Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Śmierć urzędnika - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śmierć urzędnika - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 265 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ŚMIERĆ URZĘD­NI­KA

Prze­kład A. W.

pod re­dak­cją An­to­nie­go Lan­ge

Wy­daw­nic­two Bi­blio­te­ki Gro­szo­wej

War­sza­wa, ul. Mo­niusz­ki Nr. 11

Bi­blio­te­ka Gro­szo­wa

Wy­daw­nic­two Ty­go­dnio­we

Re­dak­tor H. Za­jącz­kow­ski

Wy­daw­ca Bi­bl­jo­te­ka Gro­szo­wa

War­sza­wa, ul. Mo­niusz­ki II, Kon­to P.K.O. 11.142

WA­RUN­KI PRE­NU­ME­RA­TY:

Łącz­nie z do­dat­ka­mi dla mło­dzie­ży lub ma­ga­zy­nem uHP, przy każ­dej książ­ce, prze­sył­ką pocz­to­wą: kwar­tal­nie (za 13 ksią­żek) Zł. 9 gr. 95.

mie­sięcz­nie…3 " 35.

a w opra­wach…13 " 95.

Pre­nu­me­ra­tę przyj­mu­je Ad­mi­ni­stra­cja Bi­bl­jo­te­ki Gro­szo­wej i wszyst­kie urzę­dy pocz­to­we.

Ilu­stro­wa­ne ka­ta­lo­gi gra­tis i fran­ko.

Znak 95 gro­szo­we­go Wy­daw­nic­twa praw­nie za­re­je­stro­wa­ny i na­śla­dow­nic­twa będą są­dow­nie ści­ga­ne.

Pol­ska Dru­kar­nia w Bia­łym­sto­ku Sp. Akc… ul. War­szaw­ska 59a

ŚMIERĆ URZĘD­NI­KA

Pew­ne­go pięk­ne­go wie­czo­ra, nie­mniej pięk­ny in­ten­dent Iwan Dmi­trie­wicz Czer­wia­kow sie­dział w dru­gim rzę­dzie krze­seł i pa­trzył przez lor­net­kę na sce­nę, gdzie gra­no "Dzwo­ny Kor­ne­wil­skie". Pa­trzył i czuł się u szczy­tu bło­go­ści. Lecz na­gle… – w opo­wia­da­niach czę­sto spo­ty­ka się to "na­gle" – au­to­ro­wie mają słusz­ność: ży­cie tak peł­ne jest nie­spo­dzia­nek! Na­gle więc, zmarsz­czył twarz, prze­wró­cił oczy­ma, wstrzy­mał od­dech.,"apcz­chi!! Kich­nął, jak wi­dzi­cie. Ni­ko­mu i nig­dzie nie wzbra­nia się ki­chać. Ki­cha­ją chło­pi i po­lic­maj­stry, a cza­sa­mi na­wet i taj­ni rad­cy. Wszy­scy ki­cha­ją. Czer­wia­kow wca­le się nie zmie­szał, wy­tarł nos chust­ką i jako czło­wiek grzecz­ny, obej­rzał się na­oko­ło, czy nie prze­szko­dził komu swo­jem kich­nię­ciem. I te­raz do­pie­ro od­czuł pew­ne zmie­sza­nie. Zo­ba­czył mia­no­wi­cie, że sta­ru­szek, któ­ry sie­dział przed nim w pierw­szym rzę­dzie krze­seł, wy­cie­rał so­bie sta­ran­nie rę­ka­wicz­ką ły­si­nę i szy­ję, mru­cząc coś pod no­sem. W sta­rusz­ku po­znał Czer­wia­kow cy­wil­ne­go ge­ne­ra­ła z wy­dzia­łu ko­mu­ni­ka­cji, Bry­zża­ło­wa.

… Uchar­ka­łem go… – po­my­ślał Czer­wia­kow. – Nie jest to wpraw­dze mój szef, mimo to, jed­nak ja­koś mi nie­mi­ło. Trze­ba go prze­pro­sić.

– Prze­pra­szam, ochar­ka­łem pana… ale to nie­umyśl­nie.

– To nic.

– Wy­bacz pan, na Boga! Ja prze­cież… ja nie chcia­łem..

– Ależ siedź pan, z ła­ski swo­jej. Nie prze­szka­dzaj pan słu­chać!

Czer­wia­kow zmie­szał się, uśmiech­nął się głu­pio i za­czął pa­trzeć na sce­nę… Pa­trzył, ale stan bło­go­ści mi­nął. Drę­czył go nie­po­kój. Pod­czas an­trak­tu zbli­żył się do Bry­zża­ło­wa, po­krę­cił się koło nie­go i prze­zwy­cię­żyw­szy lęk, mruk­nął:

– Ja pana ochar­ka­łem… Wy­bacz pan… nie dla­te­go, żeby…

– Ależ nie­chże pan da spo­kój… Ja już za­po­mnia­łem, a pan wciąż to samo! – po­wie­dział ge­ne­rał i nie­cier­pli­wie po­ru­szył war­ga­mi.

… Za­po­mniał… z oczu ja­koś mu źle pa­trzy… – po­my­ślał Czer­wia­kow, po­dejrz­li­wie przy­glą­da­jąc się ge­ne­ra­ło­wi. – Na­wet roz­ma­wiać nie chce. Trze­ba mu wy­tłu­ma­czyć, że wca­le nie chcia­łem… że to pra­wo na­tu­ry, bo go­tów po­my­śleć, że chcia­łem na nie­go plu­nąć. Je­że­li te­raz nie po­my­śli, to po­tem!…

Po­wró­ciw­szy do domu, Czer­wia­kow opo­wie­dział żo­nie o tem, co się przy­tra­fi­ło. Żona, jak mu się zda­wa­ło, przy­ję­ła to dość lek­ko­myśl­nie; zlę­kła się wpraw­dzie po­cząt­ko­wo, ale gdy się do­wie­dzia­ła, że to obcy, uspo­ko­iła się.

– A jed­nak idź do nie­go i prze­proś – po­wie­dzia­ła. – Po­my­śli, że nie umiesz się za­cho­wy­wać w to­wa­rzy­stwie.

– O to wła­śnie cho­dzi! Prze­pro­si­łem go, ale on ja­koś tak dziw­nie… Ani jed­ne­go sło­wa nie po – wie­dział na uspo­ko­je­nie. Zresz­tą i cza­su nie było na roz­mo­wę.

Na­za­jutrz Czer­wia­kow wło­żył nowy mun­dur urzę­do­wy, ostrzygł się i po­szedł do Bry­zża­ło­wa,

Kie­dy wszedł do po­cze­kal­ni, uj­rzał wie­lu in­te­re­san­tów, a wśród nich i sa­me­go ge­ne­ra­ła, któ­ry już roz­po­czął przyj­mo­wa­nie po­dań. Za­ła­twiw­szy kil­ku in­te­re­san­tów, ge­ne­rał skie­ro­wał wzrok na Czer­wia­ko­wa.

– Wczo­raj, w "Ar­ka­dji", je­że­li so­bie Wa­sza Eks­ce­len­cja przy­po­mi­na – za­czął mel­do­wać in­ten­dent – kich­ną­łem i… nie­chcą­cy, ochar­ka­łem… Przepr.

– Co za głup­stwa!… Bóg wie co! Cze­go so­bie pan ży­czy? – zwró­cił się ge­ne­rał do na­stęp­ne­go in­te­re­san­ta.

… Nie chce roz­ma­wiać! – po­my­ślał Czer­wia­kow, bled­nąc. – Gnie­wa się, wi­docz­nie… Nie, tego nie moż­na tak zo­sta­wić… Ja mu wy­tłu­ma­czę.

Gdy ge­ne­rał za­ła­twił ostat­nie­go in­te­re­san­ta i skie­ro­wał się do we­wnętrz­nych apar­ta­men­tów, Czer­wia­kow po­szedł za nim i za­bet­ko­tał:

– Wa­sza Eks­ce­len­cjo! Je­że­li ośmie­lam się nie­po­ko­ić Wa­szą Eks­ce­len­cję, to tyl­ko, mogę po­wie­dzieć, przez uczu­cie skru­chy. Nie­chcą­cy, sam pan wie!…

Ge­ne­rał zro­bił taką minę, jak­by mu się na płacz zbie­ra­ło, i mach­nął ręką,

– Ale pan so­bie po­pro­stu ze mnie drwi – po­wie­dział, zni­ka­jąc we drzwiach.

… Cóż to za drwi­ny? – po­my­ślał Czer­wia­kow. – Wca­le nie drwi­ny. Ge­ne­rał, a nie może zro­zu­mieć! Je­śli tak, to nie będę się wię­cej tłu­ma­czył przed tym fan­fa­ro­nem. Pal go sześć! Na­pi­szę do nie­go list, a cho­dzić nie będę. Jak Boga ko­cham, nie będę!

Tak roz­my­ślał Czer­wia­kow, wra­ca­jąc do domu. Li­stu do ge­ne­ra­ła nie na­pi­sał. My­ślał, my­ślał – i w ża­den spo­sób nie mógł wy­my­śleć li­stu. Trze­ba było na­stęp­ne­go dnia sa­me­mu iść i wy­tłu­ma­czyć.

– Przy­cho­dzi­łem wczo­raj nie­po­ko­ić Wa­szą Eks­ce­len­cję – za­czął mam­ro­tać, kie­dy ge­ne­rał skie­ro­wał na nie­go py­ta­ją­cy wzrok – nie poto, żeby drwić, jak pan był ła­skaw się wy­ra­zić. Prze­pra­sza­łem za to, żem ochar­kał… a drwić nie mia­łem za­mia­ru. Czyż­bym na­wet śmiał żar­ty stro­ić?… Bo je­że­li my so­bie bę­dzie­my na żar­ty po­zwa­la­li, to żad­ne­go sza­cun­ku dla osób nie bę­dzie.

– Precz stąd! – ryk­nął ge­ne­rał i cały się za­trząsł i po­si­niał.

– Coo? – spy­tał szep­tem Czer­wia­kow, omdle­wa­jąc z prze­ra­że­nia.

– Precz stąd! – ryk­nął ge­ne­rał, tu­piąc no­ga­mi. W brzu­chu Czer­wia­ko­wa coś się obe­rwa­ło. Nic.

nie wi­dząc i nie sły­sząc, cof­nął się ku drzwiom i wy­szedł… Po­wlókł się ma­chi­nal­ne do domu i nie zdej­mu­jąc mun­du­ru, po­ło­żył się na ka­na­pie i… umarł.

BEZ­BRON­NA ISTO­TA

Nie ba­cząc na sil­ny atak po­da­gry w nocy i wy­ni­ka­ją­ce stąd zde­ner­wo­wa­nie, Ki­stu­now rano udał się do biu­ra i naj­gor­li­wiej za­czął przyj­mo­wać in­te­re­san­tów ban­ku. Wy­raz twa­rzy miał po­nu­ry i zmę­czo­ny, le­d­wo był zdol­ny mó­wić, le­d­wo od­dy­chał – jak­by nie­ba­wem miał spo­cząć w gro­bie.

– Czem mogę słu­żyć? – zwró­cił się do ko­bie­ty w przed­po­to­po­wej sa­lo­pie, któ­rej for­ma zty­łu przy­po­mi­na­ła niby chra­bąsz­cza.

– Pro­szę Wa­szej Eks­ce­len­cji – za­czę­ła pręd­ko traj­ko­tać nie­zna­jo­ma – mój mąż, ase­sor ko­le­gial­ny Szczu­kin, cho­ro­wał pięć mie­się­cy i gdy, z prze­pro­sze­niem Pań­skiem, le­żał w domu i le­czył się, bez żad­nej przy­czy­ny dano mu dy­mi­sję, a kie­dy przy­szłam po pen­sję, to pro­szę Wa­szej Eks­ce­len­cji, wy­trą­ci­li mu z pen­sji dwa­dzie­ścia czte­ry ru­ble trzy­dzie­ści sześć ko­pie­jek. – "Za co?" – py­tam. – "A bo on brał pie­nią­dze z kasy wza­jem­nej po­mo­cy i ko­le­dzy za nie­go po­rę­czy­li". – Co ta­kie­go?… Czy on miał pra­wo brać bez mego po­zwo­le­nia?… To nie­moż­li­we, pro­szę pana. Cóż to zna­czy?… Je­stem bied­na ko­bie­ta i żyję z lo­ka­to­rów. Je­stem sła­ba, bez – bron­na isto­ta.. Wszy­scy mnie krzyw­dzą i nikt mi do­bre­go sło­wa nie po­wie.

Pe­tent­ka za­czę­ła mru­gać oczy­ma i szu­kać chust­ki w sa­lo­pie. Ki­stu­now wziął od niej po­da­nie i uważ­nie je prze­czy­tał.

– Co to jest ta­kie­go, pro­szę pani? – wzru­szył ra­mio­na­mi – nic nie ro­zu­miem! Wi­docz­nie ła­ska­wa pani myl­nie tra­fi­ła. Proś­ba pani zu­peł­nie nas nie do­ty­czy. Niech się pani zwró­ci do in­sty­tu­cji, w któ­rej mąż jej pra­co­wał.

– Ach, dro­gi pa­nie, by­łam już w pię­ciu miej­scach i nig­dzie na­wet nie chcia­no przy­jąć po­da­nia – od­po­wie­dzia­ła Szczu­ki­na. – Już gło­wę stra­ci­łam, nie wie­dząc, co czy­nić, ale zięć mój, niech mu Bóg da zdro­wie, po­ra­dził mi udać się do pana: – "Niech się ma­mu­sia zwró­ci do pana Ki­stu­no­wa – to jest czło­wiek wpły­wo­wy, może dla ma­mu­si wszyst­ko zro­bić". – Nie­chże mi Wa­sza Eks­ce­len­cja po­mo­że!

– Nic nie mo­że­my dla pani zro­bić. Ze­chciej pani zro­zu­mieć: mąż pani, o ile miar­ku­ję, pra­co­wał w wy­dzia­le woj­sko­wo-le­kar­skim, a na­sza in­sty­tu­cja jest zu­peł­nie pry­wat­na, han­dlo­wa, to jest bank. Czy pani tego nie ro­zu­mie?

Ki­stu­now jesz­cze raz wzru­szył ra­mio­na­mi i zwró­cił się do na­stęp­ne­go in­te­re­san­ta ze spuch­nię­tym po­licz­kiem, w woj­sko­wym uni­for­mie.

– Wa­sza Eks­ce­len­cjo – po­czę­ła na nowo Szczu­ki­na ża­ło­snym gło­sem swo­je wy­wo­dy. – Mąż mój był istot­nie cho­ry i mam na to świa­dec­two le­kar­skie. Oto jest, niech pan spoj­rzy.

– Do­sko­na­le, wie­rzą pani – moc­niej roz­draż­nio­ny, od­parł Ki­stu­now – ale po­wta­rzam, to nas nie do­ty­czy. Dziw­na i na­wet śmiesz­na hi­stor­ja! Czy mąż pani nie wie, do­kąd się trze­ba zwra­cać?

– On, Wa­sza Eks­ce­len­cjo, nic nie wie i tyl­ko po­wta­rza cią­gle wkół­ko: – "Nie two­ja spra­wa, wy­noś się!… " – A czy­jaż to spra­wa?!… Prze­cież na moim kar­ku sie­dzi! Na moim!

Ki­stu­now zno­wu zwró­cił się do Szczu­ki­nej i po­czął jej tłu­ma­czyć, jaka jest róż­ni­ca mię­dzy wy­dzia­łem woj­sko­wo-le­kar­skim a pry­wat­nym ban­kiem. Słu­cha­ła uważ­nie, po­ta­ki­wa­ła gło­wą, wkoń­cu zaś rze­kła:

– Tak, tak, tak… ro­zu­miem, pro­szę pana. W ta­kim ra­zie niech Eks­ce­len­cja każe mi wy­dać cho­ciaż­by pięt­na­ście ru­bli. Go­to­wa je­stem wziąć nie wszyst­ko od­ra­zu…

– Uf… – ode­tchnął cięż­ko Ki­stu­now, od­rzu­ciw­szy gło­wę wtył. – Nie moż­na pani wbić w gło­wę tego, co mó­wię! Nie­chże pani zro­zu­mie na­resz­cie, że zwra­cać się do nas z taką proś­bą, jest to to samo, co na­przy­kład, skła­dać po­da­nie o roz­wód w ap­te­ce albo w men­ni­cy. Pani nie do­pła­ci­li, tak, to praw­da, ale nas to ob­cho­dzi?

– Wa­sza Eks­ce­len­cjo, przez całe ży­cie będę się za pana mo­dli­ła, zli­tuj się pan nad bied­ną sie­ro­tą!– za­czę­ła pła­kać Szczu­ki­na. – Je­stem ko­bie­ta bez­sil­na i bez­bron­na… Le­d­wo żyję… Z lo­ka­to­ra­mi po są­dach się włócz, za męża się sta­raj i we­dle go­spo­dar­stwa bie­gaj, a tu jesz­cze do spo­wie­dzi się szy­ku­ję i zięć bez po­sa­dy… Tyl­ko się zda­je, że jem i piję, a le­d­wo na no­gach się trzy­mam… Całą noc nie spa­łam…

Ki­stu­now po­czuł, jak mu ser­ce bije. Zro­bił minę mę­czen­ni­ka, przy­ło­żył rękę do ser­ca i po­czął zno­wu jesz­cze raz to samo tłu­ma­czyć Szczu­ki­nej, ale głos mu się ze­rwał…

– Nie, prze­pra­szam, nie mam sił z pa­nią mó­wić – po­wie­dział i mach­nął ręką. – Aż mi się w gło­wie krę­ci. Pani i nam prze­szka­dza, i sama czas tra­ci. Uff… Alek­sy Mi­ko­ła­je­wi­czu – zwró­cił się do jed­ne­go z urzęd­ni­ków – niech pan, z ła­ski swo­jej, po­sta­ra się tę spra­wę wy­tłu­ma­czyć pani Szczu­ki­nej. Ki­stu­now po­za­ła­twiał wszyst­kich in­te­re­san­tów, wró­cił do swe­go ga­bi­ne­tu, pod­pi­sał z dzie­sięć do­ku­men­tów, a Alek­sy Mi­ko­ła­je­wicz wciąż jesz­cze za­ję­ty był Szczu­ki­ną. Sie­dząc u sie­bie w ga­bi­ne­cie, Ki­stu­now dłu­go sły­szał dwa gło­sy: mo­no­ton­ny, po­wścią­gli­wy bas Alek­se­go Mi­ko­ła­je­wi­cza i płacz­li­wy, skwier­czą­cy głos Szczu­ki­nej.

– Je­stem ko­bie­ta cho­ra – mó­wi­ła Szczu­ki­na – może na­po­zór je­stem krzep­ka, ale je­że­li się przyj­rzeć, to we mnie ani jed­nej żył­ki zdro­wej nie­ma. Le­d­wo na no­gach sto­ję i ape­tyt stra­ci­łam… wpraw­dzie, pi­łam dziś kawę, ale zu­peł­nie nie czu­łam jej sma­ku.

A Alek­sy Mi­ko­ła­je­wicz tłu­ma­czył jej róż­ni­ce mię­dzy wy­dzia­ła­mi i skom­pli­ko­wa­ny sys­tem skła­da­nia po­dań. Wkrót­ce jed­nak się zmę­czył i pro­sił o za­stęp­stwo bu­chal­te­ra.

– Wy­jąt­ko­wo nie­zno­śne bab­sko – obu­rzał się Ki­stu­now, ła­miąc so­bie pal­ce i co chwi­la pod­cho­dząc do ka­raf­ki z wodą. – Ja­kaś idiot­ka, po­de­szwa! Mnie pra­wie za­mę­czy­ła i ich zgnę­bi – wstręt­na! Uf! jak mi ser­ce bije,

W pół go­dzi­ny po­tem za­dzwo­nił. Przy­szedł Alek­sy Mi­ko­ła­je­wicz.

– No, cóż tam z tą babą?

– W ża­den spo­sób nie mo­że­my jej się po­zbyć! Je­ste­śmy już wprost z sił wy­czer­pa­ni. My swo­je, ona swo­je.

– Ja… ja nie mogę znieść jej gło­su… Cho­ry je­stem… nie wy­trzy­mam…

– Za­wo­ła­na szwaj­ca­ra – po­wie­dział Alek­sy Mi­ko­ła­je­wicz – niech ją wy­rzu­ci.

– Ależ nie, nie! – zląkł się Ki­stu­now. – Za­cznie wrzesz­czeć, a w tym domu miesz­ka wie­lu lo­ka­to­rów i dja­bli wie­dzą, co o nas po­my­ślą… Po­sta­raj­cie się, moi dro­dzy, ja­koś jej wy­tłu­ma­czyć, że jej spra­wa nas nie do­ty­czy.

Po chwi­li zno­wu za­dźwię­czał głos Alek­se­go Mi­ko­ła­je­wi­cza. Po kwa­dran­sie zaś jego bas ustą­pił do­no­śne­mu te­no­ro­we­mu gło­so­wi bu­chal­te­ra.

– Wy-jąt-kowo nie­zno­śna baba! – obu­rzał się Ki­stu­now, ner­wo­wo wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – Głu­pia, jak gęś, pal ją dja­bli! Zda­je się, że zno­wu wra­ca moja po­da­gra… Zno­wu mi­gre­na…

W są­sied­nim po­ko­ju Alek­sy Mi­ko­ła­je­wicz, wresz­cie zu­peł­nie wy­czer­pa­ny, ude­rzył pal­cem w stół, a po­tem zaś do­tknął się czo­ła:

– Sło­wem, pani ma na ple­cach nie gło­wę, a ot co…

– No, pro­szę, pro­szę – ob­ra­zi­ła się sta­ra – swo­jej żo­nie stu­kaj!… Ana­nas!… Ręce przy so­bie trzy­maj!

Pa­trząc na nią z nie­na­wi­ścią i wście­kło­ścią, jak­by ją chciał po­łknąć, Alek­sy Mi­ko­ła­je­wicz wy­rzekł ci­chym, przy­tłu­mio­nym gło­sem:

– Wy­noś się stąd!

– Coo?! – za­wy­ła na­gle Szczu­ki­na. – Jak pan śmie?! Je­stem sła­ba, bez­bron­na ko­bie­ta. Jak pój­dę do ad­wo­ka­ta, to po to­bie śla­du nie zo­sta­nie. Trzech lo­ka­to­rów wpa­ko­wa­łam do kozy, a za two­je zu­chwa­łe sło­wa bę­dziesz się jesz­cze u nóg mo­ich ta­rzał. Ja do wa­sze­go ge­ne­ra­ła pój­dę. Wa­sza Eks­ce­len­cjo! Wa­sza Eks­ce­len­cjo!…

– Wy­noś się stąd, cho­le­ro jed­nał – za­ry­czał Alek­siej Mi­ko­ła­je­wicz,

Ki­stu­now otwo­rzył drzwi i wyj­rzał do kan­ce­lar­ji.

– Co się sta­ło? – spy­tał płacz­li­wym gło­sem.

Szczu­ki­na, czer­wo­na jak rak, sta­ła po­środ­ku po­ko­ju i prze­wra­ca­jąc ocza­mi, ude­rza­ła pal­cem w po­wie­trze przed sie­bie. Opo­dal urzęd­ni­cy ban­ku, rów­nież czer­wo­ni ze zmę­cze­nia, zmor­do­wa­ni, spo­glą­da­li na sie­bie wza­jem­nie.

– Wa­sza Eks­ce­len­cjo – rzu­ci­ła się ku Ki­stu­no­wo­wi Szczu­ki­na. – Oto ten, ten tu­taj! – wska­za­ła na Alek­se­go Mi­ko­ła­je­wi­cza – po­stu­kał pal­cem po sto­le, a po­tem po czo­le.,. Pan mu ka­zał spra­wę roz­pa­trzeć, a on się na­igra­wa! Je­stem sła­ba, bez­bron­na ko­bie­ta. Mój mąż jest ase­so­rem ko­le­gjal­nym, a ja sama je­stem ma­jo­rów­na!

– Do­brze, pro­szę pani – za­ję­czał Ki­stu­now – ja roz­pa­trzę… po­sta­ram się… Niech pani przyj­dzie… póź­niej.

– A kie­dy do­sta­nę, Wa­sza Eks­ce­len­cjo? Mnie pie­nią­dze dziś są po­trzeb­ne.

Ki­stu­now drżą­cą ręką po­tarł czo­ło, wes­tchnął i znów jął tłu­ma­czyć rzecz całą od po­cząt­ku.

– Ła­ska­wa pani, ja już po­wie­dzia­łem. Tu jest bank, in­sty­tu­cja pry­wat­na, han­dlo­wa. Cze­go pani od nas chce? I niech pani na­resz­cie zro­zu­mie, że pani nam prze­szka­dza,

Szczu­ki­na wy­słu­cha­ła i wes­tchnę­ła.

– Tak, tak – po­ta­ki­wa­ła. – Ale niech pan bę­dzie ła­skaw, całe ży­cie będę się za pana mo­dli­ła, Eks­ce­len­cjo, pro­szę być dla mnie wy­ro­zu­mia­łym, jak oj­ciec ro­dzo­ny. Je­że­li świa­dec­twa le­kar­skie nie wy­star­czą, to mogę przed­sta­wić świa­dec­twa z cyr­ku­łu. Niech pan każe wy­dać mi pie­nią­dze.

Ki­stu­no­wo­wi za­mro­czy­ło się w oczach. Wy­dął po­wie­trze, ja­kie tyl­ko miał w płu­cach, i bez sił upadł na krze­sło.

– Ile pani chce? – za­py­tał sła­bym gło­sem.

– Dwa­dzie­ścia czte­ry ru­ble trzy­dzie­ści sześć ko­pie­jek.

Ki­stu­now wy­jął z kie­sze­ni pu­gi­la­res, od­li­czył dwa­dzie­ścia pięć ru­bli i po­dał Szczu­ki­nej.

– Bierz… i od­chodź!…

Szczu­ki­na za­wi­nę­ła w chust­kę pie­nią­dze, scho­wa­ła je i ze słod­kim, de­li­kat­nym, na­wet za­lot­nym uśmie­chem spy­ta­ła:

– Wa­sza Eks­ce­len­cjo, a czy nie mógł­by mój mąż zno­wu wró­cić na po­sa­dę?

– Od­jeż­dżam… je­stem cho­ry… – po­wie­dział Ki­stu­now ma­le­ją­cym gło­sem. – Mam strasz­ne bi­cie ser­ca…

A gdy rze­czy­wi­ście wy­szedł do domu, Alek­sy Mi­ko­ła­je­wicz po­słał woź­ne­go po kro­ple lau­ro­we wszy­scy urzęd­ni­cy, za­żyw­szy po dwa­dzie­ścia kro­pel, do­pie­ro za­sie­dli do dal­szej pra­cy; Szczu­ki­na zaś sie­dzia­ła jesz­cze oko­ło dwóch go­dzin w przed­po­ko­ju i roz­ma­wia­ła z odźwier­nym, ocze­ku­jąc po­wro­tu Ki­stu­no­wa.

Przy­szła i na­stęp­ne­go dnia.

PRZE­SO­LIŁ

Geo­me­tra Smir­now przy­je­chał na sta­cję Gni­łów­ki. Do ma­jąt­ku, w któ­rym miał wy­ko­nać ro­bo­ty mier­ni­cze, trze­ba było je­chać koń­mi jesz­cze oko­ło trzy­dzie­stu-czter­dzie­stu wiorst; o ile woź­ni­ca trzeź­wy, a ko­nie nie cha­be­ty – to i trzy­dzie­stu wiorst nie­ma, lecz je­że­li woź­ni­ca pi­ja­ny, a ko­nie mi­ze­ra­ki – to się i pięć­dzie­siąt uzbie­ra.

– Prze­pra­szam pana, gdzie tu moż­na do­stać koni pocz­to­wych? – zwró­cił się geo­me­tra do żan­dar­ma sta­cyj­ne­go.

– Ja­kich? pocz­to­wych? Tu w pro­mie­niu stu wiorst przy­zwo­ite­go psa pan nie znaj­dzie… a co do­pie­ro koni przy­zwo­itych… A do­kąd pan je­dzie?

– Do Dziew­ki­na, ma­jąt­ku ge­ne­ra­ła Cho­cho­to­wa.

– Co ro­bić? – ziew­nął żan­darm – niech pan idzie za sta­cję, tam cza­sem by­wa­ją chło­pi, co wożą pa­sa­że­rów.

Geo­me­tra wes­tchnął i po­wlókł się za sta­cję. Po dłu­gich po­szu­ki­wa­niach, roz­mo­wach i wa­ha­niach zna­lazł ko­lo­sal­ne­go chło­pa, po­nu­re­go, dzio­ba­te­go, w po­dar­tej sier­mię­dze i łap­ciach.

– Dja­bli wie­dzą, co za fura – żach­nął się geo­me­tra, wła­żąc na wóz. – Nie zmiar­ku­jesz, gdzie przód, a gdzie tył".

– Co tu miar­ko­wać? gdzie koń­ski ogon – tam przód, a gdzie wiel­moż­ny pan sie­dzi – tam tył.

Koń był mło­dy, ale wy­chu­dły, nogi miał roz­kra­czo­ne i uszy po­gry­zio­ne. Kie­dy woź­ni­ca wstał i zdzie­lił go sznu­ro­wym ba­tem, koń wstrzą­snął tyl­ko gło­wą i do­pie­ro gdy woź­ni­ca za­klął i ude­rzył po raz dru­gi, fura zgrzyt­nę­ła i za­trzę­sła się, jak w fe­brze. Po trze­ciem ude­rze­niu fura za­ko­ły­sa­ła się, a po czwar­tem – na­resz­cie ru­szy­ła z miej­sca,

– Czy to całą dro­gę tak bę­dzie­my je­chać? – spy­tał geo­me­tra, wstrzą­sa­ny moc­no, po­dzi­wia­jąc rów­no­cze­śnie zdol­ność ro­syj­skich woź­ni­ców, któ­ra po­tra­fi łą­czyć żół­wią jaz­dę z trzę­sie­niem, wy­wra­ca­ją­cem wnętrz­no­ści.

– Do­je­dzie­my – uspo­ko­ił go woź­ni­ca – ko­był­ka mło­da i rą­cza… Niech się tyl­ko roz­pę­dzi, to jej się po­tem nie za­trzy­ma. Wioo, prze­klę­ta!

Gdy fura wy­jeż­dża­ła ze sta­cji, pa­no­wał już mrok. Na pra­wo od geo­me­try cią­gnę­ła się ciem­na, za­mar­z­nię­ta, zda się, bez­gra­nicz­na rów­ni­na. Gdy­by się na nią skie­ro­wać, to li­cho wie do­kąd do­pro­wa­dzi.

Na wid­no­krę­gu, tam, gdzie koń­czy­ła się owa rów­ni­na i zle­wa­ła z nie­bem, do­go­ry­wa­ła le­ni­wie chłod­na zo­rza je­sien­na. Na lewo od dro­gi, w mrocz­nem po­wie­trzu wi­dać było ja­kieś ciem­ne wy­nio­sło­ści – może to ze­szło­rocz­ne sto­gi, a może i wio­ska. I geo­me­tra nie wi­dział tyl­ko tego, co było na­wprost, gdyż całe jego pole wi­dze­nia zprzo­du za­sła­nia­ły sze­ro­kie, nie­zgrab­ne bary woź­ni­cy.

… Ja­kie tu jed­nak pust­ko­wie – my­ślał Smir­now, sta­ra­jąc się za­sło­nić so­bie uszy koł­nie­rzem od płasz­cza. – Ani ży­wej du­szy. Gdy­by, nie daj Boże, ban­dy­ci na­pa­dli i ob­ra­bo­wa­li – nikt nie usły­szy, cho­ciaż­byś z ar­mat wa­lił… I woź­ni­ca też nie­pew­ny… Pa­trz­cie, co za bary! Ta­kie dziec­ko na­tu­ry tyl­ko pal­cem cię ru­szy – ka­put! I pysk ma zwie­rzę­cy… po­dej­rza­ny…

– Słu­chaj, przy­ja­cie­lu, jak się na­zy­wasz?

– Ja? Klim.

– Jak tu u was jest, Kli­mie? Bez­piecz­nie? Nie na­pa­da­ją?

– Nie, dzię­ko­wać Bogu… Kto ma na­pa­dać?

– To do­brze, że nie na­pa­da­ją. Ale na wszel­ki wy­pa­dek wzią­łem ze sobą trzy re­wol­we­ry – ze­łgał geo­me­tra. – A z re­wol­we­ra­mi, wiesz, żar­tów nie­ma! Moż­na so­bie po­ra­dzić i z dzie­się­cio­ma ban­dy­ta­mi…

Ściem­ni­ło się. Fura na­gle za­skrzy­pia­ła, za­pisz­cza­ła, za­trzę­sła się i jak­by od­niech­ce­nia, za­wró­ci­ła na lewo.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: