Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Slumberland - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,50

Slumberland - ebook

Książka Laureata Nagrody Bookera 2016

Ostra jak brzytwa i przezabawna powieść o zniechęconym DJ-u z Los Angeles, który wyrusza w podróż do zjednoczonego Berlina w poszukiwaniu swojego transatlantyckiego sobowtóra.

Po stworzeniu idealnego beatu DJ Darky postanawia odszukać nieja­kiego Charlesa Stone’a, niezbyt popularnego awangardowego jazzma­na, i namówić go, by zagrał do jego kawałka. W tym celu udaje się do zjednoczonego właśnie Berlina. Przechadzając się sennymi uliczkami miasta, DJ Darky prowadzi dywagacje na temat kwestii rasowych, seksu, miłości i muzyki Wyntona Marsalisa, próbując spotkać swoją bratnią duszę i artystycznego bliźniaka.

„Na każdej stronie gry słów leją się strumieniami, przenikając się wzajemnie niczym acid jazz”. – Washington Post

„Osobliwa i wzbudzająca salwy śmiechu medytacja. Nowatorska i psycho­deliczna proza”. – Seattle Times

„Satyra Beatty’ego jest zabójcza […]. Żaden stereotyp mu nie umknie”. – Newsday

„Beatty to zdumiewająco utalentowany pisarz. Slumberland przepełniają nowatorstwo, humor i przenikliwość”. – The Times

„Każde zdanie to eksplodująca petarda prowadząca opowieść z prędkością światła”. – Clarence Major

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66460-68-3
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

MOŻNA BY POMYŚLEĆ, że już się do mnie przyzwyczaili. No bo jak, czy oni nie wiedzą, że po tysiąc czterystu latach skończyła się farsa murzyńskości? Że my, czarni, niegdyś na bieżąco z modą, ludzie, którzy byli na czasie jak czas uniwersalny, począwszy od dziś odchodzimy w przeszłość, jak kamienne narzędzia, welocyped i papierowa słomka zebrane razem do kupy? Murzyn jest teraz oficjalnie człowiekiem. Wszyscy tak mówią, nawet Brytyjczycy. I nie ma znaczenia, czy ktoś naprawdę w to wierzy; jesteśmy tak samo przeciętni i prozaiczni jak reszta gatunku. Niespokojne dusze naszych zmarłych mogą teraz swobodnie być tym, kim naprawdę są pod tą współczesną, prymitywną patyną. Josephine Baker może wyciągnąć kość z nosa, a jej szkielet z iksowatymi nogami wróci do pierwotnych dwustu sześciu kości. Usychający z miłości duch Langstona Hughesa może odłożyć (otrzymane w prezencie) pióro wieczne Montblanc i szeroko otworzyć usta. Wcale nie po to, żeby recytować rymowane populistyczne wersety, ale żeby oblizać i possać ogromnego fiuta jakiegoś szubrawca z Harlemu, poświęcając się temu, co w końcu jest najprawdziwszą oralną tradycją. Znajdujący się pośród nas rewolucjoniści mogą złożyć broń. Wojna się skończyła. I nieważne, kto wygrał, zabieraj giwerę, spluwę, dziewiątkę, tę broń, którą kiedyś wymachiwałeś po pijaku przed dzieciakami, krzycząc „Pieprzyć białasów!”, weź te pistolety i zamknij je za szkłem, niech teraz spoczywają grzecznie na czerwonym filcu obok garłacza, portugalskiego arkebuza i muszkietu ochotnika z wojny o niepodległość Stanów. Okrzyk bojowy nawet najodważniejszego z nas nie brzmi już „Spotkamy się w piekle!”, tylko „Spotkamy się w sądzie”. Jeśli zatem wciąż wściekasz się na historię, zadzwoń do prawnika i spróbuj odebrać odszkodowanie pracownicze za niewolnictwo. Murzyńskość jest passé, a ja w każdym razie jestem przeszczęśliwy, ponieważ teraz mogę iść do solarium, gdy tylko będę miał ochotę, a właśnie mam na to ochotę.

Wręczam recepcjonistce kupon. Z przodu widnieje błyszczące zdjęcie lotnicze wybrzeża Karaibów. Kiedy kobieta odwraca kupon, jej wzrok podejrzliwie zsuwa się z mojej twarzy na tylną stronę kartki, gdzie znajduje się napis SOLARIUM ELEKTRYCZNA PLAŻA. WYKUP 10 KĄPIELI SŁONECZNYCH, A 1 DOSTANIESZ GRATIS. Poniżej promocyjnej oferty, w dwóch rzędach po pięć, widnieją kółka wielkości dziesięciofenigowej monety, a w każdym z nich znajduje się przybita pieczątka ze szczerzącym w uśmiechu zęby jaskrawoczerwonym słoneczkiem w okularach przeciwsłonecznych. Dzisiaj jest ten wielki dzień, kiedy to skorzystam z darmowego opalania. Ale najwyraźniej ta kobieta, która osobiście odcisnęła co najmniej siedem z dziesięciu uśmiechniętych słońc, jakoś nie spieszy się, żeby wskazać mi pomieszczenie w solarium. Zwykle przybija pieczątkę na mojej karcie i mruczy pod nosem, Malibu, Waikiki lub Ibiza, a ja mogę zająć się swoimi sprawami.

Na jej twarzy pojawia się wyraz speszonej poufałości. A jej spojrzenie mówi: Ja już cię kiedyś widziałam. Czy przypadkiem nie zgwałciłeś mnie w ostatni wtorek? A może uczysz mojego syna stepowania?

– Acapulco.

Nareszcie. Wpisuje ołówkiem moje nazwisko do książki wizyt. Pokazuję na stojący w oszklonej gablotce filtr przeciwsłoneczny.

– Odcień miedziany – mówię.

Tubka Tropikalnej mieszanki przemyka po blacie niczym miniaturowa torpeda. Wskaźnik ochrony przeciwsłonecznej wynosi dwa. Jest za słaby. Jeśli błyszczyk do warg recepcjonistki, matowa biała wanilia, ma wskaźnik trzy, to moja naturalna karnacja wymaga przynajmniej szóstki. Odpowiadam ogniem na ogień i odsyłam z powrotem emulsję do opalania.

– Zu schwach. Ich brauche etwas stärkeres – mówię, prosząc o coś silniejszego.

Może należałoby wykorzystać wskaźniki, czyli współczynniki ochrony przed promieniowaniem słonecznym, do klasyfikacji ssaków. Mężatka ze wskaźnikiem 3, trzydzieści pięć lat, poszukuje niepalącego, spontanicznego partnera z faktorem 4 lub niższym w celu dyskretnego romansu. Nosorożce z faktorem 7 są zagrożone wyginięciem. Jestem dyrektorem generalnym z faktorem 50. Tym, co najbardziej mnie przerażało, był faktor 2 owego wieloryba. Jakże jednak mogę się spodziewać, że potrafię to tutaj wytłumaczyć! A jednak wytłumaczyć to muszę tak czy owak, gdyż inaczej wszystkie te rozdziały pójdą na marne.

W pozbawionym okien pokoju Acapulco panuje makabryczna atmosfera kliniki onkologicznej w Tijuanie. Podobnie jak sklepy monopolowe, boiska piłkarskie i ulokowane w dawnych sklepach kościoły w moim starym kraju, berlińskie solaria to wszechobecne azyle. Miejsca, dokąd udają się śmiertelnie chorzy, śmiertelnie biedni i grzeszni, śmiertelnie bladzi w poszukiwaniu ostatniej deski ratunku. Miejsca, które odwiedza się, kiedy lekarze mówią, że nie mogą zrobić nic więcej. Kiedy świat mówi nam, że wciąż za mało robimy.

Wentylator sufitowy skutecznie miele zatęchłe powietrze. Na jednej z obskurnych niebieskawozielonych ścian wiszą dwa oprawione w ramy i bardzo oficjalnie wyglądające pisma, jedno to zaświadczenie o kontroli przeprowadzonej przez berliński Departament Bezpieczeństwa i Higieny Pracy, a drugie – ozdobnie wypisany dyplom ukończenia Kolegium Wiecznych Żniw, specjalność solarogia. Na środku pokoju stoi łóżko do opalania, szklane, chromowane panaceum prosto z nieba, a raczej, dokładniej rzecz ujmując, z Tajwanu. Rozbieram się i nacieram emulsją do opalania, pozostawiając tylko leciutko uchylone drzwi.

Po latach opalania moja skóra straciła trochę na elastyczności. Jeśli uszczypnę się w przedramię, pojawia się tam mały wzgórek, który dopiero po kilku sekundach powoli się wyrównuje. Moja cera nieco pociemniała; wciąż jest w ładnym, niegroźnym dla nikogo sitcomowym murzyńskim brązie, ale pojawił się też w niej fioletowawy odcień owocu granatu, powodujący, że przy pewnego rodzaju świetle może połyskiwać łajdacko. Połowę tego, co dociera do mnie na temat nowości w afroamerykańskiej popkulturze, wiem od berlińczyków, którzy zatrzymują mnie na ulicy i mówią: Du siehst aus wie..., a potem wracam do domu i sprawdzam w Internecie, kim jest Urkel, Homey the Clown czy Dave Chappelle. Ostatnio podobieństwo dotyczyło groźniejszych, ciemnoskórych postaci z filmów klasy B, adaptacji szmatławych czytadeł Elmore’a Leonarda.

Wypożyczam sobie te filmy – Jackie Brown, Co z oczu, to z serca, Dorwać małego – i oglądam je, biegając tam i z powrotem od ekranu telewizora do lustra w łazience. Według mnie zupełnie nie przypominam tych mężczyzn, tych czarnych charakterów, tych nieciekawych aktorów charakterystycznych, których charyzmę dosłyszeć można jedynie w ich bardzo niskich głosach i w tym, jak modulują słowo „skurwysyn”. Sam Jackson, Don Cheadle czy ten pyzaty dupek z filmu Be Cool zawsze są sprytni i zawsze w roli czarnych charakterów, ale nigdy nie są na tyle sprytni, żeby przechytrzyć białego faceta, czy na tyle czarni, żeby popełnić jakieś naprawdę okropne zbrodnie.

Często myślę, że dorastanie w pokoleniu mojego ojca było łatwiejsze. Kiedy pojawił się na świecie, było tylko czterech czarnuchów, których mógł przypominać: baseballista Jackie Robinson, tancerz Bill „Bojangles” Robinson, muzyk Louis Armstrong oraz Uncle Ben, ubrany w czapkę kucharską mężczyzna o mięsistych wargach na pudełku z ryżem błyskawicznym. Dzisiaj każdy czarny mężczyzna kogoś przypomina. Jakiegoś zawodnika, piosenkarza lub filmowego głupka. W czasach tatusia, jeśli trzeba było opisać czarnego człowieka komuś, kto go nie znał, powiedzielibyśmy, że wygląda jak czarnuch, który mógłby skopać ci twój rodzony tyłek; teraz jednak mówimy, że wygląda jak Magic Johnson albo Chris Rock, czyli jak czarnuch, który mógłby pocałować cię w twój rodzony tyłek.

Zazwyczaj maści działają kojąco i chłodzą, ale nie dotyczy to kremów z filtrami. Pachną solanką i mają konsystencję zjełczałego masła. Moja paskudna skóra najwyraźniej je odrzuca. Choćbym nie wiem jak mocno go wcierał, nie potrafię sprawić, że krem zniknie, a tym bardziej że nawilży mi naskórek. Tłuste zawijasy zalegają na mojej skórze niczym niewypolerowany wosk samochodowy. Mocnym pociągnięciem sznurka uciszam wentylator w suficie. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy wentylator zwolnił, czy przyspieszył. Jeszcze jedno szarpnięcie. To samo. Niezdarnie gramolę się na łóżko do opalania i podnoszę rękę, aż w końcu czuję, że łopatki wentylatora przeskakują mi po palcach i stopniowo się zatrzymują. Na dłoni mam tłusty, kłaczkowaty osad, który wycieram o ścianę.

Zakładam okulary ochronne. Łóżko do opalania jest zimne, ale szybko się nagrzewa. Opalanie, podobnie jak dziecięca gorączka, sprawia, że żar ogarnia człowieka od środka. Moje białe jak popiół kości stają się węglem wapiennym, brykietami duszy. Już po chwili jestem z powrotem na dolnej ławce, promieniowanie ultrafioletowe spełnia funkcję mojej nadopiekuńczej matki zawijającej syneczka w kolejne warstwy koców i kołderek. Ciepło z lamp nie różni się niczym od tego, które płynęło z suchych, stwardniałych dłoni matki. Moja skóra zaczyna wyglądać jak zeszklona, więc póki mogę jeszcze ruszyć rękami, wkładam płytę CD do wbudowanego zestawu stereo i naciskam przycisk odtwarzania.

Muzyka. Moja muzyka. Nie jest moja w tym sensie, w jakim swoje piosenki mają kochankowie na tylnym siedzeniu samochodu, ani tak, jak rock’n’roll z lat pięćdziesiątych był diabelski, ale moja, bo jestem jej właścicielem. Napisałem ją. Jestem właścicielem praw wydawniczych. Wszelkie prawa zastrzeżone. Piosenka nosi tytuł Korek w drodze na południe. Zaczyna się dudniącym rytmem, jazda zderzak w zderzak na dziesięciu pasach porannego szczytu nałożona na gitarową solówkę Kokomo Arnolda. W tle, gdzieś dwa zjazdy dalej, słychać wlokące się na ogonie gitarowego riffu intermezzo w postaci osiemnastokołowej ciężarówki marki Peterbilt, włączające się w melodię chrzęstem biegów i dwukrotnym trąbieniem klaksonu. Po szesnastu taktach zagranych gitarowym slide’em i szesnastu samochodach zatkanych w korku (nikt nie łapie tego żartu) nagle ostro hamuje japoński sedan. Koła się blokują. Poślizg jest złowrogo długi i równomierny. Nie zliczyłbym, ile razy słyszałem ten utwór, a mimo to ten cienki pisk wciąż sprawia, że czekam na uderzenie. Szykuję się na stereofoniczny dźwięk sprasowywanej blachy. Przednia szyba eksploduje, a dziesięć tysięcy kostek szkła bezpiecznego spada na jezdnię lewego pasa ruchu z cyfrowo czystym brzękiem brazylijskiego instrumentu perkusyjnego. Posępny falset Sun Ra, jak przystało na człowieka rzekomo pochodzącego z Saturna, znamionuje niepokój.

Unieś się więc lekko z ziemi.

I spróbuj rozwinąć skrzydła. Właśnie teraz.

Kiedy nie widać ciemności.

Wchodzi gitara, samochody się wloką. Kokomo nuci i jęczy. Kolana recepcjonistki podskakują. Jest już przy drzwiach, zagląda przez szparę. Wpatruje się w wybrzuszenie w moich kąpielówkach i słucha mojej muzyki, zastanawiając się dlaczego. Jak do tego doszło?

Można by pomyśleć, że zdążyłem się już przyzwyczaić do tego braku słońca. Ale zima w Berlinie to nie tyle pora roku, co raczej epoka. Osiem miesięcy litego, szarego jak więzienny koc nieba, które w połączeniu ze spowitym dymem życiem nocnym i powagą kroków berlińczyków w roboczych buciorach zanurza miasto w czarno-białej intrydze z popołudniowego seansu. Gdyby nie było tak zimno, mógłbym pomyśleć, że gram epizodyczną rólkę w starym hollywoodzkim melodramacie. Zauważam, że starając się wstrząsnąć ołowianą od września do kwietnia monochromatycznością, zaczynam kolorować różne rzeczy. Oczy Ingrid Bergman, język polskiej prostytutki, posypka do ciasta na Schoko-Taler w witrynie Bäckerei, skrawki nieba w częściowo pochmurne, a czasami przeważnie pochmurne popołudnie są w odcieniu błękitu odnalezionego gdzieś we fałszywych wspomnieniach. Błękitu, który nie istnieje w przyrodzie; można odnaleźć go tylko w mojej głowie i w dźwięku gitary Kokomo.

W dni, kiedy niebo jest bezchmurne i w tym tak bardzo niebieskim kolorze, o istnieniu którego już dawno zapomniałem, wyskakuję z mieszkania i gnam przed siebie w oślepiające popołudnie, poszukując uczucia i serotoniny. Na moment zapominam, gdzie jestem, szybko jednak dostrzegam wąski rozstaw osi precyzyjnie, niczym w salonie wystawowym, zaparkowanych wzdłuż ulicy samochodów. Na skrzyżowaniu Schlüterstrasse i Mommsenstrasse psy, właściciele psów i samotni uczniowie, wszyscy równie dobrze wychowani, grzecznie czekają na zielone światło. Spoglądam na swoje śmieszne buty i przypominam sobie, gdzie jestem. Berlin, tak, to Berlin.

Osobliwa funkcjonalność niemieckich butów, podobnie jak volkswagenów i Bauhausu, wchodzi człowiekowi w krew. Dla obuwniczych kreacjonistów Adamem i Ewą niemieckiego szewstwa są odpowiednio buty do gry w kręgle i buty dla pielęgniarek. Obuwniczy darwiniści tacy jak ja uważają, że rybą dwudyszną tego gatunku są trzystuletnie klapki Birkenstock. Jestem właścicielem pary obuwia Birkenstock na wysokim stopniu ewolucji, posiadam całoroczne hybrydy wygodnych butów Hush Puppies z butami turystycznymi, które niczym zamszowe kameleony dostosowują się do ciągle zmieniających się warunków. I właśnie w tych solidnych cudach selekcji naturalnej włóczę się po mieście, jak szalony szukając słońca, dokładnie z takim samym rozgorączkowaniem, z jakim szukam kluczy. Przez głowę przebiegają mi dedukcyjne banały: Kiedy ostatni raz widziałeś słońce? Jesteś pewien, że je miałeś, kiedy wychodziłeś z domu? Wyłaniam się z cienia rzucanego przez stojące przed kawiarniami parasole Cinzano i kieruję się do dzielnicy handlowej przy Ku’damm. W chodniku pobłyskuje miażdżony kwarc. Turyści machają z górnego pokładu piętrowych autobusów. Słońce rzeczywiście jest „na dworze”, ale nie udaje mi się dostrzec go na niebie.

Żadne z germańskich plemion nie czciło boga słońca. Wizygoci, Frankowie i Wandale, równie pogańscy jak profesorowie filozofii, wiedzieli, że nie ma sensu wierzyć w coś, czego nie da się zobaczyć. Ra, Helios, Huitzilopochtli – ja nazywam słońce Charliem. Lawiruję w tłumie pieszych, wyobrażając sobie, że dwa tysiące lat temu tą samą ścieżką kroczył jakiś Hun próżniak, obuty nie w birkenstocki, ale w słomiane sandały, szukając słonecznego śladu w tej obecnie betonowej dziczy. Ale udaje mi się dostrzec tylko przebłyski żółtego bóstwa, koronę migoczącą przez liście ukwieconych drzew w parku Tiergarten, połysk ziołowego szamponu na po hipisowsku prostych puklach wysokiej blondynki, czasami jakieś odbicie w lodowcowej fasadzie drapacza chmur. Każda z moich słonecznych obserwacji to co najwyżej częściowe zaćmienie; zawsze coś staje na drodze, czy to zamkowe blanki, czy wieża kościoła.

Berlińscy inżynierowie wiedzieli, że przez ostatnie trzy tysiące lat Egipcjanie nie zrobili nic godnego uwagi, i najwyraźniej postanowili przejąć pałeczkę od swoich starożytnych odpowiedników. Uczeni z Gizy tak zbudowali piramidy Cheopsa, żeby zorientować je zgodnie z biegunem niebieskim, i podobnie postąpili berlińscy urbaniści, ustanawiając plan zagospodarowania, który najwyraźniej określa, że każda konstrukcja, czy to budynek, billboard, latarnia uliczna czy gniazdo ptaka, ma być wzniesiona do takiej wysokości lub w taki sposób, żeby osoba normalnej postury w żadnym punkcie w granicach miasta nie miała wyraźnego i niczym nieprzesłoniętego widoku na słońce.

Zawsze rezygnuję z poszukiwań w dogodnym miejscu, to jest na Winterfeldtplatz, gdzie o zmierzchu rozbrzmiewają dzwony w kościele Saint Matthias, oznajmiając koniec polowania. Niebo ciemnieje. W powietrzu unosi się drażniący zapach zwęglonej pity i szawarmy. Jakiś starszy mężczyzna jedzie na skrzypiącym rowerze z dwoma przełożeniami. Kobieta klnie na nieposłuszną córkę. W barze Slumberland rozbłyskują światła. Odkąd tu mieszkam, widziałem jeden zachód słońca. A gdyby nie zjednoczenie Niemiec, nie byłoby nawet tego.

Odzywa się brzęczek, ale zanim jeszcze zacznę się wygrzebywać, recepcjonistka przestawia zegar w solarium na kolejne piętnaście minut, ponownie włącza moją piosenkę i skinieniem zaprasza, żebym położył się z powrotem. Wraca na miejsce i słucha muzyki, z kącikiem ust uniesionym w wyraźnie zaznaczonym uśmiechu. Nagle kącik opada i na twarzy kobiety pojawia się wyraz zamyślenia. Jej palce przestają tańczyć, a stopy tupać. Chce wiedzieć dlaczego. Dlaczego się opalam. Dlaczego przyjechałem do Niemiec. Mówię jej, że odpowiedź na to pytanie będzie wymagać więcej niż piętnastu minut. Będzie wymagać od nas obojga wejścia w jedną z tych miłych, horyzontalnych relacji, które po dwóch latach ostatecznie niszczy wertykalność codziennych randek, joggingu i oglądania wystaw sklepowych. Kiedy dojdę do punktu, w którym wysyłam jej pocztówki z pospiesznie zapisanymi na odwrocie przypadkowymi haiku...

W łóżku jest nam w porzo. Całujemy się.

Gdy tylko dotknę stopami podłogi,

Wszystko bierze w łeb.

...jej pytanie wciąż pozostanie bez odpowiedzi, a potem zadzwonię do niej, skomląc: „Wysłałem ci pocztówkę, proszę, nie czytaj”. I chociaż będzie chciała ze mną zerwać, nie będzie potrafiła tego zrobić, ponieważ wciąż nie dowiedziała się dlaczego.

Ciężko poprawia się na krześle gdzieś za moimi plecami. Krzesło skrzypi. Mój zwieracz się zaciska. Poza tym pozostaję w bezruchu. Gdybym się poruszył, byłoby po komforcie, a od lat nie czułem się tak komfortowo.

Kiedy wychodzimy z Electric Beach, moja świeżo napromieniowana twarz szybko przegrywa walkę z zimną jak diabli nocą. Berlin jest zawsze czysty, a w zimowe wieczory staje się szczególnie antyseptyczny. Mogę przysiąc, że często czuję w powietrzu nutkę amoniaku. Nie jest to hermetyczna sterylność prywatnego szwajcarskiego szpitala, ale wilgotna gładkość alejki w supermarkecie, wypucowanej ajaksem późnym wieczorem, a to z kolei skłania mnie do rozważań, jakież to historyczne plamy tu właśnie uprzątnięto.

Wszechobecne tablice pamiątkowe, z najwyższą starannością porozmieszczane w mieście tak, żeby łatwo je było zauważyć, ale jednocześnie też żeby zbytnio nie rzucały się w oczy, krzyczą o tych tragediach jak znużeni kasjerzy na nocnej zmianie. „Holokaust w drugiej alejce. Powybijane szyby w sklepach w alejce numer pięć. Milli Vanilli w mrożonkach”. Te metalowe odpowiedniki samoprzylepnych karteczek, które nakleja się na lustra łazienkowe i na drzwi lodówek, nie głoszą religijnych prawd czy autoafirmacji, ale zawierają przestrogę, żeby nigdy nie zapomnieć; to przyspawane do filarów moralne linie graniczne, osadzone w chodnikach, wytrawione w granitowych ścianach i – miejmy nadzieję – odciśnięte w naszych umysłach. KIEDYŚ, W PRZESZŁOŚCI, I PRAWDOPODOBNIE JUTRO, DOKŁADNIE W TYM MIEJSCU, W KTÓRYM STOISZ, COŚ SIĘ WYDARZYŁO. COKOLWIEK SIĘ TU WYDARZYŁO, PRZYNAJMNIEJ JEDNA OSOBA NIE MIAŁA TEGO W DUPIE I PRZYNAJMNIEJ JEDNA MIAŁA. KTÓRĄ Z TYCH OSÓB BYŁBYŚ? KTÓRĄ BĘDZIESZ?

Na stacji U-Bahna przy Nollendorfplatz łapiemy się na tępym wpatrywaniu w marmurową tablicę upamiętniającą homoseksualne ofiary narodowego socjalizmu. Zgodnie z tym, co głosi napis, ludzi, których ciała pobito na śmierć (totgeschlagen), a historie uciszono na zawsze (totgeschwiegen).

– Co robiłeś zeszłej nocy?

Dziwne pytanie. Takie pytanie zwykle zadaje jedynie najlepszy przyjaciel po zaciągnięciu się pożyczonym papierosem lub zebraniu obcego włosa ze znajomego ramienia. Ale jestem za nie wdzięczny. Podobnie jak ja, także ona nie chce kryć się w niezbyt odległej przeszłości.

– Nic. A ty?

– Nic.

– A dzień wcześniej? – pyta, przysuwając się tak blisko, że wyciska powietrze z mojej puchowej kurtki.

– Dzień wcześniej? – Mówię, sięgając za plecy i uwalniając się z jej uchwytu. – Dzień wcześniej byłem bardzo zajęty.

Poczuła się zraniona, że nie chcę się z nią tym podzielić, ale uznałem to za zbyt osobiste. Dzień wcześniej był najważniejszym dniem w moim życiu.

Jej pociąg zatrzymuje się na torach biegnących nad naszymi głowami. Dziewczyna stara się wytrzymać moje spojrzenie; ale jestem skupiony na miejscu, którego nie widzę, choć wiem, że gdzieś tam jest. Na miejscu odległym o dwie przecznice i zakręt w lewo – na barze Slumberland. Mój protekcjonalny pożegnalny pocałunek w czoło szybko spotyka się z jej pocałunkiem. Przeciągłe cmoknięcie w usta daje mi wyobrażenie o tym, jak mogłaby wyglądać nasza przyszłość: długi ciąg kolejnych dni po dniu jutrzejszym, które byłyby miękkie, spontaniczne, lekko słone i cztery centymetry wyższe ode mnie. Bing-bong. Rozlega się dwutonowy elektroniczny gong, syczą zamykane pneumatyczne drzwi, a my w pewnym sensie oboje spóźniamy się na nasze pociągi.

Nie uzyskawszy ode mnie oczekiwanej odpowiedzi, recepcjonistka szybko z obrzydzeniem krzyżuje ręce, wciskając dłonie głęboko pod pachy. Chcę ją poprosić, żeby zrobiła to jeszcze raz. Nie chcę, żeby mnie całowała, chcę, żeby skrzyżowała ręce. Przypominający szuranie papierem ściernym dźwięk pocierających o siebie lnianych rękawów jej laboratoryjnego fartucha sprawia, że czuję swędzenie na czubku penisa. Pora się pożegnać. Wyciągam rękę, żeby unieść słabo przymocowany do klapy recepcjonistki identyfikator. Napis brzmi: Empfangsdame – to po niemiecku recepcjonistka.

Zaczynam się cofać i spodziewam się, że jej postać zacznie odchodzić w noc. Nic takiego się nie dzieje. Jej fartuch jest za jasny. Dziewczyna stoi tam jak uparty duch mojej satyrowej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, duch, który nie chce zniknąć.

Ospały poniedziałkowy wieczór; w Slumberlandzie jest ciemno i cicho. Stęchły bezruch przerywają jedynie migające światełka szafy grającej i Nigeryjczyk, który próbuje zaimponować jakiejś blondynce sztuczkami wykonywanymi za pomocą zapalniczki Zippo. Zamawiam piwo pszeniczne, po czym wrzucam trochę drobniaków do szafy grającej. Wprowadzam numer 4701, In a sentimental mood. Leniwe legato Duke’a Ellingtona wkracza do baru tanecznie, stepując w miękkich butach i zgodnie z zapowiedzią tytułu wprawia mnie w sentymentalny nastrój rozmyślań o dniu przedwczorajszym.

Większość języków ma słowo na dzień przedwczorajszy. Anteayer po hiszpańsku. Vorgestern w niemieckim. W angielskim go nie ma. To język, który stara się zachować czas przeszły prosty i dokonany, wolny od rozmycia pamięci i nastroju w trybie łączącym. Wyciągam długopis i niecierpliwie stukam jego końcówką w serwetkę, jednocześnie próbując wymyślić angielskie słowo na „dzień przedwczorajszy”.

Uważam się za uchodźcę polityczno-lingwistycznego, przybyłem do Niemiec w poszukiwaniu schronienia w kraju, w którym nie muszę słuchać, jak ludzie mówią „skonsternowany”, kiedy mają na myśli „nonszalancki”, ani wysłuchiwać rzecznika prasowego armii, który używa eufemistycznego terminu „twarde lądowanie”, mówiąc o katastrofie helikoptera rozbitego na zboczu góry, i nie potrafię nawet powiedzieć, jakie to wyzwalające, że mogę żyć w miejscu, w którym w żadną jesienną niedzielę nie zmusza się mnie do słuchania, jak ktoś mówi: „Taktyka zmasowanej obrony w futbolu amerykańskim działa tylko w jeden sposób – nie pozwala ci wygrać”. W dzisiejszych czasach słuchanie Ameryki jest jak słuchanie upadłego króla Leara, który bełkocze po królewsku, żeby zamienić myszy polne i cienie w prawdziwych wrogów. Ameryka tworzy puste frazesy, takie jak „być sobą”, „inteligentny projekt”, „pokolenie hip-hopu” i „służby ratownicze”, starając się w ten sposób ukryć pustkę i prozaiczność.

Jak na ironię, choć jednym z powodów mojego wyjazdu z tego kraju była amerykańska retoryka, jest to zarazem ostatnia więź łącząca mnie z krajem moich narodzin. Jedyną osobą ze Stanów, z którą koresponduję, jest Cutter Pinchbeck III, redaktor naukowy Kensington-Merriwether Dictionary of Standard American English. Nasze relacje nie są łatwe, chociaż ja, jak jakiś przebywający na wygnaniu rewolucjonista słowa, staram się na odległość poprawić sytuację osób represjonowanych ze względu na używany język. Na razie przesłałem cztery słowa, które mogłyby zostać włączone do następnej edycji słownika: etymolofil, korfunijczyk, hiphopera i pamięć fonograficzna. Podobają mi się moje słowa; nie wymagają wyjaśnienia i moim zdaniem są bardzo potrzebne. Czy ktoś uwierzyłby, że angielski jest jedynym językiem indoeuropejskim, w którym nie ma przymiotnika opisującego mieszkańców wyspy Korfu? Cutter Pinchbeck uważa, że korfunijczyk jest niepotrzebny. W swoich nadętych pismach odmownych argumentuje, że mieszkańców Korfu nazywa się Grekami i że etymolofil nie byłby miłośnikiem słów, tylko miłośnikiem pochodzenia słów. Protekcjonalnie pisze, że słowo hiphopera niemal spełnia warunki wyrazu hasłowego, jako innowacyjne, konfluentne połączenie wysokiej i niskiej kultury, ale nie niesie w sobie „zajebistej wyrazistości tegorocznych nowych haseł, takich jak na przykład kufel – tym razem w znaczeniu pośladki, lasoczija, martwi prezydenci, szmula, sapy czy bysior, żeby wymienić tylko kilka slangowych efemeryd. I chociaż załączyłem złożone pod przysięgą i podpisane oświadczenie mojej matki, a także film, na którym w wieku dwunastu lat wygrywam dwadzieścia pięć tysięcy dolarów w programie Jaka to melodia?, Cutter Pinchbeck nie wierzy, że ja – czy też ktokolwiek ze stu miliardów ludzi, którzy stąpali po ziemi w ciągu ostatnich pięćdziesięciu tysięcy lat – mógłby mieć pamięć fonograficzną, choć to mój przypadek. Pamiętam wszystko, co kiedykolwiek słyszałem. Każdą upuszczoną pięciocentówkę, kapu-kap kropli deszczu, pisk tenisówki i beczenie owiec. Każdą piosenkę do skakania przez skakankę, klaśnięcia w dłonie przy śpiewaniu koci, koci, łapci i wyliczankę „ecie-pecie, gdzie jedziecie”. Pamiętam każdy głupawy tekst piosenek R&B w radiu i każdy zniekształcony riff Hendriksa. Każde muśnięcie strun przez Itzhaka Perlmana i wszystkie cmoki ekwilibrystycznych całusów na tylnym siedzeniu samochodu. Nadal słyszę każde „Hej, ty, do ciebie mówię” i trąbienie eufonium Johna Philipa Sousy, a także każdy szelest w drzewach i uliczny rwetes. Pamiętam wszystkie dźwięki, jakie kiedykolwiek słyszałem. To tak, jakby całe moje życie było piosenką, od której nie mogę się uwolnić.

– Ojej. – Nigeryjczyk się poparzył. Wymachuje dłonią jak szalony i wciąga powietrze przez zęby. Jego partnerka się śmieje, chwyta go za rękę, liże i muska wargami oparzone palce.

Ballada w szafie grającej kończy się nutą zagraną przez Ellingtona z delikatnością dziecka wkładającego rannego ptaka do wyłożonego bibułką pudełka na buty. Gdzieś w głębi gardła ginie szereg angielskich słów oznaczających „dzień przedwczorajszy” – penultidiem... prepretoday... yonyesterday... – i nagle, niczym nieświadoma wypowiedź wywołana zespołem Tourette’a, z moich ust wylatuje słowo oznaczające „przedwczoraj”. Retrothence! Blondynka i Nigeryjczyk patrzą na mnie jakoś dziwnie. Wyślę je do Cuttera Pinchbecka III z Kensington-Merriwether. Retrothence będzie ładnie wyglądać na stronie 1147 w Fourth College Edition, umieszczone między retrospekcją a retroussé, pochodzącym z francuskiego określeniem na coś zadartego, na przykład nos.

– Zostało ci jeszcze kilka piosenek.

Nigeryjczyk stoi obok szafy grającej.

– Włącz 1007. Potem możesz sobie grać, co chcesz.

Do pomieszczenia wdziera się rock and roll. Nałożone na siebie gitarowe riffy, które nie sprawiają jednak wrażenia efekciarskich, perkusja napędza utwór trudną, graną staccato miłością opiekuńczego instruktora musztry, a do tego bas, bas góruje nad tym wszystkim, zawieszony nad strunami, syntezatorami i perkusją, przepełniony wyzywającą pewnością siebie, zawsze na granicy popisywania się, nigdy jej jednak nie przekraczając.

– Kto to?

– The Magnum Opus^().

Pochodzą z południowej Kalifornii, stale eksperymentują, są trudni do zdefiniowania, nieprzewidywalni, tak undergroundowi, jak tylko może być grupa rockowa, która sprzedała dwadzieścia tysięcy płyt. Krytycy zachwycają się takimi grupami jak Smashing Pumpkins i Pearl Jam, które rzekomo wnoszą świeżość do rock and rolla, wyżej ceniąc sobie heroinową bezbarwność niż głębię, fryzury niż muzykalność, bladość białego od stóp do głów chłopaka niż meksykańsko-czarnoskóro-amerykańsko-guapo-polityczny zespół, którego muzyka nie ma nic wspólnego z tym, co meksykańskie, amerykańskie, czarne czy przystojne. Partie wokalne ślizgają się po powierzchni melodii, wysokie dźwięki są wrzaskliwe, ale we właściwy sposób, i odpowiednio przekonujące.

– Nieźli są – mówi Nigeryjczyk.

„Są nieźli – chciałem powiedzieć – ale dwie noce temu, nie tak daleko od miejsca, gdzie teraz stoisz, ja i największy muzyk, o którym nigdy nie słyszeliście, zagraliśmy dwie minuty i czterdzieści siedem sekund muzycznej doskonałości, tak ponadczasowej jak atom wodoru i program rozrywkowy Saturday Night Live. Beat tak doskonały, że z miejsca podważył sens istnienia wytwórni płytowych. Melodia tak transcendentalna, że w efekcie murzyńskość została oficjalnie uznana za passé. Wreszcie na nas, kolorowych, będzie się patrzeć z beztroską obojętnością, a nie z przesyconym erotyzmem politowaniem czy niesmakiem freudowskiej projekcji. Zawsze twierdziliśmy, że tego chcemy, prawda? Być, jak to mówił King, oceniani „nie na podstawie koloru naszej skóry, ale na podstawie cech naszego charakteru”? Wszystko pięknie, tyle że to, co obaliliśmy, okazało się nie cechą charakteru, tylko cechą nieleżącą w charakterze. Po prostu tak się złożyło, że było to nieokreślenie murzyńskie i funkowe jak skurwysyn.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: