- W empik go
Śmietnik Pana Boga - ebook
Śmietnik Pana Boga - ebook
Doświadczony scenarzysta dostaje propozycję udziału w tworzeniu międzynarodowej serialowej koprodukcji. Obraz ma przedstawiać koleje losu różnych krajów europejskich z perspektywy przechodzącego z rąk do rąk Stradivariusa. W poszukiwaniu inspiracji filmowiec trafia do Justyny - staruszki, która ze względu na chorobę nie może już grać na skrzypcach. Kobieta postanawia sprzedać instrument, gdyż nieużywany - umiera. Scenarzysta powoli wyciąga od kobiety opowieść o jej życiu i wielkiej miłości.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-7866-0 |
Rozmiar pliku: | 388 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Tak.
– Muzyk czy handlarz?
– Ani to, ani to.
– Kolekcjoner?
– Najwyżej cudzych losów...
– Chyba niepotrzebnie się pan fatyguje.
– Czy skrzypce są już sprzedane?
– Jak dotąd chyba nie. Ale zastanawiam się sama, czy pani Justynie zależy, żeby do tego doszło.
– To po co dała ogłoszenie?
– Musiała. Sama już grać nie może. Ma gościec, a podobno „Stradivarius”, jak się na nim nie gra – umiera. Proszę przyjść jutro. Dziś pani Jasińska jest na rehabilitacji w Instytucie Reumatologii...
Sąsiadka odchodzi od furtki, zasłania ją pergola opleciona krzakami przekwitających róż.
JUSTYNA
... Piękne, prawda? Proszę, może pan je wyjąć z futerału. Moje ręce już się do skrzypiec nie nadają... Pan chyba nie gra na skrzypcach. No tak, już po tym, jak pan trzyma smyczek, można się zorientować, że nie zagrałby pan nawet „wlazł kotek na płotek”... O, ale jest pan spostrzegawczy, skoro dostrzegł pan tę rysę na laku pudła rezonansowego. Oczywiście, nie byłoby wielkiego problemu usunąć ten ślad, choć prawdziwy „Stradivarius” wyróżnia się lakiem złocistym i przezroczystym, jak woda w górskim strumieniu, ale ja nie chciałam zamazywać tej rany, ona powstała w dniu, kiedy ktoś grał na tym instrumencie walca śmierci... Tak, tak właśnie powiedziałam: walc śmierci. Och, kompozytor nie jest tu ważny, tu liczą się tylko ci, co musieli go grać i ci, co musieli go tańczyć, bo na tym właśnie ten walc polegał, że był jak wyrok, wyrok na trzy czwarte, z figurami, w balowych sukniach i smokingach wirowało się w stronę śmierci, dlatego nazwałam ten utwór Straussa „Walcem śmierci”. Henryk grał, ja musiałam tańczyć, kto nie wytrzymał, komu zakręciło się w głowie, kto odpadł z tego tańca, kto się potknął i przestał się kręcić, ten przestawał żyć. Pan patrzy na mnie, jakbym opowiadała zły sen czy może jakiś horror, a przecież były takie czasy, kiedy tańczyło się na śmierć i życie...
(Skrzypce leżą na okrągłym stole, przykrytym staromodną, haftowaną serwetą; teraz takie znowu stają się modne i poszukiwane. Na biblioteczce, wypełnionej szczelnie oprawionymi w ciemne okładki nutami, stoi mosiężne popiersie marszałka Piłsudskiego. Pokój czuć lekką stęchlizną, jak starą szafę; unosi się w nim jeszcze zapach lekarstw; pudełka z proszkami i tubki różnych maści leżą na nocnym stoliku).
...Dlaczego miałabym opowiadać panu historię tych skrzypiec? Nie po to dałam ogłoszenie: „Sprzedam skrzypce, oryginalny „Stradivarius”. Zrobiłam to jedynie dlatego, że moje życie się kończy, a życie takiego instrumentu powinno trwać dalej, jak najdłużej, może wiecznie? Niech pan popatrzy na moje ręce: z takim gośćcem postępującym nie utrzyma się smyczka, nie pokażę uczniom, jak się powinno grać sul ponticello, czyli tuż przy podstawku, lub na czym polegają alikwoty... Och, jak mam panu wytłumaczyć te pojęcia? Czy coś to panu da, kiedy powiem, że aby wydobyć z instrumentu smyczkowego tony fletowe, czyli flażolety, trzeba lekko, leciutko położyć palec na pustej strunie albo też pierwszym palcem utworzyć w tym miejscu sztuczny próg i w ten sposób skrócić ją, podczas gdy czwarty palec spoczywa lekko na strunie, co daje tak zwane „f” sztuczne... Ale przecież pan nie przyszedł na lekcje, a ja niepotrzebnie zaczynam mówić o tym instrumencie, jakby on był czymś żywym, żywą istotą, choć naprawdę właśnie tak uważam, ale to wcale nie musi obchodzić tych, którzy trafili tu z ogłoszenia, musi panu wystarczyć informacja, że skazywać takie skrzypce na milczenie to jak zamurować piękną księżniczkę w wieży. Nie wolno odbierać innym szansy przeżycia czegoś pięknego, bo w tym świecie dewaluacji wszystkich wartości tylko wzruszenie jest naszą jedyną nienaruszalną wartością. I dlatego nie zamierzam panu opowiedzieć tego, co wiem o historii tych skrzypiec. Jeśli zdecydowałam się z nimi rozstać, to dlatego, że „Stradivarius”, na którym się nie gra – umiera, milknie, przestaje śpiewać, a sam Antonio Stradivari powtarzał, że na skrzypcach trzeba śpiewać...
(Justyna Jasińska unosi w górę powykręcane niczym korzenie ręce, jakby chciała się usprawiedliwić przed leżącymi na stole skrzypcami, że podjęła decyzję o sprzedaniu ich; zaraz wstydliwie kładzie zniekształcone dłonie na kolanach, tak że nikną pod haftowaną serwetą. Mimo to, że żegna się ze skrzypcami, że wstydliwie kryje swoje ręce, wygląda jak solistka, która za chwilę ma wyjść na scenę; mlecznosiwe włosy wymykają się spod jedwabnej przepaski w łagodnych falach; granatowa suknia z koronkowym kołnierzykiem i srebrną broszką w kształcie dużej agrafy; oczy, powiększone grubymi szkłami okularów, patrzą uważnie, jakby chciały rozszyfrować powód, który w efekcie jej ogłoszenia o „Stradivariusie” sprowadził tu kogoś, kto nie wie nawet, jak się trzyma skrzypce).
... Dlaczego właśnie panu miałabym opowiedzieć, czym były dla mnie te skrzypce? Mogę panu powiedzieć, że taki instrument składa się z 58 części i że dzieła Antonio Stradivariego uznane zostały za ideał zarówno formy, jak i dźwięku. Niech pan się tylko przyjrzy tym szlachetnym liniom pudła, jak pięknie są wypracowane otwory rezonansowe i główka instrumentu, ale to nie była tylko forma dla formy, dzięki temu jego skrzypce dawały ten niepowtarzalny dźwięk, który uznano za istotę i kunszt włoskich skrzypiec! Nic dziwnego, że niektórzy czekali na poszczególne egzemplarze jak Żydzi na Mesjasza... Nie, to nie ja wymyśliłam to porównanie: właśnie imieniem „Mesias” nazwano skrzypce z 1716 roku, bo tak ich w Paryżu wyglądał Vuillaume, a potem, sto lat temu, nabyła „Mesiasa” londyńska firma Hill and Sons za pięćdziesiąt tysięcy franków w złocie. Skrzypce Stradivariego nosiły różne nazwy: „Delphin”, „Hercules”, czeski wirtuoz Kubelik zapłacił za skrzypce o nazwie „The Emperor” sto tysięcy marek, a Wieniawski grywał na skrzypcach o imieniu „Sasserno”...
... Och, niech pan nie myśli, że mówię o tym, by podbić cenę... Zresztą skoro pan nie zapytał dotąd ani o cenę, ani o certyfikat – bo przecież wiele „Stradivariusów” jest podrabianych – to zrozumiałam, że oglądanie przez pana tego instrumentu jest tylko pretekstem....
... Pyta pan, jak się nazywa ten mój egzemplarz? A co to panu da? Tak, oczywiście, każda nazwa powstała pewnie w jakichś określonych okolicznościach... Mówię o tym niechętnie, bo co to właściwie może kogoś obchodzić, że ja je nazwałam „Omega”? Omega – to ostatnia litera greckiego alfabetu. Po niej jest koniec. Albo nieskończoność. Wieczność. Dlaczego właśnie „Omega”? Jeśli nie chce pan kupić tych skrzypiec, dlaczego się pan nimi interesuje? Co pana tu właściwie sprowadza?
FENIX–FILM, WIEN
– Wybraliśmy pana do napisania tego scenariusza. A wie pan dlaczego? Bo pan nam wypadł z komputera. Filmy i seriale według pańskich scenariuszy miały w Polsce wysoką oglądalność – powiedział po przywitaniu, jeszcze na lotnisku, producent, po którym od razu było widać, że film dla niego to jest towar, i że zawsze wie, ile za co płaci.
– Chcieliśmy do współpracy kogoś, kto nie tylko zna ten fach, ale ma też „wschodnią duszę” – powiedział ten drugi, który był wspólnikiem producenta, a jako reżyser chciał być traktowany jak artysta i dlatego wolał mówić o duszy i dramaturgii niż o pieniądzach.
(Wiedeń: firma Fenix-Film. Małe biuro, duże osiągnięcia; czarne meble, na nich błyszczące statuetki, świadczące o nagrodach uzyskanych na różnych festiwalach i przeglądach; na ścianach plakaty: wycelowane rewolwery, wirujące w pałacowych salach pary, płonące auta, naga brunetka galopująca na białym koniu, pocałunki na stojąco, na klęcząco, na leżąco; wszystko to filmy, które były zrobione, są robione i będą, o ile się opłacą).
– Widzi pan, wiemy dobrze, w co lokujemy. Nasza firma chce zrealizować międzynarodowy serial, który wszyscy kupią na pniu. Jak powiem panu tytuł: „Stradivarius”, to powiem panu i za dużo, i za mało. Gdzie w grę wchodzą międzynarodowe pieniądze, tam nie może być ryzyka. Musi być sukces! Liczymy na murowane powodzenie. Jak to dlaczego? Gdzie skrzypce są bohaterem, tam muzyka, a jak muzyka, to miłość, a na miłości tracą najwyżej kobiety, nie producenci!
– Widział pan ten klasyczny już film „Historia jednego fraka” w reżyserii Duviviera? Tam głównym rekwizytem był frak, a w naszym serialu skrzypce mają przechodzić różne koleje losu. Ten sam egzemplarz „Stradivariusa” na tle historii Europy od XVIII wieku do dziś! To daje szansę pokazania różnych epok. Chwyt wypróbowany, trzeba tylko go unowocześnić...
– Udało nam się trafić w coś, co się da wszędzie sprzedać! W ten serial włączą się telewizje i producenci z różnych krajów.
– W porządku, Richard, ale nie tylko z powodów merkantylnych. Pomysł niesie pewne uniwersalne treści – rola muzyki i artysty na tle historii – co pozwala każdemu uczestnikowi tej koprodukcji zaoferować własne treści. Włosi w pierwszym odcinku przedstawią historię samego Antonio Stradivariusa i jego miłosne peregrynacje na dworze. W drugim odcinku wykonane przez niego skrzypce zawędrują do Francji.
– Gorzej, że Francuzom chodzi po głowie dalszy ciąg dziejów tych skrzypiec na tle rewolucji francuskiej! Ile to będzie kosztowało?! Rewolucje są dobre w książkach. W życiu i w filmie wypadają stanowczo za drogo!
– W trzecim odcinku przewidujemy, że skrzypce przez dziwne koleje losu trafią na Węgry w okresie Wiosny Ludów 1848 roku.
– Co znaczy przewidujemy? Węgrzy już nam przysłali synopsis scenariusza! Aż się roi od królów, dworzan, Cyganów i karbonariuszy! Ile będzie kosztowało spalenie pałacu? A te karety co spadają z mostu?!
– Pozwól, Richard, że najpierw pomówimy o duchu sprawy. Otóż nasz rekwizyt pojawia się w Niemczech na przełomie wieku XIX i XX, będzie to historia jednej nocy sylwestrowej. My mamy przygotowany scenariusz, którego akcja dzieje się w Austrii na festiwalu muzycznym w Salzburgu...
– Propozycja udziału Polski w tej koprodukcji jest wielką szansą dla polskiej telewizji: może wejść z jednym odcinkiem, a dostanie kilka oraz udział w eksploatacji! Tylko celować na średni budżet, bez karet i pałaców. Im mniejszy koszt, tym większy zysk.
– Może nie zaczynajmy zaraz od kosztorysu. Ważna jest sama idea: że sztuka nie ma granic. Kiedy przygotowywaliśmy nasz odcinek, zaczęliśmy od dokumentacji: nasz „Stradivarius” okazał się zapomnianym na strychu gratem, który pewnemu wirtuozowi otworzył drogę do kariery.
Każdy instrument ma swoją biografię. Warto poznać jego przeszłość: do kogo należał? jak trafił w ręce ostatniego właściciela? Film jest na ogół wielkim zmyśleniem, nieźle jednak, gdy wychodzi od jakichś faktów, staje się wtedy bardziej prawdopodobny...
– Nie namawiaj pana do faktów, nie każ pokazywać prawdy, bo prawda zawsze najwięcej kosztuje. Powiedz tylko tyle: żeby to była dobra story, więcej łez, mniej brylantów. Najlepiej, jak widz płacze łzami dużymi jak brylanty! Wtedy w filmie jest jubilerska robota!
– W polskiej historii nie brak takich „story”. Nie wiem tylko, czy są tam „Stradivariusy”.
– Jak pan napisze szkic scenariusza, przyjrzymy się wspólnie tej propozycji. Bo scenariusz może być jak marzenie, ale koprodukcja to pucharowy mecz: trzeba być lepszym od innych, żeby zarobić punkty.
– Powiedzmy raczej, że koprodukcja jak miłość – jest tylko szansą.
JUSTYNA
... A więc to pana sprowadziło: serial o „Stradivariusie”! Tak, rozumiem, że to koprodukcja, teraz wszystko robi się w koprodukcji, tak łatwiej sprzedać każdy towar, dla niektórych nawet miłość czy małżeństwo to tylko koprodukcja, świat teraz komplikuje to, co kiedyś było proste i zbytnio upraszcza to, co skomplikowane, tak dzieje się również w dziedzinie muzyki, a cóż dopiero, gdy idzie o seriale. Koprodukcja to oczywiście kalkulacja, seriale muszą się opłacać, a stanie się to tylko wtedy, kiedy widzowie będą chcieli gapić się na te bajki, w których ktoś przeżywa za nich to, co sami by chcieli przeżyć. Dlatego choćby nie ma sensu opowiadać historii tych skrzypiec, którym nadałam imię „Omega”, bo nikt pewnie nie chciałby przeżyć tego, co przeżyły osoby związane z tym „Stradivariusem”...
... Zresztą jest jeszcze jeden powód: poczucie wstydu. Tak, dobrze pan słyszał. Kiedy się ma tyle lat, nie wyprzedaje się na targu swoich najbardziej intymnych przeżyć. Historia tych skrzypiec jest częścią dramatu mojego życia. A może odwrotnie, mój dramat jest częścią historii tego instrumentu? ... Wiem, rozumiem, że jako scenarzysta chce pan uzyskać jakiś prawdziwy fundament do swojej opowieści i z całą pewnością to też pan wie, że najprawdziwszą sprawą w życiu kobiety jest miłość. Mam zbyt wiele lat, bym umiała ujawniać przed kimś to, co dotąd wypełniało moje sny. Kto naprawdę kochał, ten do końca życia będzie żył treścią i sensem swych dwudziestu lat i przez to coraz bardziej śmieszny będzie się wydawał tym, co właśnie teraz są piękni dwudziestoletni. Nie ja pierwsza odkryłam, że mężczyzna ma jedną miłość – świat, a kobieta ma jeden świat – miłość... Niech pan zastopuje magnetofon. Przecież to są same banały, oczywistości. Tak, wiem, że tylko silne uczucia są materiałem na sztukę, ale dlaczego akurat moje? Ja kochałam na własny rachunek, widzowie nie są mi potrzebni. Ja wiem dla siebie, że niezapomniane staje się to, co wymagało od nas zaangażowania najwyższej energii, pokonania strachu, przekraczania granic w oporze przeciw nieludzkiemu światu, w nieustannej obronie najwyższych wartości, że stajemy się najbardziej ludzcy w chwili, kiedy staramy się dotrzymać kroku temu wyzwaniu, które nas w gruncie rzeczy przerasta...
... Dlaczego zamilkłam? Bo sama siebie usłyszałam. Usłyszałam, że mówię niedzisiejszym językiem, że myślę wciąż niedzisiejszymi kategoriami. Moje słowa, moje myśli, moje wartości są już nie z tego świata, tak jak niedzisiejsze jest moje imię: Justyna. Kto dziś takie imię da swojej córce?
... Sam pan widzi, że skoro mówię niedzisiejszym językiem, to i cała historia nie jest nikomu potrzebna. Ona należy do innego czasu, kiedy to każdy dzień wymagał od nas, by nie dać się zepchnąć poniżej ludzkiej godności. Może dlatego miłość wtedy znaczyła coś więcej niż pójście do łóżka, była oczekiwaniem, olśnieniem, wiarą, ocaleniem, była wszystkim i zarazem czymś jedynym, co w tych czasach pogardy zależało od nas samych. Więc jak tu o tym opowiadać, skoro z tamtej epoki nie ma tych samych murów, tych samych nazw ani dźwięków, teraz nawet tramwaje tak nie śpiewają na pętli jak wtedy, zniknął dźwięk kopyt dorożkarskich koni, przy wejściu do sklepu nie dzwonią dzwonki, zapowiadające klienta. Po co więc odtwarzać przeszłość, która tylko dla mnie ma jeszcze swoje dźwięki i zapachy, bo tylko ja wtedy poczułam, że czekałam przez 19 lat na tę chwilę, kiedy spełnią się słowa mojej cudownej babci Maryjki, którą tyle razy dręczyłam pytaniem, kiedy mnie spotka prawdziwa miłość. Ona wiążąc mi kokardę, mówiła do mojego odbicia w lustrze: „To przyjdzie, Justyniu, przyjdzie niespodziewanie, a poznasz to po tym, że w tej jednej chwili zrozumiesz, jak dotąd byłaś samotna”. I to właśnie wtedy przyszło, kiedy szłam ze swoimi skrzypcami pod adres, gdzie wielki mistrz Henryk Szyper miał sprawdzić moje umiejętności i zdecydować, czy zostanę przyjęta na kurs skrzypiec konspiracyjnego konserwatorium... Boże, jaka byłam wtedy stremowana...1.
Zawiana śniegiem ulica. Przechodnie z podniesionymi kołnierzami.
Z tramwaju wysiada Justyna. Jest w granatowym płaszczu z barankowym kołnierzem. Spod granatowego beretu spływa na plecy warkocz. W ręku niesie futerał ze skrzypcami. Pod pachą płaską teczkę z nutami. Rozgląda się, szukając wejścia do kamienicy, gdzie ma się odbyć próba.
Rozlega się daleki jęk sygnału, który wypłasza przechodniów z chodnika. Na widok zajeżdżających „bud” z żandarmami ludzie znikają w bramach.
Justyna zostaje prawie sama na chodniku. Zajeżdża „buda” z ustawionym na dachu szoferki karabinem maszynowym, nad którym tkwi żandarm w hełmie. Justyna idzie przed siebie. Przed nią wyrasta zwarty kordon żandarmów. Podnosi oczy. Widzi twarze, ocienione okapem hełmu.
– Keine Durchgang – żandarm każe jej zawrócić. Justyna patrzy na niego jak obudzona z jakiegoś snu.
x
– Przepraszam za spóźnienie – Justyna pospiesznie zdejmuje płaszcz w przedpokoju mieszkania, gdzie miała się odbyć próba. – Jakaś łapanka na ulicy...
Dziewczyna upuszcza teczkę z nutami. Schyla się po nią równocześnie z mężczyzą średniego wzrostu, z lekko kręconymi włosami, który na czubku głowy ma już ślady okrągłej tonsurki. Ręce Henryka i Justyny stykają się na teczce. Henryk przytrzymuje dłużej rękę dziewczyny, jak lekarz badający puls.
– Pani drży. Tak się pani przestraszyła żandarmów?
– Raczej pana. To znaczy egzaminu – poprawia się szybko Justyna.
– Co pani zagra? – Henryk przerzuca nuty, które wysypały się z teczki. – Widzę sporo Bacha, concerto grosso Torelliego, koncert Haendla...
Podnosi oczy znad nut. Widzi wbite w siebie spojrzenie Justyny.
– Dlaczego jest pani stremowana? Ja nie jestem groźny.
– Pierwszy raz widzę pana z tak bliska...
– A kiedy widziała mnie pani z daleka? – pyta Henryk, a na jego ustach pojawia się tak charakterystyczny dla niego półuśmieszek, który jakby zapowiada, że nic, co on mówi, nie należy brać tak do końca na serio.
– W 39 roku byłam z rodzicami w filharmonii. Miałam wtedy szesnaście lat – Justyna odpowiada jak uczennica wywołana do tablicy. – Grał pan wtedy Vivaldiego.
Uśmiecha się do niej, bierze ją za rękę, wprowadza do pokoju. Przy oknie tkwi łysy mężczyzna, Henryk Szyper przedstawia go jako Profesora.
– Bez nazwisk – uśmiecha się krzywo Profesor i gestem głowy wskazując na ulicę za oknem, dorzuca wyjaśniająco: – Takie czasy, że lepiej wszystkiego o innych nie wiedzieć.
Na pulpicie rozłożone nuty. Justyna stara się opanować tremę. Czuje na sobie spojrzenia Szypera i Profesora. Gra suitę Bacha. Myli się. Podejmuje frazę na nowo. Znad skrzypiec zerka nerwowo w stronę Henryka, wciśniętego w róg kanapy.
Szyper ma zamknięte oczy, jakby spał albo się modlił. Gestem głowy potakuje taktom. Nagle zaczyna nucić motyw suity równo z dźwiękiem, wydobywanym przez smyczek. Justyna czuje, że ten akompaniament niesie ją, dodaje jej skrzydeł.
Profesor patrzy na dziewczynę jak belfer, sprawdza czujnym okiem ruchy jej kiści, prowadzenie smyczka.
Henryk odchyla się do tyłu na oparcie, nie otwiera oczu, od czasu do czasu rzuca urywane uwagi: – Głębiej, głębiej... Teraz stavagante! To ma wyrażać zaskoczenie szczęściem... Przecież ono się tam nieśmiało czai... Nie tak, nie tak! To jest acciacatura! Przelatujemy tę nutę szybko!
Powieki Szypera wciąż są zamknięte, ale jakby czytał nuty, które Justyna w tej chwili zamienia w dźwięki. Dziewczyna gra coraz lepiej, ale pod koniec utworu głos Henryka wytrąca ją z płynności: – Teraz musi pojawić się pierwiastek żeński! Trochę płaczu, o, tak właśnie, to ma płynąć jak życie! Nie ma radości bez smutku...
Justyna kończy. Trzyma skrzypce i smyczek w opuszczonych dłoniach. Henryk Szyper powoli otwiera oczy, jakby się budził z głębokiego snu. Podnosi się z kanapy. Podchodzi do Justyny.
– Każdy koncert, każdy utwór to dramat i tak go trzeba przeżywać...
– Nie wyszło mi...
– Kto to powiedział? – ogląda się na Profesora, który coś notuje wiecznym piórem w notesiku. Henryk przenosi wzrok na twarz Justyny, jakby chciał z niej wyczytać, czy jest już w dziewczynie psychiczna gotowość zrozumienia jego uwag, że każdy koncert to nie tylko zmaganie się solisty z muzyką, ale muzyki samej z sobą, muzyka jest dramatem, a dramat to walka, w orkiestrze są kontrabasy i skrzypce, w chórze basy i soprany, w życiu pierwiastek żeński i męski, siła i poddanie, nie może być eksplozji, jeśli przed nią nie było ciszy, nie może być radości, jeśli nie było smutku...
Stoi przed nim w granatowej sukience z białym kołnierzykiem, w tych idiotycznych pończochach w prążki i nagle czuje, że Szyper patrzy w tej chwili na nią nie jak na uczennicę, lecz jak na kobietę.
– Czy była już pani kiedyś zakochana?
– Dlaczego pan pyta?
– Ja przekażę pani swoje doświadczenie: muzyka jest jak wielka miłość – rzuca z tym swoim półuśmiechem, jakby dawał do zrozumienia, że nie przyjmuje w pełni odpowiedzialności za to, co zaraz powie. – A miłość to dialog tego, co jest najgłębsze w człowieku, z tym, co jest „naj” w tym drugim. I dlatego miłości nie wolno odkładać na kiedyś, ona nie ma przyszłości, zawsze musi być tu i teraz...
W tej chwili zza zamkniętego okna rozlega się seria karabinu maszynowego. Profesor dopada okna. Wygląda ostrożnie.
x
Na ulicy po przeciwnej stronie leżą pod murem ciała rozstrzelanych w ulicznej egzekucji. Pochyla się nad nimi żandarm z parabellum w ręce.
x
Profesor odwraca się od okna. Jest blady. Justyna dobiega do okna. Za nią staje Henryk. Kiedy Justyna odwraca się, kryjąc twarz w dłoniach, słyszy wypowiedziane blisko słowa Szypera, które brzmią jak zwierzenia: – Szczególnie w takich czasach niczego nie wolno odkładać na kiedyś. Ani sztuki, ani miłości.
I wtedy przywiera do niego całym ciałem. Dygocze tak, że jej kolana uderzają o siebie. Henryk przytula ją. Czuje na swoich skulonych ramionach ciężar jego ramienia.
– Ja panią przyjmuję na swój kurs – mówi ciepło. Justyna podnosi oczy i już wie, że stało się, że nie przyszła tu tylko na egzamin. Przyszła wybrać swój los.
JUSTYNA
...Tak, wtedy stało się to, co zapowiedziała moja babcia Maryjka: to przyszło! I poczułam, jak dotąd byłam samotna, bo każdy dzień oczekiwania na spotkanie z nim był męczarnią. Liczyłam godziny do naszych lekcji i zajęć na kursie skrzypiec, które zaczęły odbywać się także od czasu do czasu w naszym domu na Czarnieckiego. Wokół była wojna, okupacja, wszyscy trzęśli się ze strachu, a ja nagle przestałam się bać, bo kto kocha, ten może się bać tylko tego, że straci swoją miłość...
...Czy ja wiem, może już kiedyś, przedtem, byliśmy sobie przeznaczeni? Przecież na tej próbie widziałam go nie po raz pierwszy. Kiedy miałam szesnaście lat, wtedy po koncercie Vivaldiego czekałam na niego z przyjaciółką, by wpisał się nam do sztambucha, ale on wyszedł nie sam, prowadził pod rękę taką aktorkę, Dora Fakiel się nazywała, potem w czasie okupacji zmieniła nazwisko na Fok, szli jak zakochani, a w niecałe trzy lata później, już tego pierwszego dnia czułam, że patrzy na mnie jak na kobietę. Przecież nie on pierwszy tak na mnie spojrzał, dlaczego więc przeniosłam to jego spojrzenie przez ulice Warszawy do domu, zatrzymałam je na drugi dzień, na trzeci, setny, tysiączny i mam je w sobie do dziś?
...Nie, nie będę dalej pana raczyła tą opowieścią. To takie okropnie banalne! Mistrz i uczennica. Panienka z mieszczańskiego domu na Żoliborzu – i sławny wirtuoz. Doświadczony pożeracz serc – i niewinna gęś, do której znajomi ojca mówili „panienko” i która rumieniła się, gdy matka mówiła przyciszonym głosem do ojca, że „ciotka Stefa śpi ze swoim sublokatorem”. To ona, kiedy usłyszała, że nasz kurs skrzypiec ma prowadzić Henryk Szyper, powiedziała: „On się prowadzał przed wojną z tą Dorą Fakiel, która zmieniała mężczyzn jak rękawiczki, ale i on sam nie lepszy. Słyszałam, że to pożeracz serc”... Pożeracz serc! Słyszy pan, jak to brzmi? A wtedy traktowano takie określenia poważnie...
... Jaki on był naprawdę? Jak wyglądał? Wie pan, prawdziwi artyści zawsze wyglądają trochę tak, jakby przyszli do nas z innego czasu: jedni z przeszłości, inni z przyszłości. On sprawiał wrażenie kogoś, komu historia nie przeszkadza być sobą, żył, jakby wokół nie było okupacji, rozstrzeliwań, łapanek; dla niego wojna była jakby antraktem w jego nieustającym koncercie, bo on wszystko, co robił, starał się podporządkować sztuce. Na zajęciach naszego kursu mówił nie tylko o ustawianiu barku, o pracy nadgarstka, ale wciąż powtarzał: „Ja wierzę tylko w sztukę, bo inaczej przestałbym wierzyć w ludzkość”, albo „Ja wiem, że nie zmienię świata, mogę go tylko na chwilę podporządkować swojej sztuce, ale po to muszę być lepszy od innych”... Tak, on każde prawie zdanie zaczynał od „ja”, czuło się, że jest dla siebie najważniejszy, że wszystkie kwiaty naokoło mają pachnieć dla niego, i dlatego Romek, jeden z kolegów naszego kursu, nazywał Szypera nie bez pewnej złośliwości „nasz Veracini”. Może pan przeczytać w encyklopedii, że ten włoski skrzypek z XVIII wieku, który jako wirtuoz wszechwładnie panował zarówno nad gryfem, jak i nad smyczkiem, był tak zarozumiały, że mawiał o sobie: „Jeden jest Bóg i jeden Veracini”, więc Henryk miał już poprzedników, ale oni nie żyli w czasach tak okrutnej pogardy dla człowieka i Henryk – powtarzając nam wciąż, że jedynym zadaniem artysty jest opanować swoje tworzywo, by ocalić sztukę dla przyszłości – kazał nam wierzyć w sens tych bezustannych ćwiczeń, by opanować gamy, smyczkowanie czy grę flaudato, to znaczy nauczyć się grać na instrumencie bliżej samego gryfu, by nadać tonom charakter miękki, bardziej fletowy...
...Wtedy fakt, że żył i mówił tak, jakby nie dotyczyła go ta wojenna rzeczywistość, mógł wydawać się drażniący, ale teraz wiem, że miał do tego prawo, bo jeśli ktoś jest w czymś naprawdę wielki, to świat jest dla niego tylko echem krzyku jego duszy... Uprzedzałam pana, że ktoś, kto używa tak archaicznych sformułowań rodem z młodopolskiej literatury, nie nadaje się na narratora serialowej story...
...Pyta pan, jak wyglądał? Po co opisywać kogoś, kogo nikt nie może i tak zobaczyć moimi oczyma? Przecież nie ma na świecie takiego aktora, którego ja bym zaakceptowała do tej roli! Nikt nie może mieć takich oczu, które umiały patrzeć, nawet gdy były zamknięte, tak, bo nieraz na lekcjach myśmy grali, a on widział wszystko, a jeśli sam brał skrzypce i grał, żeby nam zademonstrować, jak uzyskać wibrację dźwięku, przymykał powieki do połowy, jakby się bał, że żar jego ciemnych oczu może kogoś poparzyć... Włosy? Włosy miał lekko kręcone, spadały mu za uszami, ale pośrodku głowy miał taką łysinkę, jak tonsura zakonnika, śmiał się, że w dzieciństwie wytarł to sobie, przebywając chętnie pod stołem, by obserwować nieskromne zachowania dorosłych, ale moja matka powiedziała po pierwszej lekcji, jaką miał u nas Henryk, że ta tonsurka to niechybny skutek rozpusty, znak lubieżnych skłonności, a powiedziała to po tym, gdy przez drzwi posłuchała jego zwierzeń z pobytu w Paryżu. Chłopcy – bo na tym kursie było trzech moich rówieśników, Romek, Leszek i Jarek – słuchali tego z zachwytem, a choć Henryk zaczynał zwykle snuć te opowieści, kiedy ja szłam do kuchni zrobić herbatę z ersatzu – zwykle to była suszona róża – to i tak wiedziałam, że adresuje je do mnie, żebym uwierzyła w jego wciąż powtarzane tezy, że artysta grzeszy tylko wtedy, kiedy zdradza swoją sztukę...
... Och, czy ma to sens powtarzać, czym Henryk raczył swoich uczniów? To wszystko wydaje się teraz takie niewinne, takie śmieszne, choć budziło grozę u mojej matki. Zresztą Henryk robił to z tak czarującym półuśmieszkiem, że nic nie było naprawdę brudne, a jeśli nawet brudne było tło – te domy schadzek, lokaliki, tancbudy – to w dziwny sposób miało się przekonanie, że on się tam nie ubrudził, że był tam jedynie po to, by udowodnić sobie i innym, że artysta jest jakby ponad wszelkie normy, że wolno mu wszystko, z wyjątkiem zdrady sztuki i swego powołania. Potrafił zresztą sam się z siebie śmiać, choć tę historię z Paryża też zaczął – jak zwykle – od „ja”: „Ja wam mówię, że natchnienie można uzyskać patrząc nie tylko w niebo, ale i pod cudze nogi”. Tak zaczął tę relację z pierwszej młodzieńczej wizyty w Paryżu: wybrał się do lokalu, gdzie trzeba było zapłacić słone ceny za obiecane niezwykłe atrakcje erotyczne. Portierzy naganiali publiczność słowami: „Jeśli jesteś samotnym mężczyzną, wstąp do nas, nikt ci nie da tak niezapomnianych widoków!” Zapłacił za te obiecane widoki, ale poczuł się srodze zawiedziony, bo wszystkie obecne w lokalu damy były w długich sukniach, szczelnie zapięte pod szyję, a w miarę upływu czasu nic nie zapowiadało niezapomnianych przeżyć i widoków. Zwrócił się z reklamacją do dziewczyny przy wejściu, która stojąc w szerokim rozkroku przedzierała bilety następnym amatorom: „Bierzecie pieniądze, a nie dajecie za to nic!” Dziewczyna odpowiedziała z oszałamiającym uśmiechem: „Zapłaciłeś frycowe, kotku! Nie zawsze warto patrzeć w niebo!” – i gestem ręki wskazała mu lustro, na którym stała w spódniczce po kolana, za to bez dessous... Tak, to były te „męskie” zwierzenia mistrza, które chłopcom bardzo się podobały, a moją matkę najwyraźniej podniecały. A mnie? To śmieszne, ale ja się wstydziłam za tamtą dziewczynę. Za tę, która stała na lustrze. A na Henryka patrzyłam z pełną ciekawości grozą. Dlaczego? No tak, widać, że rozmawiamy prawie pół wieku później, kiedy nie trzeba jeździć do Paryża, żeby mieć w domu na video te widoki, jakie tamten lokal oferował w lustrze. Czułam, że to wszystko jest adresowane do mnie, że to sprawdzian, do jakich granic może się posunąć wobec „panny Justysi”. Wiedziałam, że to wszystko jest nieustającym koncertem jego życia, że nie pomogą już obawy, że mogę być tylko antraktem w tym jego koncercie, tak, bałam się tego, ale równocześnie w tym przerażeniu była jakaś słodycz, nadzieja, a kiedy on po tej mszy w kościele Wizytek, kiedy grał Albinoniego, chwycił mnie na chórze za ręce i prawie głośno wykrzyczał: „Chcę cię mieć całą i to właśnie tu!” – zamarłam z przerażenia, ale poczułam, że ćma nic na to nie może poradzić, że spali się w płomieniu świecy...
...Nie, dłużej już nie chcę ciągnąć tej historii. I tak już zbyt daleko zabrnęłam w tę pułapkę. Przecież „Stradivarius” to tylko pretekst, sam pan wie, że w tych skrzypcach jest moja historia. Jaki to ma sens, by moje przeżycia stały się materiałem dla serialu, by sceny z mojego życia grali jacyś aktorzy, którzy nawet nie mają pojęcia, czym się wtedy płaciło za miłość? Moje życie, życie Henryka, podzielone na sekwencje, potem na sceny, wreszcie ujęcia – czy to nie byłaby wyprzedaż? Wiem, wiem, że trzeba dawać świadectwo, co znaczy być człowiekiem w nieludzkich czasach, ale przecież żadna gwiazda filmu nie przekaże tego, co ja czułam! Żaden aktor nie ożywi Henryka. Lepiej niech on pozostanie taki, jakiego pamiętam. Pan patrzy na te skrzypce i nic pan nie słyszy, prawda? A dla mnie one grają, one śpiewają tym dźwiękiem, jaki wychodził spod smyczka Henryka, słyszę tego „Stradivariusa” w bezsenne noce, słyszę to, czego nie zagrają żadne skrzypce w żadnym serialu. Na starość źle się śpi, mam dużo czasu, żeby przywoływać dźwięki z przeszłości, wyobrażać sobie koncerty, których on już nie zagrał, mam dużo czasu, żeby w poczekalniach przychodni reumatologicznych myśleć, jakie by było moje życie z nim, jakie by było, gdyby on ocalał... A może powinnam się cieszyć, że ta miłość, nie spełniwszy się do końca, ocaliła mnie od rozczarowań, kłótni i rozstań, które już nie nastąpią, bo umarli są obecni zawsze. Pewnie to życie, którego nie było, okazałoby się banalne, jak każda historia, opowiedziana po słowach kończących bajkę: „potem żyli długo i szczęśliwie”. Mój Boże, wiem, że wszystko jest w końcu banałem, ale chyba ten, któremu sam wymyślasz zakończenie, jest piękniejszym banałem. Więc może tracąc wszystko, coś jednak zyskałam: szansę bezustannego dopisywania dalszego ciągu, którego nie będzie. Ale to jest moja sprawa i nie ma sensu o tym mówić. A tym bardziej wycinać z tego odcinek serialu...
... Dlaczego? Bo musiałby się znaleźć choć jeden człowiek, któremu warto byłoby to opowiadać.
... Jest ktoś taki pana zdaniem? Pana nie liczę. Pan jest profesjonalistą. Więc kto zostaje?... Ja?
... Dobrze, zastanowię się. Proszę do mnie zadzwonić, dam panu odpowiedź.2.
Smyczek na strunach skrzypiec; zda się, lada chwila urwie się dźwięk, nie wydobędzie ostatniej frazy, którą się przeczuwa, a jednak prawa ręka Henryka, choć wydaje się prawie nieruchoma, wspina się wraz ze smyczkiem i wysoka fraza drży w powietrzu.
Justyna wsparta łokciem o czarne wieko fortepianu nieomal zatrzymuje w sobie oddech, jakby bała się spłoszyć tę delikatną wibrację. Patrzy na wpółprzymknięte powieki Henryka. Ton już umilkł, ale Szyper jeszcze nie odkłada skrzypiec.
W saloniku Jasińskich wpatrzeni w swego mistrza uczniowie. Na kozetce pod kilimkiem siedzi Leszek z kołnierzykiem białej koszuli wyłożonym na marynarkę, z ulizanymi włosami rozdzielonymi przedziałkiem. Obok niego Jarek. Trzyma na kolanach swoje skrzypce i patrzy na Szypera uważnym wzrokiem licealisty, który chciałby wszystko zapisać w kajecie. Na taborecie przy fortepianie siedzi Roman, wpatrzony w Justynę. Ma długie, wijące się włosy, niczym Słowacki na portrecie w podręczniku języka polskiego. Ta fryzura, romantyczne spojrzenie, dziwnie kontrastują ze swetrem, przepasanym szerokim pasem oficerskim i z bryczesami do konnej jazdy. Widać, że Romek jest dumny z wyglansowanych cholew, które mają świadczyć o jego wojskowym powołaniu.
Salonik obwieszony jest różnego rodzaju i wielkości kilimami. Wiszą na nich zdjęcia rodzinne, ryngraf i kilka oprawionych w złocone ramy akwarel, przedstawiających Stare Miasto w śnieżnej szacie. Nad fortepianem reprodukcja obrazu, na którym ksiądz Skorupka z krzyżem w ręku prowadzi obrońców Warszawy przeciw bolszewickiej nawale.
Henryk podaje skrzypce Justynie, ale ta cofa się w pół kroku.
– Po tym, jak pan to zagrał, ja się nie odważę.
– Ja wam tylko pokazałem chwyt Gemaniego – Henryk jeszcze raz pokazuje uczniom sposób trzymania smyczka i instrumentu, jaki zalecała klasyczna szkoła gry skrzypcowej, zawarta w 23 paragrafach o aplikaturze, gamach, ozdobnikach, appeggiach i podwójnych tonach. – Ale ja zawsze będę powtarzał, że skrzypce śpiewają tylko w rękach tego, co potrafi kochać.
– To Casanova powinien być największym skrzypkiem świata!
Roman wyraźnie chce tą uwagą ośmieszyć Henryka. Przeczesuje palcami swoje jedwabiste, długie włosy jak ktoś przekonany, że trafił celnie przeciwnika.
– Casanova, proszę pana, tak się miał do miłości, jak ja do artylerii ciężkiej – Henryk patrzy na uczniów ze swoim półuśmieszkiem, który ma im dać do zrozumienia, że są zbyt młodzi, by wiedzieć coś o miłości. – O miłości wie się coś naprawdę, gdy potrafi się już rozróżnić, co jest miłostką, a co miłością.
Henryk patrzy teraz na Justynę. Dziewczyna zerka na Romana, spodziewając się najwyraźniej jego reakcji.
– A gdzie i kiedy pan miał szczęście posiąść tę wiedzę? – pyta Roman. Czuje się, że to nie pierwszy ich pojedynek.
– W burdelu – odpowiada spokojnie Henryk. Z satysfakcją łapie wyraz zaciekawienia na twarzach Leszka i Jarka. Leszek zachichotał w kułak i wyseplenił, przycinając „sz” i zamieniając je w syczące „s”:
– Proszę nam opowiedzieć w ramach programu.
– Jeśli panna Justyna pójdzie w tym czasie zrobić nam herbaty. Takie tematy nie są przeznaczone dla panienek, prawda?
Justyna się czerwieni. Wzrusza ramionami. Wychodząc, natyka się za rozsuwanymi drzwiami saloniku na matkę w fartuchu kuchennym, narzuconym na suknię.
x
Justyna z matką robią w kuchni herbatę. Marta Jasińska ma siwiejące włosy, ujęte w siateczkę, pierścionki na palcach i wiecznie zatroskaną twarz.
– Nie wiem, czy on ma na was najlepszy wpływ – mówi, patrząc wymownie w stronę saloniku.
– Za nim szalały tysiące! – Justyna wzrusza ramionami. – To wielki artysta.
– Może być w jednym dobry, w drugim zły.
x
– Ja nie twierdzę, że tylko tam można się dowiedzieć, jak odróżniać miłość od miłości, gdzie ja się dowiedziałem – Henryk gładzi odruchowo leżące na kolanach skrzypce. – Ale burdel, szczególnie w Wiedniu, może być pouczającym miejscem. Przyprowadził mnie tam przyjaciel – Austriak. Rozejrzawszy się po twarzach tych czcigodnych dam, których wargi krwawiły czerwoną szminką, powiedziałem, że nie mam raczej ochoty na miłość. Wtedy burdel-mama powiedziała: „Chłopcze, tu nie przychodzi się po miłość, tu się przychodzi, żeby nie zepsuć sobie miłości...”
– Co to znacy? – wyrwał się Leszek, sepleniąc.
– Miłości trzeba się ofiarować, miłostkę można sobie zafundować – na ustach Henryka znów zagościł ten półuśmieszek. – A ta burdel-mama w ramach ulgi dla obcokrajowców zdradziła mi tajemnicę, kiedy będę wiedział, że jestem naprawdę zakochany: „To będzie wtedy, kiedy będzie pan chciał, żeby sam Pan Bóg się dowiedział, że jest mu pan wdzięczny za stworzenie tej konkretnej kobiety. A burdel jest po to, żeby pan nie musiał całkiem przestać wierzyć w Pana Boga, zanim się pan naprawdę nie zakocha...”
Chłopcy nie wiedzą, jak przyjąć tę relację. Jarek kręci się na kanapce, wreszcie wykrztusza z siebie pytanie:
– Przepraszam, a ile kosztuje wizyta u takiej „panienki”?
W tym momencie otwierają się drzwi. Justyna na srebrnej tacy wnosi herbatę.
– Zapłacić można za miłostkę. A ja tu mówię o miłości – odpowiada Henryk i patrzy w oczy Justyny. Justyna znów się czerwieni.
JUSTYNA
... Tak, obiecałam panu odpowiedź. Przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że tego, co jest moją prawdą, nie może zepsuć żaden scenarzysta, a to, co nią nie jest, co będzie konfabulacją, i tak mnie nie dotyczy. Dobrze, niech pan notuje historię tego „Stradivariusa”, ale proszę zapomnieć o takich szczegółach, jak te opowieści Henryka o wizytach w domu schadzek... Nie, nie wszystko co było prawdą, jest prawdziwe w swej wymowie. Nie, nie zamierzam manipulować własną narracją, nie chcę tylko, by powstał fałszywy obraz: to by wyglądało, że chłopcy z tamtych lat byli tacy sami, jak ci dzisiejsi, co piszą na murach naszej szkoły muzycznej sprayem: „Make love not war!” Nie, oni jednak byli inni. Jacy? Byli... gotowi! Gotowi nie zginać głowy, nie chylić karku, wszyscy sprawiali wrażenie, że albo piszą piękne wiersze, albo zasługują, by być ich bohaterami...
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.