Śmiertelne zlecenie - ebook
Śmiertelne zlecenie - ebook
Nietrudno być fałszerzem, jeśli jest się mistrzem
Trudniej uciszyć własne sumienie, nim ktoś zrobi to na zawsze
Festyn archeologiczny w Biskupinie co roku przyciąga tłumy. Antropolog Ewa Zakrzewska właśnie tutaj zamierza spędzić urlop. Detektywa Krzysztofa Sobolewskiego sprowadza do Biskupina warszawskie śledztwo. Nie spodziewają się, że łużycka osada stanie się miejscem zbrodni. Jednak w szuwarach okalających łużycką osadę znalezione zostaje ciało Jakuba Mroka - mistrza złotnictwa, specjalisty od dawnej biżuterii i doskonałego fałszerza. Ewa i Krzysztof mają mało czasu by odnaleźć mordercę i poznać motywy zbrodni. Czy w opowieści starego strażnika zamku w Gołuchowie znajdą odpowiedź na pytanie, co jest cenniejsze od ludzkiego życia?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7506-836-8 |
Rozmiar pliku: | 986 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najwyraźniej na kogoś czekał i w końcu zaczął zdradzać oznaki zniecierpliwienia. Zamierzał zapalić jeszcze jednego papierosa, ale rozmyślił się i schował go z powrotem. Potem spojrzał na zegarek i z dezaprobatą pokręcił głową. Widocznie podjął jakąś decyzję, bo postawił kołnierz kurtki i wysunął się z bramy. W tej samej chwili usłyszał za sobą szybkie kroki. Ktoś złapał go za rękaw i zmusił, aby się zatrzymał. Odwrócił się i zobaczył znacznie młodszego od siebie mężczyznę, który tak długo kazał mu na siebie czekać. Dorównywał mu wzrostem. Krótkie jasne włosy krył pod ciężkim od deszczu kapturem.
Stali obok siebie, z pozoru spokojni, jednak uwadze bystrego obserwatora nie uszłaby nerwowość ujawniająca się w ruchach ich dłoni podanych na powitanie, gestykulujących w czasie rozmowy, w końcu chowanych do kieszeni w obawie przed chłodem zbliżającej się jesiennej nocy. Unikali swojego wzroku nawet wtedy, gdy się do siebie odzywali.
— Spóźnił się pan — powiedział łysy z przyganą, z przyjemnością rejestrując zmiany zachodzące na twarzy tamtego. W pierwszej chwili wyrażała popłoch, potem złość, w końcu, gdy już się opanował, chęć udobruchania rozmówcy.
— To przez tę pogodę — tłumaczył się, rozglądając się wokół. — Nie tu się umówiliśmy. Dlaczego nie wszedł pan do środka? — spytał, wskazując drzwi pobliskiego lokalu, które właśnie się uchyliły. Zastukały obcasy. Kobieta zatrzymała się nieopodal i zaczęła rozglądać za taksówką. Obaj mężczyźni przez chwilę taksowali ją wzrokiem.
— Lubię świeże powietrze — powiedział w końcu starszy, gdy pojawił się wyczekiwany pojazd i atrakcyjna pasażerka znikła z pola widzenia. — Chociaż teraz zaczynam żałować pięknych widoków — dodał, kierując się w stronę wejścia. Blondyn bez słowa podążył za nim.
Wnętrze knajpki było prawie puste, jeśli nie liczyć dwóch czulących się do siebie par, na widok których łysy skrzywił się z niesmakiem. Usiadł tyłem, by oszczędzić sobie podobnych obrazków. Jego towarzyszowi ludzka wylewność była chyba zupełnie obojętna. Nie zaglądając do karty zamówił kawę dla nich obu. Ze skórzanej torby wydobył plik zdjęć i rysunków i zaczął go kartkować. Wydawało się, że ta czynność pochłania go bez reszty.
— Więc jak? Da się pan namówić? — zapytał wreszcie. Wyraźnie zarysowana dolna szczęka nadawała jego twarzy wyraz uporu i zaciętości.
Odpowiedziała mu cisza. Zaszeleściły kartki, które trzymał w ręce.
— Nie jestem pewien — odparł z wahaniem pięćdziesięciolatek. — To dość poważne przedsięwzięcie.
— I doskonale płatne — przypomniał mu blondyn. — Nad czym tu się zastanawiać?
— O tym już sam zadecyduję — mruknął jego towarzysz, mnąc w palcach brzeg zdjęcia, które podał mu rozmówca. Długą chwilę przyglądał się fotografii i, choć bardzo się starał, nie potrafił ukryć podziwu.
— Muszę znać pańską odpowiedź jeszcze dzisiaj. Mam mało czasu. Proszę pamiętać, że są inni specjaliści — ponaglił go młodszy mężczyzna.
Łysy popatrzył na niego z pełnym politowania uśmiechem.
— To rzemieślnicy. Nie poradzą sobie z tym.
— Zatem co pan proponuje? — zaniepokoił się nagle blondyn i jego dłonie na moment zastygły w bezruchu.
— Zrobię to dla pana… — zawiesił głos pięćdziesięciolatek — …za inne pieniądze.
— Ile?
— Dwa razy więcej.
— Ceni się pan — prychnął zdenerwowany blondyn.
— To dzieła sztuki. Chyba nie muszę panu tego tłumaczyć.
— Niczego nie musi mi pan tłumaczyć — warknął przyszły zleceniodawca. Zacisnął zęby i jego dolna szczęka zarysowała się jeszcze mocniej.
— Tak właśnie myślałem.
Młodszy mężczyzna zastanawiał się przez chwilę, tłumiąc wściekłość. W końcu wzruszył ramionami.
— Umowa stoi — rzucił przez zęby i wyciągnął do starszego dłoń, którą tamten ujął z wyraźną satysfakcją.
Obok stolika pojawiła się kelnerka.
— Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia — powiedział łysy, odbierając od blondyna plik dokumentów. — Połowa pieniędzy teraz. Połowa przy odbiorze. — Nie czekając na komentarz, zaczął zakładać kurtkę, która w ciągu kilku minut nie zdążyła wyschnąć.
— Zaraz będzie kawa — przypomniał mu drugi mężczyzna, nie ruszając się od stolika.
— Proszę wypić także moją — rzucił starszy. Zabrzmiało to dość ironicznie. — Za długo musiałem na pana czekać. Spieszę się. Zresztą wie pan, gdzie mnie znaleźć.
Nie wdając się w dalsze wyjaśnienia, zrobił kilka kroków i zniknął w ciemnym korytarzu wiodącym do wyjścia. Jeszcze przez chwilę widać było kartki, które w progu próbował ukryć przed deszczem.Poranne mgły wreszcie opadły i błyszczące od rosy pajęczyny schły w promieniach ciepłego wrześniowego słońca. Uwolnione od ciężaru wody znikały powoli, kryjąc się w trawach i zaroślach. Nad pustymi polami bezgłośnie przesuwały się podobne do waty obłoki, które leniwie zaczepiały brzuchami o szczyty niewielkich pagórków, by w chwilę później przeglądać się w ciemnoniebieskich wodach okolicznych jezior.
Pachniało jesienią. Ziemią. Dymem z ognisk. Suchymi liśćmi, które zaczynały szeleścić pod stopami.
Ewa rozsunęła kurtkę i odetchnęła kilka razy głęboko. Oślepiające słońce zalśniło na jej krótkich, kręconych włosach, zmuszając ją do włożenia ciemnych okularów. Nowa fryzura, na którą zdecydowała się tuż przed wyjazdem, ujmowała jej lat i dodawała wdzięku. Ewa nie przywykła jeszcze do swego odmienionego odbicia w lustrze i czasem miała ochotę nawinąć na palec kołyszący się przy twarzy kosmyk, którego już nie było. Dawny nawyk, nad którym nie umiała zapanować, nieodmiennie wprawiał ją w zakłopotanie. Uniesiona dłoń zastygała w bezruchu jak przyłapana na gorącym uczynku. Kobieta bezwiednie poprawiała okulary i wracała do kontemplacji jesiennego pejzażu, którego spokój zakłócał jedynie miarowy stukot kół wąskotorowej kolejki, wspinającej się na następne wzniesienie. Biskupin był już bardzo blisko. Długa podróż dobiegała końca.
Od czasu do czasu zza ciemnego parawanu szkieł Ewa rzucała współpasażerom uważne spojrzenia. Dostrzegała zniecierpliwienie, z jakim wyglądali drewnianych rekonstrukcji grodu wzniesionych przed laty nad brzegiem Jeziora Biskupińskiego.
Podróżujący razem z nią młodzi ludzie byli pewnie w większości studentami, których zwabiła w to miejsce perspektywa dobrej zabawy. Doroczny festyn archeologiczny, który właśnie się rozpoczął, od lat cieszył się ogromną popularnością. Ewa, która w czasie studiów brała udział w organizacji tej imprezy, pamiętała tłumy turystów odwiedzających skansen archeologiczny w połowie września. Przypuszczała, że od tamtej pory liczba gości wzrosła. Trwający dziewięć dni festyn był największym tego rodzaju wydarzeniem w kraju.
Ewa przyglądała się roześmianym grupkom podróżnych z zazdrością. Ona wybrała się do Biskupina sama i właśnie zaczynała żałować pochopnej decyzji. Atmosfera archeologicznego święta, którą tak dobrze znała, w dobrym towarzystwie uderzała do głowy równie szybko jak piwo lejące się tu strumieniami. Trzeba było poprosić Krzysztofa, pomyślała, ale zaraz zganiła się za tę myśl. To, niestety, nie byłoby w porządku.
Antropolog Ewa Zakrzewska miała 35 lat i wystarczająco długo była sama, by przywyknąć i zaakceptować życie w pojedynkę. Nigdy nie narzekała na brak zainteresowania ze strony mężczyzn, zwykle jednak nie tych, którzy mogliby przywiązać ją do siebie na dłużej. Pogodziła się z tym. Miała na koncie rozwód i kilka rozczarowań. Dość, by przez jakiś czas się nie angażować. Krzysztofa Sobolewskiego poznała w Warszawie mniej więcej dwa lata temu. Był policjantem. Ich znajomość na początku opierała się na wzajemnej niechęci, która wkrótce zmieniła się w sympatię, a później w zażyłość bliską przyjaźni. Krzysztof nie krył też uczuć innej natury, których Ewa nie podzielała. Nic dziwnego, że starała się nie poruszać z nim tego tematu, choć zdawała sobie sprawę, że jest jednym z niewielu mężczyzn, bez których naprawdę nie może się obejść. Tym gorzej dla niego, myślała czasem z mściwą satysfakcją, bo nie do końca godziła się z tym uzależnieniem.
Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk komórki, która rozdzwoniła się w jej kieszeni. Uśmiechnęła się, gdy spojrzała na wyświet lacz.
— Ściągnęłam cię myślami — powiedziała na powitanie. Gdyby wszyscy faceci umieli odbierać telepatyczne sygnały, ona z pewnością nie byłaby po rozwodzie, westchnęła w duchu, mimo wszystko ciesząc się, że słyszy głos mężczyzny, który budził w niej sprzeczne uczucia. — Co słychać w stolicy?
— Nie mam pojęcia — odparł Krzysztof Sobolewski. — Od kilku godzin jestem w drodze. Nieprzewidziany wyjazd służbowy. A co u ciebie?
— Podziwiam widoki. Nie uwierzysz, ale właśnie jadę na urlop.
— Zazdroszczę. Dokąd?
— Do Biskupina.
Krzysztof milczał, więc Ewa sprawdziła, czy połączenie nie zostało przerwane.
— Hej, jesteś tam? — spytała.
— Tak — mruknął policjant w odpowiedzi. — Chyba siada zasięg. Odezwę się później.
— Jasne — odparła, chociaż on już się rozłączył. Dziwne, przeszło jej przez głowę, zwykle jest bardziej rozmowny.
Nie miała jednak czasu dłużej się nad tym zastanawiać. Kolejka się zatrzymała. Po prawej stronie Ewa zobaczyła parking i drewniane budki z pamiątkami, po lewej bramę biskupińskiego rezerwatu. Nic się tu nie zmieniło, zdążyła pomyśleć, nim porwał ją barwny, hałaśliwy tłum.
*
Tym razem umówili się na drewnianym pomoście, z którego otwierał się widok na spokojne i ciche Jezioro Biskupińskie. Za nimi, na tle wieczornego nieba ciemniały powoli zarysy zabudowań łużyckiego grodu, pieczołowicie zrekonstruowanych po drugiej wojnie światowej. Żaden z mężczyzn nie dostrzegł jednak uroku tego zakątka. Podziwianie krajobrazów nie było celem ich spotkania.
Łysy mężczyzna gustujący w pseudowojskowych ubraniach stał w lekkim rozkroku i wpatrywał się w wodę. Jego niedbała poza była manifestacją pewności siebie. Podwinięte rękawy koszuli w trudnym do określenia kolorze odsłaniały muskularne przedramiona. Siła i samozadowolenie, pomyślał, przyglądając się mu z dezaprobatą drugi z mężczyzn. Miał wielką ochotę dać mu nauczkę. Postraszyć albo upokorzyć. Zastanawiał się, w jaki sposób mógłby to zrobić.
— Nie wywiązał się pan z umowy — zagaił, uznając, że najlepiej będzie, jeśli od razu przejdzie do sedna sprawy. — Prosił pan o dodatkowy miesiąc, a teraz znowu próbuje mi pan wmówić, że potrzebuje więcej czasu? Ja nie mam więcej czasu. Słyszy pan? — niemal krzyknął, ale zaraz ściszył głos i rozejrzał się wokoło. Zbędny ośrodek ostrożności, bo na cyplu poza nimi dwoma nie było już nikogo. Ciszę mącił jedynie cichy plusk wody obmywającej bale pomostu. Nagle zmienił ton. — Musi pan to zrobić — powiedział niemal żarliwie, wyraźnie akcentując słowo „musi”.
— Nic nie muszę — przerwał mu starszy, uśmiechając się drwiąco. — Rozmyśliłem się.
— Ale pieniądze pan wziął, co?
— Oddam co do grosza — odparł spokojnie pięćdziesięciolatek.
— Niech się pan nie wygłupia. Chce mnie pan wystawić do wiatru po prawie roku owocnej współpracy? A może to chciwość? Domaga się pan wyższego wynagrodzenia?
— Dlaczego panu tak na tym zależy?
— Zdaje się, że już pan o to pytał.
— Ale nigdy nie usłyszałem odpowiedzi.
— Myślałem, że jest pan bardziej dyskretny.
— Jestem, gdy uznam to za stosowne. — Łysy mężczyzna zawiesił głos, patrząc wyczekująco.
— Chce mnie pan szantażować?
— To pan powiedział.
— Nie lubię gierek, nawet słownych — warknął blondyn, zaciskając i rozprostowując palce dłoni ukrytych w kieszeniach lekkiej kurtki.
— Szkoda — mruknął starszy. — Są bardzo pouczające.
— Do rzeczy. — Nie podobała mu się kpina pobrzmiewająca w głosie tamtego. — Ma pan czas do jutra. Będę czekał o tej samej porze.
— A jeśli się nie zjawię?
— Znajdę pana, choćby miał się pan zapaść pod ziemię. Zresztą z pańskim nazwiskiem to niemożliwie. I zapewniam, że nie będzie to przyjemne spotkanie.
Krzysztof Sobolewski jechał bardzo powoli, bo na rozległym parkingu brakowało wolnych miejsc, a wokół pojazdów kłębili się turyści, którzy nie zwracali najmniejszej uwagi na przejeżdżające samochody. Policjant pozazdrościł im niefrasobliwości. Był zmęczony podróżą, głodny i wciąż zaskoczony informacją, że Ewa postanowiła spędzić urlop w miejscu, które on uważał za miejsce zesłania. Gdyby to od niego zależało, tym razem wolałby trzymać się od niej daleka, nie dlatego, że nie odpowiadało mu jej towarzystwo, ale z zupełnie innego powodu. Nie chciał tracić czasu na wyjaśnienia, odpowiadać na pytania, potwierdzać domysłów. Ewa była błyskotliwa, bystra i urocza. Co więcej, umiała wyciągać wnioski nawet z jego niedomówień i nigdy nie rezygnowała, dopóki nie dowiedziała się wszystkiego. Zwykle właśnie wtedy zaczynały się kłopoty. Śledztwo z udziałem amatorów musiało zakończyć się klęską. Krzysztof postanowił zatem trzymać się z dala od dziewczyny. Nie wiedział, jak zdoła tego dokonać w niewielkim rezerwacie, w którym mógł się na nią natknąć w każdej chwili. Westchnął i zaparkował koło piętrowego autobusu, z którego zaczęła się właśnie wysypywać dzieciarnia w wieku szkolnym. Popatrzył zrezygnowany na powiększającą się kolorową grupę. Potem wysiadł i ruszył w stronę drewnianego ogrodzenia.
Liczba zwiedzających przeszła jego najśmielsze oczekiwania. Nie sądził, że podobne imprezy cieszą się aż taką popularnością. Przyszło mu do głowy, że otaczający go ludzie są jego sprzymierzeńcami. Wśród nich bez trudu ukryje się przez wzrokiem wciąż żądnej wrażeń Ewy, podczas gdy ona, dzięki płomiennym włosom, będzie widoczna z daleka.
Tłok przy wejściu do rezerwatu był tak wielki, że minęło kilka minut, nim dobrnął do osób sprawdzających bilety. Krzysztof mógł posłużyć się legitymacją służbową, ale zwracanie na siebie uwagi było mu nie na rękę. Choć nie do końca wiedział, czego szuka w tym niezwykłym miejscu — podejrzanych, nowych tropów, śladów przestępstwa? — nie zamierzał zdradzać swojej tożsamości. Nie spodziewał się, że wizyta w Biskupinie posunie naprzód warszawskie śledztwo, nie mógł jednak zignorować wiadomości uzyskanej od informatora policyjnego, by przyjrzeć się bywalcom tutejszego festynu. Wyobraź sobie, że masz kilka dni wolnego, powiedział poprzedniego dnia szef, nim pożegnali się na parkingu przed komendą. I dodał: korzystaj z lokalnych atrakcji, miej tylko oczy i uszy otwarte.
Alejki parkowe tonęły w przyjemnym cieniu. Liście na osłaniających je przed słońcem drzewach żółkły i od czasu do czasu, wirując w powietrzu, powoli opadały na głowy spacerujących ludzi. Krzysztof dostosował swój krok do innych. Z uporem brnął w głąb rezerwatu, uważnie rozglądając się dookoła. Jego wzrok zatrzymywał się na malowniczych grupkach studentów noszących stroje z epoki, płócienne koszule i sukienki, hełmy i kolczugi, łuki i miecze. Nie był znawcą. Rekwizyty kojarzyły mu się ze Starą baśnią i całą gamą legend piastowskich. Z zainteresowaniem przyglądał się poszczególnym elementom ubioru i uzbrojenia oraz ozdobom noszonym na szyi, nadgarstkach i we włosach spływających swobodnie na ramiona „słowiańskich” kobiet. Były jasne lub ciemne. Żadne nie były rude.
Za budynkiem muzeum, znajdującym się po prawej stronie, na skrzyżowaniu dróg Sobolewski się zawahał. Mógł skręcić w lewo i pójść w kierunku cypla, na którym wznosiła się drewniana rekonstrukcja dawnego grodu. Mógł też podążyć w prawo, gdzie stały piece garncarskie, dymarki i warsztaty oblężone przez turystów, którzy przyglądali się rzemieślnikom przy pracy. Poszedł w lewo, bo mimo wszystko wabiły go ślady przeszłości.
Pomyślał, że gdyby miał przy sobie Ewę, dowiedziałby się wszystkiego na temat stojących w rzędzie dużych chat, między którymi biegła wyłożona balami ulica. Były identyczne. Między nimi unosił się aromat starości, kurzu i suchego drewna, doskonale wyczuwalny mimo równie intensywnego zapachu ocierających się o siebie, pozostających w ciągłym ruchu ludzi.
Szedł za innymi, rozglądając się z zaciekawieniem, a przed jego oczami przewijały się niecodzienne sceny. Tkaczki przy krosnach. Kobiety trzymające w dłoniach sznury różnobarwnych paciorków. Siedzące na niewielkich stołeczkach dzieci próbujące nadać kawałkom gliny konkretne kształty. Warsztat rogownika, a w nim wykonane z kości narzędzia, ozdoby, nawet łyżwy, i dłonie korpulentnego, brodatego mężczyzny, poruszające się pewnie, choć bez pośpiechu. Zafascynowany Krzysztof wyobraził sobie to miejsce bez tłumu i zgiełku. Zapach drewna stał się nagle intensywniejszy. Na ulicy rozległ się tupot nieobutych dziecięcych stóp. Szum cichych rozmów z rzadka przerywało nawoływanie matek. Jesienne słońce świeciło mężczyźnie prosto w oczy, więc zamknął je na chwilę, a gdy je otworzył, obraz prysł, pozostawiając po sobie nikłą nutę żalu. Krzysztof odetchnął głęboko i zawrócił w kierunku biskupińskiej bramy.
Kolekcjonowanie znajomości nigdy nie leżało w naturze Ewy. Miała małą grupkę przyjaciół, z którymi utrzymywała kontakty, i większą — znajomych, z których wielu nie widziała od lat. Przed wyjazdem nie przyszło jej do głowy, że w Biskupinie może spotkać przynajmniej tych, którzy na stałe związali się z archeologią. Zdała sobie z tego sprawę, dopiero gdy przyjrzała się twarzom uczestników festynu, którzy prezentowali zwiedzającym dawne techniki rzemieślnicze. Wielu z nich znała z widzenia, kilku uśmiechnęło się do niej przyjaźnie, więc pomachała im, nawet nie próbując podejść bliżej, bo ścisk był okropny. Na dłużej zatrzymała się dopiero przy stoisku, na którym błyszczały w słońcu repliki biżuterii sprzed wieków, srebrne krzyżyki, wisiory o różnych kształtach, bransolety, pierścionki i zapinki. Ich ceny mogły przyprawić o zawrót głowy. Niektóre z niepowtarzalnych egzemplarzy w ogóle nie były na sprzedaż. Przez chwilę oglądała je zachwycona, a potem odwróciła się, by odejść, ale ktoś złapał ją za rękę. Przed Ewą stał wysoki, sporo od niej starszy mężczyzna, spod którego ręki wyszły leżące na stoliku cacka. Jakub Mrok, archeolog i złotnik, znawca błyskotek wszystkich czasów.
— Chciałaś uciec? — uśmiechnął się do niej z sympatią. — Nie zauważasz starych znajomych.
— Byłeś zajęty — usprawiedliwiła się. — Nie chciałam przeszkadzać.
— Nie bredź, dziewczyno. Robert, zastąp mnie — zawołał do jednego z pomocników i pociągnął Ewę za sobą, z dala od ciekawskich otaczających stół z biżuterią.
W ciągu kilku lat niewiele się zmienił. Głowę jak dawniej golił na zero, ale jego policzki pokrywał jednodniowy szary zarost. Posiwiał, pomyślała Ewa i z przyzwyczajenia poszukała dłonią niesfornego kosmyka włosów, który chciała założyć za ucho. Za późno zdała sobie sprawę, że już go nie znajdzie, i na próżno starała się ukryć zakłopotanie. Mężczyzna zdawał się go nie dostrzegać, wyraźnie ucieszony jej widokiem.
— Ewa, tyle lat — mówił z entuzjazmem. — Kiedy przyjechałaś?
— Właściwie przed chwilą — wybąkała nieco zdziwiona tym wybuchem emocji.
— Na długo? Gdzie się zatrzymałaś?
— Zaraz za parkingiem. Taki duży kremowy budynek.
— W karczmie? Szczęściaro, tam nigdy nie ma miejsc.
— Rezerwowałam z dużym wyprzedzeniem — wyjaśniła, jakby miało to jakieś znaczenie. Nie wiedziała, o czym miałaby rozmawiać z mężczyzną, którego poznała w Biskupinie jako studentka. Przez kilka dni widywali się regularnie, co podczas festynu nie było trudne. Ewę fascynowały owoce jego pracy, małe dzieła sztuki, którym nadawał wymyślne kształty. Jego dziadek i ojciec przez całe życie właśnie tak zarabiali na życie. Jakub nauczył się tego od nich. Potrafił wyczarować z kruszcu chyba wszystko. Pewnego dnia podarował jej srebrny wisior wykonany według średniowiecznych wzorów. Piękny. Później każde pojechało w swoją stronę. Więcej się nie widzieli. Ewa nosiła wisiorek przez jakiś czas, nim Piotr, jej ówczesny narzeczony, nie zapytał, skąd go ma. Odpowiedź wyraźnie mu się nie spodobała, więc dla świętego spokoju, choć nie bez żalu, zdjęła srebrny drobiazg i schowała w szkatułce ze swoją mizerną biżuterią, gdzie tkwił do dzisiaj.
— Ciągle w branży? — zapytała, myśląc o tamtych rozmowach, jego precyzyjnych dłoniach i zazdrości Piotra, który od paru lat gdzie indziej już szukał swojej recepty na życie.
— Sama widzisz — odparł Jakub. W jego piwnych oczach pojawił się ciepły błysk. — Jak mógłbym robić coś innego? Przyjechałaś sama? — zmienił nagle temat. — Spotkajmy się wieczorem. Moglibyśmy spokojnie porozmawiać. Tu nie ma warunków.
Miał rację. Ewa rozejrzała się i ze zdumieniem stwierdziła, że na alejkach parkowych panuje jeszcze większy tłok niż przed półgodziną. Biskupin przeżywał istne oblężenie.
— Dobrze — zgodziła się po chwili wahania. W zasadzie nic nie stało na przeszkodzie. Jeszcze godzinę temu ubolewała z powodu braku towarzystwa, dlaczego nie miałaby zapewnić go sobie przynajmniej na kilka godzin. Krzysztof nie dzwonił. Czy było coś dziwnego w tym, że nie chciała być sama?
Wszystkim, którzy odwiedzali jego warsztat, wydawało się, że przekraczają próg pracowni alchemika, a może maga, który z taką samą biegłością używa czarów co przecinaka czy młotka cyzelerskiego. To miejsce było całym jego światem. Jego królestwem. Przestrzenią, w której myśl krążyła swobodnie wokół bryłek kruszcu, szukając dla nich najodpowiedniejszej formy. Dusił się w małych pomieszczeniach. Tutaj jego palce nabierały śmiałości, a prace rozmachu. Wspinając się po spiralnych drewnianych schodach wiodących do tego wnętrza, czuł chęć do pracy i miłość do połyskliwego surowca, który zmieniał w czyste piękno.
Warsztat znajdował się na poddaszu domu, który należał do jego rodziny od pokoleń. Przez wielkie okno w dachu nieposkromioną falą wdzierał się do środka ocean światła. Kiedy pracował, padało wprost na jego dłonie i stół, przy którym siedział. Stary, drewniany mebel, przy którym siadywali wcześniej jego dziadek i ojciec. Blat stołu dawno stracił pierwotną gładkość. Wiszący z przodu w półkolistym wycięciu skórzany fartuch, w którym podczas obróbki gromadziły się drobiny kruszcu, został niedawno wymieniony. W masywnych szufladach drzemały narzędzia ułożone w ściśle określonym porządku. Dbał o nie, jakby były jego dziećmi. W głębi pomieszczenia znajdował się drugi stół, przy którym Jakub wykonywał mniej precyzyjne prace z użyciem młotka, kowadła i imadeł. Poza tym stała tu także kanapa i niewielki wypełniony książkami regał. Znaczną jego część zajmowały albumy ze zdjęciami biżuterii z różnych epok i pozycje dotyczące historii złotnictwa. Na jednej z półek leżał stos rysunków. Projekty rysowane piórem lub ołówkiem. Obok kilku rzutów wykonanych pewną kreską, numer strony i tytuł książki, w której znajdowała się fotografia i opis zabytku. Jakub był dokładny, drobiazgowy. Od lat uczył się precyzji i cierpliwości. To dlatego jego wyroby cieszyły się aż takim powodzeniem. Nie miał rodziny i o nikogo nie musiał się troszczyć. Żył pracą. Poświęcał jej cały swój czas. Darzył uczuciem każdą bryłkę szlachetnego metalu i wyłaniający się z niej przedmiot. Każdą czynność, która przybliżała go do celu. Nie wierzył w nowoczesność. Był zdania, że skoro wykorzystuje dawne wzory, musi uciekać się do najstarszych metod i technik.
Czytał i eksperymentował.
Szukał inspiracji.
Znowu czytał.
Traktat Celliniego, złotnika wszech czasów. Przekład Papirusów tebańskich i Historii naturalnej Pliniusza. W końcu całe stosy współczesnych opracowań.
Kuł, ciągnął, odlewał i cyzelował, wkładając w to całą swoją duszę.
Przyjmował zamówienia i wywiązywał się z nich.
Wiódł uporządkowane, wręcz zdyscyplinowane życie, aż do tamtego deszczowego wieczoru, kiedy przyjął zamówienie warte więcej, niż był w stanie sobie wyobrazić. W drodze powrotnej zdołał uporządkować myśli, ale wciąż odczuwał niepokój. Zaskoczył go wynik negocjacji. Żądane wynagrodzenie było niewspółmiernie wysokie do pracy, którą miał wykonać, a mimo to zleceniodawca bardzo szybko je zaaprobował. Niepokój Jakuba jeszcze się pogłębił, gdy sprawdzając pocztę elektroniczną, zastał krótką wiadomość: Wiem, że wiernie odda pan ich kształt. Chcę, żeby były identyczne.
Wypatrujący rudej głowy Krzysztof minął ruszt, na którym rosły mężczyzna odziany w zgrzebną koszulę obracał powoli kawał mięsa. Kapiący do ognia tłuszcz skwierczał, a wokół unosił się wspaniały zapach pieczystego, który towarzyszył policjantowi jeszcze przez chwilę, by w końcu rozpłynąć się w powietrzu. Wkrótce zastąpiła go specyficzna woń dziegciu. Sobolewski zmarszczył nos, a zaraz potem dostrzegł po lewej stronie beczkę, w której dziewczyna w lnianej sukience od czasu do czasu zanurzała długi kij. Ruszył przed siebie, bacznie przyglądając się nadchodzącym z przeciwka osobom, gotów w każdej chwili zanurkować w tłum, który miał mu zapewnić niewidzialność.
Ewę rozpoznał z daleka. Jej głowa świeciła w słońcu jak pochodnia. Krótkie włosy wiły się wokół głowy jak miedziane pierścionki. Nie widziała go, pochłonięta rozmową z łysym mężczyzną, który zupełnie się Krzysztofowi nie spodobał. Wolałby sam dotrzymać jej towarzystwa. Gdyby nie zadawała tylu pytań, westchnął w duchu. Przyglądał się jej bezkarnie przez kilka minut, bezpieczny za plecami coraz liczniejszych turystów. Kiedy pożegnała swojego rozmówcę, miał ochotę pójść za nią, ale w porę przywołał się do porządku. Tropienie Ewy nie należało, niestety, do jego obowiązków, dlatego został na miejscu i obserwował rosłego mężczyznę, z którym przed chwilą rozmawiała.
Kwadrans później podszedł do niego barczysty blondyn, którego twarz wydała się Sobolewskiemu znajoma. Zastanawiał się gorączkowo, gdzie mógł go widzieć, ale zawodna pamięć nie potrafiła podsunąć żadnej odpowiedzi na to pytanie. Mężczyzna odciągnął łysego na bok. Mógł mieć około czterdziestki. Zachowywał się swobodnie i pewnie, a słowa, których Krzysztof nie słyszał, okraszał aroganckim uśmieszkiem. Łysy znosił te miny ze stoickim spokojem. Rozmowa musiała być interesująca i policjant pożałował, że nie może podejść bliżej. Miał niejasne przeczucie, że skoro skądś zna tamtego, może zostać przez niego rozpoznany. Tymczasem młodszy z mężczyzn podniósł rękę, jakby groził starszemu. W jego oczach błysnął gniew, ale zgasł tak samo nagle, jak się pojawił. Łysy pojednawczo poklepał go po ramieniu. Krzysztof obserwował całe zajście z niepokojem i frustracją. Sam nie wiedział, czemu aż tak go to zajmuje, ale był ciekawy, o czym rozmawiają, więc zaryzykował i spróbował podejść bliżej. Na próżno. Mówili bardzo cicho, a otaczający gwar zagłuszał każde słowo. Musiałby stać tuż za nimi, by coś usłyszeć. Na koniec blondyn powiedział coś, co wyraźnie zdenerwowało jego rozmówcę. Pobladł. Na jego czole ukazała się głęboka pionowa zmarszczka. Krzysztof nie był dobry w czytaniu z ruchu warg, ale tym razem nie miał żadnych wątpliwości. Trzymaj się od niej z daleka, powiedział starszy mężczyzna. I dodał jeszcze kilka słów, których policjant już nie zrozumiał — trzymaj się od niej z daleka, jeśli chcesz, żebym skończył, co zacząłem.
Zaintrygowany Krzysztof szedł za blondynem do bramy rezerwatu, a potem przez parking, kryjąc się za licznymi autokarami. Śledzony mężczyzna wsiadł do zielonej furgonetki i uruchomił silnik. Sobolewski szybko zanotował w notesie numer rejestracyjny i biegiem ruszył do swojego samochodu. Wyjechał na drogę. Tamten miał nad nim kilkaset metrów przewagi, ale zielony furgon z daleka rzucał się w oczy, więc policjant miał nadzieję, że go nie zgubi. Biskupińskie ulice były wąskie, podobnie jak okoliczne drogi wiodące do Żnina. Blondyn pojechał jednak w przeciwną stronę, by po kilku kilometrach wyjechać na szeroką trasę wiodącą do Gniezna. Jadący za nim Krzysztof zastanawiał się nad celem tej podróży. Wciąż niepokoiła go tożsamość mężczyzny, więc zadzwonił do jednego ze swoich podwładnych.
— Podam ci numer rejestracyjny — powiedział. — Sprawdź, kto jest właścicielem, i daj mi znać.
Czekał teraz na telefon, zapatrzony w przednią szybę i zupełnie obojętny na uroki jesiennych pejzaży mieniących się złotem w popołudniowym słońcu. Następna godzina za kółkiem, a potem pewnie kolejna i jeszcze jedna. Miał tylko nadzieję, że facet nie jedzie do Warszawy. On jednak wciąż jechał na południe. Minęli Gniezno, Wrześnię, później Jarocin. Zadzwonił telefon i Krzysztof, słysząc odpowiedź na swoje pytanie, zaczął się zastanawiać, czy nie zawrócić. Szybko porzucił tę myśl. Skoro blondyn oddalał się od Biskupina, należało przynajmniej sprawdzić, dokąd jechał. Po co? Sobolewski nie był pewien. Zwykł jednak ufać swemu instynktowi, który jak dotąd nigdy go nie zawiódł. W końcu przyjechał tu powęszyć. Z rezygnacją pomyślał, że będzie musiał jednak porozmawiać z Ewą. Była jedyną znaną mu osobą, która mogła udzielić informacji i o starszym, i o młodszym mężczyźnie.
Ten ostatni zbliżał się chyba do celu podróży, bo za Pleszewem zwolnił, jakby się bał, że przeoczy zjazd z drogi głównej. W miejscowości Gołuchów zatrzymał się na parkingu, przy bramie rozległego parku. Krzysztof minął go i wjechał do miasteczka. Zostawił samochód na jednej z wąskich uliczek i pieszo ruszył śladem podejrzanego, który zdążył już zniknąć pośród drzew.
Spotkanie z Jakubem wytrąciło Ewę z równowagi i z powrotem przeniosło w czasy, które często wspominała z nostalgią. Wszystko wydawało się wtedy takie proste. Miała skończyć studia, znaleźć pracę w zawodzie, wyjść za mąż. Słowem: wieść normalne życie. Nie była przygotowana na niespodzianki. Rozstanie z Piotrem, powrót z Warszawy do rodzinnego Szczecina, za pracą właśnie, lata wysiłków uwieńczonych obroną doktoratu. Czy tego chciała, czy nie, była kimś innym niż kilkanaście lat temu. Obawiała się, że Jakub przeżyje rozczarowanie, widząc, jak bardzo się zmieniła. Była bardziej świadoma swoich wyborów, mniej entuzjastyczna i odrobinę zmęczona codziennością. Na tyle, by czasem pragnąć choćby krótkotrwałej zmiany, która pozwoliłaby jej docenić urok dotychczasowego życia: lubianej pracy, przytulnego mieszkania i niczym niezakłóconej samotności.
Pogrążona w myślach Ewa dotarła do pawilonu muzealnego. Nagle ujrzała osobę, której się zupełnie nie spodziewała.
— Monika?! — zawołała zdumiona. — Co ty tutaj robisz?
Ciemnowłosa, niewysoka kobieta niosąca pokaźny stos papierów rozjaśniła twarz w uśmiechu.
— A jak myślisz? Pracuję — odparła, obejmując Ewę serdecznie wolną ręką. Dokumenty rozsypały się u jej stóp. — Rany — westchnęła, gdy obie pochyliły się i zaczęły zbierać gęsto zadrukowane kartki. Tekst tylko gdzieniegdzie ilustrowany był rysunkami zabytków archeologicznych, które, zdaniem Ewy, wyglądały na łużyckie.
— Co to takiego? — spytała, ale Monika tylko machnęła ręką.
— Wszystko ci opowiem. Masz chwilę na kawę?
— Jestem na urlopie — uśmiechnęła się Ewa. — Mogę pić kawę od rana do nocy.
— To chodź.
Monika poprowadziła ją w głąb budynku. Szła przodem, szczupła, ubrana w jakieś lniane szmatki, w których było jej bardzo do twarzy. Ich jasny kolor kontrastował z barwą krótko ostrzyżonych włosów. Ewa pomyślała, że świat jest bardzo mały. W czasie studiów spędzały razem mnóstwo czasu. Przez rok mieszkały nawet razem w akademiku, zanim Ewa nie przeprowadziła się do Piotra i nie zaczęła planować z nim wspólnej przyszłości.
Plany rozwiały się jak dym, Ewa wyjechała do Szczecina i kontakt się urwał. Na początku były jeszcze telefony. Ale one nie mogły wskrzesić dawnej zażyłości.
— To tutaj. — Monika otworzyła przed nią jakieś drzwi i obie znalazły się w jasnym, dość przestronnym pokoju, w którym stało biurko, ogromny stół i przeszklona szafa z książkami. Tłoczyły się na niej wykonane z gipsu i gliny kopie naczyń prehistorycznych. Ewa przyglądała się im z zainteresowaniem.
— Moje dzieła — wyjaśniła Monika z dumą. — Nieszkodliwe hobby. Czasem zaglądam do pracowni konserwacji ceramiki i w ramach relaksu zajmuję ręce czymś pożytecznym.
— Powinnaś robić to zawodowo. Otworzyć własną pracownię, sprzedawać. Takie rzeczy są teraz bardzo modne.
— Może kiedyś. Jeśli będę miała dość odwagi, by rozstać się z państwową posadą. Ale nie ma pośpiechu, bo miło się tu pracuje — powiedziała ciemnowłosa kobieta i zakrzątnęła się wokół elektrycznego czajnika, który natychmiast zaczął szumieć. — Poza tym moje dzieci uwielbiają babrać się w glinie, a tu, na warsztatach ceramicznych mają po temu jedyną okazję.
— Masz dzieci? — zdziwiła się Ewa.
— Trzyletnie bliźniaki: Kacpra i Paulinę. To takie dziwne? — spytała Monika rozbawiona miną dawnej przyjaciółki.
— Nie, oczywiście, że nie. Po prostu się nie spodziewałam. Sama nie mam dzieci. Zresztą, nie mam nawet faceta na stałe. Od czasu rozstania z Piotrem nie zdarzyło się nic, czego nie mogłabym nazwać pomyłką.
— Co u niego?
— Wydaje się, że jest szczęśliwy. Z tą czy inną kobietą.
— A ty?
— Ja też nie narzekam. Szczecin przyjął mnie z otwartymi ramionami. Nie ma tam zbyt wielu antropologów, a kości z wykopalisk nie brakuje. Często dostaję też zlecenia z innych części Polski. Mam dużo pracy, ale i dużo swobody, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
— Nikt nad tobą nie stoi i nie mówi ci, co masz robić i w jakiej kolejności?
— Właśnie. Nie umiałabym już tak pracować.
— Nic się nie zmieniłaś — powiedziała Monika z sympatią.
— Nie? No nie wiem — odparła Ewa, myśląc o swoich obawach sprzed kwadransa. — Nieważne. Powiedz lepiej, jak trafiłaś do Biskupina.
— To krótka historia. Byłam świeżo upieczoną panią magister, a tu był wakat. Przyjechałam na rozmowę i po prostu zostałam. Było mi wszystko jedno, gdzie osiądę. Chciałam tylko pracować w zawodzie. Tutaj poznałam mojego męża, który od kilku lat zajmuje się w rezerwacie konserwacją drewna.
— Gdzie mieszkacie?
— W Żninie. Kupiliśmy nieduży dom. Musisz nas odwiedzić. Dzieci się ucieszą. Uwielbiają gości.
Przypatrując się rozpromienionej Monice, Ewa zdała sobie nagle sprawę, że coś ją ominęło. Myśl była zaskakująca i przykra. Opowieść o mężu, dzieciach i domu z ogródkiem brzmiała jak hymn pochwalny na cześć życia, którego nie znała i prawdopodobnie nigdy nie pozna, przynajmniej tak jej się teraz wydawało. Poczuła zazdrość, a zaraz potem złość na Monikę za jej uporządkowaną egzystencję i na siebie za wieczny życiowy bałagan. Wciąż wydawało jej się, że walczy o zachowanie niezależności, której już dawno powinna się wyrzec. Samotność miała sens, jeśli była kwestią wyboru. W przeciwnym razie, wcześniej czy później, stawała się nie do zniesienia.
Monika, stawiając przed Ewą kawę, zauważyła tę zmianę nastroju.
— W porządku? — spytała z troską, siadając za biurkiem i odsuwając leżące na blacie dokumenty na sam jego skraj.
— Tak. Chyba dopadło mnie zmęczenie. Podróż, potem tłum zwiedzających. I nasze spotkanie. Dużo wrażeń jak na jeden dzień. Nie przejmuj się mną. Odeśpię i jutro będę jak nowa.
— Na długo przyjechałaś? Wolałabym, żebyś nie zniknęła znowu na długie lata.
— Bez obaw — uśmiechnęła się Ewa. — Zostanę do końca festynu. Na pewno będziemy miały niejedną okazję, żeby pogadać. Nie mogę uwierzyć, że cię spotkałam. Nie brakuje ci dużego miasta? Tu w ciągu roku chyba niewiele się dzieje?
— Zależy, jak na to spojrzeć. Pracy jest pod dostatkiem. Przygotowania do festynu zabierają sporo czasu. Poza tym organizujemy sympozja i konferencje naukowe, opracowujemy zbiory, prowadzimy uprawy doświadczalne, mamy hodowlę zwierząt. Wiesz — wyznała nagle Monika — nigdy nie lubiłam warszawskiego tempa. Tutejsze chyba bardziej odpowiada mojemu temperamentowi.
— A czym się zajmujesz poza, jak to ładnie ujęłaś, babraniem się w glinie?
— Pracuję w dziale naukowo-badawczym. Piszę artykuły i szperam w biskupińskiej przeszłości.
— Czego szukasz? — zainteresowała się Ewa, rzucając okiem na leżące przed Moniką papiery i zastanawiając się, czy mają związek z jej opowieścią.
— Niespodzianek. Strzępów informacji, z których dałoby się ułożyć odpowiedzi na powtarzane od dziesięcioleci pytania. Nasza osada miała sporo szczęścia, ale i wielkiego pecha. Już samo jej odkrycie w latach trzydziestych było nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności. Zresztą nie muszę ci tego tłumaczyć. Doskonale wiesz, że o Biskupinie mówiło się przed wojną na całym świecie, podobnie jak o polskich technikach wykopaliskowych wykorzystanych do odsłonięcia znacznego obszaru osady obronnej. Problem w tym, że czasy były niepewne, a pomysł utożsamiania ludności kultury łużyckiej z jakimkolwiek narodem co najmniej chybiony. Niemcy chcieli wykorzystać osadę do celów propagandowych i udowodnić, że Germanie zasiedlali ziemię wielkopolską od wieków. Polacy z kolei dowodzili, że Biskupin zamieszkiwali Słowianie. Dawne dzieje, dawne błędy. Niemniej Niemcy, jak zawsze, okazali się konsekwentni. Od wiosny 1940 do lata 1942 roku prowadzili tu swoje wykopaliska, którymi kierował oficer SS Hans Schleif. Pracom patronował sam Himmler. Według Schleifa gród zamieszkiwało pierwotnie plemię Illirów. Później zdobyli go Germanie, którzy opanowali okoliczne ziemie, by później opuścić je, nie z powodu zmieniających się warunków naturalnych, jak twierdzą znawcy, ale z powodu gwałtownej ekspansji na południe.
— Jaki był efekt tych prac? Niemcy coś znaleźli?
— Bramę wjazdową, którą wcześniej odkryli polscy archeolodzy. Był sierpień 1939 roku. Polacy nie zdążyli jej wydobyć. Schleif zafundował Biskupinowi rekonstrukcję murów, które, jego zdaniem, były tak potężne, że na rysunkach gród wyglądał jak Troja. Zaniedbania Niemców przyczyniły się, niestety, do zniszczenia osady. Schleif kazał rozebrać polskie rekonstrukcje i przeznaczyć je na opał. Również z jego polecenia zasypano piaskiem część wykopów. Inne zarosły chwastami i trzciną. Na koniec cypel zalała woda z jeziora, która wdarła się tu przez zniszczoną tamę. Mówi się, że w 1943 roku Niemcy zapakowali zabytki do skrzynek z napisem SS-Ausgrabung Urstätt, bo tak wtedy nazywali Biskupin, i przewieźli do Poznania, w nieznane miejsce. Prócz nich zaginęła dokumentacja rysunkowa i sprzęt techniczny. Mamy podstawy przypuszczać, że nie wywieźli wszystkiego. Wygląda na to, że część zabytków ukryli w okolicy. Staramy się je odnaleźć.
— Żartujesz?! Skąd wiesz, że nie zabrali wszystkiego?
— Podpowiada mi to zdrowy rozsądek. Schleif opublikował artykuł poświęcony wykopaliskom w Biskupinie, w którym napisał o tutejszych znaleziskach. Możesz sobie wyobrazić, że było ich sporo. Z kolei z raportów polskich badaczy przedwojennych wynika, że bogata, drobiazgowa dokumentacja musiała zajmować przynajmniej kilka skrzyń, nie mówiąc o samym sprzęcie. Wydaje się, że Niemcy po prostu zrezygnowali z transportowania wszystkich swoich zdobyczy. Może się spieszyli, a może, w ich mniemaniu, nie były one aż tak cenne. Dla nas stanowiłyby prawdziwy skarb.
— Jeżeli przetrwały — zauważyła Ewa sceptycznie. — Ukryte gdzie? W jakiejś piwnicy, zawalonym schronie, w ziemi? Źle wróżę kilkusetletnim metalowym przedmiotom i papierom liczącym sobie ponad pięćdziesiąt lat, leżącym w jakimś ponurym, wilgotnym miejscu. Może nie warto przywiązywać się do tej teorii.
— Toteż się nie przywiązujemy. Ja szperam w dokumentach, oglądam stare mapy okolicy i, sunąc po nich palcem, szukam rozwiązania zagadki. A poza tym robię swoje. I tkwię po uszy w biskupińskim mikroświecie.
— Widać, że ci tu dobrze.
— Uwierz mi — powiedziała Monika z przekonaniem — nigdzie nie byłoby lepiej.