- W empik go
Śmierć Judasza - ebook
Śmierć Judasza - ebook
W powieści "Śmierć Judasza: Cykl Szatan i Judasz" autorstwa Karola Maya, śledzimy ostatnie przygody znanych bohaterów, które zamykają wielotomowy cykl. Ci nieustraszeni podróżnicy zawsze pojawiają się tam, gdzie potrzebna jest pomoc, by stawić czoła największym wyzwaniom. Ich heroiczne czyny przekreślają wszelkie niegodziwe plany i zapewniają zwycięstwo sprawiedliwości. W tej emocjonującej, końcowej części cyklu, czytelnicy zostaną porwani w wir ekscytujących przygód, w których stawką jest ostateczne zwycięstwo dobra nad złem. "Śmierć Judasza" to nie tylko zakończenie serii, ale także hołd dla wszystkich fanów, którzy wiernie towarzyszą bohaterom Karola Maya w ich niezwykłych przygodach. To lektura, która dostarcza nie tylko rozrywki, ale także inspiracji do odwagi i działania w imię sprawiedliwości. Niezależnie od tego, czy jesteś wiernym czytelnikiem serii, czy też dopiero zaczynasz swoją przygodę z twórczością Karola Maya, "Śmierć Judasza" z pewnością zapadnie ci głęboko w pamięć.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-508-1 |
Rozmiar pliku: | 107 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak już wspomniałem, chmura przykryła gwiazdy. Pod starą karocą było jeszcze mroczniej, niż dokoła, a ponieważ znajdowałam się w cieniu, przeto wartownik nie mógł mnie zobaczyć, aczkolwiek ja go widziałem dokładnie.
Ku wielkiemu zdumieniu ujrzałem, że zwrócone ku mnie okno wozu było otwarte. Jeśli w powozie siedzieli jeńcy, Mogollonowie dopuścili się karygodnej nieostrożności. Może jednak umieszczono ich teraz gdzie indziej i mylił się Winnetou. A może, – hm, to byłoby głupie! – może siedział w wozie drugi wartownik?
Zamierzałem rozmówić się z jeńcami, więc niechętniebym z tego zrezygnował. Ale jakże się do tego zabrać? Mogły zajść dwa wypadki: albo nie było ich wewnątrz, albo siedzieli w towarzystwie Mogollona. Jakże się tu przekonać, który z tych wypadków zachodzi, nie wystawiając się przytem na niebezpieczeństwo? Podniosłem się do połowy, ale przy kołach, tak, że dwa koła dzieliły mnie od wartownika nad wodą, który nie mógł mnie przeto zobaczyć. Zapukałem do drzwi i natychmiast przykucnąłem zpowrotem. Zapukałem tak, że siedzący wewnatrz mogli usłyszeć, ale nie ów strażnik, leżący na trawie. Jeśliby w wozie siedział Mogollon, to na pewnoby wyjrzał oknem. Oczami zwrócony ku niebu, mogłem wyraźnie widzieć - nie ukazywała się niczyja głowa. Zapukałem po raz wtóry; również daremnie. Zapukałem po raz trzeci, poczem dopiero odpowiedziało mi lekkie pukanie w dno karety. Ach, a zatem byli tam! I to bez nadzoru! – Ale zapewne spętani; w przeciwnym razie nie otwieranoby okna. Podniosłem się tedy, oparłem głowę o parapet i zapytałem szeptem:
– Mr. Murphy, czy to pan?
– Yes.
– Czy dosyć miejsca z tej strony?
– Tak. Czy chce pan wejść, sir? Na miłość Boską, od razu pana zdybią!
– Nic podobnego! Wewnątrz jestem o wiele pewniejszy, niż tutaj, u koła. Czy drzwi skrzypią, skoro się je otwiera?
– Nie. Metalowe zawiasy zerwały się gdzieś po drodze i zastąpiono je skórzanemi.
– Dobrze, a więc wsiadam!
Pytania i odpowiedzi padały szybko, jak tego oczywiście wymagała sytuacja. Przyległem w trawie i poprzez przednie i tylne koła zerknąłem ku strażnikowi. Siedział w tem samem miejscu. Wyciągnąłem kamień, wycelowałem dobrze i rzuciłem tak, że padł o wiele kroków za strażnikiem. Indjanin, usłyszawszy szmer, zerwał się i natężył słuch. Wyjąłem drugi kamień i rzuciłem jeszcze dalej. Mogollon dał się oszukać i ruszył w kierunku szmeru, a zatem nie mógł nas widzieć, ani słyszeć. W okamgnieniu podniosłem się, otworzyłem drzwi, wsiadłem i zamknąłem zpowrotem. Nie rozległ się najlżejszy szmer. Omackiem wyczułem z lewej strony oboje jeńców, siedzących przy sobie. Z prawej strony było dosyć miejsca dla mnie. Usiadłem. Ku ponownemu zdumieniu zauważyłem, że i z drugiej strony okno było otwarte.
– Otóż i pan, sir! – szepnął adwokat śpiesznie. – Co za zuchwałość! Ważył się pan – –
– Ciszej! – przerwałem. – Teraz ani słowa! Muszę obserwować strażnika.
Wyjrzawszy oknem, zobaczyłem, jak wracał zaniepokojony. Rozglądał się nieufnie, podszedł do wozu i zapytał:
– Czy oboje biali są tu jeszcze?
Wysławiał się w spaczonym angielskim żargonie.
– Yes! – odpowiedzieli oboje naraz.
Sądziłem, że to mu wystarczy, wszelako myliłem się, gdyż dodał teraz w swoim żargonie hiszpańsko-indjańskim:
– Słyszałem szmer. Czy więzy są na miejscu? Zbadam je.
Postawił nogę na stopniu powozu, sięgnął ręką przez okno i dotknął śpiewaczki. Przekonawszy się, że jej pęta nie są naruszone, zszedł ze stopnia i podążył ku drugiemu oknu.
Co rychlej odsunąłem się, jak mogłem najdalej. Ukazał się przy drugim oknie, sięgnął i zbadał więzy prawnika. Poczem znikł z niepojętym pomrukiem. Przez okno zobaczyłem, jak usiadł zpowrotem na swojem dawnem miejscu.
– Teraz możemy mówić – rzekłem. – Lecz strzeżcie się wymawiać głośno „s”, czy inne świszczące dźwięki. Strażnik się uspokoił.
– Mój Boże, w jakiemże byłeś pan niebezpieczeństwie! Przecież wystarczyło tylko sięgnąć ręką, a jużby miał pana!
– Lub ja jego. Nie troszcz się pan o mnie! Zostanę w powozie, dopóki mi się spodoba, i opuszczę go, kiedy zechcę.
– Ale chodzi nietylko o wolność, ale i o życie! – szepnęła Marta drżącym głosem.
– Ani o jedno, ani o drugie, – jestem absolutnie bezpieczny. – Jak was spętano?
– Przywiązano nas do siebie lassem i opleciono jego końcem. Potem związano nam ręce na plecach. A wreszcie, na szyi mamy petlę, przytwierdzoną na dole do siedzenia. Nie możemy się podnieść.
– Jest to wielce skomplikowany sposób zabezpieczenia waszych osób. Przy tem wszystkiem zbyteczny jest wartownik. Nie dziwię się też, że otworzyli okna, aby wam dać nieco świeżego powietrza.
– Okna? To jest tylko ułuda! Niema tu okien; wyjął je własnoręcznie wódz. Wiedziałby pan, jaką ogromną wartość przedstawiają takie dwie szyby dla czerwonego draba!
– To prawda. Więc dlatego okna są otwarte. Pięknie! Przedewszystkiem muszę wam powiedzieć, co macie czynić na wypadek, jeśli mnie odkryją.
– Co?
– Poczekajże pan, aż zbadam wasze pęta.
Rezultat badań godził się z opisem, podanym przez Murphy′ego.
– Tak – rzekłem, – Teraz wiem, jak obracać nożem.
– Nożem?
– Tak. Jeśli mnie nie odkryją, niewola wasza potrwa do jutra rana, ale jeśli odkryją, będziecie natychmiast wolni. Uważajcie! Skoro tylko mnie zauważą, przetnę wasze pęta. To wymaga niewięcej, niż dziesięć minut. Potem dwoma rewolwerami powstrzymam czerwonych, wy zaś tymczasem wyskoczycie z lewej strony powozu i pomkniecie w prostym kierunku do zagajnika. Tam usłyszycie wystrzały. To Winnetou – wykrzyknijcie jego imię. Skoro go dopadniecie, jesteście bezpieczni, gdyż wszyscy Mogollonowie, nawet w liczbie trzech czy czterechset, jeśli usłyszą imię Winnetou, nie ośmielą się ścigać was w ciemnościach.
– Dobrze, ale pan? Czy chce pan zostać?
– Ani mi to w głowie nie postało! Skoro tylko zobaczę, że uciekliście szczęśliwie, pójdę za waszym przykładem.
– Okrążą pana, zastrzelą, zastrzelą!
– Pshaw! Bądźcie dobrej myśli! Nie znacie Zachodu, ja natomiast znam go, jak własnych pięć palców, i wiem, jak się to wszystko odbędzie. Być może, wódz, lub, jeśli nastąpi zmiana warty, wasz strażnik zechce się przekonać o waszym stanie. Tylko w tych wypadkach można mnie odkryć. Będziemy mieli do czynienia w każdym razie z dwoma, najwyżej trzema, czy czterema osobami, a tylu sprzątną moje kule w trzy, lub cztery sekundy. Oczywiście, powstanie alarm, ale i, co za tem idzie, popłoch, więc nikt się nie odważy podejść do miejsca, skąd padły strzały, to znaczy, do powozu. Tymczasem was już dawno nie będzie, a i ja najwyżej jeszcze po paru strzałach się ulotnię. Zresztą, prawdopodobnie będę się salwował razem z wami.
– Pioruny! – rzekł adwokat. – Gra idzie o śmierć i życie, a pan mówi tak chłodno, tak spokojnie, jakgdybyś miał wyjaśnić małym dzieciom, że dwa razy osiem stanowi nie piętnaście, lecz szesnaście!
– Jakże mam mówić inaczej? Nie grozi mi teraz najmniejsze niebezpieczeństwo. – A zatem wiecie, co czynić w razie, jeśli mnie przyłapie jakiś ciekawski. Jeśli zaś to się nie stanie, będziecie wolni dopiero jutro rano.
– Oby Bóg dał, żeby się zapewnienia pana urzeczywistniły! Ale poza naszem uwolnieniem jest jeszcze sporo roboty. Trzeba schwytać Jonatana Meltona.
– Jużeśmy go schwytali.
– Jak – co – sir!
– Ciszej sza! – ostrzegałem, przerywając mu. – To nazywa pan szeptem? Czerwony gotów usłyszeć!
– To prawda! Czy mam wierzyć? Sir, chciałbym głośno krzyknąć hura i victoria!
– Później będzie pan mógł krzyczeć na całe gardło.
– Gdzież go pan schwytał?
– U głębokich Wód, gdzie poprzednio wasz powóz się zatrzymał. Mam i Meltona, i pieniądze.
– Gdzie, gdzie? – zapytał ciekawie.
– Tu w kieszeni.
– Jak? Co? Nosi pan przy sobie tak ogromną sumę!
– Naturalnie! Czy miałam ją zawiesić na drzewie, lub zakopać w ziemi?
– I zapędził się pan aż tutaj, pomiędzy cztery seciny wroga, aż do tego dyliżansu? Jeśli pana zdybią, to z pieniędzmi znów koniec!
– Nie zdybią mnie! Mam niezłomne przekonanie, że moje kieszenie są wciąż, jeszcze lepszym schowkiem na te pieniądze, niż pańska kasa w New-Orleanie. Zresztą, okoliczność, że trzymam przy sobie pieniądze, może świadczyć, jak pewnie się czuję w tym starym dyliżansie. Życzyłbym tylko sobie, aby majątek, skoro go wręczę prawemu właścicielowi, nie był wystawiony na większe niebezpieczeństwo, niż teraz w mojej kieszeni. Ale, zeszliśmy z naszego tematu. Chcieliśmy mówić o Jonatanie Meltonie.
– Tak. Żałuję, że nie był pan świadkiem jego zachowania się wobec mnie, kiedy przyjechał do Mogollonów i ujrzał nas w niewoli! – Czy jeszcze wciąż się podawał a prawdziwego Smalla Huntera?
– Ani mu się śniło. Pragnąłbym go zadusić własnemi palcami!
– Jego przyznanie się bardzo nam się później przyda.
– Oznajmił mi nawet z piekielną radością, że ani ja, ani Mrs. Werner nie ujrzymy już Frisca.
– Zato on sam zobaczy go niebawem, i to w waszem i mojem towarzystwie. Nareszcie został unieszkodliwiony, chociaż nie traci nadziei, że zdoła się uwolnić.
– Tak? Czyżby?
– Powiedział mi to wyraźnie.
– Ten szubrawiec! Opowiadaj, opowiadaj-że, sir! Muszę wiedzieć, w jaki sposób wpadł w wasze ręce!
Nie trzeba chyba napomykać, że, rozmawiając, zachowywaliśmy wszelkie środki ostrożności i że wartownik często patrzył się w okno. Adwokat, który czuł się dobrze wśród paragrafów prawa, ale nie na pustkowiu, lękał się o samego siebie, a co dopiero o mnie. Śpiewaczka była zdjęta niemniejszym lękiem. Ja natomiast rozpierałem się bez troski we wnętrzu starej karocy, która była bezpieczniejszem dla mnie schroniskiem, aniżeli pobliski zagajnik. Mogłem przeto z swobodą opowiadać dzieje schwytania Meltona, oczywiście, rzucając częste spojrzenia na strażnika. Jednakże nie obeszło się bez niebezpiecznej przeprawy. Nie skończyłem jeszcze opowieści, gdy byłem zmuszony umilknąć. Usłyszałem kroki i, wyjrzawszy, zobaczyłem nadchodzącego czerwonego, który miał zluzować swego kamrata. Ten podniósł się, tamten jednak podszedł uprzednio do powozu, stanął na stopniu i zbadał więzy w ten sam sposób, w jaki to poprzednio uczynił jego poprzednik, z początku więc z prawej, a następnie z lewej strony. Oczywiście, za jednym i drugim razem przycisnąłem się do przeciwległych kątów dyliżansu. dzięki czemu uniknąłem niebezpieczeństwa.
Poprzedni wartownik odszedł, a obecny, usiadł na jego miejscu. Opowiedziawszy jeńcom pokrótce o Meltonie, dodałem:
– Mogollonowie z pierwszym brzaskiem wyruszą. Wy zostaniecie przez jakiś czas w powozie pod odpowiednim nadzorem. Napadniemy na waszą eskortę, a wówczas będziecie wolni.
– Jak to brzmi! – odezwał się adwokat. – Napadniemy na eskortę, a wówczas będziecie wolni! Jakgdyby kto powiedział: – Wypełnimy akta, a wy je podpiszcie! – A więc pan mniema, że eskorta nie będzie się broniła?
– Być może, a nawet prawdopodobnie.
– Straszne! I to mówi sir z takim spokojem! Sir, proszę pana, zaprowadź mnie tylko tym razem szczęśliwie do domu! Przenigdy w życiu moja noga nie postanie na Dzikim Zachodzie! Jak pan sądzi, czy konwój będzie silny?
– Wątpię. Wódz zostawi tylko niezbędną ilość wojowników, przypuszczalnie dziesięciu.
– Ci wszak nie podołają wam i waszej setce Nijorów!
– Pełnej setki nie mamy; część oddziału musi strzec schwytanych Mogollonów. Mimo to, będzie nas sześcio czy siedmiokrotnie więcej, niż Mogollonów. Dodajmy do tego przestrach i oszołomienie znienacka zaskoczonych wrogów. Mam nadzieję, że obejdzie się bez krwi rozlewu. No, już na mnie pora.
– Miej się pan na baczności, aby cię nie dostrzegł strażnik!
– Oddalę go tak samo, jak jego poprzednika.
Wyciągnąłem dwa kamyki z kieszeni. Teraz odezwała się Marta po niemiecku, podczas gdy dotychczas rozmawialiśmy po angielsku:
– Tak wiele panu zawdzięczamy, że ledwie śmiem prosić, aby powiększył pan mój dług o jeszcze jedną przysługę.
– Chętnie ją wyświadczę, jeśli będę mógł.
– Może pan, Oszczędzaj się! Czemu musi zawsze wybiegać naprzód! Pozostaw pan jutrzejszy napad innym!
– Dziękuję pani za życzliwość, która jest treścią tej „przysługi”. Chociaż zawsze się oszczędzam, chętnie pani przyrzeknę, że jutro szczególnie będę się miał na baczności.
Rzuciłem kamyk. Zauważyliśmy, że strażnik nadsłuchiwał. Po drugim rzucie podniósł się i, skoro rzuciłem trzeci kamień, oddalił się w kierunku szmeru.
– Dobranoc! – rzekłem. – Wszystko się dobrze skończy. Bądźcie dobrej myśli. Do widzenia, do jutra rana!
Wysunąwszy rękę przez okno, otworzyłem drzwi, wysiadłam i pocichu zamknąłem je zpowrotem. Niezwłocznie rzuciłem się na ziemię, albowiem strażnik wracał. Szmer padających kamiuszków zbudził jego podejrzenie. Nie usiadł, ale podszedł. jak i poprzednik, do wozu i zbadał wnętrze, na szczęście z przeciwległej do mnie strony. Można było przypuścić, że podejdzie także i z tej strony, dlatego szybko odsunąłem się, jak mogłem najdalej, i zatrzymałem, aby nie zwrócić żadnym ruchem jego uwagi. On jednak nie obszedł nawet powozu, tylko powrócił na swoje miejsce i usiadł. Teraz popełzłem dalej. Ponieważ wiedziałem, gdzie się wrogowie skupili, i że żadnego niema przede mną, przeto mogłem nawet się podnieść i prostą drogą wrócić do Winnetou.
Winnetou stał wciąż jeszcze w tem samem miejscu, gdzie go opuściłem.
– Czy ci się dłużył czas oczekiwania? – spytałem.
– Nie – odparł. – Mój brat wprawdzie został dłużej, niż sądziłem, ale ponieważ nie słyszałem żadnego szmeru, więc rozumiałem, że znalazłeś sposobność do podglądania wrogów, i byłem spokojny.
– Tak, szpiegowałem. Ale wracajmy do koni! Nie mamy potrzeby stać tutaj wpobliżu wroga.
Nijora siedział przy trzech koniach. Skoro nas zobaczył, powstał pełen uszanowania. Usiedliśmy i zalecili mu usiąść. Usłuchał, ale tak, że dzieliło nas nakazywane przez grzeczność indjańską oddalenie.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. Wiedziałem, że Winnetou nie zagadnie mnie sam, ani nie poprosi o relację, przeto rzekłem:
– Mój brat niech się domyśli, gdzie siedziałem?
Obrzucił mnie badawczem spojrzeniem, opuścił powieki i zapytał:
– Czy jeńcy byli jeszcze w powozie?
– Tak.
– W takim razie siedziałeś przy nich. Czy wie mój brat, co właściwie czynił?
– Co?
– Doświadczał Wielkiego Ducha, który tylko wówczas ochrania dobrych ludzi, kiedy nie bez powodu wystawiają się na niebezpieczeństwo. Kto bez powodu rzuca się do rwącego potoku, może, nawet jeśli jest dobrym człowiekiem, łatwo pójść na dno. Muszę skarcić mego brata za tę zuchwałość!
– O, we wnętrzu karocy byłem o wiele bezpieczniejszy, niż gdzie indziej!
Opowiedziałem, co widziałem i słyszałem. Najważniejsza była ta okoliczność, że powóz miał zostać na miejscu po wymarszu Mogollonów.
– Napadniemy na straż i odbijemy jeńców – rzekł Apacz.
– Podzielam tę myśl, ale nie wiem, czy ją rozsądek wskazuje. Istnieje ważna przeszkoda, mianowicie ciasnota obu wąwozów. Jeśli wódz Mogollonów stwierdzi, że są dosyć szerokie, aby przepuścić powóz, w takim razie podąży naprzód, przypuszczając, że dyliżans jedzie wślad za nim. Wówczas możemy odbić powóz tak, aby wódz dowiedział się o tem dopiero po dłuższym czasie.
– A jeśli drogi są zbyt wąskie?
– Wówczas zatrzyma się, aby tomahawkiem przerąbać przejście. Jeśli zaś powóz nie nadejdzie we właściwym czasie, wódz poweźmie podejrzenia i wyśle gońców. A w tym wypadku należałoby chwilowo zrezygnować z uwalniania obojga jeńców.
– Mój brat trafił mi do przekonania.
Powiedziawszy to, wpadł w długie myślenie. Mogłem się domyślić nad czem to medytował, i nie chybiłem, gdyż niebawem odezwał się:
– Możemy spokojnie napaść na konwój, gdyż drogi są dosyć szerokie, aby przepuścić powóz.
– Czy wiesz na pewno?
– Tak. Oglądałem powóz i znam jego rozmiary. Ponieważ mamy napaść Mogollonów na terenie canonu, przeto należy wziąć pod uwagę drogę pod górę, a nie z Łysiny. Pierwsza nie nastręcza zbytnich trudności. Duchem przebywałem tam obecnie i oczyma duszy owe miejsce zmierzyłem. Powóz może przejść tamtędy.
– A zatem Mogollonowie nie zatrzymają się na dole, lecz wjadą na Łysinę bezzwłocznie.
– Tak jest. Możemy więc bez skrupułów napaść na pozostałych Mogollonów.
– Jak mniemasz, gdzie jest najodpowiedniejszy do napadu teren?
– Mój brat oglądał miejscowość, niech więc wyrazi swoje zdanie.
– Nie chciałbym zabijać, ani ranić nikogo, A więc napad musi nastąpić znienacka.
– Czy mój brat widzi jaką możliwość? Pierwszy lepszy Mogollon, który stoi nazewnątrz krzewiny, dostrzeże nas i zwoła swoich.
– W takim razie nie możemy nadejść tą drogą, z północy, lecz z południa, skąd Mogollonowie jak najmniej się spodziewają wroga. Wszak wódz na czele oddziałów jedzie na południe. Skoro przybędziemy stamtąd o pół godziny później, eskorta powozu nie będzie nas uważała za nieprzyjaciół. Tak, najprawdopodobniej przypuszczą, żeśmy oddziałem Mogollonów, który musiał z jakiegoś powodu zawrócić z drogi. I dopiero nasze twarze dowiodą im pomyłki. Ale wtedy, będzie już za późno.
– Mój brat, jak zawsze, mówił słusznie. Wykonamy jego plan. Ale co dalej?
– Od Cienistego Źródła do Łysiny Canonu, gdzie odbędzie się walka, – trzy godziny jazdy. Nie chciałbym wlec za sobą do Łysiny tych jeńców, których już mamy, Jako też tych, których niebawem schwytamy. Przeszkadzać nam będą, a nawet sprowadzą niebezpieczeństwo.
– A co ma się z nimi stać?
– Niech zostaną pod odpowiednią strażą nad Cienistem Źródłem. Oddaleni o trzy godziny drogi, będziemy o nich spokojni. Pozostawimy na straży czterdziestu Nijorów pod dowództwem Emery’ego, a więc będziemy strzec jeńców tak starannie, jakgdybyśmy ich mieli przed oczami.
– Godzę się z tobą. Jeśli ich zabierzemy ze sobą, będziemy musieli nietylko walczyć, ale także doglądać ich, przyczem jakaś niespodziewana okoliczność może im zwrócić wolność. Niechaj więc pozostaną na miejscu. Czy mój brat zamierza osobiście brać udział w walce?
– To zależy. Niechętnie zabijam człowieka, lecz Nijorowie są naszymi przyjaciółmi i braćmi, musimy ich tedy wesprzeć w walce z Mogollonami, wrogami nietylko ich ale także i naszymi. Zadanie nasze polega na tem, aby jechać wślad za Mogollonami i zapędzić ich za wszelką cenę poprzez wąwóz na Łysinę Canonu. Okoliczności wskażą, co należy potem czynić. Oczywiście, wolałbym, aby Mogollonowie poddali się, zanim dojdzie do rozprawy.
– Nie można się tego po nich spodziewać, chyba że zrozumieją całą beznadziejność swego położenia.
– A zatem trzeba im to wykazać. Plan, który przedstawiliśmy wodzowi Nijorów, do tego zmierza.
– Czy mój brat mniema, iż wódz nie odstąpi od tego planu?
– Głupcem byłby, gdyby odstąpił. A przecież sprawił na mnie wrażenie roztropnego wojownika.
– Rzeczą pożyteczną, ba, nawet niezbędną byłoby dowiedzieć się, czy istotnie usłuchał naszych zaleceń. Czy radzisz wysłać doń gońca i zapytać o to?
– Nie, za mało mamy czasu. Zanim goniec do niego dotrze, a potem wróci do nas, będzie już za późno. W drodze zaś na pewno natknie się na Mogollonów i może wpaść w ich ręce. A przytem wystarczy zapewnienie, że wódz chce dać posłuch naszym zarządzeniom; należy wiedzieć, czy w rzeczy samej da im posłuch.
– Myślisz o nadzorze. A więc musiałby jeden z nas tam pojechać?
– Tak. Jedynie w tym wypadku, jeśli ty, lub ja będę przy nim, można go będzie powstrzymać pd zbędnego krwi rozlewu. Znam oboje jeńców, których musimy odbić, i jestem zaprzątnięty więcej od ciebie sprawami spadku, a więc strzeżeniem Jonatana Meltona. Ty zaś jesteś przyjacielem Nijorów od dłuższego czasu, niż ja, więc ty powinieneś jechać do wodza.
– Mówisz słusznie; godzę się z tobą. Natychmiast wyruszę.
– Czy zabierzesz ze sobą młodego wojownika, który nam towarzyszy?
– Tak.
– A więc proszę cię, uważaj, aby na Łysinie, las był gęsto obsadzony i za skałą było dosyć wojowników. Jeśli tak się stanie, dla Mogollonów nie będzie ratunku. Skoro nie zechcą się poddać, albo ich zabijemy, jak wywabioną z ostępu zwierzynę, albo zapędzimy do canonu, aby jego czeluść zapełnili swemi zmiażdżonemi ciałami.
– Możesz być przeświadczony, że dołożę wszelkich starań, aby nie rozstrzygać sprawy bronią. Jeśli jednak Mogollonowie nie ugną się przed koniecznością, jakże uchronię ich skalpy? Wpędź ich tylko na Łysinę!
Zamieniliśmy ze sobą jeszcze kilka uwag, poczem Winnetou i Nijora dosiedli koni. Odjechali, z początku oczywiście zakreślając łuk tak, aby wyminąć obóz nieprzyjacielski. – Zbliżało się rozstrzygnięcie.
Zostałem sam. Cofnąłem się o szmat drogi, aby świt nie zdradził wrogom mojej obecności, uwiązałem konia i ułożyłem się na ziemi. Czy aby się przespać? Powinienem był ukroić sobie drzemkę, ponieważ leżałem na miejscu, gdzie mi żadna niespodzianka, żaden napad nie groził, ale wszak wypocząłem dostatecznie za dnia i pomyślałem sobie, że noc dzisiejsza zakończy wreszcie nasze długie żmudne trudy. Z rękoma pod głową, z oczami zwróconemi ku niebu, gdzie gwiazdy iskrzyły na czystym firnamencie, wspominałem wszystkie wydarzenia, począwszy od dnia, kiedy po raz pierwszy ujrzałem w Guaymas Harry’ego Meltona. Jakie przygody, ile kłopotów, mitręgi, wysiłku, niebezpieczeństw i rozczarowań dzieliło ów dzień od dzisiejszego! Przestroga, która się ciągnęła z tych wszystkich przeżyć, dawała się streścić w krótkich, lecz jakże treściwych słowach: – Zachowaj zawsze czyste sumienie!
Tak długo medytowałem i wspominałem, aż moje myśli się zamroczyły; nawpół śniłem, a nawpół czuwałem, i wreszcie zasnąłem całkowicie. Nie okryłem się kołdrą, wskutek czego wybił mnie ze snu chłodniejszy wiew powietrza. Z gwiazd odczytałem, że za godzinę zaświta.
Niebawem usłyszałem tętent kopyt z północy. Wyszedłem naprzeciw dźwiękowi, poczem położyłem się na ziemi. Nadciągał oddział jeźdźcćw, Na czele sunęło dwóch, jeden biały, drugi czerwony, zapewne przewodnik. Podniosłem się i zawołałem zmienionym głosem:
– Halloo, messurs! Dokąd to?
Obaj osadzili konie i chwycili za broń. Biały odezwał się:
– Kogo to może obchodzić, dokąd jedziemy? Zbliż-no, młodzieńcze, i pokaż mi się, jeśli nie chcesz dostać kulki!
– Czy nie umie pan witać ludzi należycie, mister Emery?
– Emery! Ten drab zna mnie! Kto może – – Do piorunów. toż to ze mnie kiep! Przecież nikt inny, tylko stary Charley, którego nazywacie Shatterhandem! Podejdź, mój drogi, i powiedz, gdzie się ukrywa Apacz!
– Zejdźcie z koni; potem się dowiesz. Musimy się tutaj zatrzymać. Czy wszystko w porządku Emery?
– Wszystko.
– A Jonatan?
– Jedzie za nami ze swą piękną Judytą. Dunker zlitował się nad nim i nie chce go opuścić ani na chwilę.
Oddział zatrzymał się i wszyscy zsiedli. Podszedłem do Meltona. Zdjęto go właściwie z konia i ułożono na ziemi tuż koło Judyty. Stał przy nich Dunker.
Potem obejrzałem jeńców Mogollonów; leżeli na ziemi, przywiązani do siebie piecami po dwóch. Upewniłem się, że nie mogli zbiec. – Teraz oświadczyłem Emery’emu, Dunkerowi i dowódcy Nijorów, cośmy omówili z Apaczem, i zapytałom czerwonego:
– Czy mój brat zna wpobliżu Cienistego Źródła miejsce, z którego niepostrzeżenie moglibyśmy oglądać wyruszających Mogollonów?
– Znam. Skoro mój brat zechce, zaprowadzę go tam.
– Dobrze! Musimy niebawem wyjechać, gdyż niedługo zaświta. Towarzyszyć nam będzie pięćdziesięciu twoich wojowników. Pięćdziesięciu pozostałych wojowników zostanie tutaj, aby strzec jeńców.
– A ja? – zapytał Dunker.
– Musi pan bezwarunkowo zostać przy Meltonie, którego panu powierzyłem.
– Well! Jestem zatem jego klucznikiem. Niech raz na zawsze zapomni o ucieczce!
– Ale ja jadę z tobą? – zapytał Emery.
– Proszę cię, abyś został.
– Czemu to? Chciałbym jechać z wami.
– Aby widzieć, jak schwytamy dziesięciu czy dwunastu Indjan? To drobnostka. Pomyśl, że oprócz Meltona trzeba strzec jeszcze pięćdziesięciu jeńców. Muszę ich zostawić pod odpowiednim nadzorem. To ważny Posterunek, Emery!
– Dobrze! Nie mogę ci odmówić. Kiedy mamy przybyć do Źródła?
– Przyślę po was gońca.
Po krótkiej chwili pięćdziesięciu Nijorów wyruszyło ze mną i z dowódcą na czele. Przewodnik wiódł nas nie na południe, lecz ku zachodowi, aby w tym kierunku objechać Cieniste Źródło. Potem skręciliśmy na południe, a następnie na wschód. Zatoczyliśmy tedy łuk i zatrzymali się pod niewysoką, ale rozległą wyżyną, na której, zdawało się, rośnie zagajnik.
– Jesteśmy na miejscu – rzekł dowódca.
– Jak daleko od Źródła? – zapytałem.
– Pięć minut. Na wyżynie, poprzez krzewy, można śledzić kryjomo całą okolicę Źródła.
– Poczekajmy aż się rozwidni. Miejcie konie na oku, aby żaden nie uciekł i nas przez to nie zdradził!
Przestroga była zasadnicza zbyteczna, gdyż żaden koń Indjański nie odbiega daleko od swoich. Przeleżeliśmy u stóp wyżyny, dopóki gwiazdy nie zgasły i na wschodzie nie ukazał się lekki zaróżowiony odblask zorzy. Wówczas wraz z dowódcą wszedłem na wyżynę. Położyliśmy się za krzewami i czekali aż się brzask rozjaśni i pozwoli nam obejrzeć rozciągającą się pod nami okolicę.
Zagajnik, który nas ukrywał, rósł na grzbiecie wyżyny; schodził nadół, rozszerzał się coraz bardziej aż do miejsca, gdzie biło z ziemi źródło. Stąd znowu się zwężał i kończył się na prerji, trawą zarośniętej.
– Świetnie! – rzekłem do Indjanina. – Nie mogliśmy wymarzyć sobie dogodniejszego terenu.
– Więc mój biały brat jest ze mnie zadowolony?
– Najzupełniej, najzupełniej! Możemy stąd obejrzeć całą miejscowość i przyjrzeć się w wymarszowi Mogollonów. A następnie, nie potrzebujemy koni, aby zaskoczyć pozostałych wrogów szybkością natarcia. Pozostawimy je raczej tutaj. Możemy pokryjomu skradać się wśród krzewin aż do źródła. Lepiej być nie mogło.
Indjanin pragnął skryć zadowolenie z pochwały, ale nie uszło ono mojej uwagi.
Zobaczyliśmy obóz, a nawet daszek karocy, ponieważ wznosił się ponad krzewy. Czerwoni, ocknięci już ze snu, gotowali się do wymarszu. Wielu jadło; niektórzy się myli, inni opatrywali konie. Po pewnym czasie rozległe się okrzyk – pobudka do wymarszu. Każdy pośpieszył do swego wierzchowca. Ustawili się jeździec za jeźdźcem, więc łatwo ich było policzyć. Naliczyliśmy trzystu czterech. Długi wąż począł wić się naprzód, na południe, ku oczekującej go zagładzie.
Pozostawieni w obozie przyglądali się wymarszowi. Stali pod zagajnikiem; było ich dziesięciu. Ponieważ pasło się tylko czternaście koni, w tem cztery cugowe, więc byliśmy pewni, że niema więcej czerwonych.
Skoro oddział znikł na południu, mogliśmy się wziąć do dzieła. Chociaż na uporanie się z dziesięcioma starczyłoby dziesięciu, zarządziłem, aby szło z nami trzydziestu. Pozostali pośpieszyć mieli za nami z końmi.
Pod osłoną krzewów zeszliśmy wzdłuż, pochyłości wpobliżu źródła. Wysunąłem się naprzód, pełzając. Dziesięciu drabów siedziało nad wodą i wsuwało śniadanie. Nieledwie wstydziłem się napaść na nich z trzykroć większą liczbą wojowników. Byli tak zaskoczeni, skoro Nijorowie wyłonili się z krzaków, że żaden nie pomyślał o obronie, czy ucieczce. W okamgnieniu zostali związani. Ja zaś podszedłem do karocy, otworzyłem drzwi i zawołałem.
– Dzieńdobry, Mrs. Werner i Mr. Murphy! Spełniam obietnicę.
Marta wydała radosny okrzyk i zawarła powieki. Nie zemdlała bynajmniej, to radość tak ją zmorzyła. Wyciągnąłem nóż, przeciąłem jej więzy, wyniosłem z karety i posadziłem ją na trawie, gdyż zbyt była słaba, aby utrzymać się na nogach. Zniecierpliwiony adwokat krzyknął:
– A teraz mnie, sir! Jak długo mam czekać!
– Cierpliwości, mr. Murphy! Nie można naraz wielu dogodzić.
Skoro uwolniłem go, wygramolił się z karocy, wyprostował członki i rzekł:
– Bogu dzięki! Niepowodzenia dobiegły końca. Piekielne chwile przeżyłem w tej karocy!
Nie miał dla mnie słowa podzięki, ale za to wiele słów innego zgoła rodzaju. Kładąc lewą rękę na moich plecach, rzekł:
– Sir, czym wszystko w porządku? – przyczem prawą uderzył mnie po torsie. – Czy ma pan jeszcze pugilares?
– Tak. Cudaczne pytanie!
– Wszak muszę wiedzieć, ile jeszcze pozostało.
– Dlaczego to pan właśnie pan właśnie musi wiedzieć?
– Gdyż ja – do piorunów, to się samo przez się rozumie!
– Bynajmniej. To się wcale samo przez się nie rozumie.
– Jestem kuratorem spadku i decyduję, co się stanie z pieniędzmi i kto je otrzyma!
– Owszem, byłeś pan kuratorem, ale już nim nie jesteś. A co ma się stać z pieniędzmi i kto je ma otrzymać, tego pan nie możesz rozstrzygać od czasu, jak wykazałeś tyle rozumu, że bez żadnego badania, ot tak poprostu, włożyłeś cały spadek do kieszeni oszusta.
– Sir, jeszcze ja pana rozumu nauczę!
Na te porywczą groźbę odpowiedziałem spokojnie:
– Obawiam się, że znajdziesz Pan we mnie niepojętnego ucznia.
– A zatem nie wyda pan pieniędzy?
– Nie.
– Nawet jeśli panu rozkażę?
– Rozkaże? Żartuj pan dowoli! Zachowam pieniądze, dopóki się nie znajdzie uprawniony spadkobierca.
– Czy pan go będzie uprawniał?
– Nie będę uprawniał, znalazł się już bowiem; znam go dobrze.
– Ja go także znam! Otrzyma spadek ode mnie w drodze urzędowej. A zatem wyjm pan pieniądze!
– Nie! Poza tem radzę panu, abyś zmienił ton, jakim do mnie przemawiasz. Przystoi panu nieco inny.
– Tak? Tak pan mniema?
– Tak. Ton dziękczynny. Wyrwałem pana z objęć śmierci. Gdyby nie ja, nie ujrzałbyś już nigdy Wschodu. Uwolniłem pana z więzów. Czy dostałem jakieś słowo podzięki? Żebrak dziękuje za kęs chleba. Zwróciłem panu wolność i życie, a odpłacono mi grubjańskiemi groźbami! Jeśli pan sądzi, że zaimponujesz mi czelnością, to się grubo mylisz!
– Wiem aż zbyt dobrze, czemu pan nie chce oddać pieniędzy. Cichaczem sobie – –
– Stój! Ani słowa więcej! – krzyknąłem. – Istnieją słowa, na które odpowiada się tylko pięścią!
– Pańska pięść? Pshaw! Nie mam dla niej żadnego, absolutnie żadnego respektu, aczkolwiek szumnie tytułuje się, pan Old Shatterhandem. Chce pan część pieniędzy przylepić do własnej kieszeni i dlatego – –
Nie dokończył zdania. Zakreślając daleki łuk w powietrzu, przeleciał przez najbliższą krzewinę i runął za nią.
Marta skoczyła na nogi ze strachu. Uchwyciła mnie za ręce; błagała:
– Na miłość Boską, nie zabijaj go pan! Nie ma najmniejszej racji, aby tak do pana przemawiać; obraził pana ciężko, jestem za pana wielce dotknięta i nigdy z nim nie będę mówiła, chyba że z konieczności, – lecz nie zabijaj go pan!
– Zabijać? Pah! „Ostrzegłem” go tylko, nic ponadto. Prawdopodobnie będzie się mnie wystrzegał, inaczej bowiem cisnę oszczercę tak wysoko, że zawiśnie na sierpie księżyca!
Nadeszło dwudziestu Nijorów wraz z końmi. Kazałem jednemu wrócić i sprowadzić Emery’ego i Dunkera z ich oddziałem. Konie rozpierzchły się po łące nad wodą. Murphy podniósł się i powlókł, utykając. Usiadł za krzewem i pocierał obolałe członki. Marta odzyskała spokój. Ledwo mogłem ją uprosić, aby zaniechała podziękowań.
Niebawem przybyli pozostali nasi wojownicy z jeńcami. Dziesięciu Mogollonów wydało okrzyk zgrozy, widząc pięćdziesięciu swych kamratów. Chciałem wydać rozkaz, tyczący się rozmieszczenia jeńców, gdy uwagę moją zwróciły głośne ryki. To adwokat, ujrzawszy Jonatana Meltona, skoczył, rzucił......................