Smilla w labiryntach śniegu - ebook
Smilla w labiryntach śniegu - ebook
Smilla to specjalistka od lodu - jego kształtu, od unikalnych konstrukcji, które tworzy. Nie zna się na niczym innym. Jest też obcą w obcym kraju - Grenlandką, która przeprowadziła się do Danii. Wyalienowana w niechętnym jej społeczeństwie, coraz bardziej zamyka się w sobie. Do dnia, w którym poznaje Esajasa - współplemieńca, który staje się jej namiastką ojczyzny.
Bliska więź tych dwojga zostaje brutalnie zerwana w dniu, w którym młody Grenlandczyk traci życie, spadając z dachu. Smilla, która się nim opiekowała, odmawia prawdy oficjalnej wersji śmierci chłopca - nie wierzy, że był to zwykły wypadek. Wie bowiem, że Esajas cierpiał na lęk wysokości i sam nie udałby się na dach. Podejrzewa morderstwo i podejmuje własne śledztwo.
Szybko dochodzi do wniosku, że jest na właściwym tropie, a jej niezwykłe zdolności „czytania” śniegu okażą się kluczowe w śledztwie.
Smilla w labiryntach śniegu to niezwykły kryminał, dla którego morderstwo i następujące po niej śledztwo stanowi pretekst dla zdecydowanie istotniejszej kwestii alienacji i asymilacji we współczesnym zachodnim świecie ludzi pochodzących z innych, tradycyjnych kultur. To powieść równie skomplikowana i piękna w konstrukcji, co płatek śniegu.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-468-6 |
Rozmiar pliku: | 944 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest wyjątkowo zimno, minus osiemnaście stopni, pada śnieg; w języku, który już nie jest moim językiem, ten śnieg to qanik. Duże, prawie nic nieważące kryształki sypią się jedne na drugie, pokrywając ziemię warstwą białego sproszkowanego mrozu.
Z grobu wyłania się grudniowy mrok, nie ma granic, tak jak niebo nad nami. W mroku nasze twarze są ledwie jaśniejącymi plamami, a mimo to wyczuwam dezaprobatę pastora i kościelnego wobec moich czarnych siatkowych pończoch i wobec jęków Juliane, głośniejszych jeszcze przez to, że rano zażyła anticol i teraz stoi twarzą w twarz z żałobą, prawie trzeźwa. Uważają, że żadna z nas nie odnosi się z należnym szacunkiem ani do pogody, ani do tragicznych okoliczności. A tak naprawdę zarówno moje nylonowe pończochy, jak i jej tabletki są, każde na swój sposób, hołdem składanym zimnu i Esajasowi.
Kobiety otaczające Juliane, pastor i kościelny — wszyscy są Grenlandczykami, i kiedy śpiewamy Guutiga, illimi, „Ty, mój Boże", kiedy pod Juliane uginają się nogi, a jej płacz powoli przybiera na sile, kiedy pastor przemawia po zachodniogrenlandzku, przyjmując za punkt wyjścia ulubiony przez herrnhuttów ustęp ze świętego Pawła o odkupieniu przez krew, wystarczy odrobina roztargnienia, by poczuć się przeniesionym do Upernavik, Holsteinsborg czy Qaanaaq.
Ale w ciemności, niczym dziób statku, wznoszą się mury Więzienia Zachodniego. Jesteśmy w Kopenhadze.
Cmentarz Grenlandczyków jest częścią Cmentarza Zachodniego. Esajasowi w trumnie towarzyszy kondukt, składający się ze znajomych Juliane, którzy ją teraz podtrzymują, pastora i kościelnego oraz niewielkiej grupki Duńczyków; wśród nich rozpoznaję jedynie kuratora i asesora.
Pastor mówi coś, co sprawia, iż wydaje mi się, że naprawdę musiał kiedyś spotkać Esajasa, choć o ile wiem, Juliane nigdy nie chodziła do kościoła.
Potem jego głos milknie, bo teraz i inne kobiety płaczą z Juliane; pozwalają, by żałoba przepłynęła przez nie czarną rzeką, nurkują w nią i dają się jej porwać w sposób, którego nie zrozumie nikt, kto nie wyrósł na Grenlandii. A może i to także nie wystarczy. Bo i ja nie jestem z nimi.
Pierwszy raz naprawdę patrzę na trumnę. Jest heksagonalna. Taki kształt mają w pewnym momencie kryształki lodu.
Teraz opuszczają Esajasa w głąb ziemi. Trumna z ciemnego drewna wydaje się taka mała, pokrywa ją już warstewka śniegu. Płatki są duże jak piórka i taki właśnie jest śnieg; wcale nie musi być zimny. To niebiosa płaczą nad Esajasem, a łzy zmieniają się w okrywający go śnieżny puch. To wszechświat otula go kołderką, aby nigdy więcej nie marzł.
Kiedy pastor rzucił już garść ziemi na trumnę i kiedy powinniśmy się odwrócić i odejść, zapada długa, nużąca cisza. Kobiety milczą, nikt się nie rusza, jakby cisza czekała na jakiś wybuch. Tu gdzie stoję, zauważam dwie rzeczy.
Po pierwsze, Juliane osuwa się na kolana, ukrywa twarz w ziemi, a kobiety nie próbują jej podnieść.
Drugie wydarzenie jest wewnętrzne, rozgrywa się we mnie; to rodzi się świadomość.
Już wiem, że między mną a Esajasem musiała obowiązywać niepisana umowa, że nigdy go nie zawiodę. Nigdy. Także i teraz.2
Mieszkamy w Det hvide Snit¹. Na otrzymanej bezpłatnie działce spółdzielnia ustawiła białe betonowe pudełka z prefabrykatów, za które otrzymała nagrodę od Towarzystwa Upiększania Stolicy.
Wszystko, łącznie z nagrodą, sprawia wrażenie taniości i absolutnego minimum, z wyjątkiem opłat za czynsz, tak wysokich, że mieszkać tu mogą jedynie ludzie tacy jak Juliane, za których płaci państwo, mechanik, który musiał wziąć, co mu dawali, i bardziej marginalne jednostki, jak ja.
Tak więc nazwa sama w sobie jest dla nas, mieszkańców, dość uwłaczająca, ale mimo wszystko mniej więcej prawdziwa.
Są powody, dla których człowiek się sprowadza, i takie, dla których zostaje. Dla mnie z czasem znaczenia nabrała woda. Det hvide Snit przylega do portu kopenhaskiego. Tej zimy widziałam, jak tworzy się lód.
Mróz nadciąga w listopadzie. Mam respekt dla duńskiej zimy. Zimno — nie to dające się zmierzyć termometrem, lecz to odczuwalne — zależy raczej od siły wiatru i wilgotności powietrza niż od wysokości słupka rtęci. Bardziej zmarzłam w Danii niż kiedykolwiek w Thule. Kiedy pierwsze, lepkie deszczem, ciężkie chmury i listopad biją mnie mokrym ręcznikiem po twarzy, wychodzę im naprzeciw w ocieplanych futrem botkach z foczej skóry, czarnych rajtuzach z alpaki, długiej spódnicy w szkocką kratę i czarnej pelerynie z gore-texu.
Potem temperatura zaczyna spadać. W pewnym momencie powierzchnia morza osiąga minus 1,8° Celsjusza, tworzą się pierwsze kryształki, nietrwała powłoka rozrywana jest przez wiatr i fale na frazil, ugniatany potem w przypominający rozmoczone mydło mus zwany grease ice, z którego z czasem tworzą się dryfujące swobodnie płyty, pancake ice, aby wreszcie w pewne mroźne niedzielne południe zamarznąć w zwartą pokrywę.
Robi się coraz zimniej, a ja się cieszę, bo wiem, że mróz osiągnął teraz przełomowy moment. Teraz lód się utrzyma, kryształy utworzyły mosty, zamknęły słoną wodę w kapsułach o strukturze przypominającej żyły w pniu drzewa, przez które powoli sączy się woda. Niewielu ze spoglądających na Holmen myśli o tym, ale ciągle jest to argument na uzasadnienie twierdzenia, że lód i życie mają ze sobą wiele wspólnego.
Lód jest zwykle pierwszą rzeczą, za jaką się rozglądam, idąc Knippelsbro. Tego jednak grudniowego dnia widzę coś innego. Widzę światło.
Jest żółte, jak większość miejskich świateł zimą, a że padał śnieg, światło, choć tak słabe ostro się odbija. Świeci poniżej jednego z magazynów, które w przypływie słabości postanowiono zostawić, gdy budowano nowe bloki. Przy szczytowej ścianie, od strony Strandgade i Christianshavn, obraca się niebieska lampka radiowozu patrolowego. Widzę policjanta i prowizoryczne ogrodzenie z biało-czerwonej taśmy. Przy samej ścianie dostrzegam to, co zostało odgrodzone: drobny mroczny cień, odcinający się od bieli śniegu.
Ponieważ biegnę i ponieważ jest dopiero trochę po piątej, a popołudniowa godzina szczytu jeszcze nie minęła, docieram na miejsce kilka minut przed karetką.
Esajas leży z podkulonymi nogami, z twarzą ukrytą w śniegu. Rękami osłania głowę, jak gdyby chował się przed padającym na niego światłem reflektorka i jakby śnieg był szybą, przez którą dostrzega coś głęboko pod ziemią.
Policjant powinien pewnie zapytać, kim jestem, zanotować nazwisko i adres i w ogóle ułatwić jakoś życie swoim kolegom, którzy już niedługo zaczną brzęczeć dzwonkami u drzwi. Jest jednak młodym człowiekiem o zranionym wyrazie oczu. Stara się nie patrzeć wprost na Esajasa. Upewniwszy się, że nie przekroczę granicy wyznaczonej przez jego taśmę, zostawia mnie w spokoju.
Mógł odgrodzić większy kawałek, ale to i tak nie miałoby żadnego znaczenia. Magazyny poddawane są częściowej przebudowie, ubity przez ludzi i maszyny śnieg jest twardy niczym posadzka z lastryko.
Nawet w obliczu śmierci jest w Esajasie jakiś dystans, odcięcie od świata, jakby nie chciał słyszeć o niczyjej litości.
Wysoko ponad światłem reflektora można domyślać się krawędzi dachu. Magazyn ma wysokość co najmniej siedmiolub ośmiopiętrowego bloku. Przylegający do niego budynek jest w przebudowie. U szczytowej ściany, wychodzącej na Strandgade, wznoszą się rusztowania. Podchodzę tam, podczas gdy karetka przedziera się przez most i wjeżdża między budynki.
Rusztowania pokrywają ścianę aż do samego dachu. Najniższa drabina jest opuszczona. Im wyżej wchodzę, tym konstrukcja wydaje mi się bardziej rachityczna.
Budują nowy dach. Nade mną wznoszą się trójkątne wiązary okryte brezentem. Pokrywają połowę długości budynku. Druga połowa, ta od strony portu, jest zaśnieżoną płaszczyzną. Są na niej ślady Esajasa.
Przy krawędzi śniegu przykucnął mężczyzna; otoczywszy kolana ramionami, kołysze się w przód i w tył.
Mechanik, nawet skulony, sprawia wrażenie rosłego. I nawet w tej pozycji totalnej rezygnacji wydaje się onieśmielony.
Jest tak jasno. Przed kilku laty dokonano pomiaru światła w okolicy Siorapaluk w okresie trzech miesięcy, od grudnia do lutego, kiedy nie ma słońca. Ludzie inaczej wyobrażają sobie wieczną noc, a są przecież: księżyc, gwiazdy i niekiedy zorza polarna. I śnieg. Zarejestrowano tę samą liczbę luksów co w okolicach Skanderborg. Tak wspominam swoje dzieciństwo: zawsze bawiliśmy się na dworze i zawsze było jasno. Wówczas światło było dla nas oczywistością. Kiedy jest się dzieckiem, tyle rzeczy wydaje się oczywistych. Z czasem człowiek zaczyna się dziwić.
W każdym razie zdumiewa mnie fakt, że dach, który ciągnie się przede mną, jest taki jasny. Jakby to śnieg, pokrywający go mniej więcej dziesięciocentymetrową warstwą, lśniący punkcikami blasków przypominających drobniutkie szare perełki, rozświetlał zimowy dzień.
Przy samej ziemi, nawet podczas ostrego mrozu, śnieg odrobinę topnieje pod wpływem ciepła płynącego od miasta. Tu jednak jest tak puszysty, jakby właśnie spadł. Tylko Esajas po nim stąpał.
Śnieg się zmienia nawet wtedy, kiedy nie robi się cieplej, nie ma wiatru i nie pada świeży śnieg. Jakby oddychał, jakby gęstniał, wznosił się i opadał, i dekomponował.
Esajas także zimą chodził w butach na gumie. To jego ślady, starta podeszwa butów do koszykówki z ledwie widocznym rysunkiem koncentrycznych okręgów na przedniej części stopy, na której gracz ma wykonywać piruety.
Wszedł na śnieg w miejscu, w którym stoimy. Ślady prowadzą na ukos ku krawędzi i dalej wzdłuż dachu, przez mniej więcej dziesięć metrów. Tam się zatrzymują. Potem znów wiodą ku narożnikowi przy ścianie szczytowej. Stamtąd idą w odległości około pół metra od krawędzi do rogu wychodzącego na sąsiedni magazyn. Z tego miejsca Esajas przeszedł jakieś trzy metry w stronę środka, żeby wziąć rozbieg. Dalej ślad prowadzi prosto ku krawędzi, od której się odbił.
Sąsiedni dach z czarnej, pokrytej szkliwem dachówki przylega do rynny pod tak ostrym kątem, że śnieg się na nim nie utrzymał. Nie było się o co zaczepić. Esajas równie dobrze mógł rzucić się w przepaść.
Nie ma tu innych śladów oprócz Esajasa. Na pokrytej śniegiem płycie nie było nikogo innego.
— Ja go znalazłem — oznajmia mechanik.
Zawsze z trudem przychodzi mi patrzeć na płaczących mężczyzn. Może dlatego, że wiem, jak fatalny wpływ ma płacz na ich poczucie własnej wartości. Być może dlatego, że jest dla nich czymś tak niezwykłym, zawsze przenosi ich na powrót w czasy dzieciństwa. Mechanik doszedł już do tego stanu, kiedy przestaje ocierać oczy, jego twarz jest mokrą maską.
— Idą jacyś obcy — mówię.
Dwaj mężczyźni wchodzący na dach nie cieszą się na nasz widok.
Jeden z nich, zdyszany, dźwiga sprzęt fotograficzny. Drugi przypomina trochę wrośnięty paznokieć. Płaski, twardy, pełen niecierpliwej irytacji.
— Kim pani jest?
— Sąsiadka z góry — mówię. — A ten pan to sąsiad z dołu.
— Bardzo proszę zejść na dół.
Dostrzega ślady i całkiem nas ignoruje.
Fotograf robi pierwsze zdjęcia wielkim aparatem polaroida z fleszem.
— Tylko ślady zmarłego — stwierdza Paznokieć. Mówi, jakby w głowie układał szkic raportu. — Matka pijana. Chłopiec bawił się tu, na dachu.
Znów nas zauważa.
— Państwo muszą zejść na dół.
W tym momencie nic nie jest dla mnie jasne, mam w sobie tylko niepewność. Mam jej za to aż tyle, że starczyłoby na obdzielenie nią innych. Nie ruszam się z miejsca.
— Dziwna zabawa, prawda?
Zawsze znajdą się tacy, którzy uważają, że jestem próżna. Właściwie nie zamierzam zaprzeczać i mam ku temu swoje powody. W każdym razie to właśnie mój strój sprawia teraz, że on zaczyna mnie słuchać. Kaszmir, futrzana czapka, rękawiczki. Najwidoczniej ma ochotę i prawo odesłać mnie na dół, ale widzi, że przypominam elegancką damę. A niewiele eleganckich dam ma okazję spotkać na dachach Kopenhagi.
Dlatego przez moment się waha.
— Jak to?
— Kiedy pan był w tym wieku — mówię — matka i ojciec nie wrócili jeszcze do domu z kopalni węgla, a pan biegał sam, bawiąc się na dachach baraków dla bezdomnych, to biegał pan po podobnej linii, wzdłuż krawędzi?
Przeżuwa to, co usłyszał.
— Wyrosłem na Jutlandii — oświadcza wreszcie, ale mówiąc to nie spuszcza ze mnie oczu. Potem zwraca się do swego kolegi: — Musimy tu zainstalować jakieś lampy. A jednocześnie proszę odprowadzić panią i tego pana na dół.
Samotność jest dla mnie tym, czym dla innych błogosławieństwo kościoła. Światłem łaski. Nigdy nie zdarza mi się zamknąć za sobą drzwi bez świadomości, że oto spełniam wobec siebie miłosierny uczynek. Cantor ilustrował swoim uczniom pojęcie nieskończoności historią o człowieku, który był właścicielem hotelu o nieskończonej liczbie pokoi, a wszystkie były zajęte. Ale przybył jeszcze jeden gość. Hotelarz przeniósł wtedy gościa z pokoju numer jeden do pokoju numer dwa, tego z numeru dwa do numeru trzy, z trzy do cztery i tak dalej. W ten sposób miał pokój numer jeden wolny dla nowego gościa.
To, co mnie ogromnie raduje w tej anegdocie, to fakt, że wszyscy jej bohaterowie: i goście, i gospodarz, uznają za całkiem naturalne wykonywanie nieskończenie wielu operacji tylko po to, aby jeden gość miał ciszę i spokój w osobnym pokoju. To wielka pochwała samotności.
Poza tym zdaję sobie sprawę, że urządziłam swoje mieszkanie jak pokój hotelowy. Nie udało mi się uniknąć wrażenia, że osoba, która tu mieszka, zatrzymała się tylko przejazdem. Kiedy odczuwam potrzebę wyjaśnienia tego, myślę sobie, że rodzina mojej matki, a także ona sama były w pewnym sensie koczownikami. Jak na usprawiedliwienie wyjaśnienie to jest dość pokrętne.
Mam jednak dwa wielkie okna wychodzące na wodę. Jest z nich widok na kościół Holmen, budynek Towarzystwa Ubezpieczeń Morskich i Bank Narodowy, którego wykładana marmurem fasada ma dziś wieczorem identyczny odcień jak lód w porcie.
Myślałam, że będę w żałobie. Rozmawiałam już z policjantami, pozwoliłam Juliane wypłakać się na moim ramieniu, odprowadziłam ją do znajomych, wróciłam, przez cały ten czas odpychając żałobę lewą ręką. Musi wreszcie przyjść kolej na moją rozpacz.
Ale czas na nią jeszcze nie nadszedł. Żałoba jest jak podarunek, coś, na co trzeba zasłużyć. Zaparzyłam sobie filiżankę miętowej herbaty i stanęłam przy oknie. Nic się jednak nie dzieje. Może dlatego, że nie załatwiłam pewnej drobnej sprawy. Mała usterka w rodzaju czegoś, co potrafi zahamować obieg uczuć.
Piję więc swoją herbatę, patrząc, jak ruch na Knippelsbro rzednie i zmienia się w pojedyncze czerwone kreski świateł w nocy. Po pewnym czasie ogarnia mnie swoisty spokój. Wreszcie wystarcza mi go, bym mogła zapaść w sen.
1 Det hvide Snit (duń.) — białe cięcie, określenie lobotomii, zabiegu chirurgicznego stosowanego dawniej w psychiatrii (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).3
Pierwszy raz spotkałam Esajasa w pewien sierpniowy dzień, półtora roku temu. Ciężki jak ołów duszny upał przemienił Kopenhagę w inkubator, w którym wykluwa się błyskawiczny obłęd. Siedziałam w autobusie z uczuciem, że znalazłam się we wnętrzu szybkowaru, ubrana w nową sukienkę z białego lnu z głębokim wycięciem na plecach, ozdobioną wstawką z walansjenki, wymagającą długiego prasowania na mokro, by nadać jej odpowiednią sztywność, a która teraz oklapła w przypływie powszechnej depresji.
Są ludzie, którzy o tej porze roku wyruszają na południe. Do ciepła. Osobiście nie byłam dalej na południe niż w Køge. I nie mam też zamiaru się tam wyprawiać, dopóki atomowa zima nie schłodzi Europy.
Jest dzień w rodzaju tych, kiedy można zadać sobie pytanie, jaki jest sens istnienia, i otrzymać odpowiedź, że żaden. A piętro niżej coś rozciąga się na schodach.
Gdy w latach trzydziestych do Danii zaczęły napływać większe transporty Grenlandczyków, w pierwszych słowach swych listów do rodzin pisali, że Duńczycy to świnie, bo trzymają psy w domach. Przez moment wydaje mi się, że na schodach leży pies. Zaraz jednak spostrzegam, że to dziecko, ale tego dnia nie wydaje mi się to w niczym lepsze.
— Uciekaj stąd, gówniarzu!
Esajas podnosi wzrok.
— Peerit — odpowiada. — Sama uciekaj.
Niewielu Duńczyków widzi to po mnie. Wydaje im się, że dostrzegają coś azjatyckiego, zwłaszcza gdy nałożę trochę różu pod kośćmi policzkowymi. Ale chłopiec na schodach patrzy wprost na mnie wzrokiem, który przenika to, co ja i on mamy wspólnego. Takie spojrzenie spotyka się u noworodków. Później ono zanika, by czasami powrócić u bardzo starych ludzi. Być może jednym z powodów, dla których nigdy nie obciążyłam swego życia dzieckiem, jest fakt, że zbyt często zastanawiałam się, dlaczego ludzie tracą odwagę, by patrzeć sobie prosto w oczy.
— Poczytasz mi?
Trzymam w ręku książkę, to ona właśnie wywołała jego pytanie.
Można by powiedzieć, że chłopiec przypomina leśnego elfa, ale ponieważ jest brudny, ma na sobie tylko majtki i cały błyszczy od potu, można też powiedzieć, że przypomina fokę.
— Spadaj, mówię.
— Nie lubisz dzieci?
— Zjadam dzieci.
Odsuwa się na bok.
— Salluvutit, kłamiesz — mówi, kiedy go mijam.
W tym momencie dostrzegam dwie rzeczy, które w pewien sposób mnie z nim wiążą. Widzę, że jest sam. Tak jak osoba na wygnaniu pozostanie na zawsze sama. Widzę także, że nie boi się samotności.
— Co to za książka?! — woła za mną.
— Elementy Euklidesa — odpowiadam i zatrzaskuję drzwi.
No i faktycznie stanęło na Elementach Euklidesa.
Tę właśnie książkę wyciągam tego samego wieczoru, kiedy rozlega się dzwonek do drzwi. Stoi za nimi, nadal w majtkach, i tylko patrzy mi w oczy. Odsuwam się na bok, a on wchodzi do mieszkania i w moje życie, by nigdy go właściwie nie opuścić. Właśnie wtedy wyjmuję z regału Elementy Euklidesa. Jak gdyby po to, by go wypędzić. Od razu dać mu do zrozumienia, że nie mam żadnej książki, która mogłaby zainteresować dziecko, że on i ja nie możemy spotkać się przy żadnej książce ani w jakikolwiek inny sposób. Jak gdyby po to, by od czegoś uciec.
Siadamy na kanapie. On ze skrzyżowanymi nogami na samym brzeżku, tak jak latem siadywały dzieci w Thule, nad Inglefeld, na brzeżku sań używanych w namiocie jako prycza.
— „Punkt to coś, czego nie można podzielić. Linia to długość bez szerokości".
Tej książki on nigdy nie komentuje i do niej właśnie zawsze wracamy. Czasami próbuję czytać mu co innego. Raz pożyczam komiks Niedźwiadek Miś na lądolodzie. On z niezmąconym spokojem przysłuchuje się opisowi pierwszych obrazków. Potem kładzie palec na Niedźwiadku Misiu.
— Jaki on ma smak? — pyta.
— „Półokrąg to figura zamknięta średnicą i łukiem odciętym przez średnicę".
W ten pierwszy sierpniowy wieczór czytanie przebiega w trzech fazach.
Z początku jest wyłącznie irytacja z powodu tej niezręcznej sytuacji. Potem nastrój, jaki mnie ogarnia już na samą myśl o tej książce: nabożeństwo. Świadomość, że ona jest podstawą, granicą; że kiedy człowiek z mozołem się cofa, mija Łobaczewskiego i Newtona i prze do tyłu tak daleko, jak tylko się da, i tak skończy na Euklidesie.
— „Na większej z dwóch danych różnych linii prostych"…
W pewnym momencie nie widzę już tego, co czytam. W pewnym momencie w pokoju jest tylko mój głos i światło zachodzącego słońca, wpadające od strony Portu Południowego. A potem nie ma już nawet głosu, jestem wyłącznie ja i chłopiec. W pewnym momencie przestaję czytać. Siedzimy tylko i patrzymy przed siebie, jakbym miała piętnaście lat, a on szesnaście i jakbyśmy dotarli właśnie do the point of no return. W pewnym momencie on tak samo spokojnie wstaje i wychodzi. Ja przyglądam się zachodowi słońca, który o tej porze roku trwa trzy godziny. Jak gdyby słońce, żegnając się, w ostatniej chwili odnalazło jednak na świecie wartości, które utrudniają mu rozstanie.
Oczywiście Euklides go nie odstraszył. Oczywiście nieważne było, co czytam. Równie dobrze mogłam czytać na głos książkę telefoniczną. Albo Detection and Classification of Ice Lewisa i Carissy. I tak by przyszedł i siedział razem ze mną na kanapie.
Zdarzały się okresy, że pojawiał się codziennie. Mogły też minąć dwa tygodnie, gdy widywałam go tylko parę razy, z daleka. Ale jeśli przychodził, to najchętniej o zmroku, kiedy kończył się dzień i Juliane była nieprzytomna.
Od czasu do czasu go kąpałam. Nie lubił gorącej wody, lecz w zimnej nie dało się go doszorować. Sadzałam go w wannie i odkręcałam prysznic. Nie protestował. Dawno temu nauczył się znosić przeciwności. Nawet na chwilę jednak nie spuszczał ze mnie oskarżycielskiego spojrzenia.4
W moim życiu sporo było szkół z internatem. Każdego dnia z całych sił staram się zepchnąć to w niepamięć i przez długie okresy nawet mi się to udawało. Jedynie pojedyncze wspomnienie, na przykład specyficzna atmosfera, jaka panuje w dużej sali sypialnej, potrafi na ułamek chwili wydostać się na światło dnia. W Stenhøj koło Humlebæk spaliśmy w dużych salach. Jedna była dla dziewcząt, druga dla chłopców. Na noc otwierano okna. A my mieliśmy za cienkie kołdry.
W okręgowej kostnicy w Kopenhadze, w piwnicach Instytutu Medycyny Sądowej Centralnego Szpitala Klinicznego, w sali sypialnej schłodzonej do temperatury bliskiej punktu zamarzania, swym ostatnim zimnym snem śpią zmarli.
Wszędzie jest czysto, nowocześnie i ostatecznie. Nawet w salce do identyfikacji zwłok, pomalowanej jak pokój dzienny, gdzie ustawiono parę stojących lamp i gdzie zielona roślina usiłuje dodać otuchy.
Esajasa okrywa białe prześcieradło. Ktoś położył na nim bukiecik kwiatków, jakby próbując wesprzeć samotną roślinę doniczkową. Esajas jest całkowicie zakryty, ale po drobnym ciałku z dużą głową można się zorientować, że to właśnie on. Francuscy naukowcy zajmujący się pomiarami czaszek na Grenlandii napotkali poważne kłopoty. Pracowali nad teorią, w myśl której istnieje bezpośrednia zależność między inteligencją człowieka a wielkością jego czaszki. U Grenlandczyków, których traktowali jako formę przejściową między małpami i ludźmi, odkryli największe czaszki na świecie.
Mężczyzna w białym kitlu unosi prześcieradło znad twarzy Esajasa. Chłopiec wygląda na nietkniętego, jak gdyby delikatnie upuszczono z niego krew i pozbawiono kolorów, a potem ułożono do snu.
Obok mnie stoi Juliane. Ubrana na czarno, jest trzeźwa już drugi dzień z rzędu.
Kiedy idziemy korytarzem, towarzyszy nam Biały Kitel.
— Pani jest krewną? — pyta. — Siostra?
Nie jest wyższy ode mnie, ale potężny, przyjął postawę barana szykującego się do ataku.
— Jestem lekarzem — mówi, wskazując na kieszonkę kitla, i spostrzega, że nie ma na niej żadnego znaczka, umożliwiającego jego identyfikację. — Cholera jasna!
Idę dalej korytarzem, on kroczy tuż za mną.
— Ja sam mam dzieci — oznajmia. — Może pani wie, czy to jakiś lekarz go znalazł?
— Mechanik — odpowiadam.
Wsiada razem z nami do windy. Odczuwam nagłą potrzebę, by dowiedzieć się, kto dotykał Esajasa.
— Czy pan go badał?
Nie odpowiada. Może mnie nie dosłyszał. Toczy się przed nami. Przy szklanych drzwiach nagłym ruchem, przypominając ekshibicjonistę rozchylającego poły płaszcza, wyjmuje nieduży kartonik.
— To moja wizytówka. Jean Pierre jak ten flecista. Lagermann jak lukrecja.
Juliane i ja nie odzywałyśmy się do siebie ani słowem, ale kiedy usiadła w taksówce, a ja już miałam zamknąć drzwi, łapie mnie za rękę.
— Ta Smilla — stwierdza, jakby mówiła o kimś nieobecnym — to prawdziwa dama. W stu procentach, do cholery.
Samochód odjeżdża. Dochodzi dwunasta. Mam umówione spotkanie.
„Zakład Medycyny Sądowej dla Grenlandii" — głosi napis na szklanych drzwiach na piątym piętrze, będącym nadbudówką domu. Dociera się tam, idąc z powrotem ulicą Frederika V, przechodząc obok budynku Teilum i Instytutu Medycyny Sądowej do nowego aneksu Centralnego Szpitala Klinicznego i dalej windą, mijając piętra oznaczone na tablicy z przyciskami jako Grenlandzkie Towarzystwo Medyczne, Centrum Polarnictwa, Instytut Medycyny Arktycznej.
Rano zadzwoniłam na Komendę Policji, gdzie przełączono mnie do Wydziału A, a tam oddano słuchawkę Paznokciowi.
— Może go pani zobaczyć w kostnicy — mówi.
— Chciałabym również porozmawiać z lekarzem.
— Loyen — odpowiada. — Może pani pomówić z Loyenem.
Za szklanymi drzwiami jest krótki korytarz prowadzący do tabliczki, na której napisano: „Profesor", i mniejszymi literami: „J. Loyen". Tabliczka umieszczona jest nad drzwiami, za drzwiami jest garderoba, a za garderobą chłodny pokój z dwiema sekretarkami siedzącymi pod zdjęciami gór lodowych w promieniach słońca na tle błękitnej wody. Dopiero za nimi zaczyna się właściwe biuro.
Nie założono tu kortów tenisowych, ale wcale nie z powodu braku miejsca. Loyen z pewnością ma ze dwa w ogrodzie na tyłach domu w Hellerup i dwa dodatkowe na Klitvej w Skagen. Poza tym korty zakłóciłyby ciężkie dostojeństwo pomieszczenia.
Na podłodze leży gruby dywan, są tu dwie ściany wypełnione książkami, panoramiczne okna z widokiem na miasto i Fælledparken, sejf w ścianie, obrazy w złotych ramach, na szklanym stoliku mikroskop, szklana gablota ze złoconą maską, pochodzącą być może z jakiegoś egipskiego sarkofagu, dwa komplety wypoczynkowe, dwa wygaszone monitory, każdy na oddzielnej podstawie, a ciągle jeszcze jest dość miejsca, by się porządnie wybiegać, jeśli znudzi się siedzenie za biurkiem.
Biurko to wielka elipsa z mahoniu; zza niego właśnie podnosi się Loyen i wychodzi mi na spotkanie. Ma dwa metry wzrostu, około siedemdziesięciu lat, jest prosty, błękitnooki i opalony jak pustynny szejk, ma też przyjazny wyraz twarzy człowieka, który siedzi na wielbłądzie i życzliwie patrzy na resztę świata czołgającą się przed nim po piasku.
— Loyen.
Choć opuszcza tytuł, i tak jest on oczywisty. Nie da się zapomnieć ani o nim, ani o fakcie, że pozostała ludność świata znajduje się co najmniej o głowę niżej od niego, tu zaś, pod swoimi stopami, Loyen ma całe zastępy lekarzy, którym nie udało się zajść dostatecznie wysoko, by zostać profesorami. Nad głową ma jedynie biały sufit, niebieskie niebo i Pana Boga, a może nawet tyle nie.
— Proszę, niech pani siada.
Bije od niego życzliwość i autorytet, powinnam więc być szczęśliwa. Inne kobiety przede mną były szczęśliwe, a wiele jeszcze będzie. Bo czyż jest coś lepszego w ciężkich chwilach życia niż dwa metry wypolerowanej medycznej pewności siebie, w dodatku w dającym takie poczucie bezpieczeństwa otoczeniu?
Na stole stoi oprawiona w ramki fotografia małżonki z airedale terierem i trzech dużych synków tatusia, którzy z pewnością studiują medycynę i dostają najlepsze stopnie na wszystkich egzaminach, łącznie z tym z seksuologii klinicznej.
Nigdy nie twierdziłam, że jestem ideałem. W obliczu ludzi, którzy mają władzę, którzy się nią napawają i wykorzystują ją, staję się innym, gorszym, podlejszym człowiekiem.
Nie okazuję tego jednak. Siadam na brzeżku krzesła, kładę ciemne rękawiczki i kapelusz z ciemną woalką na brzegu mahoniowej płyty. Jak wiele razy wcześniej profesor Loyen ma naprzeciw siebie pogrążoną w żałobie, pytającą, niepewną kobietę w czerni.
— Pani jest Grenlandką?
Ze względu na swe zawodowe doświadczenie potrafi to zauważyć.
— Moja matka pochodziła z Thule. Czy to pan… badał Esajasa?
Potwierdza gestem.
— Chciałabym się dowiedzieć, co było przyczyną jego śmierci.
Pytanie nieco go zaskakuje.
— Upadek.
— Ale co to znaczy w sensie fizycznym?
Zastanawia się przez moment, nieprzywykły do formułowania tego, co oczywiste.
— Spadł z wysokości siódmego piętra. Organizm jako całość po prostu tego nie wytrzymuje.
— Ale wyglądał, jakby nic mu się nie stało.
— To normalne przy tego typu wypadkach, moja droga. Ale… — Wiem, co chce powiedzieć. „Tak jest dopóty, dopóki ich nie otworzymy. W środku jest miazga, odłamki kości i wewnętrzne krwotoki". — …ale tak nie jest — kończy.
Prostuje się. Ma inne zajęcia. Rozmowa zbliża się do końca, choć jeszcze się nie zaczęła. Jak wiele innych rozmów przed nią i po niej.
— Czy były jakieś oznaki przemocy?
Nie zaskakuję go. Nikt w jego wieku i na jego stanowisku nie daje się tak łatwo zaskoczyć.
— Absolutnie żadnych — odpowiada.
Siedzę całkiem cicho. Pozostawienie Europejczyków w ciszy zawsze jest interesujące. Dla nich cisza to próżnia, w której napięcie rośnie i zbliża się do granic wytrzymałości. Skąd taka myśl? Tym razem opuścił „moja droga". Udaję, że nie dosłyszałam pytania.
— Jak to możliwe, że to miejsce, ta instytucja nie znajduje się na Grenlandii?
— Zakład ma zaledwie trzy lata, przedtem nie było oddzielnego instytutu dla Grenlandii. Kiedy zachodziła potrzeba, prokurator okręgowy w Godthåb zawiadamiał Instytut Medycyny Sądowej w Kopenhadze. To miejsce jest nowe, tymczasowe, w ciągu następnego roku ma zostać przeniesione do Godthåb.
— A pan? — pytam.
Nie przywykł, by go przesłuchiwano, i za chwilę przestanie odpowiadać.
— Kieruję Instytutem Medycyny Arktycznej, w zasadzie jednak jestem patologiem sądowym. Na tym etapie przedsięwzięcia pełnię obowiązki szefa Zakładu.
— Czy dokonuje pan osobiście wszystkich zleconych przez organa ścigania sekcji Grenlandczyków?
Uderzyłam na ślepo, mimo to piłka musiała być mocna, płaska, bo Loyen mruga.
— Nie — odpowiada. Teraz mówi powoli. — Ale od czasu do czasu pomagam patologom z Instytutu Medycyny Sądowej. Co roku mają tysiące spraw z całego kraju.
Myślę o Jeanie Pierze Lagermannie.
— Czy tej sekcji dokonał pan osobiście?
— Z wyjątkiem spraw szczególnych mamy ustaloną rutynę postępowania. Uczestniczy w tym lekarz, który ma do pomocy laboranta i od czasu do czasu pielęgniarkę.
— Czy można zobaczyć raport z sekcji?
— I tak by go pani nie zrozumiała, a tym, co by pani zrozumiała, nie musi się pani niepokoić.
Na krótką chwilę traci panowanie nad sobą, ale zaraz je odzyskuje.
— Te raporty należą do policji, która formalnie zamawia sekcję, poza tym decyduje o tym, kiedy ma się odbyć pogrzeb, gdy akt zgonu zostanie już podpisany. Możliwość wglądu w akta istnieje przy sprawach cywilnych, nie karnych.
Przyłącza się do gry i zbliża do siatki. W jego głosie pojawia się łagodniejszy ton.
— Musi pani zrozumieć, w przypadku takim jak ten, jeśli tylko zaistnieje choćby najdrobniejsza wątpliwość dotycząca okoliczności wypadku, i w interesie policji, i naszym, leży gruntowne wyjaśnienie sprawy. Sprawdzamy wszystko. I wszystko znajdujemy. W przypadku użycia przemocy właściwie nie zdarza się, by nie pozostały jakieś ślady. Ślady palców, poszarpane ubranie; dziecko broni się, pod paznokciami zostają komórki skóry. Tutaj nic takiego nie było. Nic.
To była piłka setowa i meczowa. Wstaję i wkładam rękawiczki, Loyen siada wygodniej.
— Oczywiście, zapoznajemy się z raportem policji — mówi. — Ze śladów wyraźnie wynikało, że kiedy to się stało, był na dachu sam.
Wyruszam w długą wędrówkę ku środkowi pokoju, tam odwracam się i patrzę na niego. Uchwyciłam coś, ale nie potrafię powiedzieć, co to było. Ale on znów wsiada na wielbłąda.
— Proszę zadzwonić, jeśli będzie pani miała jakieś pytania.
Upływa chwila, zanim mija mi zawrót głowy.
— Wszyscy — mówię — mamy swoje fobie. Coś, czego naprawdę się boimy. Ja mam swoje, i pan na pewno też, kiedy pan zdejmuje ten swój kuloodporny kitel. Wie pan, jaka była fobia Esajasa? Wysokość. Na pierwsze piętro wbiegał, ale stamtąd już się czołgał z zamkniętymi oczami, obiema rękami trzymając się poręczy. Niech pan sobie wyobrazi: każdego dnia w górę, po wewnętrznych schodach, z kropelkami potu na czole i drżącymi jak struny mandoliny kolanami. Pięć minut na przejście z pierwszego piętra na trzecie. Jego matka, jeszcze zanim się sprowadzili, starała się o mieszkanie na niższym piętrze, bliżej ziemi, ale wie pan, kiedy jest się Grenlandczykiem na zasiłku…
Odpowiada dopiero po chwili.
— Niemniej jednak nie zmienia to faktu, że był tam na górze.
— Owszem — mówię. — To prawda. Ale widzi pan, mógłby pan przyjść z lewarkiem. Mógłby pan przyjść z dźwigiem herkules, a nie zdołałby pan go podnieść choćby o metr w górę na te rusztowania. Najbardziej mnie dziwi, dręczy w bezsenne noce pytanie: co go sprowadziło tam na górę?
Ciągle mam przed oczami jego drobną postać leżącą w piwnicy. Nawet nie patrzę na Loyena. Po prostu odchodzę.5
Juliane Christiansen, matka Esajasa, jest uosobieniem gorącej pochwały uzdrawiającego działania alkoholu. Gdy bywa trzeźwa, jest drętwa, milcząca i wciąż musi przełamywać swoje opory. Kiedy się upije, gotowa tańczyć, promienna niczym słońce.
Ponieważ dzisiaj rano zażyła anticol, a teraz, po powrocie ze szpitala do domu, wypiła w szczytowym momencie działania tabletki, owa wspaniała przemiana ukazuje się za woalem ogólnego zatrucia organizmu. Mimo to jednak miewa się znacznie lepiej.
— Smilla — mówi. — Kocham cię.
Powiadają, że na Grenlandii dużo się pije. To całkiem zbędne niedomówienie. Tam się pije wprost kolosalnie dużo. Dlatego właśnie mój stosunek do alkoholu jest taki, jaki jest. Kiedy nachodzi mnie ochota na coś mocniejszego od herbatki ziołowej, przypominam sobie zawsze, jak się miały sprawy przed dobrowolnym racjonowaniem alkoholu w Thule.
W mieszkaniu Juliane byłam już wcześniej, ale zawsze siedziałyśmy w kuchni i piłyśmy kawę. Należy respektować prawa panujące na cudzym terenie, zwłaszcza gdy życie gospodarzy pozostaje odsłonięte niczym otwarta rana. Tym razem jednak popycha mnie przeczucie, że stoi przede mną zadanie, że ktoś czegoś nie dopatrzył.
Dlatego węszę dookoła, a Juliane mi na to pozwala.
Robi to po pierwsze dlatego, że w supersamie „Irma" kupiła jabłkowe wino, a po drugie od tak dawna żyje z zasiłku, pod elektronowym mikroskopem władz, że przestała już sobie wyobrażać, iż można cokolwiek zachować tylko dla siebie.
Mieszkanie pełne jest domowego ciepła, które rodzi się wówczas, gdy dostatecznie często przemierzy się lakierowaną podłogę w drewniakach, zapomni o palącym papierosie na stole, a opary alkoholowego snu wnikną w meble, i kiedy jedynym nowym i sprawnie działającym sprzętem jest telewizor, czarny i wielki jak fortepian koncertowy.
Jej mieszkanie ma o jeden pokój więcej niż moje — pokój Esajasa. Łóżko, niski stolik i szafa. Na podłodze kartonowe pudło. Na stole dwa kijki, kamień do gry w klasy, jakaś przyssawka, modelik samochodu. Bezbarwne jak kamienie z plaży zamknięte w szufladzie.
W szafie płaszcz od deszczu, kalosze, drewniaki, swetry, bielizna, skarpety, wszystko wetknięte bez ładu i składu. Macam pakami pod ubraniami i na szafie. Nie ma nic poza zeszłorocznym kurzem.
Na łóżku w przezroczystej plastikowej torbie jego rzeczy ze szpitala. Spodnie od deszczu, buty, bluza, bielizna, skarpety. Wyjęty z kieszeni biały miękki kamień, który służył jako kreda.
Juliane stoi w drzwiach i płacze.
— Wyrzuciłam tylko pieluchy.
Raz w miesiącu, przez parę dni, kiedy jego lęk przed wysokością się nasilał, Esajas używał pieluch. Sama je kiedyś kupiłam. Gdzie jego nóż? Juliane nie wie.
Na parapecie stoi model statku, kosztowny okrzyk w milczeniu pokoju. Na podstawce napis: „Statek motorowy Duńskiego Towarzystwa Kriolitowego — Johannes Tomsen".
Nigdy nie próbowałam wnikać, w jaki sposób udaje jej się utrzymać na powierzchni.
Biorę ją za ramię.
— Juliane — mówię. — Bądź tak dobra i pokaż mi swoje papiery.
My, inni, mamy szufladę, segregator, teczkę. Juliane przechowuje drukowane świadectwa swego istnienia w siedmiu zapuszczonych kopertach. Dla wielu Grenlandczyków najgorszą stroną Danii jest papierowy front państwowej biurokracji zbudowany z formularzy, blankietów i obowiązkowej korespondencji z odnośnymi władzami. Niezwykle subtelna ironia tkwi w tym, że nawet życie Juliane, prawie analfabetki, wydało całą górę papieru.
Małe świstki świadczące o stawiennictwie w ambulatorium alkoholowym na Sundholm, akt urodzenia, pięćdziesiąt bonów od piekarza na Christianshavns Torv. Po uzbieraniu ich na sumę pięciuset koron można je wymienić na struclę za darmo. Kontrolna karta badań na choroby weneryczne ze Szpitala Rudolpha Bergha, stare karty podatkowe, główne i dodatkowe, wyciągi z banku oszczędnościowego Bikuben. Fotografia Juliane w Ogrodach Królewskich w blasku słońca. Legitymacja ubezpieczeniowa, paszport, rachunki z elektrowni. List z Informacji o Kredytach Riber. Plik cieniutkich arkusików, przypominających te z wyliczeniami pensji, z których wynika, że Juliane otrzymuje co miesiąc dziewięć tysięcy czterysta koron duńskich renty. Na spodzie paczka listów. Nigdy nie potrafiłam czytać listów przeznaczonych dla innych ludzi, omijam więc te prywatne. Na samym dole są oficjalne, pisane na maszynie. Już mam je odłożyć, kiedy coś zauważam.
Dziwny list. „Niniejszym informujemy, że Zarząd Duńskiego Towarzystwa Kriolitowego na swym ostatnim posiedzeniu postanowił przyznać Pani rentę wdowią po Norsaqu Christiansenie. Miesięczną wysokość świadczeń ustala się na dziewięć tysięcy koron, regulowaną zgodnie z aktualną indeksacją. W imieniu Zarządu podpisano: E. Lübing, kierownik Działu Rachunkowości".
W tym nie ma raczej nic dziwnego. Ale kiedy list został napisany, ktoś przekręcił go o dziewięćdziesiąt stopni. I piórem, ukosem na marginesie, dopisał: „Proszę przyjąć wyrazy współczucia. Elsa Lübing".
Można się trochę nauczyć o bliźnich, czytając ich uwagi na marginesie. Wiele było spekulacji na temat zaginionego dowodu Fermata. W pewnej książce, traktującej o nigdy nieudowodnionym twierdzeniu — mówiącym o tym, że podczas gdy często możliwe jest rozbicie drugiej potęgi na sumę dwu innych drugich potęg, niemożliwe jest to dla potęg innych niż dwa, Fermat na marginesie dopisał: „Dla tego twierdzenia znalazłem naprawdę wspaniały dowód. Niestety margines jest zbyt wąski, bym mógł go tu zapisać".
Dwa lata temu w biurze Duńskiego Towarzystwa Kriolitowego siedziała jakaś pani i podyktowała jak najbardziej oficjalne pismo. Dotyczące spraw formalnych, napisane bez literówek, takie, jak być powinno. Potem pani dostała je do sprawdzenia, przeczytała i podpisała. Przez chwilę się zastanawiała, aż wreszcie odwróciła kartkę i dopisała: „Proszę przyjąć wyrazy współczucia".
— Jak on zmarł?
— Norsaq? Brał udział w ekspedycji na Wybrzeże Zachodnie. To był wypadek.
— Jaki?
— Zjadł coś, co mu zaszkodziło. Tak mi się wydaje.
Patrzy na mnie bezradnie. Ludzie umierają. Donikąd się nie dojdzie, zastanawiając się, w jaki sposób i dlaczego.
— Możemy ją traktować jako zakończoną.
W słuchawce mam Paznokcia. Pozostawiłam Juliane własnym myślom, poruszającym się teraz jak plankton w morzu słodkiego wina. Być może powinnam była u niej zostać. Nie jestem pocieszycielką dusz. Nie umiem pocieszać samej siebie. Poza tym mam własne myśli, które nie dają mi spokoju. To one właśnie zmusiły panie do zatelefonowania na Komendę Policji. Łączą mnie z Wydziałem A, gdzie dowiaduję się, że komisarz ciągle jest w pracy. I sądząc po tonie jego głosu, przebywa tu stanowczo za długo.
— Świadectwo zgonu zostało podpisane dziś po południu, o czwartej.
— A ślady? — pytam.
— Gdyby pani widziała to, co ja widziałem, albo gdyby pani sama miała dzieci, wiedziałaby pani, jak nieobliczalnie i nieprzewidzianie potrafią się zachowywać.
W jego burkliwym głosie odzwierciedlają się wszystkie zmartwienia, o jakie przyprawiły go własne łobuziaki.
— Tu, rzecz jasna, chodzi jedynie o przeklętego Grenlandczyka — mówię.
W słuchawce zapada cisza. Ten człowiek nawet po długim dniu pracy zachowuje rezerwy sił, by móc nastawić termostat na szybkie zamrażanie.
— Powiem pani, do cholery, jedno. Nie robimy żadnej różnicy wobec kogokolwiek. Bez względu na to, czy z dachu spadł Pigmej, siedmiokrotny przestępca czy oskarżony o obrazę moralności, i tak robimy wszystko, co do nas należy. Wszystko, rozumie pani? Osobiście odebrałem orzeczenie patologów sądowych. Nic nie wskazuje na to, że mogło to być coś innego niż nieszczęśliwy wypadek. Owszem, tragedia, ale mamy takich sto siedemdziesiąt pięć rocznie.
— Mam zamiar wnieść zażalenie.
— Doprawdy, powinna to pani zrobić.
Odkładamy słuchawki. W rzeczywistości nie miałam zamiaru składać żadnych skarg. Ale i ja także mam za sobą ciężki dzień.
Dobrze wiem, że policja ma dużo roboty. Świetnie go rozumiem. Zrozumiałam wszystko, co powiedział.
Z jednym wyjątkiem. Kiedy przesłuchiwano mnie przedwczoraj, odpowiadałam na szereg pytań. Jedno z nich dotyczyło „stanu cywilnego".
— To nie pańska sprawa — oświadczyłam policjantowi. — Chyba że jest pan tym osobiście zainteresowany.
Dlatego też policja nie powinna znać szczegółów mojego życia prywatnego. Skąd, zadaję sobie pytanie, Paznokieć mógł wiedzieć, że nie mam dzieci? Na to pytanie odpowiedzieć nie potrafię.
Ot, takie sobie pytanie. Ale świat wokół samotnej, bezbronnej kobiety dokłada starań, by dowiedzieć się, dlaczego ona, jeśli jest w moim wieku, nie ma męża i parki czarujących brzdąców. Z czasem wykształca się alergia na takie pytania.
Przynoszę parę arkuszy gładkiego papieru i kopertę, siadam przy stole. U góry kartki zaczynam pisać: „Kopenhaga, 19 grudnia 1993. Do Prokuratora Okręgowego. Nazywam się Smilla Jaspersen i niniejszym chciałabym wnieść zażalenie…".