- W empik go
Słynne fortuny III RP - ebook
Słynne fortuny III RP - ebook
Przemysław Słowiński przedstawia w swej książce sylwetki 30 najbogatszych Polaków, których fortuny powstały w ciągu ostatnich 20 lat. Opisując ich drogę do pieniędzy, autor pokazuje, jak rodził się kapitalizm w Polsce. Wśród prezentowanych tu życiorysów znaleźć można godne naśladowania przykłady przedsiębiorczości, jednak znaczna większość to opisy brawurowego hochsztaplerstwa. Bohaterów książki łączy jedno: wszyscy zajmowali lub zajmują czołowe miejsca na liście najbogatszych Polaków i wszyscy zdobyli rozgłos medialny. Wielu z nich zawdzięcza ten rozgłos aferom, w które byli zamieszani i które zostały wreszcie ujawnione. Za spektakularnymi karierami niektórych "mistrzów biznesu" stali politycy różnych ugrupowań, współpracownicy służb specjalnych i członkowie grup mafijnych. Oprócz aferzystów i pospolitych przestępców autor przedstawił także uczciwych biznesmenów, którzy latami budowali swój sukces, wykorzystując swoją wiedzę, zdolność do ryzyka, cenne kontakty i sprzyjającą koniunkturę.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-088-0 |
Rozmiar pliku: | 882 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W całym niemal okresie PRL-u wszystko, co prywatne, było tępione i wyszydzane. Terminy, takie jak „prywaciarz”, „spekulant”, czy „kapitalista” miały wydźwięk jednoznacznie negatywny, a ludzie starający się już wówczas prowadzić działalność na własny rachunek, skazani byli na społeczną i administracyjną banicję. Przez kilkadziesiąt lat w komunistycznej Polsce obowiązywało głoszone przez Karola Marksa hasło: Pieniądz poniża wszystkich bogów człowieka i zamienia ich w towar.
A jednak, jak powiedział inny filozof: Istnieje tylko jedna grupa ludzi, która myśli o pieniądzach więcej niż bogaci, a mianowicie ubodzy. W myśl tej dewizy całe rzesze obywateli wciąż kombinowały, jak by tu zarobić więcej. Pieniądze bowiem być może rzeczywiście nie dają szczęścia, ale pozwalają nam znacznie wygodniej być nieszczęśliwymi.
Pierwsze symptomy gromadzenia prywatnych zasobów ekonomicznych w znaczącej skali zaczęły się pojawiać w PRL-u w połowie lat siedemdziesiątych i wiązały się ze zmianą kierownictwa państwowego oraz nowym stylem rządzenia, jaki wprowadziła w Polsce ekipa Gierka. Ówczesny boom gospodarczy, możliwość wyjazdu na Zachód i pozbycie się sztywnego gorsetu gomółkowskich zasad wychowania społeczeństwa stworzyły między innymi szansę swoistej „prywatyzacji państwa”, podporządkowując je w dużym stopniu interesom kierownictwa i jego bezpośredniego zaplecza politycznego. Był to pierwszy, ale bynajmniej nie ostatni przykład w historii PRL-u przekształcania się klasy panującej w klasę złodziejską.
Jedną ze specyficznych cech tego typu rządzenia była korupcja, która opanowała szczyty władzy i rozprzestrzeniła się w dół. Zdaniem niektórych badaczy, np. Timothy’ego Gartona Asha, stanowiła zasadę sterowania przez Gierka nomenklaturą i aparatem państwa. Jej treścią stało się „kupowanie” poparcia politycznego poprzez liczne, częściowo jawne, przywileje dla elity, na które składały się różne dodatkowe dochody i przydziały, takie jak bezpłatne mieszkania, domki rekreacyjne, samochody służbowe i specjalne sklepy dające preferencyjny dostęp do tak zwanych artykułów deficytowych.
Zaczęły powstawać osiedla prominenckie, wśród elit władzy upowszechniły się dacze i działki w atrakcyjnych miejscach, modne stały się wyjazdy zagraniczne, polowania i inne wyróżniki uprzywilejowanego statusu, odbiegające od lansowanych propagandowo wzorów „socjalistycznego stylu życia”.
Po latach siermiężnej biedy także i zwykłym obywatelom zaczęło się żyć znacznie dostatniej, szczególnie tym na Śląsku i w Zagłębiu. Gierek nie zapomniał o nich na warszawskich salonach i wyrywał dla Śląska i rodzinnego Zagłębia więcej kiełbasy, więcej cementu i więcej talonów na samochody niż dla innych regionów Polski. Przed każdymi świętami Bożego Narodzenia, raz do roku można było nawet kupić pomarańcze. Należało tylko postać parę godzin w kolejce i już człowiek stawał się właścicielem kilograma cytrusów z dalekiej, lecz zaprzyjaźnionej Kuby.
W Gliwicach widziano podobno leżącą na ulicy skórkę od banana. Powstało sporo wędliniarni, w których można było kazać podgrzać zakupioną kiełbasę „zwyczajną”. Dodawali do tego jeszcze bułkę i musztardę. Ech, jakie cudowne to były czasy! Aż łza się w oku kręci. Okres rządów „Ojca Edwarda” skomentował bardzo trafnie Jacek Kuroń: Kiedy do peerelowskiej, powiązanej sznurkami fury, kierowanej przez woźnicę – centralnego planistę, przyczepiono silnik mercedesa, to silnik zaburczał i fura nareszcie drgnęła, a nawet ruszyła z kopyta, ale też natychmiast zaczęła się rozsypywać.
Korzystając z pewnego rozluźnienia – choć trudno sobie wyobrazić, by mogło się to dziać wbrew ówczesnej władzy – niektórzy, co sprytniejsi obywatele zaczęli otwierać własne, prywatne „geszefty”. Pierwszy, raczkujący okres „cudu gospodarczego” połowy lat siedemdziesiątych miał jednakże bardzo ograniczony, lokalny zakres. Rodzimi przedsiębiorcy prowadzili swe interesy głównie w kraju, dorabiając się czasami małych fortun, które przejadali następnie w cichości czterech ścian swych willi, rozpaczliwie usiłując wykombinować wytłumaczenie dla fiskusa, skąd wzięli forsę na ich wybudowanie i zakup dużego fiata.
Ten tak zwany „stary” biznes prywatny, oparty głównie na rzemiośle i usługach, rzadko potrafił jednak zwielokrotnić skalę prowadzonej działalności gospodarczej. Zarządzanie małymi firmami nie przygotowywało większości takich przedsiębiorców kapitałowo ani mentalnie do robienia „dużych interesów” i kierowania szybko rosnącymi firmami w nowych warunkach gospodarczych. Logika rozwoju gospodarki rynkowej spowodowała, że większość „starego” biznesu PRL-u wypadła z gry.
Spośród „bogaczy lat siedemdziesiątych”, w nowej, pokomunistycznej rzeczywistości, pewną rolę odegrały natomiast osoby, które wzbogaciły się wówczas na nielegalnym, choć powszechnie uprawianym handlu walutą, czyli mówiąc potocznie „cinkciarstwie” To właśnie wtedy jeden z bohaterów tej książki, Lech Grobelny zrobił (nie mylić z „zarobił”) pierwszy tysiąc dolarów, a prócz niego wzbogaciły się setki innych „sałaciarzy” W tamtych latach w samej tylko stolicy ich liczbę można było szacować na 3-4 tys.
Kolejnym „słupem milowym” w polskiej drodze do wolnego rynku i wielkich fortun była ustawa z 1982 roku, która umożliwiła działanie tak zwanym „firmom polonijnym”. Jedno z pierwszych tego typu przedsiębiorstw założył inny z bohaterów tego opracowania, Jan Kulczyk.
Bankrutujący system zmuszał władze PRL-u do liberalizowania polityki gospodarczej, ustawa zaś stanowić miała dowód na to, że rządząca w kraju ekipa naprawdę stara się reformować gospodarkę. Jej szczególne znaczenie polegało na tym, że legalizowała możliwości prowadzenia prywatnych interesów na dużą skalę (oczywiście jak na ówczesne uwarunkowania społeczno-gospodarcze i polityczne). Dzięki tej ustawie po raz pierwszy od końca lat czterdziestych możliwe stało się oficjalne istnienie przedsiębiorstwa prywatnego, które było czymś więcej niż małym zakładem rzemieślniczym, produkcyjnym czy usługowym o bardzo ograniczonym zakresie działania i niewielkich obrotach.
Źródłem przewagi konkurencyjnej „spółek polonijnych” były rozmaite przywileje przyznawane zagranicznym inwestorom przez władze PRL-u. Do tych prerogatyw należały m.in. trzyletnie zwolnienia podatkowe, swoboda wykorzystania na cele importu wpływów dewizowych z eksportu, możliwość zatrzymania 50 procent zysków i 10 procent wartości inwestycji, czy prawo bezpośredniego eksportu bez obowiązkowego pośrednictwa państwowych centrali handlu zagranicznego. Wprawdzie utrzymywano wiele ograniczeń administracyjnych (np. legalne zatrudnienie nie mogło przekroczyć 300 osób), ale działanie na rynku zamkniętym dla konkurencji zagranicznej i produkcja lub sprzedaż artykułów dostępnych głównie za dewizy sprawiły, że oferta wielu „spółek polonijnych” była bardzo atrakcyjna. W tym samym czasie kapitalista polski mógł zatrudnić do pięciu osób, musiał zdać egzaminy kierunkowe i uzyskać pozytywną opinię cechów, czyli konkurentów, że nie będzie im przeszkadzał w działalności.
W „spółkach polonijnych” znajdowali się często różni cisi udziałowcy, w tym osoby ze służb specjalnych i kręgów władzy. W wielu wypadkach słowo „polonijna” było w tego rodzaju przedsięwzięciach zupełną fikcją. Bardzo niewiele z nich na dobrą sprawę zakładali ludzie, którzy autentycznie przyjechali z zagranicy i to na ogół bez większego kapitału. W ogromnej większości tych spółek „polonus” był po prostu podstawiony. Sami sobie robiliśmy papiery cudzoziemców i dzięki temu mogliśmy zatrudniać innych i prowadzić działalność na wielką skalę – wyznał szczerze, choć anonimowo, jeden z funkcjonariuszy służb specjalnych w rozmowie z dziennikarzem tygodnika „Wprost”. W rezultacie w przypadku „spółek polonijnych” nierzadko mieliśmy do czynienia z ruchem powrotnym kapitału nielegalnie zdobytego w Polsce i wracającego do kraju pod płaszczykiem wieloletniej pracy na Zachodzie.
Mozolna, trwająca przez niemal całe lata osiemdziesiąte cyrkulacja kapitału wydała w latach dziewięćdziesiątych swój owoc: w dwa lata po proklamowaniu w Polsce kapitalizmu, stu najbogatszych Polaków – w rankingu przygotowywanym regularnie od 1991 roku przez tygodnik „Wprost” – było współwłaścicielami przedsiębiorstw obracających kapitałem wartym tylko kilkadziesiąt razy mniej niż polski produkt krajowy brutto. W ten sposób – niepostrzeżenie, aczkolwiek zgodnie z jej naturą – odrodziła się razem z Rzeczpospolitą jej „piąta władza” – władza kapitału.
Prawdziwy przełom w gospodarce nastąpił jednak dopiero wtedy, gdy zdychający komunizm wykonywał już ostatnie podrygi. Tym przełomem było wejście w życie uchwalonej 23 grudnia 1988 roku ustawy o działalności gospodarczej, opracowanej przez Mieczysława Wilczka, ministra przemysłu w rządzie Mieczysława Rakowskiego. Niemalże jednym ruchem ręki Wilczek zlikwidował w Polsce socjalizm w dziedzinie gospodarki. Od tej pory każdy, bez żadnej kontroli państwowej, mógł produkować i sprzedawać, co chce i jak chce. Z dnia na dzień na polskich ulicach pojawili się rodzimi kapitaliści. W ciągu pierwszych 12 miesięcy obowiązywania nowej ustawy, na jej podstawie powstało 2,5 mln firm. W następnym roku kolejny milion.
Artykuł 1 tego aktu prawnego brzmiał: Podejmowanie i prowadzenie działalności gospodarczej jest wolne i dozwolone każdemu na równych wobec prawa zasadach. Artykuł 4 określał, że podmioty gospodarcze mogą robić wszystko, co nie jest zabronione. Dzięki swojej prostocie i temu, co było napisane dalej, ustawa dokonywała rewolucji gospodarczej. Liczyła łącznie zaledwie 54 artykuły, z czego 20 dotyczyło odniesień do innych ustaw. Z kolei artykuł 53 wyliczał akty prawne, które w związku z wejściem w życie nowej ustawy tracą moc. Była to najdłuższa część dokumentu. („Ojcze nasz” składa się z 50 słów, amerykańska Deklaracja Niepodległości – z 300, a ostatnio ogłoszone rozporządzenie Unii Europejskiej w sprawie cen jarzyn – z 26.911 słów).
„Ustawa Wilczka” pozwoliła Polakom zacząć zmieniać kraj. Pozwoliła zacząć się bogacić. Każdy, kto miał pomysł, komu chciało się pracować, miał taką szansę. To właśnie ona stała się podstawą „cudu gospodarczego” lat dziewięćdziesiątych. Jak bowiem retorycznie zapytywał przed laty Henry Ford: Po co być biednym? No właśnie, po jaką cholerę?
W kraju bez telefonów, dróg, kapitału i banków, w ciągu 6 lat powstało 6 mln miejsc pracy, które zaczęły wytwarzać niemal dwie trzecie polskiego PKB. Wspomniana ustawa została przyjęta w czasie, gdy na terenie Polski stacjonowały obce wojska, gdy aparat urzędniczy był bardziej wrogi przedsiębiorczości niż dziś i gdy władzę dzierżyła niedemokratyczna partia komunistyczna. Wielu ludzi w tych trudnych czasach dzięki ulicznemu handlowi zdołało wyżywić rodzinę. Dla niektórych z nich ten handel stał się odskocznią do większego biznesu, do prawdziwych fortun.
Oczywiście, ustawa Wilczka otworzyła również przed nomenklaturą szerokie możliwości prowadzenia rozmaitych szemranych interesów i uwłaszczania się na potęgę (o czym za chwilę). Zamiast jednak podjęcia kroków związanych z usprawnieniem kontroli i ściganiem przez odpowiednie organy działających nielegalnie i uwłaszczających się niezgodnie z prawem, uznano z czasem, że przepisy gospodarcze są zbyt liberalne. Efekt był taki, że nomenklatura dalej żyła sobie dobrze, prowadziła działalność, a uczciwi przedsiębiorcy byli stopniowo niszczeni przez kolejne ograniczenia, koncesje i zezwolenia.
W roku 1988 reglamentowane były 4 (słownie: cztery) dziedziny gospodarki. W 2004 roku koncesje, licencje i pozwolenia były wymagane już w 240 obszarach, a liczba urzędników wzrosła czterokrotnie. Z czasem polityka państwa w coraz mniejszym stopniu sprzyjała prywatnemu biznesowi. Dotyczyło to przede wszystkim systemu podatkowego, obarczonego dwoma grzechami głównymi: niestabilnością i nadmiernym fiskalizmem. Powstał system fiskalny o rekordowo drenażowym charakterze, nastawiony wyłącznie na napełnienie budżetowej kasy. Kolejne rządy, zamiast poszerzać, zawężały wolność gospodarczą. Wprowadzano coraz to nowe obciążenia podatkowe, rozrastająca się biurokracja skutecznie odstraszała młodych ludzi od zakładania nowych firm. Efektem było to, że w 2001 roku bezrobocie sięgnęło niemal 20 procent i stało się największą bolączką polskiej gospodarki.
Od początku lat dziewięćdziesiątych wśród znaczących źródeł dochodów w Polsce wymienia się również przestępstwa celne i dewizowe (zwłaszcza przemyt elektroniki, alkoholu i wyrobów tytoniowych), pranie brudnych pieniędzy, oszustwa podatkowe, kredytowe i giełdowe (np. ujawnianie poufnych informacji), nadużycia przy prywatyzacji, produkcję, przemyt i dystrybucję narkotyków oraz środków psychotropowych, podrabianie towarów i łamanie praw autorskich, kradzieże oraz przemyt samochodów, nielegalny handel i przemyt metali kolorowych, wyłudzenia zboża, węgla i stali, piramidy finansowe i działalność parabankową, a także stręczycielstwo, prostytucję i handel żywym towarem. Na tej drodze również wyrosło wiele dzisiejszych fortun, a bardziej szczegółowe informacje na ten temat można znaleźć w dalszej części książki.
Śmierć komunizmu nie zmiotła z polskiej sceny gospodarczej jego ostatnich zarządców. Przeciwnie. Dzieje kapitalizmu w III RP to jednocześnie dzieje powstawania, konsolidowania się i prosperity czegoś, co Piotr Gabryel i Marek Zieleniewski nazwali „Holdingiem Towarzyskim” – potężniejącego z każdym rokiem biznesowego zaplecza formacji powstałej na gruzach PZPR. Do jego narodzin w równym stopniu przyczynił się lęk sierot po Stalinie przed totalną dyskryminacją i izolacją w życiu publicznym oraz gospodarczym, co dalekowzroczna myśl o okopaniu się w gospodarce, reprezentowana przez ostatnich liderów PZPR, młodych, nieźle na ogół wykształconych, a Marksa i Lenina mających w „głębokim poważaniu”, gotowych służyć każdemu, kto da więcej. Wspomniany lęk wyzwolił w tych ludziach wzajemną lojalność, porównywalną chyba tylko z zasadami obowiązującymi w organizacjach mafijnych.
Skala i zasięg tych „związków towarzyskich” to najpotężniejsza dziś struktura „piątej władzy” w Polsce – swoista ilustracja możliwości i wpływów „Holdingu Towarzyskiego”. Przy tym stopniu zespolenia wieloletnich znajomości, interesów i pieniędzy, jeden telefon „z góry” jest w stanie uruchomić bądź przekreślić praktycznie każde, nawet największe przedsięwzięcie gospodarcze. W Polsce po 1989 roku zbudowano ustrój iście hybrydowy. Z jednej strony wprowadzono do gospodarki pewne mechanizmy rynkowe, (o wolnym rynku trudno tu jednak mówić), z drugiej zaś zachowano socjalistyczną zasadę bogacenia się poprzez układy.
Ludzie dawnej nomenklatury zdominowali znaczną część aparatu bankowego, nadzór kontroli finansowej i ubezpieczenia. Ci, którzy byli na szczycie piramidy społecznej przed 1989 rokiem, uwłaszczyli się, pozostając do dziś w tym samym miejscu socjalnej struktury. I choć trochę osób do nich dołączyło, to generalnie dawny „układ” pozostał niezmieniony.
Dołączył chociażby pewien legendarny działacz „Solidarności” z Wrocławia – wczoraj jeszcze biedny, prześladowany za poglądy robotnik, dzisiaj bogaty przedsiębiorca aspirujący do rządzenia państwem. Pierwszy wydzierżawiony przez niego tir dał początek dużej firmie „FF-„Fracht” (spedycja, logistyka, transport). Szkoda, że rzesze innych robotników nie poszły w jego ślady.
Liderzy SLD na czele z Aleksandrem Kwaśniewskim i Leszkiem Millerem kokietowali finansjerę, jak mogli. Pan Prezydent odbył kilkadziesiąt uroczystych spotkań z udziałem szefów największych firm, a zapraszanie licznego grona starannie wyselekcjonowanych przedstawicieli wielkiego biznesu do towarzystwa wojażujących po świecie prezydenta lub premiera, stało się podczas sprawowania przez nich wymienionych urzędów niemalże rytuałem. Ponad wszelką miarę korzystając z „renty władzy” (ulgi, licencje, kontyngenty itp.), rozdzielając przywileje, tworząc z poufnej informacji najdroższy towar na rynku i zarazem formując z ekonomicznego ustroju III RP pokraczny twór o potocznej nazwie „kapitalizm koncesyjny”, koalicja SLD-PSL w znacznej mierze uzależniła ich od siebie. Jednak do czasu. Teraz, ponieważ SLD się „nie sprawdziło”, uzyskując zbyt małe poparcie w wyborach, uwiesili się oni Platformy Obywatelskiej.
Tak czy inaczej, dawni komuniści oraz niektórzy z dawnych opozycjonistów ramię w ramię stworzyli nam bezlitosny, nieludzki, oparty na skrajnym wyzysku XIX-wieczny model kapitalizmu. Żądają elastycznych przepisów dotyczących zatrudnienia. Elastycznych, to znaczy takich, które pozwolą pracodawcy, z godziny na godzinę, wyrzucić na zbity pysk pracownika. Elastyczne przepisy to brak praw dla pracobiorcy i płaca minimalna. Receptą na bezrobocie mają być niczym nieograniczone zarobki pracodawców, co ma się przełożyć na wzrost zatrudnienia. Może jakiś idiota w to uwierzy…
Jedno nie ulega wątpliwości. Kapitalizm koncesyjny autorstwa minionej koalicji SLD-PSL – raj dla średniaków i nieudaczników, którym mur celny gwarantował w miarę stabilną wegetację – pomyślany został również jako wielkie akwarium z mętną wodą dla grubych ryb. I nic dziwnego, że premier Pawlak zaraz na początku swego urzędowania schował głęboko do szuflady odziedziczony po swej poprzedniczce, Hannie Suchockiej, raport rządowej komisji do spraw koncesji – postulujący m.in. likwidację wielu ograniczeń. Bo to właśnie Polskie Stronnictwo Ludowe stało się jednym z głównych beneficjentów kapitalizmu koncesyjnego.
Drogą powstawania wielkich fortun III RP było również wspomniane przed chwilą tak zwane „uwłaszczanie się nomenklatury”, definiowane jako metoda pomnażania bogactwa przez członków dawnych władz komunistycznych, którzy korzystając z instrumentów rządzenia, tworzyli różne mechanizmy, łącznie z uzyskaniem praw własności, umożliwiające przejęcie istniejących przedsiębiorstw państwowych lub tworzenie nowych firm dzięki wykorzystaniu zasobów sektora publicznego.
Znaczenie ekonomiczne takich firm polegało przede wszystkim na tworzeniu mechanizmów zależności, dzięki którym państwowy kapitał pracował na rzecz prywatnych właścicieli. Stąd też część badaczy wyraża pogląd, że firmy o takiej genezie stanowią typowy przykład nowych kierunków patologii gospodarczych, występujących w okresie transformacji systemowej w Polsce. „Stronami transakcji były na ogół te same osoby: wnosząc do spółki państwowo– prywatnej (za zgodą rad pracowniczych) aport, dyrektorzy przedsiębiorstw państwowych reprezentowali Skarb Państwa. Ci sami dyrektorzy byli często jednocześnie udziałowcami spółek już jako osoby prywatne” – napisał nie kto inny jak sam Leszek Balcerowicz.
Firma państwowa wnosiła standardowo pewien majątek (maszyny, budynki, magazyny itp.), zaś partycypujący dyrektorzy wnosili zwykle jedynie swoją d… (i czasami tylko niewielki kapitalik). Dochód „spółki” dzielony był według posiadanych akcji. W praktyce działalność tego rodzaju tworów stanowiła formę legalizacji nieformalnej przedsiębiorczości. Spółki obciążały kosztami swojego funkcjonowania przedsiębiorstwa państwowe i umożliwiały przejmowanie ich majątku po zaniżonej cenie.
Spośród „nomenklaturowych” strategii dojścia do wielkiego biznesu szczególnie znaczące w początkowym okresie transformacji było przejmowanie kontroli nad dużymi przedsiębiorstwami państwowymi przez ich kierownictwa. Na poziomie największych i najbardziej ekspansywnych firm zjawisko to przyjęło postać prywatyzacji central handlu zagranicznego i przedsiębiorstw eksportujących usługi, zwłaszcza budowlane. Tak zrobili chociażby Dariusz Przywieczerski czy Witold Zaraska, których barwne dzieje opisano w tej książce.
Podobnie jak w przypadku liderów biznesu „polonijnego”, przesłanką strategii tej grupy podmiotów był przede wszystkim uprzywilejowany dostęp do rynków zewnętrznych i międzynarodowych kontaktów gospodarczych. Ważną rolę w przypadku tej grupy przedsiębiorstw odgrywało także umocowanie ich kierownictw w sieciach zależności gospodarczych i powiązań politycznych na wysokich szczeblach władzy partyjnej i państwowej.
Już od jesieni 1989 roku potrzebę uwłaszczenia nomenklatury głosiło wielu wpływowych polityków i publicystów. Uzasadniali ją interesem „stabilności politycznej”. W praktyce oznaczało to nieformalną zgodę na rozkradanie mienia publicznego. Zgodnie z logiką tej polityki, jesienią 1989 roku, w przeddzień wielkiej prywatyzacji, rząd zlikwidował Biuro do Walki z Przestępczością Zorganizowaną przy KG MO i wydziały przestępstw gospodarczych (PG) w poszczególnych komendach. Szła za tym polityka tolerancji dla grabieży państwa już nie tylko przez nomenklaturę, ale także polityków wywodzących się z dawnej opozycji.
28 kwietnia 1990 roku ówczesny sejm doprowadził do odrzucenia projektu ustawy nacjonalizującej majątek byłej PZPR. Doprowadzono również do utrzymania przywilejów emerytalnych bezpieki komunistycznej. Pomysł zrównania emerytur jeden z posłów nazwał „zoologicznym antykomunizmem”.
Rząd Mazowieckiego był w znacznej mierze oparty na porozumieniu elit ponad dotychczasowymi podziałami. Nie chodzi tylko o to, że był to rząd koalicyjny, właściwie bez parlamentarnej opozycji. Ważniejsze, że było to wielkie porozumienie liberalnych elit PZPR i liberałów z dawnej opozycji, które pozwoliło na odrzucenie społeczno-gospodarczego programu „Solidarności”. To umożliwiło kontynuację uwłaszczania się nomenklatury, a jej zdobyta w ten sposób pozycja stała się jednym z głównych wyznaczników politycznych wpływów środowisk postkomunistycznych.
Dzięki temu doszło w Polsce do powstania tak zwanego „kapitalizmu politycznego” – zjawiska polegającego na łączeniu układów władzy ze światem biznesu, co w wydatny sposób sprzyja zorganizowanej przestępczości i daje nieograniczone możliwości prowadzenia interesów na wielką skalę. Uprzywilejowana pozycja daje dostęp do preferencyjnych kredytów, koncesji, licencji, tajnych informacji gospodarczych i bankowych. Przedstawiciele kapitalizmu politycznego blokują tworzenie prawa pozbawionego luk, pozwalającego na zwalczanie przestępczości. Tak rodzą się polityczno-kryminalne kolosy finansowe i „szara strefa”, które w znacznym stopniu zdominowały życie gospodarcze naszego kraju.
Wyniki wszystkich badań wykazują wyraźną nadreprezentację byłych członków PZPR w obecnej elicie ekonomicznej. Według rozmaitych danych, ich udział wśród szefów i właścicieli największych polskich firm w pierwszych latach transformacji wynosił od 40 do ponad 60 procent. Pamiętać przy tym trzeba, iż badania kwestionariuszowe opierają się na nieweryfikowanych deklaracjach ankietowanych, tworzonych retrospektywnie. Są one obarczone licznymi błędami, z których jednym z najczęstszych jest błąd pamięci respondentów, nie zawsze wiernie relacjonujących swoją przeszłość. W przypadku cytowanych badań śmiało można przyjąć założenie, że – zwłaszcza na początku lat dziewięćdziesiątych – występowała wśród respondentów raczej tendencja do zaniżania niż podwyższania deklaracji przynależności do PZPR. Dobra pamięć to umieć zapomnieć to, czego lepiej nie pamiętać – powiedział już prawie 200 lat temu cesarz Bonaparte.
Zdecydowanie największy deklarowany udział procentowy członków PZPR w badanej zbiorowości wystąpił w sektorze bankowym. Wśród prezesów zarządu, wiceprezesów i członków zarządu największych polskich banków w 1998 roku dawni członkowie PZPR stanowili 62,6%. Równocześnie na szczególną uwagę zasługuje zjawisko niemające odpowiednika w innych badaniach nad czołówką polskiego biznesu: w tej samej próbie bankowców znalazło się relatywnie sporo dawnych członków ZSL – 18,1%.
Badania losów dawnej nomenklatury i pozycji, jakie zajęła w nowej strukturze społecznej, w znacznym stopniu potwierdziły zatem hipotezę o zamianie kapitału politycznego w ekonomiczny. Droga „od nomenklatury do biznesu” wykorzystywana była przez wszystkie segmenty starej elity, chociaż szanse i możliwości środowisk gospodarczych były w tym zakresie największe. Do prywatnego biznesu trafiali dyrektorzy przedsiębiorstw, jak również działacze partyjni i organizacji masowych (np. młodzieżowych), funkcjonariusze administracji państwowej, a także decydenci ze świata kultury, mediów i nauki.
W sektorze prywatnym zaadoptowały się też osoby nie mające uprzednio oficjalnie bezpośredniego związku z władzą, nie będące „czerwoną nomenklaturą”, ale posiadające w tym środowisku znakomite układy. Ci co „nie należeli”, a nawet ganili zbrodniczy system, oczywiście prywatnie, w czterech ścianach własnego mieszkania, na co dzień flirtowali z władzą i korzystali bez skrępowania z przywilejów. Owszem, rozmazywali to łajno od morza do Tatr, ale odwracali przy tym z odrazą nos.
Coraz bardziej widoczne są w dzisiejszej Polsce elementy systemu oligarchicznego, a demokracja słabnie z dnia na dzień. Formalnie mamy demokrację parlamentarną, ale wielu ludzi uważa, że to tylko parawan, za którym pociągają za sznurki ludzie wpływowi i uprzywilejowani. Prawo jest dostosowywane do potrzeb grup interesu, a państwo stało się instrumentem używanym przez „towarzystwo” w rozgrywkach grupowych oraz środkiem kumulowania i dystrybucji kapitału przez „grupę trzymającą władzę”. Szlachetni inteligenci ciągle jednak ostrzegają, by nie poddawać się spiskowej wersji historii…
Traktowanie historii jedynie jako wyniku mafijnych spisków jest błędem, ale głupotą również jest nieuwzględnianie działania mafii przy rozpamiętywaniu historii.
W Polsce – i w innych krajach bloku radzieckiego, oprócz Rumunii – komuniści oddali władzę w sposób pokojowy. To prawda. Zabezpieczyli jednak wcześniej swoje interesy ekonomiczne i polityczne. Zabezpieczenia te powodują, iż państwo polskie jest sparaliżowane przez liczne, pasożytnicze układy nieformalne – pochodzenia nie tylko krajowego i nie tylko wschodniego. Rdzeniem tych powiązań jest układ postkomunistyczny.
Nie jest on rzecz jasna odpowiedzialny za całe obecne zło, jest jednak rodzajem wirusa, którego istnienie w obrębie organizmu społecznego sprzyja rozprzestrzenianiu się dalszych schorzeń i uniemożliwia skuteczną walkę z nimi. Jego istnienie ułatwia wchodzenie do tkanki społecznej innego rodzaju pasożytów, tym razem pochodzenia solidarnościowego i swoiście kapitalistycznego.Marzenia przekute w rzeczywistość Grzegorz Bierecki
Wprawdzie sam bohater poniższej opowieści nie znajduje się na liście najbogatszych, ale stoi za to na czele jednej z największych instytucji finansowych w Polsce. Ze spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych korzystają prawie dwa miliony ludzi. Z siecią 1500 placówek i aktywami w wysokości ponad 4 mld zł, stworzone przez niego SKOK-i biją na głowę wszystkie banki.
***
Grzegorz Bierecki urodził się 28 września 1963 roku w Gdyni. W szkole podstawowej i średniej udzielał się aktywnie w harcerstwie, był instruktorem i drużynowym ZHP. Początkowo zapowiadał się na poetę, a nie bankiera. W roku 1980 został laureatem konkursu poetyckiego organizowanego przez Uniwersytet Gdański, co zadecydowało, że po skończeniu szkoły średniej wybrał studia polonistyczne na tejże uczelni.
Już wtedy był opozycjonistą. Jako 18-letni licealista z Brzeźna stanął na czele Niezależnej Federacji Młodzieży Szkolnej Trójmiasta, działającej pod patronatem „Solidarności”. Z opozycją związał się dwa lata wcześniej. Był współpracownikiem KSS „KOR” i SKS oraz współzałożycielem Niezależnego Wydawnictwa Młodzieżowego „Wprost”, a także redaktorem miesięcznika NWM.
Kiedy w grudniu 1981 roku czołgi Jaruzelskiego rozjeżdżały „Solidarność”, a komunizm wydawał się być silniejszy niż kiedykolwiek, Grzegorz wstąpił do podziemia. W latach 1982-1984 organizował podziemne struktury „Solidarności Młodych”, jako kontynuacji NFMS, wydawał niezależne pismo i tworzył letnie obozy samokształceniowe.
26 kwietnia 1984 roku został aresztowany przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Nie posiedział długo, gdyż dokładnie trzy miesiące później skorzystał z ogłoszonej przez władze amnestii. Wrogiej działalności, zmierzającej do obalenia ustroju (i podważającej międzynarodowe sojusze) nie zaniechał jednak. Zaczął działać w Duszpasterstwie Akademickim, organizując m.in. kursy przygotowawcze na wyższe uczelnie Trójmiasta (tak zwany „Harward”), w których udział wzięło ponad 3 tys. ludzi. W latach 1986-1988 uczestniczył w działalności Duszpasterstwa Ludzi Pracy przy kościele pw. św. Bartłomieja w Gdańsku, gdzie organizował kolonie letnie dla dzieci represjonowanych działaczy „S”.
W 1986 roku zaangażował się (wraz z Andrzejem Sosnowskim i Przemysławem Gosiewskim) w reaktywowanie NZS na Uniwersytecie Gdańskim, współorganizował również Międzyuczelnianą Komisję Koordynacyjną NZS w Gdańsku i przewodniczył dwóm tajnym zjazdom krajowym NZS. Był przewodniczącym Krajowej Komisji Rewizyjnej NZS oraz redaktorem niezależnych pism tego związku: „Impuls” i „Biuletyn Informacyjny”.
W czerwcu 1987 roku, kiedy Gdańsk odwiedził Jan Paweł II, Grzegorz Bierecki został uznany przez miejscową SB za osobę stwarzającą zagrożenie dla porządku publicznego i ponownie wylądował w areszcie. W maju następnego roku włączył się w organizację strajków studenckich na Wybrzeżu oraz organizowanie akcji wsparcia dla strajkujących stoczniowców. W roku 1989 uczestniczył w obradach Okrągłego Stołu, w Podkomisji ds. Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
We wrześniu tegoż roku wraz z innymi delegatami „Solidarności” poleciał do Stanów Zjednoczonych. „Solidarność” wchodziła akurat do parlamentu, w Komisji Krajowej trwały prace nad programami reformy kraju. Władze związku gorączkowo poszukiwały kapitału, który mogłyby zainwestować w Polsce. Po latach „World Council of Credit Unions” (Światowa Rada Związków Kredytowych), której członkiem jest SKOK, napisała na swej stronie internetowej:
Lech Kaczyński (ówczesny wiceprzewodniczący „Solidarności”) zlecił jednemu ze swoich współpracowników – Grzegorzowi Biereckiemu (…) znalezienie amerykańskich banków, które chciałyby otworzyć swoje przedstawicielstwa w Polsce. (…) Banki w USA nie były zainteresowane, ale zasugerowały spotkanie z uniami kredytowymi.
Grzegorz Bierecki – wówczas szef biura ds. kontaktów z rządem i organizacjami społecznymi NSZZ Solidarność – spotkał się więc z przedstawicielami cieszących się w USA ogromnym powodzeniem credit unions, do których należy ponad 40 procent Amerykanów. Przekonali go, że podobna organizacja powinna powstać w Polsce: pomagająca najuboższym ludziom, gromadząca oszczędności swoich członków i udzielająca ze zgromadzonych pieniędzy niskooprocentowanych pożyczek, działająca non profit. Jej członkowie mieli być zarazem jedynymi jej klientami i właścicielami.
(SKOK-i w założeniu są instytucjami samopomocowymi, a każdy klient jest jednocześnie ich współwłaścicielem, wpłacając określoną kwotę na zakup udziału. Jest ona zwracana, jeżeli klient przestanie być członkiem kasy).
Pomysł spodobał się także władzom „Solidarności”. Lech Kaczyński powołał grupę roboczą, która przy wsparciu Światowej Rady Związków Kredytowych miała przystosować organizację unii kredytowych do polskich realiów. To właśnie ta grupa stworzyła podwaliny systemu SKOK. We współpracy z nią w 1990 roku WCCU powołała Fundację na rzecz Polskich Związków Kredytowych (FPZK), której celem miało być m.in. szkolenie pracowników SKOK oraz udzielanie pomocy prawnej, organizacyjnej i finansowej powstającym Kasom.
Latem 1991 roku Bierecki zasiadł za kierownicą swojego Fiata 126p i ruszył w Polskę, by praktycznie z niczego zbudować na wzór amerykańskich unii kredytowych spółdzielcze kasy oszczędnościowo-kredytowe, zwane SKOK-ami. Jeździł od związku do związku i namawiał ludzi, by się zorganizowali. Na pierwszy ogień poszły wielkie zakłady pracy: huty, stocznie, kopalnie, fabryki samochodów. Spotkania organizowały zakładowe struktury „Solidarności”. Ale początki nie były łatwe. W Hucie Katowice na przykład, zatrudniającej 15 tys. osób, na spotkanie przyszło 30, w kopalni Piast – zaledwie dziewięciu ludzi. Pracownicy nie za bardzo rozumieli, o co w tym wszystkim chodzi.
Dodatkowo jeszcze nowy przewodniczący Związku, Marian Krzaklewski, wywalił Biereckiego „na zbity pysk” i wydawało się, że cały projekt weźmie w łeb. Fundacja zajmowała wtedy kilka pokoi w budynku byłego Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. Skończyły się pieniądze przyznane jej przez Światową Radę Związków Kredytowych na organizację Kas. Przez kilka kolejnych miesięcy Bierecki z grupą najbliższych współpracowników pracował całkowicie za darmo. Wierzył, że pomysł w końcu chwyci i wszystko zakończy się pomyślnie. Dzisiaj bankierzy mogą tylko pomarzyć o imperium, które udało mu się stworzyć. I władzy, jaką obecnie posiada.
Zapewne marzeń Biereckiego nigdy nie udałoby się przekuć w rzeczywistość, gdyby nie USAID (rządowa Amerykańska Agencja do spraw Rozwoju Międzynarodowego), która w sierpniu 1992 roku przyznała SKOK-om 3 mln dolarów dotacji. W tym samym miesiącu Bierecki uruchomił pierwszą kasę w Elektrociepłowni Gdańsk, potem w Elektrowni Kozienice i Hucie Katowice. Ich założycielami byli najczęściej działacze „Solidarności”. Wielu z nich do dzisiaj zasiada we władzach Kas. Zaraz potem powstała Kasa Krajowa, rzec można „centrum sterowania”, z którego Bierecki dowodził ekspansją. Oczywiście to on został prezesem Krajowej SKOK, a członkami zarządu – jego najbliżsi współpracownicy: Lech Lamenta i Wiktor Kamiński.
Przyjęta przez Sejm w 1995 roku ustawa o spółdzielczych kasach oszczędnościowo-kredytowych wprowadziła obowiązek przynależności wszystkich Kas do Krajowej SKOK. Bierecki, Lamenta i Kamiński zyskali tym samym pewność, że poza ich kontrolą nie będzie już działała żadna Kasa i że nie powstanie żadna konkurencyjna struktura SKOK. Przy wsparciu brata Grzegorza Biereckiego, Jarosława, oraz Adama Jedlińskiego rządzą Kasami do dziś. Podwładni nazywają ich „Wielką Piątką”.
Rzec można, że to same banki poniekąd stworzyły dzisiejszą potęgę SKOK-ów. Przez lata ich strategia ograniczała się do wybierania z rynku tylko najbogatszych, najbardziej wiarygodnych klientów i oferowania im drogich usług. Widocznym skutkiem tego jest niedorozwój naszego sektora bankowego: w zależności od badań (Komisja Europejska albo Szkoła Główna Handlowa) konta bankowego nie miało jeszcze do niedawna 25-56 procent Polaków. Aktywa sektora bankowego w stosunku do PKB są u nas prawie dwukrotnie niższe niż na przykład na Słowacji.
Kasy spółdzielcze w Polsce mają również piękną i bogatą tradycję. Nawiązuje ona do kas Stefczyka – od nazwiska założyciela, dr. Franciszka Stefczyka, który tworzył spółdzielnie kredytowe – przede wszystkim w Galicji – po to, żeby pomóc ludziom obronić się przed lichwą wyniszczającą wtedy głównie społeczności wiejskie. Spółdzielnie oszczędnościowo-kredytowe tworzone były po to, żeby ludzie wzajemnie sobie pomagali. Ci, którzy mieli oszczędności, mogli ich użyczyć z pożytkiem innym członkom społeczności, którzy potrzebowali tej pożyczki. Przed wojną do spółdzielczych kas należała 1/3 depozytów krajowych, tzn. że 1/3 oszczędności zgromadzonych wtedy w Polsce była ulokowana w polskich spółdzielczych kasach oszczędnościowo-kredytowych i służyła dobrze rozwojowi lokalnych społeczności. Po 1947 roku Kasy zostały rozwiązane, a majątek znacjonalizowano lub rozgrabiono. Ruch spółdzielczości finansowej odrodził się dopiero w III Rzeczpospolitej.
O sukcesie SKOK-ów zadecydowały tak zwane „chwilówki”, drobne pożyczki udzielane na krótkie terminy, a także łatwość uzyskania kredytu i jego dostępność. Kasy postawiły na tych, którymi banki w ogóle się nie interesowały. Do księdza Bernarda Zielińskiego z Gdańska, który założył pierwszy parafialny SKOK, wierni przychodzili pożyczać parę groszy na komunię, na święta, albo gdy zabrakło im do pierwszego. Na początku to wszystko bardziej przypominało kółka samopomocy niż banki. Ale w takich warunkach, gdzie wszyscy spółdzielcy się znali, było o niebo mniej nietrafionych kredytów niż w bankach.
Bierecki zbierał zasłużone gratulacje od kolejnych prezydentów – Wałęsy i Kwaśniewskiego, nawet sam papież Jan Paweł II udzielił mu swojego błogosławieństwa. Wielki entuzjasta spółdzielczości Stefan Bratkowski pisał z entuzjazmem o pionierach z Gdańska, którym udało się zrealizować ideę tanich kredytów. Nad kasami nastawionymi na człowieka, a nie zysk, piała z zachwytem prasa. Do czasu. Zagrożone działalnością SKOK-ów banki ruszyły do kontrataku.
Już na samym początku lat dziewięćdziesiątych duże zainteresowanie kasami zaniepokoiło Hannę Gronkiewicz-Waltz, ówczesnego prezesa NBP Zaraz po uruchomieniu pierwszej kasy uznała, że powstał nielegalny bank i zawiadomiła ministra sprawiedliwości. W Elektrociepłowni Gdańsk zjawił się nawet UOP. Dopiero po roku dochodzenia prokuratura umorzyła sprawę.
Pracuję dla wielkiego, paskudnego, złego systemu bankowego i jedynym celem, jaki mi przyświeca, jest zarżnięcie SKOK-ów – tak ironicznie wypowiedział się niedawno w „Gazecie Bankowej” poseł PO Jakub Szulc.
Zareagował w ten sposób na pytanie o swoje związki z sektorem bankowym. Szulc, wieloletni pracownik Banku BPH, Bank of America Polska i Polskiego Banku Rozwoju, jest bowiem autorem projektu nowej ustawy o Spółdzielczych Kasach Oszczędnościowo-Kredytowych. Projekt, który w kwietniu 2008 roku trafił do marszałka Sejmu, poddaje kasy kontroli Komisji Nadzoru Finansowego i wprowadza wiele zmian utrudniających im konkurowanie z bankami.
W tle batalii banków ze SKOK-ami toczy się jednak batalia jeszcze ważniejsza – między dwiema głównymi partiami. Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość walczą na noże o sektor finansowy. Politycy PO uważają SKOK-i za zaplecze finansowe PiS, a ograniczenie ich ekspansji – za sposób odcięcia politycznych konkurentów od pieniędzy. Politycy PiS uznają wielkie banki za zaplecze finansowe PO, a rywalizację SKOK-ów z nimi traktują jako krucjatę przeciwko tak zwanemu „salonowi”.
Posłom PO najbardziej zależy na tej części ustawy, która pozbawi władzy nad całym systemem Kasę Krajową SKOK, kontrolowaną przez Grzegorza Biereckiego (75,01 proc. udziałów w niej ma Fundacja na rzecz Polskich Związków Kredytowych, której prezesem jest Bierecki). SKOK-i nie przelewają pieniędzy na konta PiS, ale na przykład członkowie tej partii znajdowali pracę w spółkach powiązanych z kasami, gdy trafiali na polityczny aut. (W połowie lat dziewięćdziesiątych, chociażby, w biurze pełnomocnika zarządu Fundacji na rzecz Polskich Związków Kredytowych pracował Przemysław Gosiewski).
Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe, czyli SKOK, po cichu wyrosły na jedną z większych i zasobniejszych instytucji finansowych – grzmią media. – Mają ponad milion członków, sieć placówek większą niż PKO BP i jeszcze potężniejszą sieć powiązań, dzięki której udaje się przeforsować w parlamencie kolejne korzystne ustawy. Układ polityczno-biznesowo-rodzinny, jaki oplata SKOK, jest imponujący. A wszystko to za parawanem idei tanich sąsiedzkich kredytów. W sumie przykład kapitalizmu politycznego godny przestudiowania.
SKOK imienia F. Stefczyka nazywany jest „Stowarzyszeniem Żon”, bo w jego zarządzie zasiadają małżonki: Lecha Lamenty – Danuta (prezes), Grzegorza Biereckiego – Marzena (wiceprezes), Jarosława Biereckiego – Alicja (sekretarz) i Wiktora Kamińskiego – Danuta (skarbnik). Grzegorz Bierecki pytany, skąd wzięła się tam jego żona i żony jego najbliższych współpracowników, odpowiada poirytowany:
A kto zakłada stowarzyszenia? Ludzie, którzy się znają i mają do siebie zaufanie, tak?
Zarzuca się SKOK-om, że Kasa Krajowa może tworzyć spółki, a tych już przepisy o działalności non profit i najniższych kosztach funkcjonowania nie dotyczą. Wokół Kasy Krajowej powstał więc skomplikowany system spółek, towarzystw i fundacji powiązanych ze sobą kapitałowo i personalnie. Część z nich pełni funkcje usługowe dla kas: zajmuje się ich komputeryzacją i prowadzi szkolenia pracowników. Inne prowadzą własne szkoły, a nawet hotel i restaurację, wynajmują powierzchnie biurowe. Fundacja na rzecz Polskich Związków Kredytowych jest na przykład właścicielem nowoczesnego biurowca w Sopocie, w którym mieści się centrala SKOK. Zgodnie z zasadą najniższych kosztów, placówki SKOK powinny wprawdzie być skromne, ale budynków Fundacji to ograniczenie już nie dotyczy.
Władzę w związanych z Kasami podmiotach sprawuje de facto Wielka Piątka SKOK: Grzegorz Bierecki, jego brat Jarosław, Lech Lamenta, Wiktor Kamiński i Adam Jedliński oraz ich rodziny. Każdy z Wielkiej Piątki zasiada w radach nadzorczych co najmniej kilku należących do systemu SKOK spółek. W każdej dostają po kilka tysięcy złotych wynagrodzenia.
W banku taka sytuacja byłaby niewyobrażalna – mówi Eugeniusz Laszkiewicz z Krajowego Związku Banków Spółdzielczych. – U nas wszystko musi być przejrzyste. Nie możemy zakładać żadnych spółek-córek.
W lokalnych SKOK-ach także – zdaniem prasy – zaczynają rządzić klany. W SKOK Wesoła na przykład przewodniczącym rady nadzorczej jest Adam Byzdra, niegdyś przewodniczący Regionalnej Sekcji Górnictwa Kamiennego „Solidarności” w Katowicach. Byzdra jest także członkiem rady nadzorczej Krajowej SKOK, doskonale więc orientuje się w powiązaniach „na górze”. W Kasach pracują jego dwaj synowie: Radosław Byzdra jest kierownikiem oddziału SKOK Wesoła w Tychach, a Przemysław dyrektorem generalnym w oddziale w Mysłowicach.
Majątki „wierchuszki” SKOK rosną podobno jak grzyby po deszczu. Prezes Kasy Krajowej Grzegorz Bierecki oficjalnie mieszka wprawdzie w starym bloku w Gdańsku, ale jego żona Marzena (wiceprezes związanego ze SKOK Stefczyka Stowarzyszenia Krzewienia Edukacji Finansowej) już w kilkusetmetrowym domu, a siedziba spółki „Arenda”, której Bierecki jest współwłaścicielem, mieści się w luksusowym domu w Gdyni (kilka numerów dalej na tej samej ulicy, w nieco mniej okazałym budynku, mieszka jego brat Jarosław z żoną). Drugi współudziałowiec „Arendy”, prezes Sosnowski, buduje sobie willę w jednej z najdroższych części Sopotu, nieopodal centrali SKOK.
Kasy łożą spore kwoty na instytucje, firmy i media związane z Kościołem, co dla bardzo wielu osób stanowi niewybaczalną zbrodnię. Firma „Media SKOK”, ewidentnie powołana do stworzenia przeciwwagi dla „Polityki”, „Gazety Wyborczej” i innych mediów bijących w kasy jak w bęben, obdziela reklamami „Gościa Niedzielnego”, „Niedzielę” i „Telewizję Trwam”.
Chcemy podkreślić nasze polskie, solidarnościowe i katolickie korzenie, współpracując z mediami katolickimi, które były do tej pory niezauważane i traktowane z sarkazmem – stwierdził Romuald Orzeł, prezes „Media SKOK”.
Jeżeli przygotowywany prezydencki projekt ustawy o prawie spółdzielczym wejdzie w życie, SKOK-i uzyskają dostęp do szerszej rzeszy klientów. Nastąpi rozszerzenie zakresu działalności kas. Chodzi o objęcie nim tak zwanego sektora obywatelskiego, czyli fundacji, stowarzyszeń, kościołów, związków zawodowych czy spółdzielni, które będą mogły być obsługiwane przez SKOK-i – tłumaczy Grzegorz Bierecki. – Według projektu, nad SKOK-ami zostanie też rozciągnięty państwowy nadzór sprawowany przez Komisję Nadzoru Finansowego. Dostajemy nadzór państwowy, ale za to mamy większe możliwości działania. Te rozwiązania są dobre i mam nadzieję, że nie zostanie to zepsute w Sejmie.
Przygotowywane regulacje wzorowane są na rozwiązaniach dobrze sprawdzających się na rynku kanadyjskim, gdzie funkcjonowanie tego typu kas ma nieporównywalnie dłuższą tradycję niż w Polsce, a odsetek osób korzystających z ich usług jest dwukrotnie większy niż w Polsce – co trzeci Kanadyjczyk należy do swojej spółdzielczej kasy oszczędnościowo-kredytowej
Przedstawiciele kanadyjskich unii kredytowych – odpowiednika polskich SKOK-ów, doceniają niezwykle dynamiczny rozwój kas w naszym kraju.
Jesteśmy dumni z tego, co dzieje się w Polsce. Działa tam najszybciej rozwijający się ruch kas oszczędnościowo-kredytowych. To, co osiągnęliście w pięć lat, Kanadzie i Stanom Zjednoczonych zajęło lat czterdzieści – powiedział Robert McVeigh, dyrektor kanadyjskiej centralnej unii kredytowej, a także kierujący światową organizacją zrzeszającą kasy oszczędnościowo-kredytowe.
Mr McVeigh podkreślał bardzo dobre relacje kanadyjskich unii kredytowych z regulatorami rynku, które sprawiają, że kanadyjski rząd chętnie wspiera zmiany w prawie pozwalające na poprawienie konkurencyjności kas z bankami komercyjnymi.
Na pytanie: „Jak dzisiaj wygląda ta sytuacja, jak funkcjonuje wasz system i jak korzystają z niego polskie rodziny? – Grzegorz Bierecki odpowiada:
– Przede wszystkim staramy się, aby członkowie Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych mogli znaleźć wszystkie usługi finansowe, których potrzebują jako konsumenci, by nie musieli iść do banku, jeśli chcą założyć lokatę, wziąć kredyt czy kartę płatniczą lub dokonać płatności za rachunki. Wszystko to mogą realizować w swojej spółdzielczej kasie. W Polsce np. w wielu bankach nie można założyć lokaty z kwotą mniejszą niż tysiąc zł, czyli że najpierw trzeba tę kwotę uzbierać, a potem przyjść do banku, założyć lokatę i dopiero wtedy mieć z tej kwoty pożytek w postaci oprocentowania. Ile gospodarstw domowych w kraju może miesięcznie zaoszczędzić tysiąc zł? Żeby zgromadzić taką kwotę, zwykle potrzeba więcej czasu. Ten czas jest czasem straconym dla oszczędzającego, bo pieniądze wtedy nie procentują. W spółdzielczych kasach można założyć lokatę z każdą kwotą, nie mamy tu limitów. Przynosząc dowolne pieniądze, od razu, od pierwszego dnia, mamy z nich pożytek w postaci odsetek. To jest bardzo ważna pomoc.
– Trzeba wiele czuć i rozumieć, a także być bardzo zapobiegliwym, żeby pomagać rodzinom w utrzymaniu się, wychowaniu dzieci itp. Jakie zabiegi Państwo stosują?
– Zjawiska społeczne, które były przyczyną powstania spółdzielczych kas Stefczyka, tak naprawdę nie przestały być aktualne. W Polsce wciąż mamy do czynienia z lichwą. Są przedsiębiorstwa, które reklamują się bardzo agresyw – nie, np. w telewizji, że dostarczą pieniądze do domu – wystarczy tylko podpisać. Pamiętam, kiedy pracowaliśmy w komisjach sejmowych w poprzedniej kadencji nad projektem ustawy antylichwiarskiej, przedstawiciel jednego z takich przedsiębiorstw powiedział, że koszt rzeczywisty zaciąganego kredytu to 411% rocznie! Ktoś, kto weźmie pożyczkę w takiej instytucji, tak naprawdę tyle płaci. Cała siła nabywcza rodziny jest przechwytywana przez lichwiarza, któremu zależy, żeby dług nie był nigdy spłacony, żeby człowiek w nieskończoność płacił odsetki. Są tworzone specjalnie produkty finansowe, mające stanowić przynętę dla ludzi niezamożnych, którzy nie potrafią ocenić tego produktu i zrozumieć, w jaką pułapkę wpadną. Jeśli w nią wpadną, często płacą do końca życia. Wyciągamy bardzo wielu ludzi, którzy wpadli w sidła zadłużenia z powodu działalności różnych firm pożyczkowych. Kiedy zorientują się, ile naprawdę kosztuje kredyt, który zaciągnęli, przychodzą do spółdzielczych kas, my dajemy im pożyczkę na spłacenie lichwiarza, a potem udzielamy dogodnego kredytu w takiej wielkości raty, która pozwala rodzinie godnie żyć.
– Czy są jakieś zagrożenia, gdy chodzi o przyszłość SKOK-ów?
– Mówi się, że jeśli jest miód, to znajdą się i niedźwiedzie. Przez 15 lat nazbieraliśmy tego „miodu”. Majątek spółdzielczych kas, który należy do 1 700 000 naszych członków, to w tej chwili miliardy złotych. To niewątpliwie kusi. Politycy PO przygotowali swój projekt zmian ustawy o spółdzielczych kasach. Jest w nim napisane m.in., że w ciągu dwóch miesięcy od przyjęcia ustawy mamy sprzedać majątek – nie wolno nam go mieć. Jeżeli komuś daje się
2 miesiące, żeby sprzedać majątek, który ma tak ogromną wartość, to pewnie kupiec już czeka? Oczywiście, że są zakusy na to, co zrobiliśmy, ale nie boimy się. Modliliśmy się na Jasnej Górze o pomyślność spółdzielczych kas.
(Z Grzegorzem Biereckim – prezesem Krajowej Spółdzielczej Kasy Oszczędnościowo-Kredytowej – rozmawiał ks. Ireneusz Skubiś – „Tygodnik Niedziela” 31/2008).
Od 2001 roku Grzegorz Bierecki jest członkiem, a od 2005 sekretarzem Rady Dyrektorów World Council of Credit Union z siedzibą w Madison USA. Jest również ekspertem sejmowych komisji finansów, gospodarki i zdrowia, współpracownikiem redakcji „Zeszytów Literackich” UG oraz autorem licznych publikacji z zakresu działalności Spółdzielczych Kas Kredytowo-Oszczędnościowych. Wyróżniony został tytułem Honorowy Obywatel miasta Rocky Mont, North Karolina oraz Kansas City, Missouri USA (1989). Jest laureatem Herb Wagner Award-Credit Union Foundation USA (1992). W roku 2001 otrzymał odznakę Zasłużonego dla Kultury Polskiej, w 2002 tytuł Biznesmena Roku woj. pomorskiego, a w 2003 – Najlepszego Menagera Spółdzielcy. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi (2002) oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski Polonia Restituta(2007).
Miejsce na liście najbogatszych Polaków wg tygodnika „Wprost”
• Nieobecny