- W empik go
Śmierć pokocha każdego - ebook
Śmierć pokocha każdego - ebook
Powieść polityczno-szpiegowska. Akcja rozgrywa się między innymi za drzwiami gabinetów polityków unijnych. A także w miejscach, w których spotykają się po pracy. Ale kołem zamachowym intrygi są relacje między bohaterami. Powieść eksploatuje konflikt na Saharze Zachodniej i interesy wielkich graczy, którzy chcą jak najwięcej na nim ugrać. Jednym z ważnych aktorów w tej grze jest Unia Europejska i jej państwa członkowskie, działające przez swoje służby dyplomatyczne. Warstwa polityczno-szpiegowska pełni tu rolę katalizatora, uruchamiającego eksplozję od dawna narastających napięć. A czarującego i niemoralnego głównego bohatera spotkamy w kolejnych częściach. Sam John R. Frozen wiele lat spędził w służbie dyplomatycznej, poznając kulisy międzynarodowej polityki i dyplomacji, zwłaszcza z perspektywy Brukseli i usytuowanych tam instytucji Unii Europejskiej. Obecnie inwestuje m.in. w rozwój firm zajmujących się sztuczną inteligencją. Uprawia boks. Na stałe mieszka w brytyjskim hrabstwie Devon, ale kilka miesięcy w roku spędza w swoim włoskim domu w Neapolu.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66630-22-2 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Archiduc
W mroku i zimnie jesiennej Brukseli bar Archiduc przy rue Dansaert wsysa kolejnych gości do niedużego wnętrza mającego coś z kruchty prowincjonalnego kościoła przekształconej w graciarnię po bezpotomnej śmierci ostatniego proboszcza. Murzyn wykidajło, dla niepoznaki przebrany w ciemny garnitur z krawatem, taksuje przybyszy z pokerową twarzą bohatera westernu klasy C. Ciekawe, kiedy przestanie wpuszczać, zwracając się do kolejnych nieszczęśników tonem przedsiębiorcy pogrzebowego: Czy mają państwo rezerwację? Dziś wieczorem mamy już komplet gości. Zapraszamy jutro. Niech się cieszą, że nie sprzedaje im na koniec blachy w czoło. Nie obchodzi mnie to zresztą. Archiduc ma zasłużony status nieco wyblakłej perły brukselskiego życia nocnego. Od dziesiątków lat prowadzi wyszynk drinków w niezłym wyborze po brukselskich cenach, podlewając etylowy biznes przednim artystycznym sosem w postaci koncertów jazzowych w weekendy dla publiczności, która – z uwagi na ograniczony metraż lokalu – ma rozmiar dawki homeopatycznej.
Połykam przez słomkę pierwsze tego wieczoru mojito. To pierwsze jest najlepsze: przyjemne ciepło i odrętwienie rozchodzi się wewnątrz, skutecznie uruchamiając docelowy paraliż kolejnych komórek ciała. Zamawiam szybko następne mojito u barmana o prezencji i serdeczności robota z niszowych produkcji science fiction. Zapewniwszy sobie dopływ kolejnej dawki rumu z limonkami, brązowym cukrem, liśćmi mięty, tłuczonym lodem i wodą sodową, mogę wreszcie spokojnie podnieść głowę i spojrzeć na zbieraninę ludzką, która postanowiła dzisiejszego wieczoru skalać swą obecnością to wciąż jeszcze żyjące minimuzeum kulturalnego wyszynku i muzyki jazzowej. Przesuwam wzrok od stolika do stolika i wyłuskuję z hordy kolejnych barbarzyńców, którzy piwno-spirytusowymi zamówieniami profanują _sacrum_ tego miejsca stworzonego dla ludzi na poziomie, jako bar _par excellence_ koktajlowy. Demokratyzacja nocnych rozrywek sprawia, że spójną i sensowną publiczność takich miejsc jak Archiduc zastępują przedziwne człowiekopodobne konstelacje, które można określić zwięzłym terminem: byle kto. Coraz trudniej jest się zachlać na śmierć w dobrym towarzystwie.
Dziś wieczorem nie jest inaczej. Zaczynając w kolejności od lewej strony, gdy stoi się twarzą do baru, kilka metrów bieżących kanapy wzdłuż ściany zajmuje grupa umiarkowanie głośnych Amerykanek w wieku późnolicealnym. Ich wydietowane, sportowe sylwetki oraz pewna zblazowana dystynkcja w zachowaniu wskazują, że nie chodzi o turystki, lecz o progeniturę spłodzoną przez członków personelu Kwatery Głównej NATO znajdującej się o dwa rzuty beretem od lotniska Zaventem. Dziewczęta te niby optycznie są fajne, ale nie ma co do nich podchodzić, bo jeszcze zadzwonią na policję albo, co gorsza, jedna z nich zwróci mi uwagę kontrolowanym _upper class voice_¹, że to prywatne spotkanie.
Drugie mojito weszło równie gładko, jak pierwsze. Tym razem zadanie jest trudniejsze, bo klienci już zdążyli szczelnie zablokować dostęp do każdego centymetra baru. Docieram do barmana przez boczny wyłom w kontuarze przeznaczony dla personelu. Przezornie zamawiam daiquiri na potrójnym rumie. _Archidaiquiri_, _Archiduc, archidrink, archinight, archilife, archimerde, archivlaamse, archibelge, archimort, archimorte, archideath…_ Fulvio, gdzie jesteś? Już po 21, za ile drinków wreszcie dotrzesz? Reszta miejsc na kanapach wzdłuż ścian pozajmowana przez mieszaninę częściowo przyjezdnego mieszczaństwa z Brukseli i okolic oraz turystów zamienionych w mechaniczne pomarańcze sterowane przez redakcję Lonely Planet. Głównie heteroseksualne pary. Ci bardziej „zakochani”, przepełnieni drobnomieszczańskimi żądzami lub autentycznym pragnieniem intymności, gnieżdżą się na górnej galeryjce, na którą trzeba się najpierw wdrapać po mikroskopijnych schodkach ukrytych w ciasnym szybie zaczynającym się za barem.
Znów otwierają się drzwi. Podnoszę głowę znad pustego już _coupe glass_. To nie Fulvio, lecz kolejny eksponat do dzisiejszej wieczornej kolekcji nieosobliwości baru Archiduc: kobieta około trzydziestki, ale wyglądająca na dobrych kilka lat więcej, krótko obcięta blondynka, okulary optyczne w plastikowych, ciemnych oprawkach. Twarz daleka od Wenus z Milo, ale emanująca przyjemną, grubo ciosaną germańską regularnością ozdobioną minimalistycznym makijażem o praźródłach sięgających najlepszych tradycji flamandzkiego chłopstwa. Bardziej Bruegel niż Botticelli. Dalszą analizę jej seksapilu uniemożliwia ciężkie zimowe odzienie, którego obowiązkowymi elementami są kurtka puchowa z kapturem sięgająca do kostek, zimowe buty z cholewką na niskich obcasikach oraz jakiś kostium biurowy – spodnie i żakiet. Wszystko w kolorach ściśle nekrofilskich. Co jest inspiracją dla północnoeuropejskich stylistów pracujących dla masowych marek odzieżowych: waciaki chińskiej rewolucji kulturalnej, czy raczej kolekcja ciemnych płaszczyków Dartha Vadera? Na szczęście nie jestem rozliczany z rozstrzygania takich dylematów.
Dziś wieczorem w ogóle mam tylko jedno zadanie: spotkać się z Fulviem. Reszta mojej kartoteki się nie liczy. Mam zadanie, więc mogę się z ulgą odciąć od całego bestiarium uczuć, odczuć, wyczuć, poczuć, czuć, szczuć, poszczuć, zaszczuć, naszczać, wyszczać, zaszczać… Wspomnienia, doświadczenia, ulotne chwile z przeszłości, bliskie osoby – wszystko chwilowo można hurtem wrzucić do grubego plastikowego worka po nawozie azotowym, który – po opróżnieniu z subtelnej mieszaniny przygotowanej przez polskich inżynierów z Zakładów Azotowych Puławy – potrafi przez lata użytecznie służyć małopolskiej wsi. Tak przynajmniej wynikało z filmu, który widziałem w ostatni weekend w telewizji ARTE w ramach cyklu dokumentalnego _Przez góry i równiny dawnych Austro-Węgier_.
Następny drink. Angażuję barmana gestem przez szczelny bluszcz klientów obrastających kontuar.
– Poproszę o mojito na Bacardi lub Trois Rivières, nie za słodkie – artykułuję wyraźnie, ale bez pijackiej przesady. Trzeba się kontrolować.
– Za Trois Rivières naliczamy dopłatę trzy euro, proszę pana.
Kiwam aprobująco głową. Obie marki są szacowne, ale Trois Rivières ma przyjemny długi posmak melasy i karaibskiej bryzy. No i pięćdziesiąt procent alkoholu, zawsze to dziesięć procent do przodu. Najlepsze, co udało się Francuzom wycisnąć z Martyniki.
Ludzkie szemranie niepostrzeżenie przepoczwarzyło się hałas. Izoluje mnie od niego, choć nie do końca skutecznie, coraz grubsza warstwa szklanej waty w głowie, wprost proporcjonalna do ilości spożytego alkoholu etylowego. Alkohol, al-kuhl, C2H5OH, alembik, Alhambra, Ala ma kota, a kot ma Alę, i wszystko Haram albo harem… Powoli czuję narastające napięcie w okolicy serca, niepokój, nastrój zadaniowości ustępuje, został naruszony na obrzeżach, zaczyna się jego powolny odpływ. A jednocześnie gdzieś z oddali i z wewnątrz, z wczoraj, dziś i jutra, słyszę złowrogi szelest przypływu – mikroskopijne strumyczki niepokoju jak struktura micelarna, kapilarna, osmotyczna i histologiczna. Robię wysiłek, żeby zidentyfikować źródło tej labilności. Fulvio wciąż nie dotarł. No i co z tego, że jeszcze nie dotarł? Przyjdzie. Uspokoić się, przestać drżeć, przywrócić kontrolę.
Walczę o tę kontrolę całą siłą woli. Utrzymuję ją, ale jej utrzymanie nie jest zwycięstwem, lecz klęską, to nie Arcole, to Waterloo. Nie mogę się powstrzymać od ukradkowego lustrowania otaczających mnie ludzkich twarzy. Krążą i podrygują wokół mnie jak galeria przerażających portretów wiszących na ścianach gabinetu doktora Caligariego w szpitalu psychiatrycznym, kiedy mistyfikacja ukazuje swe prawdziwe, wykrzywione grozą i szaleństwem oblicze w drugiej części filmu. Twarze wyrywają się z ram portretów, żyją własnym życiem, robią grymasy, zbliżają się do mnie, tłoczą, krzyczą… Czuję duszność, zawroty głowy, walczę z atakiem antropofobii. Usiłuję zidentyfikować tę lub te osoby, które są tu dziś wieczorem służbowo i zaciskają wokół mnie niewidzialną dla mnie pajęczynę. Znają moją tajemnicę i nie odstępują mnie nawet na krok. Nie spieszą się, wiedzą, że w końcu spadnę na piasek jak dojrzały orzech kokosowy z palmy. A wtedy oni, siepacze doktora Mabuse’a, strepanują mi czaszkę zardzewiałym wiertłem, aby wydobyć z niej mleczko kokosowe ze strzępami mózgu, którego potrzebują do władzy nad światem.
Moją uwagę przykuwa szczególnie para młodych ludzi w typie północnoafrykańskim siedząca przy dwuosobowym stoliku niedaleko wejścia. On w okularach w złotych oprawkach, o fizjonomii arabskiego studenta lub pracownika naukowego jednego z brukselskich uniwersytetów. Ona – piękna, orientalna seksbomba o sportowej sylwetce, długich, szczupłych nogach w ściśle przylegających dżinsach uwydatniających piękno i harmonię tychże nóg, podczas gdy fragment sylwetki zlokalizowany powyżej talii prezentuje kaskadę kolejnych wdzięków – a to skrytych pod obcisłym fuksjowym sweterkiem, a to wybuchających w dystyngowanym, lekko wyniosłym uśmiechu wyciosanej w ciemnym marmurze twarzy. Po obu stronach tego marmurowego oblicza ozdobionego dużym i ostrym, aczkolwiek bardzo proporcjonalnym nosem, podzwaniają monstrualnej wielkości srebrne kolczyki w dziwnym kształcie zawieszone na uszach skrytych pod kruczoczarnymi włosami. Sylwetka tej czarnobrewej piękności emanuje czymś nieuchwytnym i trudnym do zdefiniowania, ale jednocześnie bardzo silnie dla mnie odczuwalnym: groźbą i bezwzględnością. Każdy arabski donżuan z tunezyjskiej plaży użyłby natychmiast wobec tego zjawiska słowa „gazela”, ale mnie ciśnie się nieubłaganie do głowy inne słowo – „pantera”. Spoglądam na stolik stojący przed obserwowaną przeze mnie parą: piją kawę i wodę mineralną. O tej godzinie, w piątek wieczorem? Zalewa mnie zwierzęcy strach, który usiłuję osłabiać pukaniem się w czoło i samooskarżaniem o schizofrenię paranoidalną. Wiem jednak, że jestem tu dziś wieczorem, ponieważ wszedłem na drogę, na której nie można lekceważyć żadnego środka ostrożności i na której nie ma przypadków. Muszę kontratakować.
Podnosi głowę i lokalizuje wzrokiem germańską istotę w okularach sprzed paru minut. Jest, siedzi samotnie przy ministoliku na środku baru, koło fortepianu, z kieliszkiem białego wina, bezmyślnie grzebiąc w telefonie. Czeka na kogoś znajomego, bo przecież z tą aparycją nie jest kurwą szukającą klienta… Jest w niej coś pociągającego, seksownego. Ale co dokładnie? Ogarnia go coraz bardziej otępiające odrętwienie i nie chce mu się tej doniosłej kwestii analizować. Wstaje, podchodzi do stolika dziewczyny. Ona podnosi głowę znad telefonu i spogląda z lekkim zdziwieniem, ale bez obawy. On przybiera najbardziej nieśmiały i sympatyczny wyraz twarzy, posyła lekko angażujący uśmiech i wypuszcza balon próbny:
– Co słychać? Jak się pani ma dziś wieczorem?
Germański Światowid uśmiecha się lekko, ale z ledwo wyczuwalnym napięciem, dając do zrozumienia, że w stu procentach kontroluje sytuację, podczas gdy kamienne usta otwierają się z flamandzką intonacją:
– Dobrze, a pan?
On patrzy jej prosto w oczy, ale bez nacisku, miękko i czarująco.
– Znakomicie, mamy dziś piękny wieczór. Czekam na kolegę, który się spóźnia, a pani? – ledwo dostrzegalne napięcie flamandzkiej twarzy ustępuje, pozostawiając na powierzchni lekki, sztuczny uśmiech przyszłej pani domu.
– Czekam na swojego chłopaka. Zaraz będzie.
Zatem czeka na swojego oficjalnego narzeczonego, z którym wszystko już zapewne zostało ustalone: data ślubu, małżeńska umowa majątkowa, kredyt hipoteczny, dom w Overijse albo w Watermaal-Bosvoorde i być może nawet dokładna liczba dzieci. Przejęta tym oczekiwaniem specjalnie nie jest, bo w ogóle nie patrzy na otwierające się i zamykające wciąż drzwi.
– Czy mogę pani zaproponować moje towarzystwo do momentu przybycia naszych dwóch spóźnialskich? – rzuca mężczyzna rozluźnionym tonem, ciągle z nieśmiałym uśmiechem.
– Ależ proszę bardzo, niech pan siada – odpowiada jego nowa flamandzka znajoma, wciąż z pełną kontrolą, pod której przykrywką daje się wyczuć tlącą się ekscytację i kobiecą próżność. Cóż za miła sytuacja: nie dość, że ktoś mnie tak kulturalnie podrywa w kontrolowanym otoczeniu, to jeszcze zaraz wejdzie mój narzeczony i zobaczy, jakie mam powodzenie! Niech sobie nie myśli, że jest nie wiadomo kim…
On przyciąga krzesło i siada ze swoim drinkiem przy jej stoliku. Patrzy na poruszające się usta dziewczyny, na jej duże dłonie ozdobione starannie pomalowanymi na mlecznoróżowy kolor paznokciami: w zestawieniu z topornością dłoni daje to interesujący, lekko perwersyjny efekt. Na imię ma Frida, imię porażające wręcz oryginalnością, i jest analitykiem ryzyka w dziale ubezpieczeń gospodarczych brukselskiego oddziału Allianz. Pochodzi z Knesselare, miejscowości, jak natychmiast tłumaczy, położonej mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Gandawą a Brugią, o której on zapewne już nigdy więcej w życiu nie usłyszy. W Brukseli jest od czterech lat, a narzeczonego Benoît poznała półtora roku temu przez przyjaciółkę z pracy podczas jakiejś wspólnej kolacji. Mieszkają razem w wynajętym małym mieszkaniu w jednej z uliczek pomiędzy placem Sainte-Catherine a Molenbeek, na obszarze intensywnie kolonizowanym od blisko dekady przez flamandzki żywioł wsysający kolejne kamieniczki i uliczki tej niegdyś zaniedbanej dzielnicy. On udaje, że chłonie te wszystkie elektryzujące informacje, dopijając resztki swojego mojito. Bardziej niż słowa interesująca jest jej lekko toporna sylwetka i germańska solidność emanująca aurą nienarzucającej się, ale równie solidnej seksualności. Ona zadaje powściągliwe i rzeczowe pytania, on uprzejmie odpowiada, że pracuje dla instytucji europejskich. Przemyca kulturalny komplement, informując rozmówczynię, że jej twarz kojarzy mu się z obrazami wielkich mistrzów flamandzkich, zwłaszcza Vermeera. Ona, rozanielona tym duserem, wydaje z siebie pełen szczerego samozadowolenia radosny chichot, zakładając prawdopodobnie, że chodzi o _Dziewczynę z perłą_. On dyskretnie zataja, że chodziło mu raczej o _Mleczarkę_. Na korzyść Fridy wyraźnie przemawia jednak to, że pod jej biurową kufajką można odgadnąć obecność całkiem sporych i dobrze się trzymających piersi, czym Frida zdecydowanie przebija bohaterkę wspomnianego obrazu. _To be confirmed_ przy następnej okazji, jeśli takowa się nadarzy. Korzystając ze sposobności, zaprzyjaźniają się na Facebooku.
To flirtowe _intermezzo_ daje mi moment wytchnienia i zapomnienia. Kamień w piersiach chwilowo robi się lżejszy. Ale nie znika, bo za każdym razem, kiedy otwierają się drzwi baru, ukazuje się w nich ktoś inny niż Fulvio. Twarze, sylwetki i głosy pojawiają się i znikają, narastają i słabną, iskrzą i blakną, pączkują i obumierają, ich nagromadzenie spowija mnie jak neutralna zawiesina, usypiająca i otulająca, wytłumiona przez alkoholowe znieczulenie. W zakamarku mózgu tli się szarpiący niepokój: to wszystko jest nieprawdziwe, nieistniejące, jak dekoracja w teatrze. Ktoś to w perwersyjny i omamiający sposób w tym ulotnym momencie nagromadził tutaj i nakręcił kluczykiem jak dziecięcą kolejkę. Może to ktoś inny, a może to ja sam jestem tym kimś i patrzę dookoła, jak ten ktoś, z boku. A może to patrzy jakaś inna złowroga postać będąca i zarazem niebędąca mną? W każdej chwili może zgasnąć światło, wtyczka sama wysunie się z gniazdka, jak w horrorze. Maski opadną, rzeczy znikną, głosy zamrą. Co zostanie? Nicość, eter, wszechświat sprzed Wielkiego Wybuchu? Czy będzie jakiś duch unoszący się nad wodami? Jakimi wodami, jeśli to będzie nicość? Nicość zawieszona w nicości, czyli dwie nicości albo trzy, albo nieskończona ilość nicości w nicości. Tak będzie i tak było, więc na pewno w tej chwili też tak jest. Przestać myśleć, wrócić tu, gdzie się jest, duszno mi i chyba zwymiotuję.
Drzwi się otwierają, wchodzi Benoît i ratuje sytuację. Na jego uprzejmej twarzy nie widać ani trochę zaskoczenia. Zaskoczenie w takiej sytuacji byłoby niekulturalne i niebelgijskie. Wchodzisz do Archiduc i widzisz narzeczoną przy stoliku z jakimś nieznajomym facetem. Jaką opcję wybierasz w tej sytuacji jako spadkobierca siedemsetletniej mieszczańskiej kultury? To oczywiste: robisz kulturalną minę, uśmiechasz się i wymieniasz uprzejme pozdrowienia, jak na koktajlu, pod spojrzeniem uradowanej, promieniejącej Fridy, która wyjaśnia szczebiotliwie sytuację i czyni prezentację tonem zbliżonym do „A kuku!”. Wymieniamy stonowane uwagi o pogodzie i planach na weekend. Frida i Benoît wstają, wspominając coś o kolacji i znajomych, którzy na nich czekają. Frida zakłada puchowy habit pokutny, w czym Benoît jej nie pomaga, za to otwiera przed nią drzwi i przepuszcza przodem w nocny zamrażalnik, jednocześnie kłaniając mi się jeszcze raz na pożegnanie ze zrelaksowanym i miłym wyrazem twarzy. Dziewczę znajduje jednak moment, żeby rzucić mi filuterne spojrzenie z uśmieszkiem. _Exierunt toekomstige Vlaamse echtgenoten_².
Ta operacja zapewne była niepotrzebna, ale coś mi się w tej dziewczynie naprawdę podobało, a poza tym niewinny flirt uprawdopodobnił moją pijacką legendę, tak na wszelki wypadek, mówię sobie. O ile jest jakikolwiek wypadek. Spoglądam ponownie na arabską parę siedzącą przy wejściu. Mam wrażenie, że jej błyszczący kolczyk odbija się refleksem w szkle jego okularów. Pochylili głowy do przodu, są zajęci sobą, wpatrzeni z uwagą w swoje twarze. Kawę i wodę mineralną przed nimi zastąpiły dwa małe piwa. Wyglądają trochę jak młody wykładowca akademicki i studentka ostatniego roku.
Wstaję, reguluję rachunek kartą przy barze, żeby mieć cyfrowy dowód czasu i miejsca akcji, a także hipotetyczny tytuł do zwrotu kosztów. Spoglądam spod baru na prawo na fotograficzny ołtarzyk Stana Brendersa, belgijskiego pianisty jazzowego, byłego właściciela Archiduc, który stworzył ten bar na nowo jako miejsce kultowe i legendarne. Przed dużą czarno-białą fotografią pianisty stoi wazon moich ukochanych białych lilii. Odmawiam mentalnie krótką ateistyczną modlitwę. Zamawiam Ubera przed bar, podając jako adres docelowy Parvis de Saint-Gilles czy, jak kto woli, Sint-Gillisvoorplein. Podjazd pod Archiduc zajmuje kierowcy całe czterdzieści sekund z miejsca postoju przy rue des Poissoniers. Opadam na skórzane tylne siedzenie BMW. Kierowca, Marokańczyk, jest na szczęście nierozmowny. Daję się przez chwilę nieść aksamitnemu ślizgowi niemieckiego cudu techniki w ciemność i ciszę.
Ale już po chwili niepokój wraca, szarpie mnie od wewnątrz, nie pozwala logicznie myśleć. Czuję irracjonalny impuls, żeby wyskoczyć z samochodu, pobiec do domu i ukryć się pod kołdrą przy zapalonej lampie. Bezsensowne, bo niepokój wślizgnąłby się pod kołdrę razem ze mną. Alkohol też nie zadziała albo tylko na bardzo krótką metę. Trzeba stawić czoła sytuacji. Robię wysiłek, odrywam się od swoich emocji, przechodzę w tryb samosterującej maszyny o ograniczonej liczbie funkcji i ściśle określonym zadaniu do wykonania. To, że Fulvio nie przyszedł na spotkanie, które ustaliliśmy ustnie przedwczoraj, jest dziwne i niepokojące, ale być może istnieje jakieś logiczne i proste wytłumaczenie, na przykład rozwolnienie spowodowane połknięciem niedomytej ostrygi. Brak powiadomienia telefonicznego czy mailowego nie byłby niczym dziwnym, a wręcz absolutnie normalnym: zarówno ja, jak i Fulvio, staramy się do minimum ograniczać nasze wzajemne kontakty przez elektroniczne kanały komunikacji, aby minimalizować ślad cyfrowy. W chwili obecnej pozostaje jedyna możliwość: pójść do niego i sprawdzić. Albo czekać do poniedziałku i zobaczyć, czy przyjdzie do pracy. Program maszyny samosterującej wskazuje, że należy zacząć od tego pierwszego, a zatem – kierunek Saint-Gilles.
Nigdy do końca nie zrozumiałem, czy Fulvio mieszka tam z wyboru, czy z inercji. Saint-Gilles to dzielnica, w której rozmaitość współżyjących zgodnie żywiołów przekracza nawet wyśrubowane brukselskie normy. Niektóre ulice zamieszkują przedstawiciele zwykłej belgijskiej klasy średniej lub nieźle sytuowani przyjezdni w młodym wieku. Sporo mieszkań kupują drobni inwestorzy pod wynajem. Jest to też ulubiona miejscówka francuskiej diaspory w stolicy Belgii z uwagi na raczej francuskojęzyczny charakter dzielnicy oraz bliskość dworca Gare du Midi, z którego odchodzą szybkie pociągi Thalys do Paryża. I te właśnie rozległe obszary od strony dworca zamieszkuje też egzotyczny żywioł marokański i algierski, ze swoimi małymi meczetami urządzonymi w przerobionych posesjach mieszkalnych, łaźniami arabskimi i kawiarniami, w których można zapalić sziszę i wypić herbatę z miętą. Krajobrazu dopełniają liczne ciężko pracujące rodziny portugalskie, polskie i rumuńskie.
Wysiadam na centralnym placu dzielnicy Saint-Gilles, na rogu pomiędzy kościołem pod wezwaniem tegoż samego świętego a piwną speluną o nazwie Brasserie le Stoptijd. To dobry kilometr od adresu Fulvia i znakomite oficjalne wyjaśnienie tego nocnego kursu Uberem: Parvis de Saint-Gilles ze swoimi licznymi piwiarniami, barami i restauracyjkami jest jednym ze ścieków nocnego życia Brukseli, w którym zapijaczony facet, po kilku godzinach spędzonych w Archiduc, może mieć uzasadnioną ambicję, by się dopić, a nawet zapić na śmierć, jeśli mu tylko przyjdzie taka zachcianka do pustej głowy. Zapuszczam się w miejski labirynt, idę trochę dookoła, nieśpiesznie, chociaż mam ochotę biec. Mijam kolejne spokojne uliczki o kojąco brzmiących nazwach: rue de Rome, rue des Etudiants, rue de la Rhétorique, rue de Parme… Dziś jednak ani te uliczki, ani stojące przy nich senne, zastygłe w bezruchu kamieniczki nie są w stanie ukoić niepokoju zaciskającego me serce jak potężna dłoń w kamiennej rękawicy. Czuję się jak Don Giovanni, który za każdym rogiem spodziewa się zobaczyć przerażający posąg Komandora.
Dochodzę do domu, w którym mieszka Fulvio, małej kamienicy podzielonej na kilka niewielkich mieszkań na wynajem, wciśniętej pomiędzy marokański sklepik spożywczy i niewielki snack bar serwujący sałatki z ekologicznych składników niewiadomego pochodzenia, bezglutenowe wymysły oparte na komosie ryżowej oraz inne podejrzane wegańskie przysmaki, których sam wygląd powoduje ucisk w okolicy żołądka. Patrzę w okno mieszkania Fulvia na pierwszym piętrze. Ciemno. Okna pozostałych mieszkań też są ciemne. Mieszkańcy są jeszcze na mieście albo rozjechali się na weekend do swoich ojczystych krajów. Naciskam guzik obok nazwiska Fulvio Lombroso. Cisza. Pięć, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia sekund… Naciskam ponownie i jeszcze raz. Bez skutku. Wstukuję kod otwierający drzwi zewnętrzne: 3001 – data urodzin Adolfa Hitlera, efekt upodobania Fulvia do fikuśnych dowcipów. Wchodzę i zamykam za sobą cicho drzwi. Zapalam guzikiem z lewej strony oświetlenie wąskiej klatki schodowej obsługującej dwa górne piętra budynku. Powoli wchodzę na pierwsze piętro schodami wyłożonymi burą wykładziną, która musiała niegdyś epatować eleganckim brązem. Drewniana, chybotliwa poręcz lekko skrzypi naciskana moją spoconą ze stresu dłonią. Na pierwszym piętrze są dwa mieszkania. Po prawej stronie, _vis-à-vis_ Fulvia, mieszka Lola, kobieta w nieokreślonym, średnim wieku, raczej sympatyczna, anonimowa, porozumiewająca się z wyraźnym hiszpańskim akcentem, typ urzędniczki średniego szczebla DG AGRI³. Patrzę na drzwi mieszkania Fulvia po lewej stronie. Żadnych znaków szczególnych. Naciskam delikatnie i płynnie klamkę drzwi. Drzwi się otwierają, nie są zamknięte na klucz. To ewidentny sygnał, że stało się coś złego, że zło wlało się w otaczający kęs czasoprzestrzeni. Ostrożniej byłoby się wycofać, ale muszę ustalić, co się stało. W tym momencie jestem samym działaniem, nie czuję żadnych emocji, idę jak automat przez mały przedpokój, nie zapalając światła. Mieszkanie jest nieźle oświetlone wpadającym przez niezasłonięte okna światłem ulicznych latarni.
Fulvio nie wypije już nigdy ani jednego espresso. Wisi na środku salonu na sznurze przywiązanym do haka lampy podsufitowej, nieruchomy, uprzedmiotowiony, po raz pierwszy spokojny. Przeczuwałem ten moment i przygotowywałem się do niego od tygodni, od naszej rozmowy nad jeziorem Genval, która była pierwszą przewróconą kostką domina w tej sekwencji zdarzeń. Już wtedy wiedziałem, a raczej czułem w bezładnym przerażeniu, że straciłem Fulvia i całe moje dotychczasowe życie. Wszystko, co nastąpiło potem, wiodło nieubłaganie do tej chwili, do tego przerażającego koszmaru, który dusiłem w sobie przez kolejne tygodnie, oszukując się, jak tylko mogłem, przeżywając tę śmierć na raty, spychając przerażający obraz jak najgłębiej w odmęty świadomości potłuczonej na tysiąc kawałków szkła. Aby ten przerażający obraz zobaczyć teraz wreszcie na własne oczy – nie wewnątrz, lecz na zewnątrz siebie – na żywo, a raczej na martwo.
Patrzę na wiszący bezwładnie kształt upodlony wyciekłymi na podłogę ekskrementami i usiłuję ze wszystkich sił zobaczyć w tym ludzkim kadłubie mojego Fulvia. Tego Fulvia, wokół którego potajemnie kręciło się od wielu lat moje życie i który pozostanie we mnie na zawsze jako niemożliwa do wypełnienia pustka. Będę pustym człowiekiem z wikliny. Wiem, że muszę się od tej pokusy patrzenia oderwać, jeśli chcę, żeby we wspomnieniach pozostał Fulvio z moich sennych marzeń: uśmiechnięty, piękny, władczy, a nade wszystko – żywy. Całym wysiłkiem woli zmuszam się zatem do odwrócenia wzroku, zadając sobie tym okrutny ból, jak zwierzę, które odgryza sobie łapę, aby uwolnić się z pułapki. Gdzieś w głębi czuję też ulgę, której się chwytam, jak topielec koła ratunkowego. To ulga wynikająca ze spełnienia się losu – _consummatum est_. Nieubłagane _perpetuum mobile_ uruchomione nad jeziorem Genval dopadło swą pierwszą ofiarę.
Delikatnie muskam jego zwisającą bezwładnie dłoń. Jest zimna i stwardniała. Fulvio wisi tak już zatem od dawna. Ukochany, razem z tobą umiera część mnie samego. Najdroższy, tyle razy próbowałeś wraz ze mną złapać syfilis u dziewcząt na rue d’Aerschot, tyle razem wypiliśmy szklanek mojito na podwójnym rumie, tyle razy zapijaliśmy razem gorącą i pachnącą pizzę zimnym piwem… A teraz wisisz tu w ciemności, zimny i samotny, daleko od twojej słonecznej Kampanii, a ja nie mogę nawet zadzwonić z tą tragiczną wiadomością do twojej mamy i siostry w Neapolu, muszę wyjść po cichu jak złodziej i pozostawić cię tutaj. Za kilka dni sąsiadka zawiadomi administratora budynku, kiedy poczuje odór z twojego mieszkania.
Czuję ucisk w gardle i łzy w oczach. Omiatam mieszkanie spojrzeniem. Wszystko wywrócone do góry nogami, papiery i książki walają się na podłodze. Pełne przeszukanie. Wiem, że muszę jak najszybciej opuścić to miejsce. Wycofuję się ostrożnie, nie dotykając niczego. Wyciągam z kieszeni spodni zachomikowaną w restauracji papierową serwetkę i starannie wycieram po drodze balustradę oraz obie klamki: od drzwi mieszkania i drzwi głównych. To samo z przyciskami panelu kodowego i guzikiem dzwonka. Rozglądam się po ulicy – kilka osób pochodzących ze wszystkich stron świata pałęta się w okolicy sklepu spożywczego. Poza tym nic szczególnego. Muszę wrócić bezpiecznie do siebie i zdecydować, co dalej. Po chwili namysłu odrzucam pomysł powrotu na Parvis de Saint-Gilles, aby stamtąd zamówić Ubera. Kieruję się do położonego nieco bliżej przystanku tramwajowego o tej samej nazwie. Wieje lodowaty wiatr. Na przystanku trochę sympatycznej arabskiej i czarnej młodzieży palącej papierosy i pokrywającej swą imigrancką niepewność lekko wyzywającym zachowaniem, kilka par wracających z okolicznych barów – atmosfera weekendowego wieczoru w schyłkowej fazie. Podjeżdża tramwaj numer 51, wsiadam wraz z resztą oczekujących. Oglądam się ponownie wokół – nic, co by mogło zwrócić jakoś szczególnie moją uwagę. Po paru chwilach tramwaj ze zgrzytem staje na podziemnym przystanku Porte de Hal. Wysiadam, przemierzam szybkim krokiem podziemny korytarz łączący przystanek tramwajowy ze stacją metra. Właśnie podjeżdża pociąg w kierunku Arts-Loi, wskakuję w ostatniej chwili. W wagonie dokładnie ta sama piątkowoimprezowa fauna i flora. Cała młoda Bruksela we wszystkich kolorach skóry. Dziewczyny uwieszone na szyjach chłopaków albo same, w małych grupkach. Te czarne, z pięknie wymalowanymi ustami i artystycznie wymodelowanymi włosami, często zaplecionymi w kilkadziesiąt cienkich warkoczyków sterczących jak igły jeżozwierza, wysiadają hurtem na stacji Porte de Namur, na obrzeżu dzielnicy Matonge.
Wysiadam na Arts-Loi, gdzie krzyżują się dwie główne linie brukselskiego metra. Po wyjściu z pociągu wchodzę na górny poziom i staję pośrodku, w równej odległości między dwiema rampami schodów ruchomych prowadzącymi do peronów linii 1 i 5. Każda z ramp obsługuje przeciwległy kierunek. Stoję pośrodku, jakbym nie wiedział, czy chcę jechać w kierunku centrum, czy na peryferie, w kierunku Hermann-Debroux bądź Stockel. Spoglądam na zegarek i na tablice pokazujące ruch pociągów w czasie rzeczywistym. Już po północy, ale metro jeszcze jeździ, chociaż częstotliwość kursowania spada, zmierzając asymptotycznie do zera. Przepuszczam skład jadący w kierunku centrum i obserwuję przestrzeń wokół. Ostatni pasażerowie, głównie młodzi mężczyźni z Afryki, Maghrebu i Bliskiego Wschodu, czekają w małych grupkach lub parach na ostatnie pociągi. Z głośników sączą się kojące tony muzyki klasycznej nadawanej w brukselskim metrze późnym wieczorem, odkąd udowodniono odwrotnie proporcjonalną korelację pomiędzy słuchaniem muzyki klasycznej a skłonnością do wandalizmu. Ogarnia mnie duszące wrażenie sztuczności i nierealności tej sceny, jakby przez kogoś wyreżyserowanej i opatrzonej podkładem muzycznym. Przedmioty wokół mnie zmieniają się w dekorację teatralną, a ludzie – w pacynki wykonujące nieporadne ruchy, jakby były zanurzone w akwarium napełnionym gęstą cieczą.
Słyszę, jak wjeżdża skład jadący w kierunku Hermann-Debroux bądź Stockel. Szybko zbiegam po schodach ruchomych i wpadam do wagonu tuż przed zamknięciem drzwi, już po sygnale ostrzegawczym. Oglądam się i patrzę na peron, kiedy pociąg rusza. Nikogo, pusto. θέατρον, δείξη, teatrum, teatr, scena bez aktorów… Wysiadam na następnej stacji, Maalbeek, opuszczam ją wyjściem wiodącym na rue de la Loi, skręcam w rue de Spa i szybkim krokiem dochodzę do domu, w którym mieszkam, przy rue de Berceau, na pograniczu dzielnicy europejskiej i Saint-Josse. Oglądam się jeszcze raz za siebie i wchodzę do kamienicy podzielonej – podobnie jak ta, w której byłem pół godziny wcześniej w Saint-Gilles – na kilka mieszkań zasiedlonych przez cudzoziemski narybek, którego akwenem żerowania są instytucje Unii Europejskiej. Odwieszam palto, biorę butelkę zimnego hoegaardena z lodówki i zmrożoną szklankę z zamrażalnika. Napełniam, piję – ulga. Jeśli chcę przeżyć, muszę uruchomić w sobie automatyzmy instynktu samozachowawczego.II. CAPODICHINO – ZAVENTEM
II
Capodichino – Zaventem
Fulvio siedzi na miejscu 4C samolotu Airbus A319, jednej z dwudziestu dwóch maszyn tego typu we flocie linii lotniczych SN Brussels. Miejsce 4C jest zlokalizowane przy korytarzu rozdzielającym na dwie równe części rzędy foteli wzdłuż całego samolotu. Ponadto na odbywającym się właśnie 19 września 2019 roku rejsie numer SN 3170 z Neapolu do Brukseli miejsce 4C znajduje się w strefie FLEX & FAST mającej hybrydowy status pomiędzy klasą biznes a ekonomiczną. Takie strefy, będące czymś mniej niż klasa biznes, a czymś więcej niż ekonomiczna, to efekt przemyślnych kombinacji cenowych optymalizujących wypełnienie samolotów regularnych linii lotniczych walczących na śmierć i życie z tanimi liniami lotniczymi. Aby przeżyć w tej walce i zadać śmierć przeciwnikowi, trzeba stać się takim jak on, a jednocześnie pozostać sobą. Sposób stary jak świat i prosty jak konstrukcja cepa, ale niezwykle trudny do wykonania, ponieważ zasadza się na sprzeczności: trzeba jednocześnie być i nie być, udając, że się jednak jest. Przy czym zarówno będąc, jak i nie będąc, trzeba być jednakowo wiarygodnym. Udaje się to zrobić, ale nie wszystkim i nie zawsze.
Blaszane wózki z blaszanymi postaciami stewardes powoli przesuwają się w górę i w dół korytarza samolotu, jak dziecięca kolejka elektryczna, która zawsze wraca do punktu wyjścia nieskończoną liczbę razy, dopóki mama nie przyjdzie i nie każe wyłączyć zabawki, a potem iść do łóżka. Ta chwila jest już bliska, albowiem jest godzina 19.07. Lot numer SN 3170 z lotniska Capodichino w Neapolu rozpoczął się zgodnie z rozkładem, a nawet cztery minuty przed czasem, o godzinie 17.01, i zakończy na brukselskim lotnisku Zaventem o godzinie 19.21 – dziewięć minut przed czasem. Dla pasażerów regularnie podróżujących tą trasą, takich jak Fulvio, nie jest to zaskoczeniem: Capodichino nie jest zbyt dużym i ruchliwym lotniskiem, a linie SN Brussels zwykle plasują się w górnych partiach rankingów najbardziej punktualnych linii lotniczych w Europie.
Blaszane wózki zostały już bezpiecznie zadokowane w wykuszach przy toaletach z przodu i tyłu samolotu. Blaszane postaci stewardes w służbowych granatowych sukienkach ożywionych gustownymi czerwonymi dodatkami suną teraz powoli wzdłuż korytarza z blaszanymi uśmiechami. Wycięte w blaszanych twarzach oczy prześlizgują się metodycznie rząd po rzędzie w poszukiwaniu niezapiętych pasów, niezłożonych stolików i niewyłączonych komputerów. Blaszane usta rozwierają się od czasu do czasu jak pokrywka przeterminowanej konserwy. Zawartość blaszanej puszki wydobywa się na zewnątrz, unurzana w chrzęszczącym roztworze flamandzkiego akcentu. Prosimy o zapięcie pasów. Prosimy o złożenie stolików i wyłączenie komputerów oraz innych urządzeń. Prosimy o odsłonięcie okna na czas lądowania. Prosimy o ustawienie oparć siedzeń w pozycji pionowej. Proszę patrzeć prosto przed siebie. Proszę siedzieć prosto. Proszę nie być niegrzecznym dzieckiem. Proszę nie onanizować się ramiączkiem stanika mamusi. Bądź dobry dla mamusi. Daj mamie całusa. Ponieważ kiedyś wyszedłeś z brzuszka mamy i mama cię kocha. I proszę dać tatusiowi całusa, bo tatuś też cię kocha. Nawet jeśli nie wyszedłeś z brzuszka tatusia. Ale tatuś się spuścił w brzuszku mamusi. I mamusia zrobiła tatusiowi niezłe obciąganko. Proszę, proszę, proszę…
Gasną światła główne, zapada półmrok, gdzieniegdzie rozproszony depresyjnymi poświatami indywidualnych lampek nad fotelami pasażerów.
– Załoga kabiny, proszę przygotować się do lądowania – mechaniczny głos pilota wysypuje się z głośników przerywany piskiem zakłóceń.
Fulvio poddaje się hipnotycznej ciemności, słodkie znużenie w jednej chwili rozlewa się po mózgu, powieki stają się coraz cięższe, oczy zachodzą nicością, potylica przytula się do oparcia fotela, kilka chwil zasłużonej inercji przedzielających strumień _élan vital_. Jedna minuta, druga, usta przez cały czas wygięte w nieznacznym, odprężonym uśmiechu. Lekkie uderzenie podwozia w nawierzchnię pasa startowego, samolot toczy się po pasie całym swym pędem, ale prawie natychmiast włącza się system hamowania, następuje lekkie szarpnięcie i niepokojący świsto-pomruk powietrza uderzającego o podniesione na skrzydłach lotki. Maszyna redukuje prędkość i rozpoczyna stateczne, nieśpieszne kołowanie w kierunku terminalu.
Fulvio, ciągle z lekkim uśmiechem na twarzy, powoli przekręca głowę w prawą stronę i otwiera oczy milimetr po milimetrze. Wita go znów ten sam nienarzucający się, ale cudownie uroczy uśmiech dziewczyny siedzącej na miejscu 4A.
– Zasnąłeś na chwilę?
Fulvio odpowiada entuzjastycznym oraz promieniejącym uśmiechem i lekko kręci przecząco głową. Nie zasnął, oddawał się słodkiemu, hipnotycznemu zamyśleniu.
– Nie, oddawałem się słodkiemu, hipnotycznemu zamyśleniu… – słowa płyną z całym uwodzicielstwem lekko przerysowanego włoskiego akcentu.
– A o czym myślałeś? – dziewczyna nadaje głosowi piękną modulację, rewanżując się z całym uwodzicielstwem arabskim urokiem i tajemniczością.
– O tobie…
Lekko chropowaty śmiech, wyraźny, szczery, ale stonowany, dyskretny, elegancki. Miłe, zapraszające spojrzenie spod długich, podkręconych rzęs hojnie wymodelowanych mascarą 3D. Twarz na chwilę odwraca się w kierunku okna, kolczyk w uchu dziewczyny dźwięczy spod kosmyka kruczoczarnych włosów jak dzwoneczek gościnnym dzyń, dzyń, dzyń srebra o srebro. Lekkie, bardziej markowane niż rzeczywiste speszenie, zaprogramowana manifestacja kobiecej nieśmiałości.
Przypadek połączył ich już kilka minut po starcie z Capodichino. Fulvio nie byłby zresztą sobą, gdyby już wcześniej, przy wchodzeniu na pokład, nie zauważył i w pełni nie docenił szczodrości losu, który umieścił tak interesującą postać na miejscu 4A w jego rzędzie po prawej stronie, pozostawiając zarazem puste miejsce 4B, dzięki czemu nic nie zasłaniało mu widoku pięknej współtowarzyszki podróży. Nie tylko pięknej, lecz także w typie szczególnie przemawiającym do jego erotycznych i romantycznych idiosynkrazji: pełna tajemniczości rasowa twarz arabskiej księżniczki z _Baśni tysiąca i jednej nocy._ Z wielkimi, podkreślonymi tuszem, cieniem i konturówką oczami – oczami błyszczącymi, jakby odbijały się w nich ogniska palące się hen daleko w ciemnościach pustynnej nocy, ale jednocześnie oczami tworzącymi prawie zupełną nieruchomością aurę szlachetnej, niewymuszonej obojętności. Wielkie, ale jakże proporcjonalne usta pomalowane klasyczną szminką w kolorze fuksji, równie nieruchome i tajemnicze jak oczy, współtworzące aurę posągowej tajemnicy. Kruczoczarne, długie włosy eksponujące piękno twarzy i niemą obietnicę seksualnego _katharsis_. Każdemu niemal niewidocznemu ruchowi górnej części ciała tej arabskiej Nefretete towarzyszyło delikatne kliknięcie wielkich, niemal dotykających ramion srebrnych kolczyków w stylu berberyjskim, w kształcie nakładających się na siebie koncentrycznych kręgów. Smukła, wysoka sylwetka, elastyczna i emanująca energią statyczną i kinetyczną, bardziej przywodziła na myśl watahę galopujących na wierzchowcach nomadów niż arabską matronę w chuście na głowie. Ta hurysa na przepustce z raju ubrana była praktycznie, podróżnie, ale w świetnym guście i w konfekcję znakomitej jakości: dżinsy, kobiece kowbojki i ciemny golf dobitnie pokazujący, że piersi właścicielki, mimo słusznej wielkości, ośmielają się rzucić wyzwanie prawu grawitacji, zarówno w ujęciu klasycznym, newtonowskim, jak i na płaszczyźnie ogólnej teorii względności. Wiek tego inspirującego, ruchliwego jak żywe srebro zjawiska szacował na jakieś trzydzieści lat.
W obliczu tak elektryzującej postaci Fulvio poczuł przypływ samczej mobilizacji. Airbus jeszcze nie zaczął kołować w kierunku pasa startowego, gdy w głowie Fulvia zakiełkowało mocne i niezupełnie pozaracjonalne postanowienie: nie odpuszczę. Żeby zwiększyć poziom determinacji, spojrzał przez chwilę na usta nieznajomej i wyobraził sobie, jak przesuwają się powoli w górę i w dół dystyngowanym, posuwistym ruchem, podczas gdy dwoje błyszczących oczu patrzy mu w twarz z wystudiowaną, kabotyńską uległością spod czarnej, pociągniętej tuszem pajęczyny rzęs. Kilkanaście sekund tej fantazji wystarczyło, by poczuł w sobie aż za dobrze znane objawy pędzącej na łeb na szyję metamorfozy hormonalnej.
Fulvio jest niezwykle atrakcyjny dla kobiet i ma tego pełną świadomość, nie wpadając jednocześnie w samouwielbienie, dzięki czemu jest nawet jeszcze bardziej atrakcyjny. Wysoki, dobrze zbudowany, dbający o sportową sylwetkę, łączy morfologię i fizjonomię germańskiego półboga z włoskim uśmiechem oraz stylem bycia i życia, stylem tak wyrafinowanym, że aż uginającym się pod własnym ciężarem, balansującym niebezpiecznie ostatkiem sił kilka cienkich milimetrów nad nicością. Jego przodkowie przybyli do Italii piętnaście stuleci temu i zadali ostateczny cios prawie już nieistniejącemu imperium. „Ogromy chłód wieje od Longobardów. (…) Wieszają na urwiskach węża obok tarczy. Wyprostowani idą z północy bezsenni…”⁴. Niezwykle szybko się jednak zromanizowali i dzięki temu Włochy stały się matecznikiem takich germańsko-romańskich hybryd jak Fulvio: dwoje niebieskich, ciepłych i żywych oczu spod opalonego na miedź czoła i zawadiackiej blond grzywy miota zabójcze, nieznacznie zblazowane spojrzenia, od których miękną uda i twardnieją piersi wnuczek, mam i babć. Idealny kochanek, mąż, zięć i przyszły ojciec moich dzieci… Włoska stylowość jest w każdym jego geście i słowie, w każdym elemencie ubioru i uczesania.
Kiedy zatem samolot powoli wznosił się na wysokość przelotową po dosyć kojącym starcie z Capodichino, Fulvio, delektując się swoimi fantazjami, subtelnymi i słodkimi jak pralinka z Antwerpii, rozmyślał nad najbardziej błyskotliwym gambitem na otwarcie znajomości z czarującą towarzyszką podróży. Jego umysł z leniwą rozkoszą poszukiwał najlepiej brzmiącej po włosku struktury werbalnej tworzącej wespół z neapolitańskim uśmiechem zabójczy koktajl, który, po pierwszej degustacji, zmieni każdą w _Niewolnicę zmysłów_. Nie dane mu było jednak zbudować i wprawić w ruch tego artefaktu męskiego magnetyzmu utkanego z ciała, duszy i setek lat wyrafinowanej kultury apenińskiej. Z rozkosznego odrętwienia wyrwał go nagle niski, nieco chropowaty głos współtowarzyszki podróży. Głos ten dotarł najpierw do jego prawego ucha, gdzie uruchomił galwanizujący dreszcz rozkoszy, który rozlał się po mózgu, a następnie spłynął niczym gorąca lawa wzdłuż rdzenia kręgowego. Głos ten łączył w sobie absolutne opanowanie i żelazną siłę woli ze zniewalającą nagością kobiecej seksualności.
– Przepraszam bardzo, że panu przeszkadzam, ale podczas startu książka spadła mi na podłogę i wpadła chyba pod pana fotel.
Fulvio odwrócił głowę w prawo i spojrzał na źródło tego dźwięku wyartykułowanego w języku angielskim. Źródłem był nienarzucający się uśmiech fuksjowych ust. Z dźwiękiem tym współgrał inny, rezonujący w tle: krótka seria kliknięć berberyjskich kolczyków błyskających srebrem jak klinga kindżału wymierzonego w serce ofiary. Oba komponenty składały się w harmonijną linię polifoniczną. Mózg Fulvia błyskawicznie przestawił się z trybu „łowca” na tryb „adorowany Adonis”.
– Ależ nie przeszkadza mi pani w ogóle, właśnie tak się składa, że miałem w tej sekundzie zamiar dokonać lustracji przestrzeni pod moim fotelem – jego słowa popłynęły z pieszczotliwą powolnością opakowaną lekko zblazowanym, ale pełnym męskiego zainteresowania uśmiechem, w którym prym wiodły błękitne, uwodzicielskie oczy, dzielnie wspomagane przez choreografię zmysłowych ust. W odpowiedzi z miejsca numer 4A dobył się perlisty, niegłośny śmiech, któremu sekundowała minikakofonia berberyjskiego srebra, na znak potwierdzenia, że kobiety rzeczywiście cenią mężczyzn pełnych humoru, ze szczyptą autoironii…
Niczym Scaramuccia z _commedii dell’arte_ Fulvio rzucił się teatralnym gestem na podłogę airbusa A319, bacznym wzrokiem namierzył zgubę i – wciąż w pozycji leżącej – podał ją uroczej właścicielce. Z jego twarzy nie schodził chłopięcy uśmiech, magnetyzujący serca niewieście produkt włoskiej sztuki uwodzenia. Jego wzrok od niechcenia przemknął po okładce książki: Henry Kissinger, _Dyplomacja_. Szczelnie ukryty pod maską uśmiechu, nie dał po sobie poznać zaskoczenia. Siadł z powrotem na fotelu, zapiął pasy i przekręcił głowę w kierunku miejsca 4A. Neapolitański, lekko błazeński uśmiech zastąpiło rzeczowe, pełne skupionego respektu spojrzenie zdające się mówić: „Piękne miała ciało, jeszcze piękniejszą duszę”⁵.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
(ang.) Dystyngowany ton głosu i akcent przedstawiciela amerykańskiej wyższej klasy średniej.
2.
(łac. i nl) Wyszli przyszli flamandzcy małżonkowie.
3.
Dyrekcja Generalna do spraw Rolnictwa i Rozwoju Obszarów Wiejskich (jedna z dyrekcji generalnych Komisji Europejskiej).
4.
Zbigniew Herbert, Longobardowie, Napis, Czytelnik, Warszawa 1969.
5.
Sekwencja o świętej Eulalii, Antologia poezji francuskiej, tom I, Jerzy Lisowski, Czytelnik 1966.