Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śmierć na Wenecji. Śledztwa Profesorowej Szczupaczyńskiej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 listopada 2023
Ebook
44,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Śmierć na Wenecji. Śledztwa Profesorowej Szczupaczyńskiej - ebook

Tonący Szczupaczyńskiej się chwyta.

Ulewny lipiec 1903 roku. W Rzymie kona papież, a Kraków nawiedza wielka woda – Wisła występuje z brzegów i zatapia miasto. Rzeczywistość się zmienia, lecz nie dla samozwańczej detektywki Zofii Szczupaczyńskiej, która musi rozwiązać kryminalną zagadkę. Ofiary są dwie: jedna znaleziona w rzece, druga w wannie.

Profesorowa Szczupaczyńska rzuca się w wir śledztwa i próbuje wyłowić prawdę ze świadków, którzy nabrali wody w usta. Na trop naprowadza ją list denata wysłany przez niego przed śmiercią.

Czy ulice zmienione w rzeki powstrzymają nieustępliwą śledczą, a dowody rozmytych zbrodni wypłyną na światło dzienne? I czy w końcu szacowny mąż profesorowej odkryje, w czym tak naprawdę jego żona czuje się jak ryba w wodzie?

Autorkę Marylę Szymiczkową, wdowę po prenumeratorze „Przekroju” i królową pischingera, powołało do życia małżeństwo pisarzy: Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński. Ten niezwykły duet łączy wielki talent literacki i niezrównaną wiedzę o życiu codziennym Krakowa końca XIX i początku XX wieku. Gwarantuje pasjonującą podróż w czasie z detektywką, która wie, że tajemnice same się nie rozwiążą. Bestsellerowa, wydawana także za granicą seria retrokryminałów.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-9939-9
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

_W którym na krótką, acz dramatyczną chwilę wybiegamy w przyszłość._

Wielkie białe bryzgi wody poleciały na posadzkę i rozbiły się z głośnym plaśnięciem na kremowych płytkach we wzór wieńców z zielonych i brązowych liści dębu. I drugi raz. I trzeci.

Z wanny dobywała się cała mieszanina dźwięków: plusków, bulgotów oraz zduszonych słów, które z trudem wyrywały się z zalewanych ust, tak że nawet gdyby ktoś teraz tu stanął z notatnikiem, nie potrafiłby z tych urywanych sylab złożyć żadnego zdania; były to nieskładne „uuuu” i „aaaa”, rozdarte gardłowymi „grh”, „khy” i „brlwl”, a wszystko to brzmiało niczym mowa jakiegoś dawno wymarłego plemienia.

Tylko z bliskości przeciągłych „aaaa”, „uuuu” i „uuuu” można było odcyfrować przerażone „Ratunku!”; ale ratunek znikąd nie nadchodził. Dłonie młóciły wodę, usiłowały złapać się brzegu wanny, ześlizgiwały po jej ściankach, a paniczny krzyk stopniowo tracił na sile; nie było w nim już żadnych czystych samogłosek, jedynie stłumiony bulgotem, schrypły charkot.

Franciszka Gawęda, kucharka w domu profesorostwa Szczupaczyńskich, walczyła o życie.

I walkę tę przegrywała.ROZDZIAŁ I

_W którym profesorowie się mylą, młodzież nie szanuje papieża, potężne siły przyrody niosą katastrofę, a liczby mierzą zupełnie odległe, choć równie dramatyczne zjawiska._

– Profesor Mazzoni stracił wszelką nadzieję – oznajmiła ze smutkiem wdowa po introligatorze, składając brudnawe, upstrzone kroplami strony gazety i wsuwając się głębiej pod sklecony naprędce daszek. Rankiem wprawdzie przestało na jakiś czas padać i pojawiły się nawet przebłyski słońca, ale ciemne, wiszące nad miastem chmury nie zwiastowały rychłej poprawy pogody. Odkąd w poniedziałek rozpętała się burza z piorunami, od pięciu dni nie było ani chwili bez deszczu. Owszem, ulewa czasem słabła, czasem nawet przechodziła w mżawkę, ale po paru kwadransach deszcz ponownie się wzmagał i grube krople znów uderzały o dach. – Dziewięćdziesiąt. Trzydzieści. Trzydzieści sześć – wyrecytowała liczby uroczystym tonem.

– Wczoraj rano jeszcze tylko dwadzieścia pięć – przypomniał, potakując głową, stróż, łysiejący mężczyzna w za dużej, wyglądającej trochę jak suknia koszuli, która była może wręcz koszulą nocną, piwnice i sutereny woda zalała bowiem nad ranem… – Wiadomo jednak, że kiedy zejdzie z gór, to na pewno zacznie podnosić się więcej – dodał tonem znawcy. Od lat pracował także jako woźny w obserwatorium astronomicznym uniwersytetu, miał się więc za człowieka wykształconego i uważał za swój obowiązek szerzyć oświatę wśród tych, którym, jego zdaniem, brakowało należytej edukacji i rozeznania w sprawach wielkiej wagi. A do nich zaliczał politykę (sprawy miejskie i rządowe), przyrodę (ze szczególnym uwzględnieniem astronomii, ma się rozumieć) oraz zjawiska atmosferyczne.

– Zbyt dużo się tego zebrało. – Wdowa pokręciła głową.

– Trzeba było regulować Wisłę – zauważył stróż. – Od lat mówi się o kanale ulgi albo o puszczeniu Rudawy poza miasto, pod norbertanki na Zwierzyńcu. Ale oczywiście nic z tego, bo cztery ministerstwa nie mogą dojść do porozumienia, pożałowały kilkudziesięciu tysięcy i teraz co rok, co dwa taka sama klęska i nędza ludziom w oczy zagląda…

– Takiej pogody nie było od czasu mojej młodości – powiedział z ożywieniem stolarz, którego wszyscy jednak zignorowali.

– Doprawdy nie rozumiem. Profesor Falb zapowiadał na lipiec wprost nadzwyczajną suszę. – W głosie korpulentnej nauczycielki z pierwszego piętra słychać było rozczarowanie, zupełnie jakby profesor Falb to jej osobiście postanowił sprawić przykrość błędnymi przepowiedniami.

– Kto taki? – zaciekawiła się oparta o komin, chuda jak szczapa posługaczka, która kroiła kozikiem jabłko i czyniła to z iście stoickim spokojem, cokolwiek zaskakującym jak na osobę, której woda pochłonęła właśnie cały dobytek, z wyjątkiem wielkiej pierzyny, kilku poduch oraz rzeczonego kozika.

– Profesor Falb. Głośny przepowiadacz pogody – wyjaśniła płaczliwym tonem nauczycielka.

– Autorytet naukowy światowej renomy – dodał ochoczo stróż, któremu nazwisko to nie było obce. – Przepowiada też trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów.

– To jakiś kompan tego Macaroniego, co tamta pani o nim mówiła?

– Ależ! Doktor Mazzoni to lekarz Jego Świątobliwości – żachnęła się wdowa spod swojego baldachimu. – Razem z doktorami Lapponim i Rossonim opiekują się Ojcem Świętym. Są zdania, że płyn w opłucnej trzeba będzie odsączyć po raz kolejny, tyle się tego zebrało. Ale, chwała Bogu, nie jest to zapalenie gruźlicze, tylko raczej reumatycznej natury.

– Omylił się Flap, to może omylić się i Macaroni – zauważyła trzeźwo praczka, owinięta wilgotną pierzyną, którą zdążyła wynieść z sutereny. – Z profesorami tak to już jest, że życia nie znają, coś tam sobie wymyślą, Bóg jeden wie skąd wzięte, napiszą dzieś i chodzą potem, że niby wszystkie rozumy świata pozjadali… – Wsunęła do ust kolejny kawałek jabłka. – …a przecie wiadomo było, że lać będzie, bo kiedy z Janem przyjdą deszcze, to sześć niedziel kropi jeszcze, a od świętego Jana dopiero jutro będą trzy niedziele. – Wzruszyła ramionami.

– Może i ma pani rację – zgodziła się wdowa i jakby nieco się rozpogodziła. Rozłożyła znowu gazetę. – W biuletynie podali wyraźnie: tętno dziewięćdziesiąt, liczba oddechów trzydzieści, ciepłoty ciała trzydzieści sześć. Trzydzieści sześć! To przecież stan zupełnie normalny.

– Wieczorem było już dwa czterdzieści nad stan normalny. A rano już dwa osiemdziesiąt – powiedział woźny. – Ale jeszcze dziś rano na Wiśle nie widziano tej brudnożółtej piany, która zwiastuje nadejście wody z rzek karpackich, więc może być jeszcze gorzej.

– A jakże, oczywiście, że może – zgodziła się wdowa. – Ale módlmy się do Boga, aby zlitował się nad nami. – I przeżegnała się szybko.

– Ten spokój jest nienaturalny. Stanie się coś okropnego. Należy spodziewać się katastrofy – jęknęła nauczycielka, jak gdyby już nie doszło do jednego nieszczęścia i jak gdyby nie siedziała teraz z tą oto jedną walizką, do której spakowała najpotrzebniejsze rzeczy, na dachu niskiej, czynszowej kamieniczki razem z resztą jej mieszkańców, czekając, aż łodzie straży pożarnej skończą ewakuować sąsiedni dom i wreszcie przypłyną im na pomoc.

– Ależ! Jego Świątobliwość może jeszcze wiele lat cieszyć się doskonałym zdrowiem! – syknęła wdowa spod swojego zadaszenia.

Odpowiedziało jej dramatyczne, skierowane do nikogo konkretnego, ale zarazem do wszystkich wokół:

– Cóż poradzę ja, biedna nauczycielka, przeciwko wielkim siłom przyrody?!

Jeszcze poprzedniego dnia część dzieci z sąsiedniej kamienicy pobiegła nad Wisłę, żeby popatrzeć na uderzające o nabrzeże fale i podnoszący się szybko poziom rzeki. Z fascynacją patrzyły, jak robotnicy uwijają się wokół pływającego żurawia do wybierania piasku, próbując uchronić go przed porwaniem przez wzburzone wody. Zabezpieczony drucianymi linami i przywiązany do brzegu kadłub telepał się teraz na falach, przytrzymywany jedynie przez zaryte w gruncie kotwice. Młodsze dzieci – których rodzice nie chcieli puścić tak daleko – poszły nieopodal, na nasyp kolei cyrkumwalacyjnej przy samej rogatce, żeby stamtąd obserwować ciemne, gęste chmury, które ciągłymi falami napływały od strony Błoń. Kopca Kościuszki nie było widać od kilku dni. Woda wzbierała szybko i park Jordana był cały zatopiony, ale tamtejszy stróż i jego żona odmawiali opuszczenia swojego domku i tylko pływali łódką po chleb, który władze rozdawały potrzebującym na nasypie kolejowym.

– Dadzą państwo wiarę, że w gazecie już jakiś obrotny handlarzyna zachwala czarny jedwab? No hieny, po prostu hieny. – Wdowa pokręciła z oburzeniem głową. – Za czasów mojej matki coś takiego nigdy nie mogłoby się zdarzyć – żachnęła się, poprawiając pod czepkiem upięte w kok włosy. – Nigdy by na to nie pozwolono! No, ale czasy się zmieniają, a dzisiejsza młodzież jest samowolna i nie szanuje Ojca Świętego.

– Czy jest ktoś, kto by o mnie pomyślał albo zrobił cokolwiek dla mnie? – rozległ się płaczliwy głos nauczycielki.

Praczka, która zdążyła zjeść jabłko, przysunęła się bliżej i bez słowa okryła jej nogi swoją pierzyną.

– Widzicie państwo? – Wdowa zainteresowała się nagle kamienicą naprzeciwko: nie tyle po drugiej stronie ulicy, bo ta znajdowała się już pod wodą, nie tyle nawet po drugiej stronie Rudawy, bo i jej granic nie dało się już określić, wszystko bowiem, jak okiem sięgnąć, było jedną wielką brudną Wisło­-Rudawą, a może Rudawo­-Wisłą. Całe towarzystwo siedzące na dachu spojrzało na ceglany, porośnięty winoroślą dom z fantazyjnym szczytem ozdobionym jakąś pokraczną kreaturą z gitarą w ręku. I na zwieńczone półkoliście okna na drugim piętrze, za którymi toczyło się życie mieszkańców kamienicy.

– Zajęci są swoimi sprawami – powiedziała nauczycielka, wyciągając jeszcze swoją i tak długą szyję. – Służąca podlewa kwiaty… Przywiędłe, jak widzę… Podziwiam, jak to niektórzy potrafią dbać o siebie i swoje sprawy. Paniusia siedzi w wykuszu i przygląda się czemuś z zainteresowaniem. Podczas gdy my… toniemy. Zaiste… Podziwiam.

– Miła pani, nie ma potrzeby tak dramatyzować – ofuknęła ją wdowa. – Nie jesteśmy w teatrze, a pani nie jest Modrzejewską w roli Ofelii. Już do nas płyną, jak widzę.

– Hop! Hop! – krzyknął stróż i zamachał ręką na łódź straży ogniowej, która przypłynęła po lokatorów czynszówki, żeby zabrać ich w bezpieczne miejsce.

– Słowo daję – syknęła ze złością nauczycielka, wstając i biorąc do ręki walizkę, a jej głos po raz pierwszy stracił rozmemłaną płaczliwość, choć nie żal. – Słowo daję – powtórzyła. – Są tacy, którym się zdaje, że kimś są!ROZDZIAŁ II

_W którym niedzielny poranek 12 lipca 1903 roku nie przynosi miastu żadnej ulgi od deszczu; dowiadujemy się o bezwzględnych prawach topografii i o nocniku wielkiej cenności, a Zofia z Glodtów profesorowa Szczupaczyńska zauważa, że wszystko się zmieniło, lecz wszystko pozostało tak samo._

– Sama sobie jestem winna, że wymieniłam dumnego pawia na żabę w szuwarach – rzuciła dramatycznie Zofia, wpatrując się w brudnoszare, gliniaste fale płynące ulicą Retoryka.

Gdyby ktoś spojrzał teraz na nią dla odmiany nie z dachu kamieniczki po drugiej stronie ulicy, ale z dołu – a musiałby w tym celu albo taplać się w wodzie, albo płynąć łódką, albo iść po rozstawionych wzdłuż ulic pomostach, niepewnie stawiając kroki na wilgotnych deskach – uniósł­szy wzrok, ujrzałby najpierw rozwartą paszczę maszkarona, potem wykusz odcinający się jasną barwą kamienia od ceglanej ściany, a wreszcie w jednym z dwóch okienek owego wykuszu niewielką, bladą twarz.

Rzeczywiście, jeśli ktoś był winien temu, że profesorostwo Szczupaczyńscy zamieszkali w kamienicy Pod Śpiewającą Żabą, to tylko Zofia. Ignacy po pierwsze był człowiekiem przyzwyczajeń, a do kamienicy Pod Pawiem przyzwyczajał się przez lat kilkadziesiąt, po drugie zaś myśl o przeprowadzce napełniała go całkowitym przerażeniem. Nie żeby Zofia była w tej akurat kwestii nieustraszona – jednak ich obawy były zupełnie innego rodzaju. Ona myślała przede wszystkim o kosztach i ryzyku: ile za wypożyczenie skrzyń z wiórkami na przewożenie porcelany, ile za furę, ile za noszenie i ustawianie mebli, a do tego oczywiście ile wyniosą, nieuniknione w takich okolicznościach, straty. Bo coś wypadnie z ręki, coś się wyślizgnie, zawadzi, ukruszy, zarysuje. On natomiast był przerażony samą ideą przenosin, pakowania i rozpakowywania, w ogóle ruszania czegokolwiek z przeznaczonego danemu przedmiotowi miejsca. Żeby wprawić Ignacego Szczupaczyńskiego w zły humor, wystarczyło, żeby Marianna, odkurzając biurko, przestawiła przycisk do papieru na drugą stronę blatu. Przełożenie wszystkich rzeczy zupełnie gdzie indziej, znalezienie im nowego miejsca po prostu nie mieściło mu się w głowie.

Dlatego też przez dłuższy czas Zofia poskramiała swoje marzenia o przeniesieniu się do nowoczesnych kamienic, wyposażonych w wygody, o jakich się Pod Pawiem nie śniło. O ile jej mąż uważał, że zamontowanie telefonu wystarczająco – jeśli nie wręcz przesadnie – przeniosło ich w nadchodzący zdecydowanie zbyt szybko wiek dwudziesty, o tyle Szczupaczyńskiej marzyła się łazienka z wanną. Lubiła jednak wąski kanion ulicy Świętego Jana, zamknięty barokową fasadą kościoła pijarów, lubiła grube średniowieczne mury, lubiła wreszcie to, że wychyliwszy się z okna, widziała w oddali szczyty Sukiennic i czuła, że mieszka w samym centrum krakowskiego świata.

Z drugiej strony coraz częściej była zapraszana przez znajomych i krewnych do mieszkań poza pierścieniem Plant: a to na Piasek, a to na Nowy Świat. Wydawało się, że nikogo już nie zawstydza wyprowadzka na takie rubieże; mieszkania były tam wyższe, jaśniejsze, wygodniejsze. Od czasów pamiętnej wizyty u państwa Beringerów w Domu Egipskim coraz częściej popatrywała w tamte okolice, na ulicę Retoryka, gdzie dobrą dekadę temu nad malowniczą rzeczką Rudawą wybudowano całe mnóstwo efektownych, nowoczesnych kamienic. Celował w tym szczególnie pan Talowski, człowiek niełatwy, ale architekt wzięty i pomysłowy, który nie tylko dom własny (zawsze stanowiący dla architektów rodzaj witryny sklepowej, w której prezentują swój kunszt), ale bez mała każdy budynek projektował jako romantyczne zamczysko z gotyckiej powieści, pełne maszkaronów, zwierząt, wieżyczek i fantazyjnych szczytów, albo przynajmniej – renesansowe _palazzo_.

Kiedy zatem zwolniło się spore mieszkanie w jednym z takich pałaców – dwupiętrowej kamienicy Pod Śpiewającą Żabą – Zofia użyła całego swojego arsenału perswazji i manipulacji, by przekonać Ignacego do przeprowadzki. Nowoczesny, ale wykwintny dom, przyzwoici lokatorzy, zaraz obok można odetchnąć pełną piersią na Błoniach. Niby w mieście – a jak na wiledżiaturze. I jeszcze ten uroczy narożny, zwieńczony strzelistą iglicą wykusz, w którym teraz stała, wykusz dający znakomity widok na krzyżujące się ulice i strzeliste mosty spinające brzegi głębokich kanałów, przy których wznosiły się piękne kościoły oraz pałace arystokratycznych rodzin. Porośnięta gęstą winoroślą fasada kamienicy odbijała się w wodzie niczym pałac w Canal Grande… Stojąc tam, Zofia czuła się niczym wenecka dogaressa podziwiająca Najjaśniejszą Rzeczpospolitą. Ileż historii do oglądania, ileż postaci do śledzenia, ileż plotek do opowiedzenia można było wysnuć z samego wykusiku!

Po prawdzie most był tylko jeden – i to płaski, spinający strome, porośnięte wierzbami brzegi płytkiej i błotnistej Rudawy, sennie płynącej ku Wiśle. Za budynkiem „Sokoła”, gdzie krakowianie w pocie czoła dbali o rozwój fizyczny, dźwigając ciężary, strzelając z łuku i fechtując się na florety, do rzeczki tej wpadała Młynówka, szumnie zwana Królewską: cienka strużka, która z największym wysiłkiem próbowała obracać kołami wciąż stojących nad nią młynów.

Idąca od Plant ulica Wolska biegła ku rogatce i Błoniom, za mostkiem przechodziła w szeroki trakt i tworzyła coś na kształt placyku, gdzie od południa, niemal pod samym wykuszem, łączyła się z biegnącą wzdłuż Rudawy ulicą Retoryka. Stąd widać było fasadę kościoła poczciwych sióstr sercanek, opiekujących się starymi i niedołężnymi. W pobliżu nie brakowało też rezydencji możnych: wprawdzie pałac hrabiego Czapskiego przekształcono niedawno w pełne starożytności muzeum, a księżna Jabłonowska oddała ziemię na klasztor i kościół wspomnianym zakonnicom, ale za to w pobliżu wciąż mieszkali Ostaszewscy ze Wzdowa (dziedzic Ostaszewski, zapalony baloniarz i wynalazca, znany był jednym jako „ekscentryk”, innym jako „kompletny wariat”) oraz hrabiostwo Dębiccy – w dość niepozornej, piętrowej willi na Wenecji.

Choć bowiem kościół sercanek nie był bazyliką świętego Marka, a Rudawą nie pływali gondolierzy, to z okien domu Pod Śpiewającą Żabą widać było najprawdziwszą Wenecję. Niejedyną w Krakowie zresztą, bo miano to nosiła też kiedyś okolica przy Górnych Młynach, ale to właśnie ta Wenecja – w miejscu, gdzie Młynówka wpadała (czy raczej wsączała się) do Rudawy – była Wenecją prawdziwą. Jak na Kraków, rzecz jasna.

Szukając argumentów za przeprowadzką, Zofia próbowała odwoływać się do względów zdrowotnych. Mając na uwadze mężowską kondycję, co i raz namawiała Ignacego do regularnych, zdrowionośnych spacerów. Stąd – tłumaczyła – miałby znacznie bliżej nie tylko na Błonia, ale i do parku Jordana czy wręcz na kopiec Kościuszki. Co więcej, w „Sokole” – jak niejednokrotnie zwracała mężowi uwagę – prężnie działała też sekcja kolarska.

Profesor Ignacy Telesfor Szczupaczyński herbu Wadwicz nie należał jednak do osób, na które perspektywa wzmożonego wysiłku fizycznego działała zachęcająco. W Krakowskim Klubie Cyklistów przestał się udzielać już jakiś czas temu, mimo że wciąż płacił doroczną składkę. „Na wypadek gdyby jeszcze zaszła taka potrzeba”, jak to enigmatycznie ujmował. Dopóki chodził do pracy na Kopernika, mógł się wymawiać, że z nowych domów będzie mu wprawdzie bliżej na kopiec Kościuszki, ale ogromnie daleko do pracy; odkąd jednak przeniósł się na Świętej Anny 6, gdzie mieściły się gabinety zoologiczny i anatomii porównawczej, padła ta ostatnia reduta jego argumentacji. Zofia specjalnie wybrała się z nim na spacer i dowiodła doświadczalnie ponad wszelką wątpliwość, że do pracy ma dokładnie sześćset pięćdziesiąt metrów i spod Pawia, i spod Żaby. „Ignacy – oświadczyła tonem nieznoszącym sprzeciwu – prawa topografii są nieubłagane!”.

Jak się okazało – były to święte słowa. Z prawami topografii ściśle łączą się bowiem prawa hydrologii, a te jednoznacznie wskazywały, że Nowy Świat leży niżej niż Stare Miasto. Gdyby tylko nie dopięła swego, nie stałaby teraz nieruchomo nad burą masą powodziowej wody! Do Świętego Jana, ba, do Plant woda nie doszła i, jeśli można było jeszcze ufać jakimkolwiek zapowiedziom, dojść nie miała. Życie na Rynku toczyło się jak zwykle i ktoś, kto żył teraz w dawnym mieszkaniu profesorostwa Szczupaczyńskich, mógł wczoraj w najlepsze przejść suchą stopą na plac Szczepański na sobotnie zakupy, a dziś do kościoła Mariackiego na sumę.

Zwinęła dłoń w pięść i uderzyła o framugę okna. Aż sama się zdziwiła, słysząc głośny dygot szyby.

* * *

W dole wrzało, kipiało, ludzie poruszali się bez ładu i składu, jedni balansując na wąskich kładkach, inni na rozmaitych jednostkach pływających, począwszy od łódek, a kończąc na najróżniejszych codziennych utensyliach, w rodzaju kuchennej balii czy wytarganej z piwnicy skrzyni na lód, których widywało się teraz mnóstwo, w najróżniejszych kształtach i o najróżniejszych dawnych zastosowaniach. Wszystkie razem tworzyły przedziwną flotyllę pospolitego ruszenia, nowy krwiobieg miasta, którym ratowano staruszki i prosiaki, dowożono jedzenie, transportowano chorych.

Największą stratą przeprowadzki okazała się jednak Marianna.

Przez dobry rok była znakomitą służącą: akuratną, pojętną, schludną. Franciszka, która na inne dziewczyny na ogół narzekała, tym razem nie mogła się nachwalić, że wreszcie pojawił się ktoś, kto zupełnie odciąża ją we wszystkim, co nie było jej pracą właściwą, czyli gotowaniem. I faktycznie, jeśli chodzi o kuchnię, Franciszka wspinała się na wyżyny swojego kunsztu, co niestety wymuszało zmiany w garderobie tak Ignacego, jak i Zofii.

I wszystko to skończyło się przez jedną głupią chwilę nieuwagi. Zofia wolała myśleć, że przez nieuwagę Marianny, ale w głębi duszy wiedziała, że winna tu była jej własna nieuwaga.

Był to ów dzień pełen drobnych i wielkich dramatów, kiedy to tragarze najpierw znosili po schodach domu Pod Pawiem, a potem wnosili na drugie i ostatnie piętro kamienicy Pod Śpiewającą Żabą kolejne dobra profesorostwa: wielkie neogotyckie meble z sypialni, biurko Ignacego, sekretarzyk Zofii, podzieloną na kilka części bibliotekę, stoły i stoliki, krzesła i fotele, i tak dalej, i tak dalej; w ślad za nimi zaś Marianna z Franciszką targały drobniejsze przedmioty: wiklinowe kosze wypełnione przetworami, kanki na mleko, w których ułożono zawinięte w stare stronice „Czasu” szklanki, pakunki z obwiązanymi sznurkiem książkami. I wtedy Marianna źle postawiła stopę, poślizgnęła się i spadła z kilku schodków, boleśnie rozbijając sobie kolano, niestety, tłukąc fajansowy nocnik.

Zofia nigdy tego nocnika nie lubiła. Przyszedł razem z rzeczami Ignacego, stał pewnie jeszcze pod łóżkami w jego rodzinnym dworze w Rybnej i korzystały zeń pokolenia Szczupaczyńskich, po których zostały dziś tylko spowite pajęczynami portrety pod powałą u kuzynostwa Juliuszostwa. Ba, nie lubił go nawet Ignacy, który kiedyś mruknął pod nosem, że naczynie owo należałoby raczej oddać książętom Czartoryskim do ich muzeum wszelakich starożytności jako przykład średniowiecznych narzędzi tortur albo przynajmniej hrabiemu Czapskiemu do jego zbiorów „pamiątek ocalonych z burzy dziejowej”. Nocnik wszelako trwał w ich domu jak jedna z tych wielu rzeczy, których nikt nie lubi, ale których mimo to nikt nie wyrzuca siłą inercji, trwał tak aż do tej chwili, kiedy Marianna krzywo stanęła na stopniu i poleciała w dół schodów. Burza dziejowa pochłonęła kolejną ofiarę.

Zofia, zaaferowana i zdenerwowana przeprowadzką, od rana tylko czekała, aż ktoś lub coś da jej powód do wybuchu, więc chwyciła się tej okazji jak rozbitek liny rzuconej z pokładu statku: dobrych dziesięć minut wrzeszczała na Mariannę tak, że aż drzwi mieszkania sąsiadów uchyliły się lekko, żeby ktoś podsłuchujący tę tyradę nie uronił z niej ani szczegółu; słowem nie zapytała, czy Marianna niczego sobie nie złamała, czy jakoś jej nie pomóc, ignorowała spojrzenia tragarzy, a nawet Franciszki, która patrzyła na nią jak Savonarola na nierządnicę, i wygłaszała w przestrzeń jakąś mieszaninę narzekań na bezmyślną służbę i pochwał pod adresem stłuczonego nocnika, który w tej przemowie stawał się bezcenną grecką amforą czy chińską wazą z dynastii Ming. Doskonale wiedziała, że nie ma racji, a mimo to nie umiała się powstrzymać. I ta właśnie chwila nieuwagi kosztowała ją Mariannę, która jeszcze tego dnia złożyła wymówienie, nie dała się przeprosić i raz na zawsze zniknęła z życia Zofii. A tym samym również z życia Franciszki, która tym bardziej nie mogła się pogodzić ze stratą, bo znów musiała pracować za dwie.

Mało brakowało, a na myśl o tym profesorowa znów uderzyłaby pięścią we framugę okna, ale tym razem się powstrzymała. Poszukiwania w biurze stręczenia sług były wciąż bezowocne. Oczywiście ktoś się tam trafiał, ale nikt, kto spełniałby dość jednak wygórowane oczekiwania _tego domu_. I kogo równocześnie zadowalałyby z kolei niewygórowane warunki finansowe. Franciszka zaś dalej się dąsała, a w dodatku w ostatnich tygodniach nabiła sobie głowę jakimiś głupotami, że sama będzie prowadziła własne śledztwo, i znikała z domu na całe godziny, przez co Zofia musiała świecić oczami przed Ignacym, że kolacja spóźniona, że koszula niewyprasowana, że okna nieumyte. Wiedziała jednak, że musi swoje odpokutować, bo z pewnością nie było jej stać na to, żeby jeszcze Franciszka uniosła się honorem i rzuciła pracę. Strach pomyśleć, że mogłaby powrócić, jak gdyby nigdy nic, do kuzynki Dutkiewiczowej, która wprawdzie mieszkała teraz w skromniejszych warunkach, ale z pewnością przyjęłaby ją z powrotem tylko po to, żeby zrobić na złość Zofii.

* * *

Przynajmniej widok z wykuszu trochę wynagradzał to pasmo nieszczęść.

Garncarską zalało w trzech czwartych długości, sercanki były ponoć zupełnie odcięte, bo woda zniosła spod ich klasztoru chodniki ustawione na kobylicach. W oddali, przy zupełnie już oblanej powodziowymi falami Wenecji, straż pożarna usuwała wszystkich mieszkańców z biednych, czynszowych kamienic, które hrabia Dębicki wystawił sobie onegdaj naprzeciw domu, wiedziony może praktycznym zmysłem do interesów, ale z pewnością nie zmysłem estetycznym. „Co nie powinno zaskakiwać nikogo, kto przechodził kiedy koło jego dworku” – pomyślała z przekąsem Zofia. Nawet w normalny dzień „willa Wenecja” przypominała raczej przerośnięty domek stróża niż Ca’ d’Oro. Jeszcze marniej prezentowała się, kiedy w strugach ulewnego deszczu służba Dębickich ładowała dobytek państwa na wozy, zanim szybko wzbierająca woda odetnie drogę ewakuacji. Majątek Szczupaczyńskich – ten, który przetrwał przenosiny z domu Pod Pawiem, uszczuplony na przykład o rodowy nocnik – był na szczęście bezpieczny na wysokim drugim piętrze kamienicy Pod Śpiewającą Żabą.

Wszyscy wokół, a szczególnie Ignacy, nieustannie narzekali, że magistrat nie tylko był do powodzi kompletnie nieprzygotowany, ale i że działa wyjątkowo opieszale. Tu i ówdzie było jednak widać, że coś się robi, choćby pod jej oknami, na moście, którym Wolska przechodziła ponad Rudawą. Urzędnicy nadzorujący akcję powodziową obawiali się, że napór fal i tego, co ze sobą ciągną, może znieść jego główne wiązania, więc już wczoraj zwieziono tam kupy kamieni, po czym wciągnięto jeszcze na most dwie załadowane sporymi głazami fury. Obok wystawiono dwóch strażaków z osękami i kazano im dbać, żeby nic nie zatkało przepływu pod mostem. Tkwili w strugach deszczu, przez co ich hełmy wydawały się nie błyszczące, a matowe – jakby ze zrezygnowaniem, stoicko przyjmowali wszechobecny wilgotny żywioł, który zdawał się nie mieć końca ani początku – i wypatrywali, co też niesie Wisła cofająca się w górę biegu Rudawy. A były to wszelkie rodzaje śmiecia, porywanego przez fale z okolicznych wsi, to jest gałęzie, kawałki parkanów, potopione i wzdęte zwierzęta, ale przede wszystkim ogromne masy skoszonego siana, które teraz strażacy tymi osękami próbowali wyciągać wyżej i układać za balustradą. Nawet stąd, z wysokiego okna, było widać, jak z godziny na godzinę robili się coraz bardziej wyczerpani tą nieustanną pracą.

Dziś to, co udało im się wydobyć poprzedniego dnia, przepadło, bo balustrada była w całości pod wodą, nie wystawały ponad nią nawet fikuśne sterczynki. „O ile oczywiście – pomyślała Zofia – cała konstrukcja nie puściła i nie spłynęła po kryjomu, uniesiona podskórnym nurtem”.

I właśnie kiedy Szczupaczyńska pomyślała sobie, że gorzej być nie może, zdało się jej, że przez chmury prześwieca nagły promień słońca, że cała ta wilgotna scena zostaje rozświetlona nadprzyrodzonym blaskiem. Bo oto gdzieś tam, na Wenecji, któryś ze strażaków ciągnął bosakiem ciemny kształt, który, o tak… o tak… – Zofia szybkim ruchem sięgnęła do kieszonki i wyjęła z niej małe _pince­-nez_, by przyjrzeć się rzeczy dokładniej – …okazał się ludzkim ciałem. W dodatku, jeśli wzrok jej nie mylił, było to ciało mężczyzny.

„Wszystko się zmieniło – pomyślała z lekką ekscytacją – i wszystko zostało po staremu. Wyglądam przez okno jak na Świętego Jana i jak na Świętego Jana znajdują mi pod oknem nieboszczyka!”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: