, na siłę nie mogą niczego nam przekazać. Dobrze jest wiedzieć, że gotowe dla nas doświadczenia, będą na nas zamknięte, gdy my będziemy na nie zamknięci. One staną się na nas otwarte, gdy my staniemy się na nie otwarci.

Niestety większość ludzi zapomina, że we własnym życiu to my decydujemy, kiedy i czy w ogóle chcemy poznać to, co do nas przychodzi. Tak dawno świadomie nie zabieraliśmy głosu w swych sprawach o sobie, że myślimy o tym jak o nieistniejących bajkach. Sądzimy, że inni mają za nas to robić. Faktem jest, że tak dalece zezwoliliśmy im na to. Udzieliliśmy wielu niepiśmiennych zgód, na zarządzanie przez innych naszymi żywotami. Oni z powodzeniem to czynią.

Jednak przekornie przypomnę, że my jesteśmy władni w swoich dobach, miesiącach i latach. Dlatego też, możemy całość przychodzących spraw odrzucać od siebie lub w całości je pokochać i tulić do piersi.

Zawsze zapamiętujemy takie zdażenia, które dały nam nieźle w kość. Z perspektywy czasu nie ma znaczenia, jak bardzo negatywnie myśleliśmy i wypowiadaliśmy się o nich w trakcie ich poznawania. W późniejszych latach naszego życia, niejednokrotnie okazuje się, że dzięki wcześniej napotkanym sporym trudnościom, możemy prawie bezboleśnie przejść przez ekstremalnie ciężkie warunki pojawiające się w przyszłości na naszej drodze. One swą siłą, mogłyby zabić osoby nie wprawione w bojach życiowych, tych którzy od lat na ich widok, uciekają i nie konfrontują się z nimi. Jednak nam „po dobrych szkoleniach i przejściach”, nic nie są w stanie złego zrobić. W naszym życiu, nic nie dzieje się przez przypadek.

Nie poddawałem się i nie położyłem się na przystankowym śniegu. Dlatego brałem przeciwności losu za rogi. Codziennie wieczorem wracałem na pieszo z ostatniego ursuskiego przystanku do wynajmowanego mieszkania w Piastowie. Tak było przez kilka miesięcy, do marca 2000 roku. Kilka razy miałem szczęście i trafiłem na podjeżdżający autobus. Dla takich chwil się żyje!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: