Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Smak trucizny - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
28 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Smak trucizny - ebook

Błyskotliwie łącząc tematy nauki i zbrodni, Smak trucizny ujawnia, jak jedenaście znanych substancji wpływa na organizm człowieka – na kanwie morderstw, w których ich użyto.

Czytelnicy powieści kryminalnych doskonale wiedzą, że trucizna jest jedną z niezmiennie powracających metod wybieranych przez morderców. Można ją niepostrzeżenie dodać komuś do drinka, posmarować nią grot strzały lub klamkę, a nawet sprawić, że dostanie się do powietrza, którym oddychamy. Ale jak działa…?

Łącząc elementy historii medycyny oraz opisów rzeczywistych przestępstw, Neil Bradbury zgłębia tę metodę zabijania. Obok informacji o prawdziwych zabójcach i ich zbrodniach – tych osławionych, tych zapomnianych i tych wciąż nierozwiązanych – pojawiają się równie intrygujące dzieje samych trucizn: jedenastu cząsteczek śmierci, które niszcząc ciało człowieka, paradoksalnie pokazały nam, jak funkcjonuje nasz organizm.

Poczynając od niebezpiecznej genezy powstania ginu z tonikiem, kończąc na przesyconej arszenikiem tapecie z sypialni Napoleona – Smak trucizny zabiera czytelnika w fascynującą podróż przez skomplikowane procesy, które nas utrzymują przy życiu…lub nie.

Kategoria: Biologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-954-4
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_Zazwy­czaj to kobiety zna­ko­mi­cie posłu­gują się tru­ci­zną, ale z upodo­ba­niem wspo­mi­nam pew­nego dżen­tel­mena, praw­nika z Walii, który truł wszyst­kich jak leci. Wprost nie mógł się powstrzy­mać. Przy tym miał wytworne maniery. To on wypo­wie­dział naj­bar­dziej zapa­da­jące w pamięć słowa w histo­rii zbrodni. Poda­jąc jed­nemu ze swych gości zatrutą babeczkę, oznaj­mił: „Prze­pra­szam, że pal­cami”¹._

John Mor­ti­mer, praw­nik, pisarz i twórca serialu tele­wi­zyj­nego _Rum­pole of the Bailey_

1.

Gyles Bran­dreth, _How to com­mit the per­fect mur­der_, wywiad z Joh­nem Mor­ti­me­rem, „The Tele­graph” (Lon­dyn), 18 grud­nia 2001.Wstęp

Droga mnie naj­prost­sza zawie­dzie do celu!
Tru­ci­zna – oto śro­dek naj­lep­szy spo­śród wielu.

Eury­pi­des, _Medea_, 431 p.n.e., przeł. Jan Kaspro­wicz, https://wol­ne­lek­tury.pl/kata­log/lek­tura/medea.html

W histo­rii zbrodni mor­der­stwo postrze­gane jest jako wyjąt­kowo ohydny jej rodzaj, a wśród spo­so­bów zabi­ja­nia nie­wiele budzi tak nie­zdrową fascy­na­cję jak tru­ci­zna. W porów­na­niu z zabój­stwami doko­na­nymi pod wpły­wem impulsu otru­cie wymaga chłod­nego kal­ku­lo­wa­nia oraz pla­no­wa­nia i dosko­nale pasuje tu ter­min „zły zamiar uprzedni” (ang. _malice afo­re­tho­ught_). Uży­cie tru­ci­zny wiąże się też z koniecz­no­ścią pozna­nia zwy­cza­jów poten­cjal­nej ofiary. Trzeba także roz­wa­żyć, jak tru­ci­zna zosta­nie podana. Nie­które zabi­jają w kilka minut, inne można ser­wo­wać stop­niowo, por­cjami roz­ło­żo­nymi w cza­sie, by tru­jąca sub­stan­cja powoli gro­ma­dziła się w orga­ni­zmie ofiary, nie­ubła­ga­nie pro­wa­dząc do jej śmierci.

Niniej­sza książka nie jest kata­lo­giem tru­ci­cieli i ich ofiar. Zgłę­bia nato­miast wła­ści­wo­ści tru­cizn oraz to, jak wpły­wają one na orga­nizm czło­wieka na pozio­mach czą­stecz­ko­wym, komór­ko­wym i fizjo­lo­gicz­nym. Każda tru­jąca sub­stan­cja działa we wła­ściwy sobie spo­sób, a symp­tomy, któ­rych doświad­cza ofiara, czę­sto są wska­zówką co do rodzaju tru­cizny. W niektó­rych wypad­kach taka wie­dza umoż­li­wia zasto­so­wa­nie odpo­wied­niego lecze­nia i cał­ko­wite przy­wró­ce­nie zdro­wia. Bywa jed­nak, że roz­po­zna­nie tru­cizny w niczym nie pomaga, ponie­waż anti­do­tum po pro­stu nie ist­nieje.

Okre­śleń „tru­ci­zna” i „tok­syna” czę­sto używa się zamien­nie, choć w zasa­dzie nie są one toż­same. Tru­ci­zny to wszyst­kie sub­stan­cje – zarówno natu­ralne, jak i stwo­rzone przez czło­wieka – które dzia­łają nisz­cząco na orga­nizm, nato­miast tok­synami zwy­kle okre­śla się nie­bez­pieczne sub­stan­cje wytwa­rzane przez orga­nizmy żywe. Tyle że dla ofiary jed­nych albo dru­gich roz­róż­nie­nie to nie ma zna­cze­nia. Słowo _toxi­kon far­ma­kon_ w sta­ro­żyt­nej Gre­cji ozna­czało „tru­ci­znę do strzał” i odno­siło się do tru­ją­cych eks­trak­tów roślin­nych, któ­rymi pokry­wano groty. W połą­cze­niu z grec­kim _logos_ („słowo”) dało tok­sy­ko­lo­gię, czyli naukę o tok­sy­nach. Z kolei angiel­ski ter­min _poison_ („tru­ci­zna”) wywo­dzi się od łaciń­skiego _potio_, które ozna­cza po pro­stu „napój”, ale też „lekar­stwo” i „tru cieno”. Od niego wzięło się sta­ro­fran­cu­skie _puison_. W języku angiel­skim _poison_ po raz pierw­szy poja­wiło się w XIII wieku i ozna­czało „tru­jącą mik­sturę lub sub­stan­cję”.

Tru­ci­zny wytwa­rzane przez orga­ni­zmy żywe czę­sto są mie­szan­kami wielu sub­stan­cji che­micz­nych. Na przy­kład wyciąg z pokrzyku wil­czej jagody (zwa­nego rów­nież bel­la­donną) jest nie­bez­pieczny, ale otrzy­muje się z niego czy­stą atro­pinę. Rów­nież naparst­nica weł­ni­sta jest tru­jąca, lecz z rośliny tej uzy­skuje się zwią­zek che­miczny zwany digok­syną.

Nie­które tru­ci­zny two­rzy się poprzez zmie­sza­nie kilku tru­ją­cych sub­stan­cji, tak jak w wypadku _aqua tofana_ – mie­szanki oło­wiu, arsze­niku oraz pokrzyku wil­czej jagody¹.

Jak to się dzieje, że sub­stan­cja, która tkwi w butelce, nikomu nie szko­dząc, koń­czy jako tru­ci­zna w ciele ofiary? Bez względu na jej rodzaj, zanim wywoła czy­jąś śmierć, muszą nastą­pić trzy etapy: poda­nie, dzia­ła­nie i skutki.

Tru­ci­zna może się dostać do orga­ni­zmu czte­rema dro­gami: pokar­mową, przez drogi odde­chowe i skórę lub w postaci zastrzyku. To ozna­cza, że zje­dzona lub wypita tra­fia do orga­ni­zmu przez układ pokar­mowy; wraz z odde­chem dociera do płuc; zostaje wchło­nięta bez­po­śred­nio przez skórę albo trzeba ją wstrzyk­nąć domię­śniowo lub dożyl­nie. Spo­sób poda­nia tru­ci­zny zależy od rodzaju sub­stan­cji. Histo­ria zna przy­padki sto­so­wa­nia tru­ją­cych gazów, jed­nakże metoda ta nastrę­cza pew­nych trud­no­ści tech­nicz­nych, przez co jest nie­prak­tyczna i czę­sto trudno ją wyko­rzy­stać prze­ciwko kon­kret­nej oso­bie. Absorp­cja przez skórę lub błony ślu­zowe oczu i jamy ust­nej może być bar­dzo sku­tecz­nym spo­so­bem – zabójca nie musi mieć bez­po­śred­niego kon­taktu z ofiarą ani nawet znaj­do­wać się w pobliżu w momen­cie otru­cia. Wystar­czy, że posma­ruje tru­ci­zną coś, czego dana osoba dotknie. Naj­ła­twiej­szą jed­nak drogą w wypadku więk­szo­ści tru­cizn jest zmie­sza­nie wybra­nej sub­stan­cji z jedze­niem albo piciem. Spraw­dza się to zwłasz­cza z tru­ciznami, które mają postać kry­sta­liczną, bo bez trudu można posy­pać nimi jakieś danie lub roz­pu­ścić je w napoju. Inne muszą zostać wstrzyk­nięte. Jest to konieczne, jeżeli tru­cizna jest sub­stan­cją biał­kową, ponie­waż spo­żyte z pokar­mem białka są po pro­stu tra­wione w żołądku i jeli­tach. Oczy­wi­ście wstrzyk­nię­cie tru­ci­zny wymaga, by mor­derca zna­lazł się dosta­tecz­nie bli­sko ofiary.

A teraz naj­waż­niej­sze: W jaki spo­sób tru­ci­zny burzą wewnętrzny ład w orga­ni­zmie? Ich dzia­ła­nie jest nie­sły­cha­nie róż­no­rodne, a skutki wiele nas uczą o bio­lo­gii czło­wieka. Sporo tru­cizn ata­kuje układ ner­wowy, blo­ku­jąc prze­sy­ła­nie skom­pli­ko­wa­nych sygna­łów, które kon­tro­lują pra­wi­dłowe funk­cje życiowe orga­ni­zmu. Zakłó­ce­nie komu­ni­ka­cji mię­dzy poszcze­gól­nymi czę­ściami serca jest w sta­nie zatrzy­mać jego akcję i dopro­wa­dzić do śmierci. Zabu­rze­nie pracy prze­pony – głów­nego mię­śnia odde­cho­wego – rów­nież może spo­wo­do­wać śmierć, gdy doj­dzie do zatrzy­ma­nia odde­chu i zamar­twicy. Nie­które tru­ci­zny prze­do­stają się do komó­rek orga­ni­zmu czło­wieka, uda­jąc coś, czym nie są. Potra­fią ukry­wać swoją praw­dziwą naturę i mają pra­wie – choć nie­zu­peł­nie – iden­tyczny kształt, jak któ­ryś z pod­sta­wo­wych ele­men­tów komórki. Włą­czone w pro­ces meta­bo­li­zmu komór­ko­wego nie są jed­nak w sta­nie peł­nić odpo­wied­nich funk­cji bio­che­micz­nych. Gdy tru­cizna zacho­wuje się jak fał­szywa czą­steczka, che­mia komór­kowa zostaje zakłó­cona i komórka obumiera. Kiedy ginie wystar­cza­jąca liczba komó­rek – umiera cały orga­nizm.

Nie­trudno sobie wyobra­zić, że skoro każda tru­ci­zna działa w inny spo­sób, róż­nią się także symp­to­mami doświad­cza­nymi przez ofiary. W przy­padku więk­szo­ści tru­cizn wchła­nia­nych z pokar­mem, bez względu na metodę dzia­ła­nia, pierw­szymi obja­wami są wymioty i bie­gunka – ponie­waż orga­nizm pró­buje się pozbyć tok­sycz­nych sub­stan­cji. Przy tru­ci­znach, które dzia­łają na układ ner­wowy oraz elek­tryczną czyn­ność mię­śnia ser­co­wego, poja­wiają się pal­pi­ta­cje i prę­dzej czy póź­niej nastę­puje zatrzy­ma­nie akcji serca. Tru­ci­zny, które zabu­rzają che­mię komórki, czę­sto powo­dują mdło­ści, bóle głowy i omdle­nia. Ta książka pełna jest opo­wie­ści o dzia­ła­niu tru­cizn i ich strasz­nych kon­se­kwen­cjach.

Więk­szość osób koja­rzy tru­ci­zny wyłącz­nie jako spe­cy­fiki, które zabi­jają, tym­cza­sem naukowcy wyko­rzy­stują te same sub­stan­cje do wyja­śnia­nia tajem­nic mecha­ni­zmów zacho­dzą­cych w czą­stecz­kach, komór­kach i narzą­dach, a na pod­sta­wie zdo­by­tych w ten spo­sób infor­ma­cji opra­co­wują nowe far­ma­ceu­tyki, które łago­dzą bądź leczą wiele cho­rób. Na przy­kład bada­nia nad wpły­wem tru­ją­cych sub­stan­cji z naparst­nicy na orga­nizm czło­wieka dopro­wa­dziły do opra­co­wa­nia leków na zasto­inową nie­wy­dol­ność serca. Nato­miast wie­dza o tym, jak działa pokrzyk wil­cza jagoda, umoż­li­wiła stwo­rze­nie spe­cy­fi­ków powszech­nie sto­so­wa­nych w chi­rur­gii w celu zapo­bie­ga­nia kom­pli­ka­cjom poope­ra­cyj­nym, a także w lecze­niu żoł­nie­rzy nara­żo­nych na dzia­ła­nie broni che­micz­nej. Z tego wnio­sek, iż żadna sub­stan­cja sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła. Liczy się zamiar, w jakim zostaje użyta: aby ura­to­wać życie bądź je ode­brać.

1.

Osła­wioną twór­czy­nią _aqua tofana_ była Sycy­lijka Teo­fa­nia di Adamo, która sprze­da­wała mik­sturę jako „mannę św. Miko­łaja z Bari”, nazy­waną tak praw­do­po­dob­nie od popu­lar­nej wów­czas świę­co­nej wody. Choć ofe­ro­wana była jako kosme­tyk, wielu nabyw­ców sto­so­wało ją jako tru­ci­znę, mówiąc o niej _aqua tofana_ (od nazwi­ska jej „córki” Giu­lii Tofany). Sza­co­wano, że przy­czy­niła się do śmierci co naj­mniej pię­ciu­set osób. W końcu władca Neapolu (gdzie znana była jako _acqu­etta di Napoli_) zaka­zał jej sprze­daży, odkryw­szy, że zale­d­wie sześć kro­pli mik­stury zmie­sza­nych z winem jest w sta­nie zabić czło­wieka. Teo­fa­nię stra­cono w 1633 roku. Całe szczę­ście, że prze­pis na _aqua tofana_ nie prze­trwał.Insulina i kąpiel pani Barlow

Zarówno Wil­liams z Roche­ster, jak i Woody­att z Chi­cago mieli pacjen­tów, któ­rzy zmarli w wyniku wstrząsu hipo­gli­ke­micz­nego po poda­niu im zbyt dużej dawki insu­liny.

Thea Cooper i Arthur Ains­berg, _Bre­ak­th­ro­ugh_, 2010

W TRZYDZIEŚCI LAT OD CUDOWNEGO LEKU PO NARZĘDZIE ZBRODNI

Z czym koja­rzy ci się słowo „tru­ci­zna”? Z wycią­gami z tru­ją­cych roślin, jadem żmii, a może z sza­lo­nymi naukow­cami pra­cu­ją­cymi nad jakąś nie­bez­pieczną sub­stan­cją w pod­ziem­nym bun­krze? Nie wszyst­kie tru­ci­zny mają tak ory­gi­nalny rodo­wód. A zda­rza się, że to, co spra­wia, że sub­stan­cja jest tok­syczna, umoż­li­wia zara­zem wyko­rzy­sta­nie jej w dobrym celu.

Pozorną sprzecz­ność, jaką jest to, że sub­stan­cja che­miczna może być zarówno tru­ci­zną, jak i lekiem, po raz pierw­szy dostrze­żono w cza­sach rewo­lu­cji medy­cyny w okre­sie rene­sansu. Phi­lip­pus Aure­olus The­oph­ra­stus Bom­ba­stus von Hohen­heim (na szczę­ście lepiej znany po pro­stu jako Para­cel­sus), zna­ko­mity szes­na­sto­wieczny alche­mik i medyk, prze­strze­gał, że jedy­nie „dawka czyni tru­ci­znę”. Chyba naj­lep­szym tego przy­kła­dem jest nasza pierw­sza tru­ci­zna: sub­stan­cja, która w nie­wiel­kich daw­kach ratuje życie, ale użyta w zbyt dużych – zabija.

Mowa oczy­wi­ście o insu­li­nie, któ­rej brak bądź nie­zdol­ność orga­ni­zmu do odpo­wied­niej reak­cji na nią pro­wa­dzi do cho­roby _dia­be­tes mel­li­tus_, czyli do cukrzycy¹. Zanim insu­lina stała się powszech­nie dostępna, taka dia­gnoza była rów­no­znaczna z wyro­kiem śmierci. Nawet w naj­bar­dziej opty­mi­stycz­nych pro­gno­zach dawano cho­remu naj­wy­żej kilka lat życia peł­nego cier­pie­nia. Cukrzyca zmie­niała szczę­śliwe i pełne ener­gii dziecko w okrut­nie głodne i wiecz­nie spra­gnione. W ciągu dzie­się­ciu lat przed odkry­ciem insu­liny ame­ry­kań­scy leka­rze Fre­de­rick Allen i Elliott Joslin zale­cali cho­rym na cukrzycę rygo­ry­styczny post w celu prze­dłu­że­nia życia. Był to przy­gnę­bia­jący pro­ces powol­nej śmierci gło­do­wej. Pacjenci stop­niowo chu­dli, aż zosta­wała z nich sama skóra i kości². Wia­domo było, że w moczu cukrzy­ków obecna jest glu­koza, a gło­dze­nie ich z całą pew­no­ścią temu zapo­bie­gało. Tyle że takie podej­ście usu­wało wyłącz­nie objawy. Bra­ko­wało dowo­dów nauko­wych na to, że post jest sku­tecz­nym spo­so­bem lecze­nia – nie­stety nie ist­niała żadna roz­sądna alter­na­tywa.

Wszystko zmie­niło się w 1921 roku, kiedy to kana­dyj­skim bada­czom udało się odkryć i pozy­skać insu­linę z trzustki zwie­rzę­cej. Pierw­szym leczo­nym nią pacjen­tem był czter­na­sto­letni Leonard Thomp­son. Chło­piec ważył nie­całe trzy­dzie­ści kilo­gra­mów i nie­ustan­nie zapa­dał w śpiączkę kwa­si­czą. Dzięki insu­li­nie poziom cukru we krwi Leonarda znacz­nie spadł i zbli­żył się do nor­mal­nego, chło­piec zaczął przy­bie­rać na wadze, a objawy cho­roby stop­niowo ustą­piły. Zastrzyki z insu­liny wpraw­dzie nie leczą cukrzycy, pozwa­lają jed­nak milio­nom cho­ru­ją­cych na nią ludzi żyć nie­mal nor­mal­nie i cie­szyć się w miarę dobrym zdro­wiem. Jedną z naj­waż­niej­szych umie­jęt­no­ści wpa­ja­nych wszyst­kim dia­be­ty­kom jest roz­po­zna­wa­nie oznak zbyt wyso­kiego lub zbyt niskiego poziomu insu­liny.

Od odkry­cia i wyizo­lo­wa­nia insu­liny do powszech­nego sto­so­wa­nia jej u cho­rych na cukrzycę upły­nęły zale­d­wie dwa lata, bo już w 1923 roku roz­po­częto jej pro­duk­cję³. Z dru­giej strony, kalen­da­rium posęp­nych i tra­gicz­nych wyda­rzeń poka­zuje, że wystar­czyło trzy­dzie­ści lat, aby sub­stan­cję ratu­jącą życie zmie­nić w narzę­dzie zbrodni.

KĄPIEL PANI BARLOW

W sobotę, czwar­tego maja 1957 roku, we wcze­snych godzi­nach ran­nych ofi­cer śled­czy John Nay­lor został wezwany do domu bliź­nia­czego przy Thorn­bury Cre­scent w angiel­skiej miej­sco­wo­ści Brad­ford. Gdy wszedł do budynku, usły­szał tłu­miony szloch i ujrzał pogrą­żo­nego w roz­pa­czy męż­czy­znę, ści­ska­ją­cego w dło­niach foto­gra­fię kobiety. Poste­run­kowy skie­ro­wał Nay­lora do łazienki na pię­trze. Tam detek­tyw ujrzał w wan­nie nagą kobietę ze zdję­cia. Była mar­twa. W domu pano­wała krę­pu­jąca cisza. Zatro­skani sąsie­dzi ota­czali szlo­cha­ją­cego męż­czy­znę, prze­ko­nani o szcze­ro­ści jego żalu – jed­nak Nay­lor nie był co do niej prze­ko­nany.

Wszyst­kim, któ­rzy ją znali, Eli­za­beth Bar­low – „Betty” – wyda­wała się speł­nioną żoną wier­nego i odda­nego jej Ken­ne­tha. Według sąsia­dów mał­żon­ko­wie byli ze sobą szczę­śliwi i ni­gdy się nie kłó­cili. Eli­za­beth, młod­sza od Ken­ne­tha o dzie­więć lat, była jego drugą żoną. Poślu­biw­szy go w 1956 roku, po śmierci pierw­szej mał­żonki Bar­lowa, została jed­no­cze­śnie maco­chą ich małego synka Iana. Ken­neth i Eli­za­beth pra­co­wali w kilku róż­nych szpi­ta­lach w Brad­for­dzie, w hrab­stwie York­shire, ona jako pomoc pie­lę­gniar­ska, nato­miast Bar­low jako dyplo­mo­wany pie­lę­gniarz. Nie­wy­klu­czone, że wła­śnie w pracy się poznali.

Po ślu­bie Ken­neth kon­ty­nu­ował pracę w Brad­ford Royal Infir­mary, nato­miast jego żona zre­zy­gno­wała z pie­lę­gniar­stwa i zna­la­zła zatrud­nie­nie jako pra­so­waczka w miej­sco­wej pralni. Zaję­cie było nie­cie­kawe, a od kłę­bów pary wod­nej, które nie­ustan­nie ją ota­czały, ubra­nie sta­wało się wil­gotne i nie­wy­godne, ale zara­biała przy­zwo­icie i wspo­ma­gała finanse rodziny. W piątki pra­co­wała tylko pół dnia i tak było rów­nież trze­ciego maja 1957 roku. Zbli­żało się połu­dnie. Zbie­ra­jąc rze­czy przed wyj­ściem, Eli­za­beth wspo­mniała kole­żan­kom z pracy, że będzie miała tro­chę czasu tylko dla sie­bie i chce umyć włosy. Nie­wielką odle­głość z pralni do domu przy Thorn­bury Cre­scent poko­nała pie­szo. Po dro­dze wstą­piła do sma­żalni i kupiła lunch dla rodziny. O 12.30 gorąca ryba i frytki zostały odwi­nięte z prze­siąk­nię­tej octem gazety i wyło­żone na tale­rze wraz z chle­bem i masłem. Posi­łek popito her­batą.

Po lun­chu Eli­za­beth zajęła się pra­niem i innymi obo­wiąz­kami domo­wymi, a Ken­neth poświę­cił piąt­kowe popo­łu­dnie swo­jej dumie i rado­ści – z garażu przy­le­ga­ją­cego do domu wypro­wa­dził samo­chód i porząd­nie go umył. Około godziny 16 Eli­za­beth odwie­dziła panią Skin­ner, naj­bliż­szą sąsiadkę, która póź­niej zeznała, że pani Bar­low spra­wiała wra­że­nie zado­wo­lo­nej i „peł­nej życia”. „Poka­zała mi nawet kom­plet czar­nej bie­li­zny, którą , i żar­to­wa­ły­śmy sobie z tego”, wspo­mi­nała.

Wie­czo­rem cała rodzina odpo­czy­wała w salo­nie. Eli­za­beth przez jakiś czas leżała na sofie, ale sta­wała się coraz bar­dziej pode­ner­wo­wana. W końcu oznaj­miła, że pój­dzie się na chwilę poło­żyć. O 18.30, idąc do sypialni na pię­trze, Eli­za­beth popro­siła Ken­ne­tha, żeby za godzinę ją obu­dził, ponie­waż chciała obej­rzeć razem z nim pro­gram w tele­wi­zji. Jak się oka­zało, już ni­gdy nie miała obej­rzeć żad­nego pro­gramu. Pięć­dzie­siąt minut póź­niej Ken­neth wszedł na górę powie­dzieć żonie, że zaraz się zacznie ich audy­cja, ale Eli­za­beth, prze­brana w piżamę, leżała już pod koł­drą. Mężowi oznaj­miła, że nie chce wsta­wać, bo jest jej „zbyt wygod­nie”. Ken­neth zszedł więc z powro­tem do salonu i przez następne pół godziny oglą­dał tele­wi­zję, po czym posta­no­wił zanieść żonie szklankę wody i spraw­dzić, jak się czuje.

Eli­za­beth na­dal leżała w łóżku i skar­żyła się na zmę­cze­nie. Według póź­niej­szych zeznań Ken­ne­tha oznaj­miła mu, że jest „za bar­dzo zmę­czona, by powie­dzieć pasier­bowi dobra­noc”. Sam nie chciał się kłaść tak wcze­śnie, poza tym wolał na tro­chę zosta­wić żonę samą, aby sobie odpo­częła, wró­cił więc na dół i obej­rzał do końca pro­gram w tele­wi­zji. Tuż przed 21.30 usły­szał woła­nie Eli­za­beth. Ponow­nie wszedł na górę i zmar­twił się, gdy zoba­czył, że żona zwy­mio­to­wała na łóżko. Razem zmie­nili pościel i Ken­neth zabrał pobru­dzone rze­czy na dół, po czym wło­żył je do zlewu w kuchni. Eli­za­beth nie tylko skar­żyła się na zmę­cze­nie, ale narze­kała rów­nież, że jest jej „za cie­pło”, dla­tego uło­żyła się na świeżo powle­czo­nej koł­drze.

Ken­neth prze­brał się w piżamę, poło­żył do łóżka i zaczął czy­tać. O 22.00 Eli­za­beth wciąż nie czuła się lepiej. Pociła się obfi­cie. Roze­brała się i powie­działa mężowi, że weź­mie kąpiel, aby się ochło­dzić. Nim Ken­neth zapadł w sen, usły­szał jesz­cze, jak żona napeł­nia wannę.

Jakiś czas póź­niej coś go gwał­tow­nie obu­dziło. Budzik na szafce noc­nej poka­zy­wał 23.20. Ken­neth zdzi­wił się, że Eli­za­beth nie wró­ciła jesz­cze do łóżka. Zanie­po­ko­jony zawo­łał do żony: „Wszystko w porządku? Jak długo zamie­rzasz tam sie­dzieć?”. Nie odpo­wie­działa. Oba­wia­jąc się, że zasnęła w wan­nie peł­nej wody – teraz już na pewno zupeł­nie zim­nej – wstał i poszedł do łazienki. Tam, ku swo­jemu prze­ra­że­niu, ujrzał Eli­za­beth cał­ko­wi­cie zanu­rzoną i nie­ru­chomą.

Prze­ra­żony, że żona się topi, szybko wycią­gnął zatyczkę, żeby wypu­ścić wodę, i roz­pacz­li­wie pró­bo­wał wycią­gnąć Eli­za­beth z wanny na twardą posadzkę w łazience, ale choć bar­dzo się sta­rał, nie był w sta­nie jej dźwi­gnąć. Na szczę­ście, jako doświad­czony pie­lę­gniarz, zdał sobie sprawę, że może zro­bić żonie sztuczne oddy­cha­nie, nie rusza­jąc jej z miej­sca. Na próżno jed­nak pró­bo­wał wtło­czyć powie­trze w mar­twe płuca Eli­za­beth. Potrze­bo­wał pomocy.

Nie mieli tele­fonu, pobiegł więc do miesz­ka­ją­cych po sąsiedzku Skin­ne­rów, wciąż ubrany tylko w piżamę. Obu­dził ich i zde­ner­wo­wany ubła­gał, by spro­wa­dzili leka­rza, a sam wró­cił do domu i pod­jął kolejną próbę reani­mo­wa­nia żony. O dziwo, zamiast od razu zadzwo­nić po pogo­to­wie, sąsie­dzi posta­no­wili naj­pierw na wła­sne oczy spraw­dzić, co się dzieje. Weszli do domu Bar­lo­wów i wspięli się po wąskich scho­dach do łazienki na pię­trze. Tam, zaszo­ko­wani, ujrzeli nagie ciało Eli­za­beth w opróż­nio­nej wan­nie, i Ken­ne­tha, który roz­cie­rał jej ramiona. Upew­niw­szy się co do powagi sytu­acji, Skin­ne­ro­wie zadzwo­nili do leka­rza rodzin­nego, pro­sząc, aby przy­był jak naj­szyb­ciej. Gdy na niego cze­kali, pan Skin­ner zer­kał na Ken­ne­tha, który sie­dział w fotelu z twa­rzą ukrytą w dło­niach i cicho szlo­chał. Dok­tor zja­wił się bez­zwłocz­nie, ale dla Eli­za­beth było już za późno i mógł jedy­nie stwier­dzić zgon.

Śmierć zawsze jest traumą, zwłasz­cza gdy umiera młoda żona i matka, cie­sząca się dotych­czas dobrym zdro­wiem. Leka­rzowi coś w tym wszyst­kim się nie podo­bało, ale nie potra­fił okre­ślić co. Eli­za­beth z całą pew­no­ścią nie żyła i zaczy­nały się u niej poja­wiać cha­rak­te­ry­styczne oznaki stę­że­nia pośmiert­nego, ale instynkt mówił mu, że powi­nien poroz­ma­wiać z poli­cją. Wkrótce potem na miej­sce zda­rze­nia przy­był detek­tyw Nay­lor.

Oka­zało się, że decy­zja Eli­za­beth, by wie­czo­rem wziąć kąpiel, ma klu­czowe zna­cze­nie dla sprawy. Gdyby kobieta została w łóżku, naj­praw­do­po­dob­niej by uznano, że jej śmierć – choć szcze­gól­nie tra­giczna w wypadku tak mło­dej osoby – nastą­piła z przy­czyn natu­ral­nych. Począt­kowo wyda­wało się, że Eli­za­beth się uto­piła, tyle że miała wyraź­nie roz­sze­rzone źre­nice – o wiele bar­dziej niż ofiary uto­nię­cia, z jakimi miał do czy­nie­nia przy­były na miej­sce lekarz.

Co się do tego przy­czy­niło? Dla­czego Eli­za­beth było tak gorąco, że potrze­bo­wała zim­nej kąpieli dla ochłody? I skąd u mło­dej i peł­nej ener­gii kobiety tak wiel­kie zmę­cze­nie? Otóż wyja­śnie­niem śmierci Eli­za­beth oka­zało się coś, co miliony ludzi dodają codzien­nie do kawy i her­baty: cukier.

„DODAJ CUKRU ŁYŻECZKĘ”

Cukier dostępny w skle­pach spo­żyw­czych jest tylko jedną z postaci węglo­wo­da­nów, zwa­nych tak, ponie­waż skła­dają się z ato­mów węgla, wodoru oraz tlenu połą­czo­nych w okre­ślony spo­sób. Naj­mniej­sze czą­steczki mają zale­d­wie po sześć ato­mów węgla i tlenu oraz dwa­na­ście ato­mów wodoru. W zależ­no­ści od ich roz­miesz­cze­nia są to: fruk­toza (zwana cukrem owo­co­wym), galak­toza (wystę­pu­jąca na przy­kład w mleku oraz w owo­cach awo­kado) lub glu­koza. Mówiąc o pozio­mie „cukru we krwi”, zwy­kle mamy na myśli glu­kozę, która roz­pro­wa­dzana jest z krwią jako paliwo ener­ge­tyczne orga­ni­zmu. Białe krysz­tałki, które doda­jemy do kawy i her­baty jako „cukier”, są cukrem spo­żyw­czym, a wła­ści­wie sacha­rozą, któ­rej czą­steczka powstaje z połą­cze­nia fruk­tozy i glu­kozy. Z kolei cukier mle­kowy, czyli lak­toza, zbu­do­wany jest z glu­kozy oraz galak­tozy.

Setki, a nawet tysiące czą­ste­czek zbu­do­wa­nych z węgla, tlenu i wodoru mogą się łączyć w dłu­gie łań­cu­chy, dając gli­ko­gen u zwie­rząt lub skro­bię i błon­nik u roślin⁴.

Jedną z nie­zwy­kłych cech ludz­kiego orga­ni­zmu jest to, że bez względu na rodzaj spo­ży­wa­nych węglo­wo­da­nów – od fry­tek (w Ame­ryce nazy­wa­nych _French fries_, a w Wiel­kiej Bry­ta­nii _chips_), przez chleb i maka­ron, aż po cukry w napo­jach gazo­wa­nych i sokach owo­co­wych – wszyst­kie roz­kła­dane są w jeli­tach na trzy pod­sta­wowe ele­menty skła­dowe, czyli glu­kozę, fruk­tozę i galak­tozę, a następ­nie wchła­niane i trans­por­to­wane do wątroby. Tam różne rodzaje cukru są meta­bo­li­zo­wane do glu­kozy, która jest jedy­nym cukrem trans­por­to­wa­nym we krwi.

Tak jak w wypadku wielu sub­stan­cji obec­nych w orga­ni­zmie czło­wieka, poziom glu­kozy we krwi utrzy­my­wany jest w dość ści­śle okre­ślo­nym prze­dziale. Jeżeli zosta­nie on znacz­nie prze­kro­czony, docho­dzi do poważ­nych powi­kłań, a nawet do śmierci. Zbyt niski poziom glu­kozy we krwi (hipo­gli­ke­mia) ozna­cza, że bra­kuje jej na zaspo­ko­je­nie potrzeb ener­ge­tycz­nych orga­ni­zmu (szcze­gól­nie mózgu), nato­miast zbyt wysoki (hiper­gli­ke­mia) uszka­dza deli­katną błonę komór­kową, zwłasz­cza neu­ro­nów oraz komó­rek siat­kówki oka, co pro­wa­dzi do uszko­dze­nia ner­wów i bólu, a nawet do utraty wzroku. W prze­ci­wień­stwie do innych narzą­dów mózg czło­wieka wyko­rzy­stuje glu­kozę jako pod­sta­wowe paliwo ener­ge­tyczne. Ponie­waż nie ma moż­li­wo­ści jej maga­zy­no­wa­nia, komórki ner­wowe mózgu są cał­ko­wi­cie zależne od sta­łego i rów­no­mier­nego dostar­cza­nia glu­kozy wraz z krwią, aby mogły funk­cjo­no­wać pra­wi­dłowo. Kiedy poziom glu­kozy we krwi obniża się o połowę, czu­jemy mro­wie­nie i cierp­nię­cie pal­ców i warg, mózg działa wol­niej, myśli się plą­czą i trudno jest się sku­pić. Zaczy­namy nad­mier­nie się pocić i serce zaczyna bić szyb­ciej, pró­bu­jąc dostar­czyć glu­kozę, któ­rej we krwi jest zbyt mało. Mowa staje się nie­zro­zu­miała, a widze­nie nie­ostre. Spa­dek poziomu glu­kozy do dwu­dzie­stu pię­ciu pro­cent nor­mal­nego poziomu pro­wa­dzi do śpiączki, a nawet śmierci.

Zwa­żyw­szy na poważne kon­se­kwen­cje dużego lub zbyt gwał­tow­nego spadku poziomu glu­kozy we krwi, nikogo chyba nie dziwi, że ludzki orga­nizm ma spo­sób na pre­cy­zyjne kon­tro­lo­wa­nie i regu­lo­wa­nie poziomu cukru we krwi, a umoż­li­wia mu to hor­mon zwany insu­liną.

INSULINA A POZIOM GLUKOZY WE KRWI

Co w śmierci pani Bar­low budziło podej­rze­nia? Aby to zro­zu­mieć, musimy się przyj­rzeć roli, jaką insu­lina odgrywa w regu­lo­wa­niu poziomu glu­kozy we krwi. Obok wątroby, tuż pod żołąd­kiem, znaj­duje się trzustka, narząd przy­po­mi­na­jący kształ­tem i wiel­ko­ścią banana. Pełni ona wiele waż­nych funk­cji w orga­ni­zmie, mię­dzy innymi wydziela do prze­wodu pokar­mo­wego enzymy wspo­ma­ga­jące pro­ces tra­wie­nia. Wytwa­rza także insu­linę, hor­mon, który umoż­li­wia nam maga­zy­no­wa­nie i wyko­rzy­sty­wa­nie glu­kozy. Kiedy posi­łek zawie­ra­jący węglo­wo­dany zostaje stra­wiony, poziom glu­kozy we krwi rośnie, co pobu­dza trzustkę do wydzie­la­nia insu­liny do krwio­biegu. Następ­nie insu­lina jest trans­por­to­wana do wątroby, tkanki tłusz­czo­wej oraz mię­śni.

Dzięki dzia­ła­niu insu­liny glu­koza jest szybko wchła­niana z krwi do komó­rek tych narzą­dów. Wsku­tek tego nawet po spo­ży­ciu posiłku skła­da­ją­cego się z dużej ilo­ści pro­duk­tów węglo­wo­da­no­wych poziom glu­kozy we krwi pod­nosi się na bar­dzo krótko, po czym wraca do nor­mal­nych war­to­ści. Tym spo­so­bem insu­lina pełni w orga­ni­zmie dwie istotne funk­cje: po pierw­sze, zapo­biega waha­niom poziomu glu­kozy we krwi, a po dru­gie, spra­wia, że wątroba, mię­śnie oraz tkanka tłusz­czowa przej­mują nad­miar glu­kozy z krwio­biegu. Wątroba i mię­śnie maga­zy­nują ją w postaci gli­ko­genu, nato­miast tkanka tłusz­czowa – tłusz­czu. Gdy poziom glu­kozy we krwi spada, zmniej­sza się rów­nież poziom insu­liny uwal­nia­nej przez trzustkę. Ale co by się stało, gdyby poziom glu­kozy nie opadł, a trzustka nie prze­stała uwal­niać insu­liny do krwi? I gdyby sygnał do przej­mo­wa­nia glu­kozy przez wątrobę, mię­śnie i tkankę tłusz­czową w ogóle się nie wyłą­czał? Na szczę­ście nie­mal ni­gdy nie dzieje się to w spo­sób natu­ralny – poza bar­dzo rzad­kimi przy­pad­kami raka. A jeśli poziom insu­liny zostaje sztucz­nie pod­wyż­szony, na przy­kład poprzez wstrzyk­nię­cie dużych dawek insu­liny do krwio­biegu? Wła­śnie na to pyta­nie na początku XX wieku pró­bo­wał odpo­wie­dzieć młody pra­cu­jący w Ber­li­nie lekarz, licząc, że zdoła pomóc czę­ści swo­ich pacjen­tów.

WSTRZĄS INSULINOWY I WYJAŚNIENIE OBJAWÓW ELIZABETH BARLOW

Nie­całe dzie­sięć lat od roz­po­czę­cia pro­duk­cji insu­liny na skalę komer­cyjną stała się ona nie­oce­niona w lecze­niu cho­rych na cukrzycę. W 1928 roku uro­dzony w Austro-Węgrzech lekarz Man­fred Joshua Sakel zaj­mo­wał się pacjen­tem, który nie dość, że był dia­be­ty­kiem, to cier­piał rów­nież na schi­zo­fre­nię. Pró­bu­jąc zapa­no­wać nad cukrzycą, Sakel przy­pad­kowo podał cho­remu zbyt dużą dawkę nowo odkry­tej insu­liny – i zdzi­wił się, gdy u pacjenta ustą­piły objawy schi­zo­fre­nii. Sakel zaczął się zasta­na­wiać, czy podob­nie zare­agują cho­rzy na schi­zo­fre­nię, u któ­rych nie wystę­po­wała cukrzyca.

Gdy pacjen­tom tym wstrzyk­nięto insu­linę, spo­wo­do­wała u nich gwał­towny spa­dek poziomu glu­kozy we krwi, pozba­wia­jąc mózg skład­nika nie­zbęd­nego do pra­wi­dło­wego funk­cjo­no­wa­nia. Cho­rzy zaczęli się obfi­cie pocić i trzeba ich było z tego powodu wie­lo­krot­nie kąpać. Przy dal­szym spadku poziomu glu­kozy sta­wali się coraz bar­dziej roz­draż­nieni, aż w końcu dosta­wali drga­wek, które ustę­po­wały dopiero, gdy zapa­dali w śpiączkę – i na tym eta­pie u każ­dego z nich zaob­ser­wo­wano nie­ru­chome, mocno roz­sze­rzone źre­nice. Wszyst­kie te objawy wystą­piły u Eli­za­beth Bar­low w ostat­nich godzi­nach przed śmier­cią, a jedną z cha­rak­te­ry­stycz­nych oznak tego, że zapa­dła ona w śpiączkę insu­li­nową, były wła­śnie nie­ru­chome, roz­sze­rzone źre­nice. Wpraw­dzie oznaki schi­zo­fre­nii, w tym uro­je­nia, halu­cy­na­cje, wzbu­rze­nie oraz nie­sto­sowne reak­cje cho­rych, ustę­po­wały po wstrzą­sie insu­li­no­wym⁵, nie wie­dziano jed­nak, czy to sku­tek dzia­ła­nia samej insu­liny, czy raczej wywo­ła­nej przez nią śpiączki⁶. Sto­so­wa­nie wstrząsu insu­li­no­wego zda­wało się dawać pożą­dane wyniki, jed­nak aby lecze­nie uznać za sku­teczne, pacjenci musieli wyjść ze śpiączki insu­li­no­wej.

Dok­tor Sakel nie otrzy­mał wspar­cia ze strony szpi­tala, w któ­rym pra­co­wał, roz­po­czął więc eks­pe­ry­menty na zwie­rzę­tach we wła­snej kuchni. Nabrał prze­świad­cze­nia, że śpiączce spo­wo­do­wa­nej zbyt niskim pozio­mem glu­kozy we krwi (czyli śpiączce hipo­gli­ke­micz­nej) można zara­dzić, poda­jąc dożyl­nie glu­kozę. Te bada­nia utwier­dziły go w prze­ko­na­niu, że jest „na dro­dze do wiel­kiego odkry­cia”.

Opu­ścił Ber­lin i wró­cił do Austrii, gdzie jako wolon­ta­riusz pod­jął pracę w Wie­deń­skiej Kli­nice Uni­wer­sy­tec­kiej i mógł w prak­tyce testo­wać metodę opartą na wywo­ły­wa­niu śpiączki insu­li­no­wej (zwaną rów­nież lecze­niem wstrzą­sami insu­li­no­wymi) na pacjen­tach z tam­tej­szego oddziału psy­chia­trycz­nego. Ponie­waż wpro­wa­dza­nie cho­rych w stan śpiączki insu­li­no­wej zagra­żało ich życiu, konieczne było prze­ciw­dzia­ła­nie skut­kom insu­liny poprzez poda­wa­nie pacjen­tom glu­kozy gumową rurką wpro­wa­dzoną przez usta do żołądka. Jeżeli glu­kozy nie podano wystar­cza­jąco szybko, insu­li­no­te­ra­pia wią­zała się z powi­kła­niami. Pozba­wie­nie mózgu sub­stan­cji odżyw­czych na zbyt długi czas pro­wa­dzi do uszko­dze­nia kory mózgo­wej, powo­du­jąc spły­ce­nie jej pofał­do­wa­nej powierzchni, podob­nie jak u osób cier­pią­cych na cho­roby neu­ro­de­ge­ne­ra­cyjne. Na szczę­ście w więk­szo­ści przy­pad­ków pacjenci Sakela szybko odzy­ski­wali przy­tom­ność i zwy­kle stwier­dzano u nich wyraźną poprawę.

Do roku 1935 Sakel opu­bli­ko­wał kil­ka­na­ście arty­ku­łów na temat opra­co­wa­nej przez sie­bie metody lecze­nia. Twier­dził, że oka­zała się ona sku­teczna u 88% pacjen­tów z zabu­rze­niami psy­chia­trycz­nymi. Wie­ści o jego suk­ce­sach szybko się roz­nio­sły i Sakel stał się ulu­bień­cem śro­do­wi­ska leka­rzy psy­chia­trów. Był prze­ko­nany, że za swoje osią­gnię­cia otrzyma Nagrodę Nobla. Coraz wię­cej leka­rzy sto­so­wało jego metody. Insu­li­no­te­ra­pię stop­niowo wpro­wa­dzono w całej Euro­pie oraz Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Leka­rze nie­fra­so­bli­wie kon­ku­ro­wali mię­dzy sobą, spraw­dza­jąc, ile razy w tygo­dniu mogą wywo­ły­wać u pacjen­tów śpiączkę insu­li­nową, a nie­któ­rzy posu­wali się jesz­cze dalej, testu­jąc, jak długo można pozo­sta­wiać pacjen­tów w sta­nie śpiączki, zanim się ich wybu­dzi. Doświad­czeni tera­peuci chwa­lili się, że utrzy­mują cho­rych w sta­nie śpiączki insu­li­no­wej nawet przez pięt­na­ście minut, zanim podają im glu­kozę dożyl­nie bądź w postaci roz­two­rów wpro­wa­dza­nych bez­po­śred­nio do żołądka.

W miarę upo­wszech­nia­nia się insu­li­no­te­ra­pii leka­rze zaczęli zauwa­żać roz­bież­ność reak­cji róż­nych pacjen­tów na poda­waną im insu­linę, a nawet róż­nice wystę­pu­jące z dnia na dzień u tej samej osoby. Nie zwa­ża­jąc na te obser­wa­cje, wszy­scy sto­su­jący lecze­nie wstrzą­sami insu­li­no­wymi na­dal dekla­ro­wali „ogromny entu­zjazm” dla tej metody. Po wybu­chu dru­giej wojny świa­to­wej wielu prak­ty­ku­ją­cych insu­li­no­te­ra­pię leka­rzy, ucie­ka­jąc przed nazi­zmem, przy­czy­niło się do dal­szego jej roz­po­wszech­nie­nia w pań­stwach alianc­kich.

Tyle że wbrew entu­zja­zmowi śro­do­wi­ska lekar­skiego dla sto­so­wa­nia insu­liny w lecze­niu zabu­rzeń psy­chia­trycz­nych był to domek z kart, który lada chwila miał runąć.

W 1953 roku dr Harold Bourne, doświad­czony bry­tyj­ski psy­chia­tra, opu­bli­ko­wał arty­kuł zaty­tu­ło­wany _The Insu­lin Myth_ , dowo­dząc, że nie ma solid­nych pod­staw nauko­wych dla zasad­no­ści lecze­nia wstrzą­sami insu­li­no­wymi. Twier­dził on, że wstępne dia­gnozy psy­chia­tryczne naj­praw­do­po­dob­niej były błędne i oparte na nie­rze­tel­nych oraz budzą­cych wąt­pli­wo­ści bada­niach. Bourne utrzy­my­wał rów­nież, że wyniki tera­pii wstrzą­sami insu­li­no­wymi nie są wia­ry­godne z uwagi na dobór okre­ślo­nego rodzaju pacjen­tów i pomi­ja­nie innych. Jesz­cze bar­dziej nie­po­ko­jące było to, że każdy szpi­tal sto­so­wał wspo­mnianą tera­pię na swój spo­sób. Nie­które utrzy­my­wały pacjen­tów w sta­nie śpiączki przez godzinę, a inne – o zgrozo – aż przez cztery.

Bourne, przed­sta­wiw­szy swoje zastrze­że­nia, zamiast usły­szeć „dzię­ku­jemy za wska­za­nie nam, co źle robimy”, spo­tkał się z falą pogardy ze strony śro­do­wi­ska lekar­skiego. Naj­wy­bit­niejsi psy­chia­trzy pisali listy do wydaw­nictw medycz­nych, kry­ty­ku­jąc Bourne’a. Jeden stwier­dził wręcz: „W tym przy­padku liczy się doświad­cze­nie kli­niczne, wbrew wszel­kim , że jest ina­czej”. Musiało minąć jesz­cze pięć lat, zanim opu­bli­ko­wano wyniki kon­tro­lo­wa­nego bada­nia nad metodą lecze­nia wstrzą­sami insu­li­no­wymi, które poka­zało – ponad wszelką wąt­pli­wość – że tera­pia ta jest fik­cją⁷. Zwa­żyw­szy na wia­ry­god­ność tego typu bada­nia, trudno było kry­ty­ko­wać jego wyniki, dla­tego metodę lecze­nia wstrzą­sami insu­li­no­wymi zarzu­cono, a wszel­kie wzmianki na jej temat skrzęt­nie zamia­tano pod dywan.

Dziw­nym tra­fem raport z badań, które stały się gwoź­dziem do trumny metody lecze­nia insu­liną zabu­rzeń psy­chia­trycz­nych, opu­bli­ko­wano w 1957 roku – zale­d­wie kilka tygo­dni przed tym, jak Ken­neth Bar­low użył insu­liny, aby posłać do trumny swoją żonę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Wyróż­nia się dwa główne typy cukrzycy. Cukrzycę typu 1 cha­rak­te­ry­zuje nie­zdol­ność orga­ni­zmu do pro­duk­cji insu­liny, nato­miast cukrzycę typu 2 – opor­ność na insu­linę bądź nie­do­bór insu­liny. Typ 1 nazy­wany jest rów­nież cukrzycą insu­li­no­za­leżną lub mło­dzień­czą, ponie­waż ta forma cho­roby naj­czę­ściej dotyka dzieci, nasto­lat­ków i osoby młode.

2.

Wszyst­kie publi­ka­cje naukowe Allena były wła­ści­wie zbio­rem aneg­dot. Jeden z jego przy­ja­ciół przy­znał, że ręko­pisy były w więk­szej czę­ści nie­czy­telne dla wydaw­ców, i podobno Allen musiał nakło­nić ojca, by zapła­cił Uni­wer­sy­te­towi Harvarda za ich wyda­nie. Wygło­dze­nie orga­ni­zmu nie­wąt­pli­wie obniża poziom glu­kozy u pacjen­tów z cukrzycą, ale dłu­go­trwałe ogra­ni­cza­nie spo­ży­wa­nych kalo­rii samo w sobie nie jest wolne od ryzyka i kon­se­kwen­cji – w tym tej naj­bar­dziej oczy­wi­stej, czyli śmierci gło­do­wej, którą Allen i Joslin eufe­mi­stycz­nie nazy­wali „wycień­cze­niem”. Joslin jed­nak ze współ­czu­ciem wyja­śniał: „Dosłow­nie morzy­li­śmy gło­dem dzieci i doro­słych, z nikłą nadzieją, że pojawi się coś nowego w spo­so­bie lecze­nia . Nie ma nic zabaw­nego w gło­dze­niu dziecka, by mogło ono żyć”.

3.

Insu­linę odkryli Fre­de­rick Ban­ting i Char­les Best, ale w jej pro­duk­cję począt­kowo zaan­ga­żo­wani byli także James Col­lip i John Mac­leod. Nie­stety na nie­sa­mo­witą histo­rię odkry­cia tej sub­stan­cji cie­niem poło­żyły się zawo­dowa zazdrość i rywa­li­za­cja, a nawet bójki w labo­ra­to­rium. W bada­niach nad insu­liną udział brali wszy­scy czte­rej naukowcy, jed­nak jedy­nie Ban­ting i Mac­leod otrzy­mali Nagrodę Nobla za jej odkry­cie. Ban­ting i Col­lip sprze­dali patent na pro­duk­cję insu­liny uni­wer­sy­te­towi w Toronto za jed­nego dolara kana­dyj­skiego.

4.

Wpraw­dzie ludzie nie są w sta­nie stra­wić błon­nika, jest on jed­nak nie­zbędny do pra­wi­dło­wego funk­cjo­no­wa­nia prze­wodu pokar­mo­wego i poży­teczny w zapo­bie­ga­niu pro­ble­mom tra­wien­nym. Krowy, podob­nie jak ludzie, nie mają enzy­mów umoż­li­wia­ją­cych przy­swa­ja­nie błon­nika, ale spe­cjalne bak­te­rie bytu­jące w ich ukła­dzie pokar­mo­wym umoż­li­wiają im roz­kład błon­nika.

5.

Mate­ma­tyk John Nash, zdo­bywca Nagrody Nobla w dzie­dzi­nie eko­no­mii w 1994 roku, cier­piał na schi­zo­fre­nię i był pod­da­wany lecze­niu wstrzą­sami insu­li­no­wymi. Doświad­cze­nia z jego życia i prze­cho­dzo­nej prze­zeń tera­pii przed­sta­wione zostały w fil­mie _Piękny umysł_ z 2001 roku.

6.

„Zakła­da­łem, iż jakiś tru­jący czyn­nik osła­bia odpor­ność i meta­bo­lizm komó­rek ner­wo­wych , a ogra­ni­cze­nie ener­gii komórki, to jest wywo­ła­nie jej hiber­na­cji na mniej­szą lub więk­szą skalę poprzez wyłą­cze­nie jej za pomocą insu­liny, zmusi ją do zacho­wa­nia nie­zbęd­nej do funk­cjo­no­wa­nia ener­gii i maga­zy­no­wa­nia jej, aby była dostępna dla wzmoc­nie­nia komórki”. (M. Sakel, _The metho­di­cal use of hypo­gly­ce­mia in tre­at­ment of psy­cho­ses_, prze­druk w „Am J Psy­chia­try” 151, supl. 6, czer­wiec 1994, s. 240–247).

7.

Bry­tyj­skie cza­so­pi­smo medyczne „The Lan­cet” opu­bli­ko­wało wyniki ran­do­mi­zo­wa­nego bada­nia kli­nicz­nego (RCT), w któ­rym pacjen­tów wpro­wa­dzano w stan nie­przy­tom­no­ści za pomocą insu­liny bądź sto­so­wano w tym celu bar­bi­tu­rany. Nie odno­to­wano róż­nic w wyni­kach obu tych grup, co skło­niło naukow­ców do wnio­sku, że jakie­kol­wiek ewen­tu­alne korzy­ści pły­nące z wpro­wa­dza­nia pacjen­tów w stan śpiączki nie są zasługą sto­so­wa­nia insu­liny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: