- promocja
Smak czystej wody - ebook
Smak czystej wody - ebook
Jeżeli wciąż uważasz, że twoja szklanka jest do połowy pusta, przelej wodę do mniejszego naczynia i przestań zawracać innym głowę
Zapowiadał się piękny weekend, który Anna i Jerzy zamierzali spędzić na wycieczce. Tak to zaplanowali. Nagle wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Nieznośny ból, szpital i straszna diagnoza – zapalenie trzustki. Anna, skazana na bezwzględną głodówkę, marzy, by wreszcie napić się wody. Chociaż dwa łyki…
Po wyjściu ze szpitala Anna musi stosować rygorystyczną dietę. Kiedy wraca do pracy, jej nadwornym kucharzem zostaje mąż, który umie zagotować jedynie wodę na herbatę.
Jerzy dzielnie walczy w kuchni, ucząc się na błędach i zyskując coraz większe doświadczenie. Co dokładnie znaczy „gotować do miękkości” albo „szczypta soli”? To trudne, ale do opanowania. Przecież praktyka czyni mistrza, toteż gdy Jerzy zyskuje wreszcie upragnioną pewność siebie i przestaje zasypywać pytaniami całą rodzinę, zaczyna eksperymentować i tworzyć własne kompozycje kulinarne.
Mądra, pouczająca historia o niełatwych sprawach. Opowiedziana w ujmujący sposób i z dużym poczuciem humoru, bez taniego sentymentalizmu.
Książka dla wszystkich, których świat stanął na głowie i którzy czują się w kuchni równie bezradni jak Jerzy. Dużo praktycznych, dokładnych wskazówek i przepisów dla trzustkowców, a przy tym niezwykle wciągająca lektura.
Kategoria: | Kuchnia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4323-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Matematyka uczuć
Bałem się.
Kiedy patrzę na zdjęcie pająka i się boję, to przeżywam lęk. Nic mi przecież nie zagraża, a jednak się boję. To odróżnia lęk od strachu – strach przeżywam wtedy, gdy naprawdę coś mi zagraża, na przykład widzę szybko nadjeżdżający w moim kierunku samochód^().
Nic mi nie zagrażało.
Żaden samochód nie przejeżdżał przez moje mieszkanie. Żaden pająk nie wyłaził z telewizora. Od kilku godzin sportowi dziennikarze przeżywali sukces Usaina Bolta, który na Mistrzostwach Świata w Berlinie poprawił rekord świata na 100 metrów, rozpędzając się do prawie 45 kilometrów na godzinę.
Trzymałem w ręku szklankę z grubego szkła. Zimna wódka mroziła palce. Dłonie drżały. Wcale nie z zimna.
To nieprawda, że alkohol dodaje odwagi. Jest dla tchórzy, którzy walczą o dar zapomnienia, że się boją. Potem zapominają, dlaczego zaczęli pić, więc zaczynają się bać, że już nigdy nie przestaną. Tak zaczyna się uzależnienie. Od własnego strachu.
Za Boltem na mecie zjawili się w jego cieniu Asafa Powell i Tyson Gay.
Jeszcze wczoraj rano mieliśmy jechać na długi weekend do Pułtuska. Pułtusk był bezpieczny. Pułtusk to miasteczko z nieletnich marzeń, od kiedy stryj Dionizy z Klubu Włóczykijów w hełmie średniowiecznego rycerza wyczołgał się z tajnego przejścia tamtejszej kolegiaty. Tak napisał Edmund Niziurski.
Dzieciństwo jest bezpieczne. O ile jest dobre. Moje było.
Tylko raz pojechałem do Pułtuska. Służbowo. Wtedy zrozumiałem, jak mało jest już takich miejsc. Z taką przeszłością. I kompletnie bez przyszłości.
To tutaj trzykrotnie docierali Prusowie, ogniem i mieczem pustosząc osadę, nim Konrad Mazowiecki sprowadził zakon krzyżacki. To tutaj Napoleon dostał łupnia od Moskali, potem pogonił ich pod Moskwę, by znowu zebrać cięgi pod Pułtuskiem. Jest na rynku niska kamieniczka, w której ponoć nocował. Jeżeli wybrał najokazalszą posiadłość, to rzeczywiście miasteczko musiało zostać dosłownie zmiecione z powierzchni ziemi. W ten sposób zasłużyło, by jego nazwę wykuto na paryskim Łuku Triumfalnym.
Niewiele polskich miast może to o sobie powiedzieć. Gdańsk, Wrocław, Lidzbark Warmiński, Ostrołęka… Czy ktoś pamięta, że ten wielki Łuk Triumfalny na Placu Charlesa de Gaulle’a – dawniej Plac Gwiazdy – jest w rzeczywistości grobem nieznanego żołnierza?
W Paryżu Pułtusk nie jest nieznanym miastem.
To Pułtusk i okolice niemal co roku podtapiały wody rozlewiska Narwi, aż w końcu miasteczko zyskało nieco ironiczną opinię Wenecji Północy. To tutaj, na zmianę z powodziami, wybuchały wielkie pożary, aż powstała legenda o Pół-tusku, bo druga połowa poszła z dymem. Młody dziennikarz, wysłany z warszawskiej gazety do opisania jednego z największych pożarów miasteczka, przerobił później swoje relacje i opublikował w książce jako opis płonącego Rzymu. Dostał Nagrodę Nobla za całokształt twórczości. I chociaż podczas przemówienia z tej okazji podkreślał, jak bardzo ważny to symbol dla Polski, był wtedy obywatelem Cesarstwa Rosyjskiego i w wielu dokumentach wciąż figuruje jako laureat rosyjski. Był rok 1905. Rok później noblista odrzucił propozycję kandydowania do Dumy Imperium Rosyjskiego.
Nazywał się Henryk Sienkiewicz.
To tutaj wreszcie 30 stycznia 1868 spadł największy meteoryt czasów nowożytnych. Rozpalony do białości bolid eksplodował w atmosferze i w postaci 70 tysięcy odłamków pokrył tak zwanym grochem okoliczne pola. Ich łączna waga to 8863 kilogramy.
A kiedy wreszcie podczas II wojny światowej hitlerowcy wyremontowali podupadający pułtuski zamek, tworząc w nim luksusowe sanatorium dla elit oficerskich, a polski ruch oporu podminował mury, to eksplodował tylko jeden ładunek. I to z tych mniejszych. Nawet szyby nie powypadały z okien.
Opisałem Pułtusk w książce Wujek Scentryk. Nigdy się nie ukazała.
Anna żartuje, że nie umiem pisać książek.
– Za bardzo komplikujesz – powiedziała mi kilka dni temu. – Za dużo chcesz powiedzieć i do tego opowiadasz niechronologicznie. To było dobre w Panu Tadeuszu. Dzisiaj sprzedają się proste historie: ona go kocha, on jej nie chce, ona jest z wyższych sfer, on pęta się po kiepskich dzielnicach, do tego trochę seksu, dużo komplikacji sercowych i masz Trędowatą XXI wieku.
Jak mawiała Stefania Grodzieńska: „Należę do grupy nietrzymającej wątku”.
– Takie Trędowate leżą w różowych okładkach we wszystkich kioskach świata – mruknąłem pod nosem. Miałem pod czym mruczeć. Kiedy Janusz Popławski rysował moją pierwszą karykaturę, najpierw stworzył nos, a potem dokleił do niego resztę. Wcześniej nie wiedziałem, że moja twarz składa się głównie z nosa. W lustrze wydawał się jakby mniejszy. Ale lustro z rzadka ukazuje profil. En face miałem w porządku.
Żona nie zwróciła uwagi na nos.
– A wiesz, jak doskonale się te różowe sprzedają? I to za dobre pieniądze…
Argument finansowy do mnie przemawiał. Ja za swoje powieści nie zarobiłem dotąd ani złotówki. Bo też i prawie nikt wtedy o nich nie wiedział. Z wyjątkiem kilkudziesięciu wydawców, z których jeden uczciwie odpisał, że nie jest zainteresowany. Reszta zbyła mnie brakiem zwrotnego maila.
Pisałem w wolnych chwilach, tworząc kryminały, historie młodzieżowe, nawet bajki. Następne wolne chwile schodziły mi na nękaniu kolejnych wydawnictw. Czasu miałem więcej niż zwykle, bowiem wszechogarniający kryzys, zapoczątkowany upadkiem jednego z największych amerykańskich banków Lehman Brothers, na dobre wykopał mnie z pracy w redakcji warszawskiego dziennika. Takich jak ja wykopał niestety znacznie więcej. Nagle polskie ulice zapełniły się bezrobotnymi dziennikarzami, z których jedynie nieliczni mieli szansę na znalezienie pracy w zawodzie.
Zostałem urzędnikiem z pensją niewiele wyższą od średniej krajowej. Wczoraj zaczął się mój pierwszy w życiu długi weekend. 14 sierpnia 2009 roku. Piątek. Wczoraj mieliśmy z Anną pojechać do Pułtuska.
Wczoraj Annę pogotowie zabrało do szpitala przy Hożej. Na kardiologiczny oddział intensywnej opieki medycznej, w skrócie OIOM. Dzisiaj rano przewiozło ją do innego, tuż przy pętli komunikacyjnej. Tam „gdzie szyny tramwajów kończą swój bieg”, jak śpiewał przed laty Jarema Stępowski.
Od marca 2007 roku Anna była moją żoną.
– Wydawało się, że to serce, bo ból promieniował na klatkę piersiową i wywołał duszności – powiedziała niska kobieta w białym fartuchu ze stetoskopem przewieszonym według najlepszych serialowych wzorów. – Wyrostek został wycięty w młodości, więc sprawdziliśmy nerki, woreczek żółciowy. Ale to jednak ostre, przewlekłe zapalenie trzustki. Pierwsze wyniki wskazują na martwicę.
Wróciłem do Anny. Miała leżące miejsce na korytarzu pod ścianą.
Nigdy nie należy planować choroby przed długim weekendem.
Dzisiaj się nie pamięta, że długie weekendy były ostatnim z 21 postulatów sierpnia 1980 roku. Przed rokiem 1980 długi weekend oznaczał po prostu wolną sobotę. Pierwszą zarządziła ówczesna Rada Państwa 21 lipca 1973 roku, wydając specjalny dekret. Chodziło o uczczenie ludowego święta 22 lipca wypadającego akurat w niedzielę.
Potem wolne soboty pojawiały się już bardziej regularnie, stając się świętami rodzinnymi.
Wydawało się, że wprowadzenie wszystkich wolnych sobót podtrzyma ich wyjątkowość, że w jednym z dwóch kanałów telewizyjnych zawsze będzie Studio 2 i koncerty ABB-y na życzenie telewidzów. Nikt nie podejrzewał, że ABBA się rozpadnie po nagraniu kilku chwytliwych płyt, tak jak rozpadają się małżeństwa po nagraniu na wideo już wszystkich możliwych rodzinnych uroczystości.
Kiedyś nikt nie podejrzewał, że rozpadnie się nawet wideo.
Jeszcze niedawno, gdy Anna sprowadziła się do Warszawy ściągnięta przeze mnie i Wojtka z regionalnej redakcji w Kielcach, pierwsze wieczory w jej wynajętym mieszkaniu spędzaliśmy przy kasetach wideo. Kablówki nie miała, a bez niej stary telewizor z potężną tubą z tyłu odbierał jedynie jesienną ulewę nad jeziorem. Codziennie po pracy całą trójką wchodziliśmy do delikatesów przy Dzikiej, gdzie w kawiarence obok Bohdan Tomaszewski snuł swoje sportowe wspomnienia, kupowaliśmy śledzie w różnych smakach, obowiązkowo świeży chleb i masło. Film na wideo leciał w tle, a my do północy rżnęliśmy w kości. Wojtek ryczał „Kobieta mnie bije!” za każdym razem, gdy dostawał baty od Anny, i zapalał kolejnego papierosa, zapominając o poprzednim na popielniczce.
W środku nocy obaj szliśmy z Nalewek na Świętokrzyską, a rano wsiadaliśmy w tramwaj, zgarnialiśmy Annę z przystanku i jechaliśmy do redakcji.
Anna gubiła się wszędzie. Zamiast rozpoznawać strony świata, pamiętała jedynie, że Ziemia jest okrągła. Tego dnia, kiedy akurat pojechaliśmy z Wojtkiem do Garwolina, Anna wsiadła do tramwaju w przeciwną stronę.
Jej mieszkanie od redakcji dzieliły dokładnie trzy przystanki. Piechotą jakieś dwadzieścia minut.
Kto wie, czy właśnie nie wtedy kupiliśmy po raz pierwszy małe czerwone papryczki nadziewane fetą? Na wieczór przy kościach nadawały się wyśmienicie, a ja jeszcze nie miałem pojęcia, jak gotuje Anna. Na razie wystarczały nam dania gotowe prosto ze sklepu. Czasem do kuchenki dorywał się Wojtek, co kończyło się zawsze gruntownym sprzątaniem mieszkania. W robieniu bałaganu był niezrównany. I absolutnie wszystko potrafił wymieszać z popiołem z papierosa.
A potem wrócił do Radomia. Niedługo po powrocie zdążył wylądować w szpitalu z udarem mózgu, wrócić do życia, by wreszcie całkiem niespodziewanie odejść na zawsze.
Tak, w robieniu bałaganu był bezkonkurencyjny. Kazał się skremować na cholerny popiół.
Długo nie mogliśmy się pozbierać z Anną po jego śmierci. Jeżeli miało się jednego przyjaciela, to można go stracić tylko raz.
Anna była moją jedyną żoną.
Leczenie ostrego zapalenia trzustki w długi weekend zaczyna się na szpitalnym korytarzu. Czasem zaczynanie trwa dobę, czasem pięć. Wszystko zależy od liczby wolnych dni. Bo w długi weekend wypisów nie ma. Tym samym nie ma wolnych łóżek.
Jest za to szpitalna odmiana rosyjskiej ruletki.
Łóżka, kozetki, leżanki stoją na całej długości korytarza, ciągnąc się od okna wychodzącego na lądowisko helikopterów do wahadłowych drzwi odcinających przepływ pacjentów z innego oddziału. Niebieskawe światło lamp jarzeniowych, migające żarówki i metaliczny hałas z kuchni tworzą scenerię taniego horroru medycznego, w którym przeterminowany keczup odgrywa życiową rolę.
Ale to nie jest film. Tutaj umiera się naprawdę. Śmierć w sali ustępuje miejsca choremu z korytarza. Temu najbliżej drzwi.
Tutaj futryny są droższe od śmierci.
Prywatnych szpitali na to nie stać, dlatego tak bardzo niechętnie oferują oddziały gastroenterologiczne. Bo chorzy na nich umierają albo chorują zbyt długo, a to psuje statystyki i jeszcze gorzej wygląda w reklamie. Wiem o tym. Obdzwoniłem wszystkie w zasięgu telefonu. Za dawnych lat król płacił lekarzowi tylko za zdrowie. Ja chciałem płacić za chorobę resztką zaskórniaków ukrytych na jakiejś polisie.
Został korytarz przy Banacha. Przed remontem.
Oferował wąskie i twarde leżanki, niczym keje ze sprasowanej arki Noego. Pamiętałem identyczne z radomskiej podstawówki. Miałem wtedy osiem lat. W dziedzinie leżanek świat się zatrzymał. Podobno w szkołach zlikwidowano gabinety lekarskie, ale ich wyposażenie funkcjonuje do dzisiaj. Sam widziałem.
Anna leżała zwinięta między zardzewiałą rurą przestarzałej klimatyzacji a niedomykającymi się drzwiami damskiej toalety. Śmierdziało, jak zawsze śmierdzi ze szpitalnej łazienki. Na szczęście Anna czuła niewiele. Zaciskała powieki i z całej siły próbowała powstrzymać szarpiące nią torsje. W pobliskiej kuchni wciąż dzwoniły sztućce i talerze, jakby pora karmienia trwała tutaj całą dobę zazębiona niczym aluminiowe widelce.
Gładziłem zmierzwione, jasne włosy Anny. Opowiadałem cokolwiek, aby zagłuszyć korytarzowe życie.
Ból trzustki nie jest zwykłym bólem. Podobno jest najsilniejszy. Jego natężenie posłużyło do opracowania umownej skali bólu, na której szczycie siedzi okrakiem ta cholerna trzustka. Wszystko inne się nie liczy.
Do dzisiaj nie wiedziałem w ogóle, co to trzustka. Być może uczyła o tym pani Kurbiel w podstawówce na radomskich Plantach, ale pewnie byłem wtedy chory. W liceum nauki przyrodnicze wykładał chemik i ogólnie miał w nosie wszystkie trzustki świata. Kiedy groziło mi, że nie zdam do następnej klasy, egzamin sprawdzający z biologii przeprowadziła nauczycielka języka angielskiego, do której pisałem miłosne wiersze. Nie ode mnie. Od kolegi. Ale mnie wychodziły lepiej.
W normalnym pozaszkolnym życiu jest tak, że jak brzuch boli, to po prostu boli brzuch. Czasem jakoś tak odruchowo mówi się, że boli żołądek. Albo wątroba. Ale – jak przekonują specjaliści w reklamach – od żołądka są krople żołądkowe i tabletki na niestrawność. Zahartowani, jak moja matka, zwana dalej – nie wiadomo dlaczego – Teściową, stosują radykalniejsze środki, jak choćby orzechową nalewkę na spirytusie. Kiedy jednak ból się wzmaga, to w odwodzie są raphacholin, verdin czy inne proszki bardziej uspokajające sumienie niż układ pokarmowy.
Może jakimś wyjaśnieniem milczenia wokół trzustki jest drobny fakt, że nikt nie wynalazł jeszcze ani lekarstwa, ani skutecznego suplementu diety. Przynajmniej jak do tej pory trzustka programowo jest organem nieuleczalnym. I nieprzeszczepialnym. Kropka.
– Co pańska żona jadła w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin? – zapytał mężczyzna w błękitnym kitlu.
– Ostre papryczki nadziewane fetą w oleju… – zacząłem od kolacji.
Machnął ręką.
– Już wystarczy. Trzustka. Na sto procent. Musi boleć.
Musik to ja znałem w tysiącu. Ale tym razem graliśmy w karty pacjenta. Siedziałem na korytarzu przy Annie tak bardzo bezradny, jak bezradny może być człowiek w szpitalu. Ramieniem, barkiem, całym sobą próbowałem ją odgrodzić od korytarza, gdzie dwukierunkowy ruch przewalał się między kuchnią a łazienką niczym w uszkodzonym przewodzie pokarmowym. Jej drobne palce ściskały mi dłonie, wierząc w czarodziejską moc bliskości.
I tylko magia nie chciała działać.
Po kilku godzinach znałem kształt każdego zadrapania na metalowym stelażu leżanki. Wiedziałem, który przypomina Afrykę, Chiny lub gwiazdozbiór Koziorożca. Wiedziałem, z którego zęba spada z hukiem zagłówek i starałem się go unikać, gdy Anna szeptem prosiła:
– Podnieś odrobinę.
Albo:
– Opuść.
Leżanki są przeznaczone do badania. Stoją w gabinetach lekarskich, czasem na korytarzach, gdy brakuje krzeseł. Ich płaska, twarda derma nigdy nie służyła wygodzie. Była dostosowana do szybkiego przepływu pacjentów.
Anna to pacjent. Bez szybkiego przepływu. Długi weekend już dzisiaj stał się zbyt długi.
Wyrzucili mnie stamtąd tuż przed dziesiątą wieczorem. Nieco bez przekonania, ale dość stanowczo. Jakiś żółty tramwaj zawiózł mnie do domu, gdzie musiałem pozbierać życie od wczoraj walające się po całej podłodze, kiedy to próbowałem spakować najpotrzebniejsze rzeczy do szpitala. Zgarnąłem galimatias w jeden kąt, bo i tak nie pamiętałem, z której półki zleciał zielony sweter z góralskim wzorem. Miał za krótkie rękawy. Powinienem go dawno wyrzucić. Ale jeszcze nie dzisiaj.
Lęk różni się od strachu. Szpital różni się od pająka.
Bałem się. Dzisiaj cały dzień oglądałem szpital od środka. Dawał Annie dwadzieścia procent szans.
Próbowałem policzyć, ile to jest dwadzieścia procent od wspólnego życia. Wyszło mi mniej niż połowa.
Anegdota starsza niż moja broda mówi, że tylko w jednej dziedzinie życia są mniejsze i większe połówki. 0,33 litra to mniejsza połówka, 0,7 to większa. Popatrzyłem na zimną szklankę. Ręka znowu zadrżała. Od wczoraj w tym mieszkaniu brakowało drugiej połowy.
Została zdecydowanie mniejsza.
Trzustka jest organem samobójczym. Kiedy zachoruje, kiedy dojdzie do zapalenia, zaczyna wydzielać kwasy tak silne, że pożera samą siebie. Tworzy się martwica. Najpierw jedna mała. Potem druga, trzecia. Potem coraz większa. A potem trzustka przestaje pracować, a wraz z nią cały człowiek.
Wtedy następny z korytarza zajmuje jego łóżko.
Nie pamiętam, kiedy usnąłem.
Poranek następnego dnia pachniał szpitalem. W sali naprzeciwko leżanki Anny starsza kobieta rozerwała pampers i z tego, co w nim znalazła, lepiła domki jak dzieci zamki z piasku. Dwa łóżka dalej, zasłonięta parawanami i obłożona lodem, umierała młoda kobieta. Ciemnoskóry lekarz odciągnął mnie na chwilę na bok.
– Leczenie trzustki jest bardzo proste – powiedział. – Choremu nie wolno nic jeść ani pić. Musimy wyłączyć cały układ pokarmowy, żeby przestał pożerać sam siebie. Nic innego nie możemy zrobić.
– I to pomoże? – zapytałem.
Rozłożył ręce. To była oficjalna odpowiedź.
– Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to będzie potem cholernie głodna – dodał nieoficjalnie.
Po kilku dniach zwolniło się miejsce w sali. Anna była najbliżej futryny. Wreszcie leżała na normalnym łóżku, blisko okna. „A lato było piękne tego roku”. Za szybą świat prażył się w dusznym zniewoleniu wysokich temperatur. Miasto oddychało parnym powietrzem, z lekka falującym nad rozgrzaną papą sąsiedniego bloku szpitalnego. Nawet nad Wisłą skwar dusił człowieka.
Anna głodowała.
Podpięta pod kroplówki mogła tylko od czasu do czasu zwilżyć wargi mokrym wacikiem. Sączyła jego chłód, starając się nie patrzeć mi przy tym w oczy. A potem pojawił się Grześ.
Grześ jest wysoki i chudy, ma prostą budowę, szczupłe ramiona i cztery kółka. Przypomina nieco Świętego Mikołaja ze starego skeczu kabaretu OTTO. Szukałem go w sieci. Nie znalazłem. Szkoda.
Grześ ma swoje lata, ale jeszcze nieźle się trzyma. Za rękę. Cierpi na zardzewiałe kółka. Anna na ostre, przewlekłe, martwicze zapalenie trzustki. Grześ z tego wyjdzie. Anna wychodzi z nim na korytarz. O ile ma siłę. Wtedy Grześ grzechoce metalowym szkieletem z doczepionym elektronicznym karmnikiem i kryzą wieszaków na kroplówki. Stąd jego imię. A Anna powoli się z nim zaprzyjaźnia.
Grześ ma niewielki komputer, który dawkuje Annie życiodajną papkę w niesmacznym kolorze przez nos wprost do dwunastnicy. Taki sposób karmienia nadal wyłącza trzustkę, ale pozwala utrzymać organizm przy życiu. I przestaje rujnować żyły. Anna ma wyjątkowo słabe. Pękają zaraz po wprowadzeniu igły. O ile w ogóle uda się w którąś trafić.
Dlatego Grześ jest tak ważny.
Grześ daje się wyprowadzać na spacery po korytarzu, do łazienki, do toalety. Często zostaje za drzwiami, bo – mimo szczupłej sylwetki – nieco rozjeżdżają mu się kółka i nie mieści się w kabinie.
Grzesiów z komputerami wcale nie jest tak dużo, dlatego dostają je tylko pacjenci rokujący. Anna jest rokująca. Grześ mi powiedział.
Annie wciąż nie wolno pić nawet wody. Jej wargi są spierzchnięte. Czasem snuje się z Grzesiem po korytarzu, ale większość czasu spędza w łóżku. To trwa już tak długo…
Nie chce nikogo widzieć. Tylko na samym początku wpadł kuzyn, który jest kardiologiem w innym szpitalu. Potem odmówiła spotykania się z kimkolwiek. Przyjeżdżam do niej codziennie po pracy. Przynoszę krzyżówki, gazety i książki, ale mało czyta, a w domu nie położy się spać, dopóki nie dojdzie do końca. Teraz budzi się, by przeczytać dwie, trzy strony. Kiedy przychodzę, wygania mnie do szpitalnej restauracji na obiad. Wie, że nie jadam w pracy. Potem jest mi głupio, bo wszystkie kuchenne zapachy oblepiają mnie w upalnym powietrzu i ciągną się za mną jak Moda na sukces.
Nie lubię się za to, ale bywam głodny. Grześ mnie rozumie. Anna przesypia.
Targowisko przy Banacha znam jak osiedlowy sklepik. Kobiety o azjatyckich rysach twarzy chomikują dla mnie nocne koszule bez falbanek, różowych serduszek, Barbie i Pony. Proste, szare, obojętne, krótkie. Takie do pół uda. W tym upale pralka nie nadąża. A ja za nią. Wychodzę ze szpitala, gdy już pielęgniarki zaczynają na mnie zerkać coraz bardziej nerwowo, co zwiastuje mocno spóźniony letni zmierzch. To prawda, że oczy kobiet ciemnieją o zmierzchu. Niezależnie od migających świetlówek.
– Twoja siostra chce przyjechać z Krakowa – powiedziałem ostrożnie któregoś dnia.
Anna zaprzeczyła jedynie ruchem głowy i zapatrzyła się w widok za oknem. W gorący sierpniowy dzień niebo było prawie białe. Zza parapetu nie wystawało nawet jedno drzewo. Jedynie ta pusta biel. Tak w szpitalu wygląda upał. Niemal można go dotknąć, formować palcami jak plastelinę. Tylko klimatyzacji nie da się z niego zbudować.
– Dziewczyny z redakcji dzwoniły, że może wpadną któregoś dnia.
– Nie – szepnęła.
O Teściów już nie zapytałem.
Sierpniowy skwar cuchnie szpitalnymi chemikaliami i chorym, spoconym człowiekiem.
– Nie chcę – powtórzyła.
Minęły kolejne dwa tygodnie. Upał nie zelżał ani o jotę. W słoneczny dzień szedłem ulicą Jasną po odebraniu przesyłki poleconej z Poczty Głównej. Przynależność do Poczty Głównej miała swoje zalety, na przykład można było z niej korzystać w soboty i niedziele. Dla równowagi jednak kolejki bywały bez porównania dłuższe. Wyszedłem spocony. Koszula lepiła mi się do ciała jak asfalt do zelówek.
Słońce waliło wprost w wyświetlacz telefonu komórkowego, więc nieco na pamięć znalazłem numer odpowiedniej osoby.
– Można! – ryknąłem, gdy po drugiej stronie odezwała się sekretarz redakcji, gdzie pracowała Anna.
Sekretarz zaczęła się śmiać.
Pamiętam każdy drobny szczegół tego dnia. Wiem, w których byłem spodniach, jakie miałem buty, którędy wracałem do domu. Bo rano Grześ dostał kosza. Pielęgniarka kilkoma pociągnięciami usunęła sondę, odpięła od komputerka i Anna odzyskała wolność. Na razie wciąż jeszcze mocno ograniczoną, ale mogła już zamykać drzwi w toalecie.
Oraz pić wodę.
Nigdy nie nauczyła się pić z butelki. Nalałem jej odrobinę źródlanej wody do szpitalnego kubka. Piła malutkimi łykami, nieśmiało, jakby ze strachem.
Wiecie, jak smakuje woda? Ja nie wiedziałem.
– Jak ci smakuje? – zapytałem.
– Cudownie. Jak woda.
Od dzisiaj szklanka znów była do połowy pełna.