Śmiały plan lady Frost - ebook
Śmiały plan lady Frost - ebook
Gabrielle Frost zarządza winnicą, która od lat należy do jej rodziny. Martwi się brakiem dziedzica, dlatego planuje śmiałe posunięcie. Znajdzie męża, urodzi dziecko, a potem jakoś zmusi małżonka, by ją opuścił. Nie zamierza oddawać sterów żadnemu mężczyźnie ani w firmie, ani w prywatnym życiu. W towarzystwie lorda Nathaniela Graystone’a wyrusza do Londynu, by tam znaleźć odpowiedniego kandydata. Szybko dochodzi do wniosku, że mogłaby spróbować szczęścia z miłym i przystojnym towarzyszem podróży. Tylko że on już zakosztował małżeństwa i nie zamierza powtórzyć tego błędu. To nie powstrzyma Gabrielle, która lubi takie ekscytujące wyzwania.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-5213-3 |
Rozmiar pliku: | 758 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pierwsza połowa października 1815 roku, Dolina Douro, Portugalia
Było jak we wspomnieniach, a jednocześnie inaczej, zupełnie jak we śnie. W tym miejscu, za śmiertelnie groźnymi przełomami w górnym biegu, szeroko rozlana rzeka płynęła leniwie. Błękitne niebo, po którym sunęły dostojnie białe chmury, tworzyło rozległy dach nad doliną z niezliczonymi terasami o skomplikowanym układzie. Czas żniw dobiegł końca, winogrona zostały już zerwane, a liście na gałęziach wkrótce miały przybrać złote i purpurowe barwy jesieni.
Powietrza nie rozrywały odgłosy wystrzałów, huk armat, ciała poległych nie unosiły się na powierzchni mętnej wody. Z zarośli nad brzegiem dobiegał radosny świergot ptaków. Letni skwar ustępował miejsca przyjaźniejszej aurze.
Ta cisza budziła niepokój i poczucie zagrożenia. Wróg uderzał właśnie w takich momentach, kiedy człowiek, rozproszony urodą otoczenia i chwilowym spokojem, tracił czujność. Gray zrugał się w myślach. Nie było żadnego wroga. On nie był już pułkownikiem Nathanielem Graystonem. Wojna już się skończyła, Bonaparte został ostatecznie pokonany niespełna cztery miesiące temu w krwawej bitwie na belgijskiej nizinie.
Portugalia była wolna od najeźdźców od czterech lat. Nie groziły mu żadne zasadzki, za skałami nie czaili się strzelcy, a oddziały kawalerii nie czekały na poprowadzenie ich w piekło ognia artyleryjskiego, dymu i krwi. Teraz był znowu hrabią Leybourne’em i cywilem. Miał tu do wypełnienia pewną kłopotliwą misję, wynikającą z jego tytułu i pozycji głowy rodziny.
Dwaj mężczyźni sterujący rabelo krzyknęli coś po portugalsku, gdy żagiel załopotał i Gray przetłumaczył to sobie bez chwili zastanowienia. Pochylił się nisko między puste beczki, gdy bom przepłynął mu nad głową. Potem rzucił linę mężczyźnie na dziobie.
Przybycie do Quinta do Falcão na pokładzie łodzi towarowej z pewnością nie licowało z nowo uzyskanym tytułem szlacheckim. Powinien raczej tłuc się prawie sto mil drogą wśród wzgórz z Porto do Pinhão w jednym z tych ciężkich staroświeckich powozów do wynajęcia, potem zachować zimną krew, godność i kapelusz na głowie w trakcie niebezpiecznych manewrów na krętej i wąskiej drodze wiodącej ku rzece. Podróż drogą wodną była jednak szybsza, poza tym przez dwadzieścia miesięcy szlachectwa nie nabył jeszcze zachowań wymaganych od para. Tak przynajmniej uważała lady Orford, jego matka chrzestna.
To właśnie ją, a także własne poczucie obowiązku, Gray winił za swoje obecne położenie. Brudna woda stojąca na dnie łodzi sięgała mu do kostek. Niebawem miał zmierzyć się z niezręczną sytuacją, która wymagała od niego albo umiejętności dyplomatycznych, albo kidnaperskich, a on nie był ani dyplomatą, ani porywaczem. Ta świadomość psuła mu nastrój, tak jak widok nowych butów nasiąkających brunatną wodą.
Mężczyzna przy większym wiośle krzyknął coś i kiwnął głową w stronę brzegu. Dziesięć stóp nad linią wody rosły drzewa, za którymi rozciągał się płaski teren. Pomiędzy gęstym listowiem Gray dostrzegł czerwone dachy i pobielone ściany ogromnego niskiego domu. Kiedy barka podpłynęła bliżej, walcząc z silnym prądem, zobaczył ogrody, a potem pomost.
– É aquele Quinta do Falcão? – zawołał.
– Sim, senhor.
Teraz oczom Graya ukazał się cały dom będący sercem winnicy. Ten widok poprawił mu nastrój. Dom był wytworny, pięknie utrzymany, bił od niego dobrobyt. Miła niespodzianka. Zwłaszcza że chrzestna roztaczała przed nim wizję podupadającej posiadłości, której los wisi na włosku. Łódź ustawiła się pod kątem do lądu. Wioślarze szukali stojącej wody bliżej brzegu. Zza kępy drzew mignęły Grayowi nagrobki i kobieca postać wstająca z klęczek. Wyglądała jak ciemnoczerwona plama na tle zieleni. Zupełnie jak na modnym sentymentalnym obrazie, pomyślał. Piękność spowita smutkiem albo coś równie nonsensownego.
W tej samej chwili łódź uderzyła burtą o długie drewniane nabrzeże. Jeden z mężczyzn wyskoczył na ląd, obwiązał linę wokół pachołka cumowego i dał znak Grayowi, by rzucił mu bagaż. Trzy sakwojaże wylądowały na brzegu. Gray wyskoczył za nimi. Mężczyzna odwiązał linę i wrócił na pokład łodzi, którą prąd znosił już od brzegu.
Gray pomachał im na pożegnanie. Odmachnęli mu, odsłaniając niepełne uzębienie spod szerokich rond czarnych kapeluszy.
Macie powód do radości, pomyślał. Sowicie wam zapłaciłem. Nie chodziło tylko o pieniądze. Liczyło się tempo podróży.
– Quem sao você?
Kobieta z cmentarza pytała, kim jest. Jej wygląd robił wrażenie. Miała na sobie obszerną granatową spódnicę, czarne botki do kostek, luźną białą bluzkę i obcisłą czarną kamizelkę. Trzymała się pod boki. Jej mina była równie zniechęcająca, co ton jej głosu.
– Dzień dobry – powiedział Gray po angielsku, podnosząc się znad bagaży. Ignorując jej pytanie, zmierzył ją wzrokiem. To badawcze spojrzenie wyraźnie było jej nie w smak. Pokraśniała z irytacji i zmrużyła brązowe oczy.
– To prywatny pomost dla Quinta do Falcao. – Przeszła na angielski bez śladu obcego akcentu. Gray uświadomił sobie, że mimo stroju i ciemnych włosów, nie stoi przed nim służąca, lecz pani tej posiadłości.
– Doskonale. To znaczy, że dobrze trafiłem. Gdyby wysadzili mnie na brzeg dziesięć mil dalej, miałbym kłopot. – Zarzucił na ramię jedną walizę i chwycił w dłonie pozostałe bagaże. – Panna Frost, jak mniemam?
– Pytam jeszcze raz: kim, panie, jesteś? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
– Nazywam się Leybourne. Powinniście się spodziewać mojej wizyty. Miesiąc temu twoja ciotka Henrietta, lady Orford, miała napisać do ciebie, pani, list informujący o moim przybyciu.
Pukiel brązowych włosów opadł jej na policzek. Panna Frost założyła go za ucho, nie odrywając od Graya wrogiego spojrzenia.
– Pewnie skończył w płomieniach jak większość listów, które pisze, gdy zbiera jej się na dyrygowanie wszystkim i wszystkimi. Jesteś zapewne, panie, jej chrześniakiem. Lord Leybourne, o ile pamiętam. Zatem wiesz, jaka jest.
– Tak. – Gray ugryzł się w język jak wtedy, gdy miał do czynienia z idiotycznymi rozkazami wyższych rangą oficerów, i nie wyraził swojej opinii na temat majętnej matrony. Była władczą i nietaktowną starą jędzą, to jasne, ale niewątpliwie miała rację w kwestii przyszłości jej siostrzenicy.
– I masz zamiar tu zostać, panie? – Panna Frost spojrzała za odpływającą łodzią i zacisnęła usta. To było pytanie retoryczne, o ile nie planowała odmówienia mu gościny. W zasięgu wzroku nie było żadnych domostw, najbliższa wioska leżała kilka mil dalej.
Intencje chrzestnej Orford były niewątpliwie słuszne, chociaż Gray zaczął się zastanawiać, czy poślubienie tej zgryźliwej w obejściu kobiety będzie tak łatwe, jak sądził. Panna Frost może i była urocza, ale miała cięty język.
– Jeśli nie sprawię problemu. O ile wiem, w pobliżu nie ma żadnych kwater.
– Możesz zatrzymać się w domku dla gości, panie. – Panna Frost okręciła się na pięcie i ruszyła w stronę domostwa bez oglądania się na Graya. – O tej porze roku stoi pusty – rzuciła przez ramię. – Służy przyjeżdżającym kupcom i urzędnikom. Po zakończonych zbiorach nie ma nikogo.
Podążając za panną Frost, Gray uświadomił sobie, że jest bardziej rozbawiony niż poirytowany. Przedstawienie było przednie, sylwetka panny Frost prezentowała się od tyłu ponętnie, ponadto odczuwał pewną dozę sympatii dla każdego, kto wrzucał do ognia epistoły jego chrzestnej matki. Z drugiej strony z pewnością nie takie życie powinna prowadzić samotna młoda kobieta z arystokratycznej rodziny.
W domu wybiegł ku nim smagły krępy mężczyzna w workowatych pumpach i z czerwoną szarfą na pokaźnym brzuchu.
– Panno Gabrielle?
– Ten dżentelmen to lord Leybourne, Baltasarze – odezwała się panna Frost po angielsku. – Przenocuje dzisiaj w Casa dos Cavalheiros i zje ze mną kolację. Poślij, proszę, jednego z ludzi, by zajął się wszystkim. Jutro rano lord będzie potrzebował powozu, by wrócić do Porto.
– Dziękuję. – Gray stanął przy niej i postawił walizy na pierwszym schodku. – Aczkolwiek obawiam się, że nasza sprawa zabierze więcej czasu niż jedną noc, panno Frost.
– Nasza sprawa? – Uniosła brwi. Gray przyłapał się na kontemplacji ich pięknego rysunku i długości rzęs, gdy spoglądała na niego hardo. Prawdę powiedziawszy, kontemplował całą jej urodę. Wprawdzie w obejściu przypominała rozdrażnionego szerszenia, ale lekka irytacja przydała rumieńców jej oliwkowej cerze. Frostowie od dawna mieszali się z miejscową szlachtą, czego dowodził wygląd tej panny. Po chwili Gray przypomniał sobie, że ma ją stąd zabrać i na myśl, że w drodze do Anglii będzie musiał znosić jej cięte uwagi, czar prysł.
– Zapewniam, że nie wróciłem do Portugalii z własnej woli, panno Frost – oznajmił uprzejmie, co jeszcze bardzie ją zirytowało.
– Chcesz panie, powiedzieć, że przebyłeś taki szmat drogi jako posłaniec mojej drogiej ciotki? Nie wiedziałam, że lordom tak łatwo narzucić swoją wolę. Czegokolwiek chce ukochana ciotunia, moja odpowiedź brzmi „nie”, ale niech pan się rozgości i czuje jak u siebie w domu. – Wykonała szeroki gest ręką. – Może pan zostać przez tydzień, jeśli akurat tyle zajmie panu przekonanie jej, że nie chcę mieć z nią nic wspólnego.
Gaby patrzyła, jak hrabia podąża za Baltasarem krętą ścieżką do niewielkiego domku dla kupców wina, spedytorów oraz dżentelmenów życzących sobie obejrzeć posiadłość. Była niezamężną młodą damą i w trosce o reputację rozsądnie było lokować gości płci męskiej w osobnym budynku, chociaż Gabrielle Frost z Quinta do Falcao traktowano w sąsiedztwie niemal jak mężczyznę, przynajmniej w kwestii interesów.
Od tego mężczyzny należało trzymać się na dystans. Nigdy nie spotkała chrześniaka swojej ciotki, o którego istnieniu wiedziała, ale nie była w Anglii od siedemnastego roku życia. Z powodu wojny. Odwróciła się, karcąc się pod nosem za odprowadzanie wzrokiem gościa. Był zbyt pewny siebie, by potrzebować potwierdzenia, że jego wysoka sylwetka przyciągnęła jej uwagę. Przypomniała sobie, że jest oficerem. Mówiąc o powrocie, najwyraźniej odwoływał się do faktu, że przebywał w Portugalii podczas wojny. Zachował postawę wojskowego – był wyprostowany, czujny, prężny. Niebezpieczny pod wieloma względami. Powinna się pilnować.
Najpewniej jest doskonale świadom, że budzi zainteresowanie kobiet, pomyślała, otwierając drzwi do kuchni. Obejrzał się i spojrzał prosto na nie. Uwagi Gaby nie umknęło jego taksujące spojrzenie, jakim obdarzył ją przy pomoście.
Maria – kucharka i żona Baltasara – podniosła wzrok znad pracochłonnego ciasta, jakie przygotowywała.
– Mario, temos um convidado. – Gaby omal nie uśmiechnęła się na dźwięk tego słowa. Convidado, czyli gość, bardzo przypominało słowo convival, czyli miły. – Angielski lord, powiązany z moją rodziną. Baltasar zaprowadził go do Domu dla Panów. Poślij tam, proszę, jakieś przekąski. Gość zje ze mną kolację.
– Sim, senhora – Maria nałożyła na ciasto ostatnią porcję lukru. Wyglądała na zadowoloną. Lubiła popisywać się swoimi umiejętnościami. Gabrielle, chociaż je doceniała, nie była w stanie wszystkiego przejeść. Natomiast Jane Moseley, jej dama do towarzystwa, po niemal dziesięciu latach spędzonych w Portugalii, tęskniła za dobrym prostym angielskim jedzeniem.
Alfonso i Danilo prowadzili głośną rozmowę w komórce przy kuchni. Sądząc po plusku i szczęku naczyń, zostali wysłani po gorącą wodę do kąpieli dla gościa.
Wszystko było pod kontrolą, czego należało się spodziewać. Gospodarstwo działało jak w zegarku, z rzadka coś ją odciągało od uprawy winogron, produkcji i sprzedaży porto. Zawdzięczała to odpowiedzialności pracowników oraz niezawodnej skuteczności panny Moseley.
Dzięki temu miała spokojną głowę w zarządzaniu posiadłością i tworzeniu nowego gatunku wina. Właśnie to powinna robić w tej chwili – ślęczeć nad księgami ewidencyjnymi w bezcennych chwilach przejściowego spokoju między wyczerpującym okresem zbiorów a rutynowymi zajęciami jesienią i zimą. Weszła do biura i usiadła za biurkiem, z którego miała doskonały – i rozpraszający uwagę – widok na Dom dla Panów.
Otworzyła kałamarz, zanurzyła w nim pióro i zaczęła sporządzać notatki o terasie na południowym brzegu wymagającej oczyszczenia i ponownego obsadzenia. Kiedyś usłyszała od ojca pewne angielskie powiedzenie: „Człowiek sadzi orzech włoski i gruszę dla swoich potomków”. Z winoroślą było nieco lepiej, ale na owoce ze świeżych sadzonek i tak musiała czekać dość długo, dlatego postanowiła nie zwlekać z nasadzeniami.
Wiedziała, że ciotka Henrietta zapyta o sens utrzymywania i rozwijania posiadłości, skoro Gaby nie ma następców. Sama zadawała sobie to pytanie, ale uznała, że w końcu znajdzie kogoś godnego, komu mogłaby przekazać swoje dziedzictwo, chociaż była ostatnią z rodu Frostów.
Cztery tuziny szczepek…
Zatrzymała się w połowie zdania i w zadumie zaczęła skubać końcówkę pióra. Po to zjawił się tu Leybourne. To oczywiste. Miał ją przekonać do porzucenia włości, powrotu do Anglii i podporządkowania się matrymonialnym planom ciotki. Jakim cudem ciotka przekonała go do tej podróży, pozostawało tajemnicą, chyba że po prostu czmychnął z kraju, mając dosyć jej nalegań, co było postępkiem tchórzliwym, choć w pełni zrozumiałym. Może czuł nostalgię za latami wojny spędzonymi na Półwyspie. Gaby zorientowała się, że dobrze znał portugalski, gdy usłyszała jego rozmowę z człowiekiem na łodzi i gdy zrozumiał jej pierwsze pytanie.
Gdzie byłeś w październiku pięć lat temu, panie? – pytała w myślach. Za liniami Torres Vedras, broniąc Lizbony z wicehrabią Wellingtonem, kiedyś Arthurem Wellesleyem, czy staczałeś potyczki na czele oddziału zwiadowczego, śledzącego ruchy francuskich wojsk? Pewnie przyjaźnił się z majorem Andrew Norwoodem. Nie, lepiej o nim nie myśleć, ani o odgłosie pięści wymierzających ciosy, ani o śmiertelnym lśnieniu ostrza noża o zmierzchu.
Tyle przemocy jest w ludzkich sercach…
Pochyliła się na księgami. Miała pracę do wykonania. Winnica sama o siebie nie zadba. Nie chciała pogrążać się w myślach o Norwoodzie, by nie wróciły do niej senne koszmary. On odszedł. Nie żył, a ona nie zamierzała pozwolić, by ją prześladował.
Zegar w holu wybijał szóstą, gdy skończyła notatki i listę spraw. Odłożyła pióro, zamknęła kałamarz, zebrała papiery i zerknęła przez okno. Ujrzała swojego nieproszonego gościa wędrującego przez wiśniowy sad z odkrytą głową, jakby dokonywał inspekcji swoich włości. Zmierzał prosto w stronę cmentarza.
Chyba przesadzam, pomyślała, zbiegając ze schodów i wypadając z domu frontowymi drzwiami. Niby dlaczego Leybourne nie miałby oglądać otoczenia domu? Była dumna z ogrodu. A skoro gość chciał odwiedzić groby, jego prawo. A to, co tam zobaczy… Cóż, to nie jego interes. Jako posłaniec i tak niedługo stąd wyjedzie. To, co o niej pomyśli, nie miało najmniejszego znaczenia.
Zastała go przy nagrobku jej rodziców, z lekko pochyloną głową, pogrążonego w zadumie. Ona sama stała w tym miejscu niemal codziennie, zbierając myśli, zadając pytania, rozważając trudne kwestie. Nie oczekiwała odpowiedzi, raczej zastanawiała się, jak rodzice podeszliby do konkretnego problemu, dając jej wskazówki i uzasadniając swoje racje. Ojciec nigdy nie dawał jej konkretnych rad w sprawie interesów. Uczył ją własnym przykładem i zachęcał do innowacji. Jedyna rada, jakiej udzielili jej rodzice, brzmiała: zawsze kieruj się wewnętrznym przekonaniem. Jeśli czegoś nie jesteś pewna, wsłuchaj się w swoje sumienie i rób, co należy. Starała się żyć zgodnie z tą zasadą.
– Grudzień tysiąc osiemset siedem – odezwał się hrabia, podnosząc głowę, gdy stanęła przy grobie. – Miesiąc, w którym Francuzi pierwszy raz zdobyli Porto.
– Tak. Na domiar złego szalała wtedy epidemia grypy. Moim zdaniem obawy wywołane inwazją sprawiły, że moi rodzice stali się bardziej podatni na zarażenie. – Teraz mogła o tym mówić spokojnie. Czasem zdawało jej się, że to sen albo historia, którą przeczytała w książce, gdy została sama z czternastoletnim bratem i posiadłością na głowie, zmuszona chronić siebie i majątek przed walczącymi armiami. Tęskniła za rodzicami każdego dnia. Ból nieco zelżał, ale samo poczucie straty nie opuszczało jej ani na chwilę.
– A to brat pani – Leybourne postąpił krok w stronę następnego nagrobka, co przypomniało jej własną porażkę, ponieważ nie udało jej się uchronić Thomasa. Leybourne pochylił się, by przeczytać napis. – Wrzesień tysiąc osiemset dziesięć. Byliśmy za liniami Torres Vedras. Lizbona była w naszych rękach. Pamiętam tamten czas. – Z tonu jego głosu wynikało, że nie są to miłe wspomnienia.
– Thomasa zabili Francuzi. Nie choroba. – Francuzi i zdrada.
– Przykro mi. – Spojrzał na nią znad nagrobka, po czym znowu skierował wzrok na kamień. Długim palcem przeciągnął po dacie narodzin i śmierci. – Nie zdawałem sobie sprawy, że był taki młody. Siedemnaście lat. Co się stało? Grasowali tu jacyś maruderzy?
– Zaledwie siedemnaście lat.
Był wystarczająco duży, by już myśleć o dziewczynach, i tak nieśmiały, że nie umiał z nimi rozmawiać, nie mówiąc o innych rzeczach. Wystarczająco duży, by golić pierwszy puszek na twarzy i na tyle młody, by czuć dumę z tego powodu. Ciągle na tyle mały, że nie wstydził się całować starszej siostry po przyjściu do domu i wystarczająco dorosły, by mieć jej za złe, że się o niego martwi…
– Był związany z guerrilheiros. Nie cały czas. Tylko wtedy, kiedy wasz major Norwood uznał, że można się Thomasem posłużyć. – Wykorzystać go, dodała w myślach.
Ton jej głosu sprawił, że Leybourne znowu uniósł głowę.
– Andrew Norwood, oficer kawalerii?
– Tak. Szpieg. Ucieszył się, że spotkał młodego idealistę, świetnie znającego okoliczne wzgórza. – Niedoświadczonego chłopca. Którego major mógł poświęcić, z czego Gaby za późno zdała sobie sprawę. Starała się nadać swojemu głosowi neutralny ton. Norwood mógł przecież być przyjacielem hrabiego. A hrabia mógł być człowiekiem pokroju majora.
– Nie mogłaś go powstrzymać, pani? – Leybourne wstał. – Wybacz. Skoro postanowił walczyć z Francuzami, to oczywiste, że nie mogłaś. Chyba że zakułabyś go w łańcuchy. Zaciągali się do nas chłopcy młodsi od niego.
– Gdybym wierzyła, że skucie go zadziała, zrobiłabym to bez wahania – powiedziała, czując ból w sercu na wspomnienie kłótni i awantur.
Jesteśmy Anglikami, a Portugalia to nasz dom, dowodził Thomas. Francuzi są naszymi wrogami i wrogami Portugalii. Walka z nimi to nasz obowiązek.
– Przekonywałam go, że naszą powinnością jest utrzymanie posiadłości, danie ludziom pracy i schronienia, posiadanie czegoś, co wspomoże gospodarkę kraju, gdy wojna dobiegnie końca. Francuzi prędzej czy później sobie stąd pójdą, argumentowałam.
Zachowujemy się jak tchórze. Frostowie walczą, a nie kryją się po katach jak chłopi czy kupcy, odparował Thomas.
Gaby odsunęła od siebie te wspomnienia. Była zła, że oczy zaszły jej łzami. Zamrugała.
– Byłam z niego dumna i bałam się o niego. Miał mężne serce i na koniec padł ofiarą zdrady.
– Kto go zdradził? Ktoś z guerrilheiros? To samo stało się z hiszpańskimi partyzantami. Niektórzy przeszli na stronę Francuzów dla pieniędzy i ze strachu o rodzinę. – Hrabia położył dłoń na nagrobku, zaciskając mocne palce na jego krawędzi, jakby chciał go osłonić.
– Nie. Teraz to już nie ma znaczenia. Człowiek za to odpowiedzialny nie żyje. – Jej głos znowu był silny i pewny. Opanowała emocje. Oparła się pokusie spojrzenia w stronę brzegu rzeki, która pochłonęła dwóch mężczyzn walczących na śmierć i życie. Teraz leżał tam stos drewna, chociaż nie było już śladów, które należałoby ukryć.
Jakim cudem udało się temu mężczyźnie skłonić ją do mówienia? Do okazania emocji? Zmusiła się do uśmiechu i odwróciła się, by wyprowadzić go z cmentarza obok nagrobków jej dziadka Thomasa i babci Elizabeth oraz pradziadka Rufusa i prababci Marii Frostów, którzy byli pierwszymi właścicielami posiadłości. Na pierwszym kamieniu widniał nieco już zniszczony herb, od którego posiadłość wzięła nazwę: sylwetka sokoła chwytającego w szpony gałązkę winorośli.
– Lordzie Leybourne, proszę tędy, pokażę panu ogród różany. – Róże już właściwie przekwitły, ale Gaby wolała oddalić się z cmentarza, który zawsze budził w niej emocje.
– Mów mi, Gray, pani. Wszyscy tak się do mnie zwracają – odparł. Zamiast pójść za nią do furtki, skierował się ku południowemu krańcowi cmentarza. – A to co? – Zatrzymał się przy prostej białej płycie zwróconej w stronę wschodzącego słońca. – L. M. – przeczytał na głos. Zerknął na nią, gdy podeszła bliżej, po czym wrócił do odczytywania inskrypcji. – „Dwudziesty piąty marca tysiąc osiemset jedenastego roku. Pamiętamy”. To data bitwy w Campo Maior. Czyj to nagrobek?
Uśmiechnęła się do niego, rozbawiona – mimo swojego prawdziwego stanu emocjonalnego – jego marsową miną. Widziała wyraźnie, że ten mężczyzna nie lubi tracić kontroli nad sytuacją. Chęć zszokowania go okazała się zbyt silna, by nad nią zapanować.
– Mojego kochanka.