- W empik go
Smak suszy - ebook
Smak suszy - ebook
Druga część trylogii SUSZA Tomasza Sekielskiego - specjalisty od politycznych thrillerów.
Jak smakuje susza? Dla jednych jest to smak krwi i mrocznych tajemnic. Dla drugich susza to smak ośmiorniczek i bezwzględnej walki o władzę. Są wreszcie tacy, dla których jest to smak zemsty. Wstrząsający thriller, w którym miesza się to co dobre i złe. Handel ludźmi, polityczne spiski, nielegalne eksperymenty medyczne i wojna z terroryzmem. W grze, w której nie obowiązują żadne zasady i nie wiadomo kto jest myśliwym a kto zwierzyną, w każdej chwili Twoi najlepsi przyjaciele mogą okazać się Twoimi największymi wrogami.
Po dwóch krwawych zamachach, w Polsce zostaje wprowadzony stan wyjątkowy. Wciąż nie wiadomo kim są terroryści którzy zabili 167 osób. To potęguje poczucie zagrożenia i wzmaga polityczną presję na specjalny zespół śledczy. Na jego czele stoi prokurator Agnieszka Ossowska, kobieta z problemem alkoholowym i własnym życiem. Mimo to krok po kroku zmierza do celu, aby odkryć prawdę. Ta może ją jednak przerosnąć. A Ty odważysz się spróbować jak smakuje susza?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65157-50-8 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Na radzie ustalisz plany,
wojnę prowadź roztropnie”.
Księga Przysłów 20,18
– Rodacy... Polska... nasza ukochana ojczyzna... znalazła się na celowniku terrorystów... tchórzliwych, pozbawionych honoru bestii. – Prezydent Zygmunt Tarnowski zaczął wygłaszać orędzie z typową dla siebie werwą zramolałego starca wyrwanego z poobiedniej drzemki. – Dwa krwawe zamachy... kosztowały życie stu sześćdziesięciu siedmiu niewinnych ludzi... To, co spotkało Polskę... wstrząsnęło całym cywilizowanym światem.
Niemiłosiernie długo ważąc każde słowo oraz celebrując przecinki i akcenty, Tarnowski brnął dalej, nie dając słuchaczom nadziei, że wystąpienie nabierze żwawszego tempa.
– Znaleźliśmy się w sytuacji wyjątkowej... która wymaga od nas nadzwyczajnych działań... Dlatego...
Prezydent nie dokończył, bo przed kamerą pojawił się nagle młody, wymachujący ramionami mężczyzna.
– Nie, nie, nie! Jeszcze raz! – zawołał.
Odpowiedziało mu ciężkie westchnienie członków ekipy telewizyjnej. Znowu? Od ponad trzech godzin próbowali nagrać prezydenckie orędzie, które miało zostać wyemitowane o 20.00. Wszyscy byli już znużeni kolejnymi potknięciami, przerwami, poprawkami i zmianami. Zygmunt Tarnowski wyraźnie nie był tego dnia w formie, a nawet gdyby był, i tak nie należał do wybitnych mówców. Wypadał sztucznie, czytając z zainstalowanego na kamerze telepromptera.
– Ja pierdolę, ile jeszcze?! – mruknął pod nosem jeden z operatorów, kręcąc z niedowierzaniem głową.
Wypowiedziane cicho słowa usłyszał stojący na środku planu mężczyzna. Spojrzał prosto w obiektyw i pogroził znacząco palcem. Ryj na kłódkę. Marek Schmidt od tygodnia był głównym prezydenckim doradcą do spraw wizerunku i komunikacji medialnej. Aby pracować dla Tarnowskiego, ten smukły trzydziestolatek porzucił intratne stanowisko w jednej z najlepszych agencji reklamowych w Europie. Rzut oka na jego idealnie dopasowane garnitur, buty i okulary wystarczał, by zrozumieć, że nie kupił ich w żadnej sieciówce. Musiały kosztować majątek. Precyzyjnie wymodelowane blond włosy i jasnoruda broda dowodziły, że prawie codziennie gościł w którymś z modnych i cholernie drogich warszawskich barbershopów. Aby wyglądać jak człowiek sukcesu, trzeba mieć gruby portfel. Tym bardziej więc dziwiło, że Schmidt przeszedł do kancelarii prezydenta, w której zarabiał grosze w porównaniu z tym, ile płacono specjalistom jego klasy w prywatnych firmach.
– Przerwa na papierosa i kawę – zarządził, co ekipa przyjęła z ulgą.
Tarnowski ruszył się z miejsca, z którego usiłował przemawiać. Z wyraźnym trudem zrobił dwa kroki i ciężko usiadł na przygotowanym dla niego fotelu.
– Starość nie radość – oznajmił i zaśmiał się, pohukując w swoim stylu. Zbyt długie stanie w jednej pozycji dawało o sobie znać bólem pleców, bioder i kolan.
Prezydent był wysokim, postawnym mężczyzną. Spory brzuch, który urósł mu w ciągu kilku lat spędzonych na urzędzie, maskował odpowiednio dobrany garnitur. Problem brzucha zresztą miała rozwiązać dieta, którą przygotowano Tarnowskiemu na polecenie Schmidta. Za jego radą sześćdziesięciopięciolatek nie tylko zaczął się odchudzać, ale też zgolił wąsy, które nosił z dumą od czasów studenckich. Ci, którzy znali Zygiego prywatnie, nie mogli uwierzyć, że ktoś zdołał przekonać go do rozstania z sumiastym wiechciem pod nosem. Dzięki temu zabiegowi wyraźnie jednak odmłodniał i przestał wyglądać jak leśny dziadek.
– Panie prezydencie, wiem, że jest pan zmęczony, ale musi się pan wziąć w garść i skoncentrować na tekście. – Wymuskany mężczyzna, choć nie zapominał o zwrotach grzecznościowych, był stanowczy i pewny siebie. – Wygłasza pan najważniejsze orędzie w karierze, więc nie powinno ono brzmieć jak smęcenie znudzonego życiem staruszka. Zaatakowano nasz kraj, jesteśmy na wojnie, koniec z Dziadkiem Zygim! – powiedział z werwą Schmidt, patrząc Tarnowskiemu prosto w oczy.
Dziadek Zygi? Prezydent wiedział, że tak właśnie jest nazywany, ale dotąd nikt w Dużym Pałacu nie odważył się wypowiedzieć tych słów w jego obecności. Cisza, która zapadła, zaczynała się niebezpiecznie przedłużać. Zacisnął dłonie na oparciach fotela. Jako głowa państwa odzwyczaił się od szczerych uwag wygłaszanych prosto w twarz. Otoczony, jak każdy władca, przez bandę zabiegających o jego względy lizusów stracił odporność nawet na życzliwą krytykę. Tymczasem jakiś trzydziestoletni odpicowany szczyl nazwał go Dziadkiem Zygim. Prawda kłuła w oczy i ściskała za gardło. Jeśli jednak chciał jeszcze coś osiągnąć, musiał się z nią zmierzyć. Albo ja ich, albo oni mnie. Tarnowski nie zamierzał przejść do historii jako tetryk, który wycofał się w chwili próby, w momencie zagrożenia. Partyjni bossowie z rządzącego krajem Bloku Demokratycznego bezpardonowo odsyłali go na emeryturę. Ale choć początkowo uległ i, szantażowany, podał swoją cenę, sytuacja się zmieniła. Pierdolę wasze pieniądze i waszą partię! Wiedział, że nie będzie łatwo, lecz gotów był walczyć, czym najbardziej zaskoczył samego siebie.
Dlatego teraz zagryzł zęby i przełknął uwagi o smęceniu znudzonego życiem staruszka i Dziadku Zygim. Gówniarz ma rację. Pokiwał w zamyśleniu głową.
– To była ich najwspanialsza godzina – rzekł nagle, podnosząc się z fotela. Zrobił to zaskakująco szybko i sprawnie.
– Co takiego? – spytał zbity z tropu doradca.
– To fragment wystąpienia Churchilla wygłoszonego przed wybuchem bitwy o Anglię... nieważne – rzekł Tarnowski, po czym klasnął głośno i dodał: – Masz rację, Marku. Koniec z pieprzonym Dziadkiem Zygim. Nagrajmy to wreszcie!
Usłyszawszy to, Schmidt uśmiechnął się szeroko, pokazując swoje idealnie równe i białe zęby.
Ekipa właśnie wracała z papierosa. Aromat tytoniowego dymu wypełnił prezydencką bibliotekę, w której nagrywano orędzie. Tarnowskiemu to nie przeszkadzało – sam palił, choć opiekujący się nim kardiolog stanowczo się temu sprzeciwiał. Unoszący się w powietrzu zapach przypomniał mu teraz o nałogu. Jedna fajeczka. Nie zdążył jednak wyartykułować swych potrzeb, gdyż jego wzrok spoczął na głębokim dekolcie odkrywającym kształtne piersi. Znał już ten piękny widok. Stała przed nim wysoka młoda kobieta z pędzelkiem w ręku, gotowa poprawić mu makijaż. Dziadek Zygi nie protestował, niemal nie odrywając oczu od mocno wyeksponowanych jędrnych krągłości.
– Zaczynamy – polecił Schmidt, gdy przypudrowany prezydent stanął na wyznaczonym miejscu, mając za sobą flagi Polski i Unii Europejskiej.
– Rodacy... Polska, nasza ukochana ojczyzna, znalazła się na celowniku terrorystów, tchórzliwych, pozbawionych honoru bestii. – Tarnowski nie rozpoczął perfekcyjnie, ale znacznie lepiej niż wcześniej. – Dwa krwawe zamachy kosztowały życie stu sześćdziesięciu siedmiu niewinnych ludzi. To, co spotkało Polskę, wstrząsnęło całym cywilizowanym światem.
Głos prezydenta brzmiał pewnie i stanowczo, nie przypominając w ogóle mamrotania zramolałego dziadygi. Aż trudno było uwierzyć, że to ten sam Zygmunt Tarnowski, słynący z gaf i lapsusów językowych dobrotliwy starszy pan w ciepłych kapciach.
– Znaleźliśmy się w szczególnej sytuacji, która wymaga od nas nadzwyczajnych działań. Dlatego na wniosek premier Elżbiety Czackiej, zgodnie z artykułami 230 i 231 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej, postanowiłem wprowadzić od dziś, 26 sierpnia 2016 roku, na 90 dni stan wyjątkowy na całym terytorium kraju.
Moc, z jaką prezydent wyrzucił z siebie te słowa, zaskoczyła członków ekipy nagrywającej orędzie. Choć kilkakrotnie słyszeli ten fragment, dopiero teraz dotarła do nich waga tego, co miał do zakomunikowania Zygmunt Tarnowski.
– Polsce i całej Europie wypowiedziano wojnę, brudną wojnę. Bestialstwo, jakiego dopuścili się wciąż jeszcze bezimienni terroryści, musi spotkać się z naszą zdecydowaną, natychmiastową odpowiedzią. Sto sześćdziesiąt siedem ludzkich istnień wymaga pomszczenia. To nasz obowiązek... – Tym razem prezydent zrobił pauzę w idealnym momencie, patrząc prosto w obiektyw, tak jak przez kilka godzin uczył go Marek Schmidt. – Oczywiście pamiętamy o pomocy dla rodzin ofiar i wszystkich tych, którzy odnieśli rany w wyniku zamachów – kontynuował po chwili nieco łagodniej. – Jesteśmy solidarni i jesteśmy z wami.
Słuchając prezydenckiego orędzia, Schmidt uśmiechał się do swych myśli. Wyglądał na dumnego z wykonanej pracy. Dobrze wiedział, co usłyszy, i miał nadzieję, że zabrzmi to tak, jak powinno.
– Sierpień 2016 roku na zawsze zapisze się w historii naszego narodu. Mimo tragedii, której ogrom może przerażać, to nie czas na załamywanie rąk. To czas działania, czas wojny ze złem, jakim jest terroryzm. Zwyrodnialcom, którzy odpowiadają za śmierć stu sześćdziesięciu siedmiu osób, mówię: Dopadniemy was i bezlitośnie wymierzymy sprawiedliwość!
Słuchając tego wystąpienia, przeciętny wyborca miał prawo być zaskoczony. Na jego oczach Zygmunt Tarnowski, flegmatyczny polityk, który – jak żartowano – przez przypadek został prezydentem, zmieniał się w przywódcę zdolnego pokierować krajem w czasie kryzysu i zadbać o jego bezpieczeństwo. Jeśli więc nawet był to tylko efekt osiągnięty po wielu rozpaczliwych próbach, polityczni rywale Tarnowskiego znaleźli się niespodziewanie w całkiem nowej sytuacji. Rozgrywka, która – jak im się zdawało – jest już wygrana, tak naprawdę dopiero się zaczynała.
– Znakomicie, panie prezydencie! – zawołał Marek Schmidt, gdy Tarnowski skończył wystąpienie. – Właśnie o to chodziło! – dodał, bijąc brawo.
Członkowie ekipy technicznej poszli za jego przykładem, nagradzając prezydenta oklaskami. Był to szczery dowód uznania, a jednocześnie wyraz ulgi, że nie będą musieli patrzeć na kolejne popisy retoryczne głowy państwa.
Tarnowski uśmiechnął się nieśmiało i podszedł do doradcy.
– Dziękuję, Marku – rzekł i uścisnął go mocno. – Teraz już wiem, dlaczego dano mi do pomocy właśnie ciebie.
Schmidt ukłonił się nieznacznie.
– To dopiero początek, panie prezydencie. Mamy jeszcze dużo do zrobienia – powiedział, po czym wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki dwie kilkunastocentymetrowe srebrne tuby. Jedną wręczył Tarnowskiemu, drugą zaś otworzył, odkręcając zdobione bursztynem wieko. – Ale dziś zasłużyliśmy na chwilę przyjemności – dodał i wydobywszy z pojemnika cygaro, ze znawstwem obrócił je w palcach.
Prezydent przyjrzał się uważnie srebrnej tubie, a następnie zważył ją w ręku. Ekskluzywny gadżet dla koneserów musiał sporo kosztować, ale nie zamierzał się tym martwić. Płacze ten, co płaci. Wyciągnął cygaro, podsunął pod nos i chłonął zapach liści tytoniu zwiniętych w manufakturze na przedmieściach Hawany. Zaraz jednak przerwał kontemplację, by sprawnym ruchem przyciąć cygaro wręczoną przez Schmidta srebrną gilotynką, która bez wątpienia stanowiła komplet z tubami.
Chwilę później, siedząc wygodnie w swoim gabinecie, Zygmunt Tarnowski rozkoszował się intensywnym smakiem cygara.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------