Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Smoczy mrok. Saga Skrzydła ognia. Księga 10 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Smoczy mrok. Saga Skrzydła ognia. Księga 10 - ebook

Dawne zło, straszne proroctwo… i pięć smocząt mogących ocalić świat. Nie przegapcie najbardziej ekscytującej przygody w bestsellerowej serii New York Timesa Skrzydła ognia!

Ghibli wie, że Mrocznego Prześladowcę trzeba powstrzymać. I wie, że mógłby to zrobić… gdyby tylko miał dostęp do magii. Posiadając choć skrawek wszechpotężnego zwoju starożytnego smoka, mógłby zakończyć tę historię we właściwy sposób: na zawsze zakończyć wojnę, uszczęśliwić każdego smoka, być może nawet rzucić niewielkie zaklęcie, by każdy go lubił...

Zamiast tego, gdy w Pyrrii coraz bardziej rozprzestrzenia się złowrogi wpływ Mrocznego Prześladowcy, który zaklina lub zabija każdego smoka w siedmiu plemionach, Ghibli może jedynie zebrać kilka zaklętych przedmiotów, które pożyczył od Żółwia. Teraz, wykorzystując bystry umysł, w końcu dzierży w szponach moc, by zmienić przyszłość.

Jednak proroctwa trudno jest zmienić. Czy Ghibli będzie magiczną mocą, której potrzebuje Pyrria, czy to właśnie on doprowadzi Jadeitową Górę – jak i swoją rodzinę, przyjaciół i cały świat – do zniszczenia?

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68240-89-4
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WITAJCIE W AKADEMII NA JADEITOWEJ GÓRZE!

W tej szkole będzie­cie uczyć się skrzy­dło w skrzy­dło ze smo­kami ze wszyst­kich ple­mion, dla­tego chcemy udzie­lić wam kilku pod­sta­wo­wych infor­ma­cji, które pomogą wam, kiedy zacznie­cie pozna­wać inne smoki.

Każde z was zostało przy­dzie­lone do skrzy­dełka razem z innymi sze­ścioma smo­kami. Wszyst­kie skrzy­dełka wymie­niono na następ­nej stro­nie.

Dzię­ku­jemy, że chce­cie być czę­ścią tej szkoły. Jeste­ście naszą nadzieją na przy­szłość Pyr­rii. Wy jeste­ście smo­kami, które mogę przy­nieść trwały pokój temu światu.

ŻYCZYMY WAM CAŁEJ MOCY SKRZY­DEŁ OGNIA! JADE­ITOWE SKRZY­DEŁKOJADEITOWE SKRZYDEŁKO

Lodo­skrzy­dły: Zima

Bło­to­skrzy­dły: Ugier

Noco­skrzy­dły: Straż­niczka Pełni

Desz­czo­skrzy­dły: Kin­każu

Pia­sko­skrzy­dły: Ghi­bli

Mor­sko­skrzy­dły: Żółw

Nie­bo­skrzy­dły: Kar­ne­ola

SREBRNE SKRZYDEŁKO

Lodo­skrzy­dły: Chang­bai

Bło­to­skrzy­dły: Sepia

Noco­skrzy­dły: Nie­ulę­kła

Desz­czo­skrzy­dły: Del­fin

Pia­sko­skrzy­dły: Stru­sia

Mor­sko­skrzy­dły: Ukwiał

Nie­bo­skrzy­dły: Drozd

ZŁOTE SKRZYDEŁKO

Lodo­skrzy­dły: Sopella

Bło­to­skrzy­dły: Kro­piatka

Noco­skrzy­dły: Duży Ogon

Desz­czo­skrzy­dły: Tama­ryna

Pia­sko­skrzy­dły: Onyksa

Mor­sko­skrzy­dły: Szczu­pak

Nie­bo­skrzy­dły: Pło­mień

MIEDZIANE SKRZYDEŁKO

Lodo­skrzy­dły: Alba

Bło­to­skrzy­dły: Moczar

Noco­skrzy­dły: Tele­patka

Desz­czo­skrzy­dły: Kokos

Pia­sko­skrzy­dły: Widło­róg

Mor­sko­skrzy­dły: Ostryga

Nie­bo­skrzy­dły: Sokół

KWARCOWE SKRZYDEŁKO

Lodo­skrzy­dły: Gro­no­staj

Bło­to­skrzy­dły: Traszka

Noco­skrzy­dły: Potężny Szpon

Desz­czo­skrzy­dły: Sia­mang

Pia­sko­skrzy­dły: Spie­kota

Mor­sko­skrzy­dły: Bara­kuda

Nie­bo­skrzy­dły: Gra­natPiaskoskrzydłe

OPIS: bla­do­złote lub białe łuski w kolo­rze pia­sków pustyni; kolec jadowy na końcu ogona; roz­wi­dlone czarne języki.

ZDOL­NO­ŚCI: potra­fią długo prze­żyć bez wody, ata­kują prze­ciw­nika jak skor­piony kol­cem jado­wym na czubku ogona, potra­fią się ukryć, zako­pu­jąc się w pia­sku pustyn­nym, zioną ogniem.

KRÓ­LOWA: od końca wojny o tron Pia­sko­skrzy­dłych kró­lowa Cierń.

UCZNIO­WIE NA JADE­ITO­WEJ GÓRZE: Spie­kota, Onyksa, Stru­sia, Widło­róg, Ghi­bli.

Lodoskrzydłe

OPIS: łuski sre­brzy­ste jak księ­życ albo bla­do­nie­bie­skie jak lód; szpony z zadzio­rami umoż­li­wia­jące sprawne poru­sza­nie się na lodzie; roz­wi­dlone nie­bie­skie języki; mocno zwę­ża­jące się ogony, któ­rych koniec przy­po­mina bicz.

ZDOL­NO­ŚCI: dobrze zno­szą tem­pe­ra­tury poni­żej zera i bar­dzo jasne świa­tło, zioną śmier­cio­no­śnym, zamra­ża­ją­cym odde­chem.

KRÓ­LOWA: kró­lowa Lodo­wiec.

UCZNIO­WIE NA JADE­ITO­WEJ GÓRZE: Alba, Chang­bai, Gro­no­staj, Sopella, Zima.

Nocoskrzydłe

OPIS: fio­le­towo-czarne łuski i roz­rzu­cone srebrne łuski pod skrzy­dłami, przy­po­mi­na­jące obsy­pane gwiaz­dami nocne niebo; czarne roz­wi­dlone języki.

ZDOL­NO­ŚCI: potra­fią zio­nąć ogniem, zni­kać w ciem­no­ściach; kie­dyś sły­nęły z umie­jęt­no­ści czy­ta­nia w umy­słach i prze­po­wia­da­nia przy­szło­ści, ale to już minęło.

KRÓ­LOWA: kró­lowa Glo­ria (patrz naj­now­sze zwoje na temat exo­dusu Noco­skrzy­dłych i Tur­nieju o Tron wśród Desz­czo­skrzy­dłych).

UCZNIO­WIE NA JADE­ITO­WEJ GÓRZE: Duży Ogon, Nie­ulę­kła, Potężny Szpon, Tele­patka, Straż­niczka Pełni.

PROLOG

_Nie­mal dwa­dzie­ścia jeden lat temu…_

Przez wydmy ucie­kał smok.

Nie odwa­żyła się lecieć. Słońce dopiero co wznio­sło się na błę­kitne niebo. Na jego tle można by ją zauwa­żyć rów­nie łatwo, jak jed­nego z tych ciem­nych, krą­żą­cych myszo­ło­wów, które tylko cze­kały na jej śmierć.

Ale ja nie umrę, pomy­ślała z mocą. Nie dzi­siaj.

Bie­gła, roz­po­ście­ra­jąc pia­skowe skrzy­dła z nadzieją, że pochwyci ją jaki­kol­wiek podmuch wia­tru. Jed­nak na pustyni powie­trze było nie­ru­chome i gorące. Jej łuski paliły, a plecy jesz­cze ni­gdy nie były tak roz­grzane. Jej ciało było niczym worek pełen roz­ża­rzo­nych kamieni, który musiała za sobą cią­gnąć, a kol­czyki przy­po­mi­nały bliź­nia­cze słońca pło­nące tuż przy skó­rze. W jej gło­wie co rusz poja­wiały się krót­kie, nie­wy­raźne wizje upie­czo­nych jasz­czu­rek. Cza­sami ona sama znaj­do­wała się na roż­nie, obra­ca­jąc się nad ogniem, a cza­sami spa­dała w dół i oto­czona pło­mie­niami patrzyła, jak powoli obra­cają się nad jej głową.

Czy to nie odgłos biją­cych w oddali skrzy­deł?

Rzu­ciła się na zie­mię i dokład­nie zagrze­bała w pia­sku. Kilka warstw pod powierzch­nią zna­la­zła chłod­niej­szy pas ziemi i wbiła w niego szpony.

Zbyt długo suszy­łam dak­tyle. Wszyst­kie się skur­czyły. Kurzawka będzie mną bar­dzo roz­cza­ro­wany.

Mru­gnęła raz, a potem ponow­nie, sta­ra­jąc się bez poru­sza­nia pozbyć się halu­cy­na­cji. Jej dawny szef od lat nie żył. Nie była już w kuchni. Ucie­kała, by rato­wać swoje życie. Nie mogła pozwo­lić, by pusty­nia teraz opa­no­wała jej umysł.

Obok niej prze­mknęły drga­jące cie­nie dwóch smo­ków. Znie­ru­cho­miała zako­pana pod pia­skiem jesz­cze długo po tym, jak dźwięki ich skrzy­deł umil­kły.

Potem ponow­nie rzu­ciła się do ucieczki.

To musi być już nie­da­leko, pomy­ślała z despe­ra­cją. Oczy­wi­ście, kiedy leciała, podróż ni­gdy nie wyda­wała jej się tak długa. Jed­nak bie­gła pół nocy, a słońce wstało już z pew­no­ścią wiele godzin temu. A co, jeśli się zgu­bi­łam? Albo jeśli prze­pro­wa­dziła się, nie mówiąc mi o tym ani słowa? Od jej ostat­niej wizyty minął nie­mal rok…

Coś zadrgało na nie­wy­raź­nym hory­zon­cie – czy to sza­łas? Drzewo? Smo­czyca zmie­niła kurs, rusza­jąc w stronę obiektu, lecz kiedy była już bli­żej, ten ponow­nie znik­nął.

Miraż.

Tracę zmy­sły. Ale nie mogę osza­leć. Stawka jest zbyt duża.

Zatrzy­mała się, zamknęła oczy i z całej siły skon­cen­tro­wała.

Pia­sko­skrzy­dłe z natury były bar­dziej przy­sto­so­wane do pustyn­nych warun­ków – lepiej radziły sobie z upa­łem i bra­kiem wody od innych ple­mion. Ale nawet one nie powinny spę­dzać wielu godzin na pia­sku, bie­gnąc w palą­cych pro­mie­niach słońca. Miały pod­nieść się z niego i latać, prze­no­sząc się na szyb­kich skrzy­dłach z oazy do oazy.

Oaza. Ona mieszka przy sta­wie z pię­cioma pal­mami. Może…

Wytę­żyła słuch.

Tam… led­wie sły­szalne plu­śnię­cie, jakby ktoś zanu­rzył w wodzie wia­dro, a póź­niej ocie­ka­jące wycią­gnął na powierzch­nię.

Otwo­rzyła oczy i rzu­ciła się w stronę dźwięku, z deter­mi­na­cją wypeł­nia­jącą każdy mię­sień jej cięż­kiego ciała.

W końcu zna­la­zła się u celu – przed nie­wiel­kim sza­ła­sem przy sta­wie, sto­ją­cym w cie­niu pię­ciu palm. Z jej gar­dła wyrwał się okrzyk ulgi. Zachwiała się, na wpół ześli­zgu­jąc się z ostat­niej wydmy, i wpa­dła do wody.

Drzwi sza­łasu otwo­rzyły się i sta­nęła w nich smo­czyca. Wycie­rała szpony w szorstki zie­lony ręcz­nik.

– Nie wypij za dużo – powie­działa cierpko. – Jak pocho­ru­jesz się w mojej oazie, sama będziesz po sobie sprzą­tać.

– Wiem – odparła ucie­ki­nierka, po czym upiła jesz­cze jeden łyk. Powstrzy­mała się z nie­chę­cią i usia­dła, a woda zaczęła spły­wać po jej skrzy­dłach. Nagle wybuch­nęła pła­czem. – Kol­czatko, m-mam ogromne kło­poty.

– Och, na wężowe kręgi. – Sio­stra rzu­ciła w jej stronę ręcz­nik. – Mówi­łam ci, żebyś trzy­mała się z daleka od tego księ­cia. Powin­naś opu­ścić pałac razem ze mną, kiedy tylko zaczął krę­cić się po kuchni. Wie­dzia­łam, że prę­dzej czy póź­niej dopro­wa­dzi do two­jej śmierci. I mojej też, gdy­bym się stam­tąd nie zmyła.

– Pro­szę, pomóż mi – popro­siła ją bła­gal­nie Palma. – Mia­łaś rację. Oczy­wi­ście, że mia­łaś rację. Prze­pra­szam, że cię nie posłu­cha­łam.

– Czy kró­lew­skie straże cię teraz ści­gają? – zapy­tała ostro Kol­czatka. – Dopro­wa­dzi­łaś ich do mnie? Nie dam się zamor­do­wać za twoje błędy. – Pod­nio­sła wzrok na niebo i cof­nęła się o krok, w stronę drzwi.

– Nie, pocze­kaj! – Palma wydo­stała się ze stawu i rzu­ciła się sio­strze do stóp. – Byłam ostrożna, przy­się­gam! Po pro­stu potrze­buję miej­sca, w któ­rym mogła­bym się ukryć na kilka… na jeden dzień, tylko jeden. Potem ucieknę dalej i ni­gdy wię­cej mnie już nie zoba­czysz, obie­cuję!

Kol­czatka spoj­rzała na nią i gniew­nie poru­szyła skrzy­dłami. Kiedy stały obok sie­bie, jasne było, że są sio­strami z jed­nego wylęgu, z podob­nym wzo­rem jasno­brą­zo­wych łusek na tle bled­szych, bla­do­żół­tych. Jed­nak Palma była okrą­glej­sza i deli­kat­niej­sza, jak istota mająca dostęp do chleba i dak­ty­lo­wych cia­stek w pała­co­wej kuchni, pod­czas gdy Kol­czatka była szczu­pła, o wyraź­nym wyglą­dzie smoka, który przez ostat­nie dwa lata samot­nie żył na pustyni.

– Pro­szę – bła­gała Palma. – Pomo­żesz mi?

Kol­czatka przyj­rzała się jej zimno. Palma przy­po­mniała sobie ich kłót­nię pierw­szego dnia, kiedy Żar przy­szedł do kuchni, by pochwa­lić jej gulasz z wiel­błąda.

Kol­czatka dostrze­gła mię­dzy nimi iskrę na długo przed tym, nim Palma zdała sobie sprawę, że jest ona wza­jemna. Myślała, że zadu­rze­nie się w przy­stoj­nym Pia­sko­skrzy­dłym księ­ciu jest wystar­cza­jąco nie­winne i że Kol­czatka prze­sa­dza z reak­cją.

Dopóki nie wró­cił… i póź­niej nie przy­szedł ponow­nie… A jesz­cze póź­niej zapro­sił ją na spa­cer po dzie­dziń­cach… aż zaczęli spo­ty­kać się o zmroku i szep­tać o przy­szło­ści. Wkrótce potem, z dnia na dzień, Kol­czatka wypro­wa­dziła się z pałacu, ostrze­ga­jąc Palmę, by trzy­mała się z dala od kró­lew­skiej rodziny, jeśli chce żyć.

– W porządku – rzu­ciła nagle Kol­czatka. – Możesz zostać na jedną noc, jeśli oddasz mi swoje kol­czyki.

– Co? – zapy­tała Palma, doty­ka­jąc pło­mien­nych opali w uszach. – Te? Ale to pre­zent od…

– Wiem – prze­rwała jej sio­stra. – Są zbyt kosz­towne, by przy two­ich zarob­kach było cię na nie stać. W Skor­pio­nim Gnieź­dzie dostanę za nie mnó­stwo złota.

Moja ostat­nia pamiątka po Żarze, pomy­ślała ze smut­kiem Palma.

– Daj mi je – powie­działa Kol­czatka. – Albo w tej chwili leć dalej.

Palma wie­działa, że jej skrzy­dła i szpony nie dadzą rady zro­bić nawet jed­nego kroku.

Pazury jej drżały, gdy unio­sła ramiona, odpięła kol­czyki i upu­ściła je na wycią­gniętą dłoń Kol­czatki.

To nie jest ostat­nia pamiątka, upo­mniała się w duchu. Teraz mam coś o wiele waż­niej­szego.

– Ładne – powie­działa jej sio­stra, przy­glą­da­jąc się kamie­niom. – Może zamiast sprze­da­wać, zatrzy­mam je dla sie­bie. – Wpięła je w uszy, skąd rzu­cały na pysk Palmy bły­ski w stylu „a nie mówi­ły­śmy?”. – A teraz prze­stań beczeć i powiedz, co się stało.

– Pró­bo­wa­li­śmy razem uciec – przy­znała Palma i wytarła oczy ręcz­ni­kiem, pozo­sta­wia­jąc na pysku pasma mokrego, lep­kiego pia­sku.

Kol­czatka prych­nęła z fru­stra­cją.

– Masz rozum otę­pia­łego od słońca wiel­błąda.

– Wiem. – Palma pocią­gnęła nosem. – Ale… musie­li­śmy.

Kol­czatka prze­su­nęła wzro­kiem po figu­rze sio­stry.

– Cofam to. Otę­piałe od słońca wiel­błądy jed­nak mają instynkt prze­trwa­nia. – Odwró­ciła się i weszła do sza­łasu, a Palma szybko podą­żyła za nią.

W porów­na­niu z potęż­nym upa­łem, w jakim Palma tak długo ucie­kała, wewnątrz było roz­kosz­nie chłodno. Jedyne okno prze­sła­niała czer­wona zasłona, przez którą wnę­trze tonęło w odcie­niach krwi i rubi­nów. Kol­czatka pode­szła do nie­wiel­kiego stołu, pod­nio­sła lusterko i prze­chy­liła głowę, podzi­wia­jąc kol­czyki.

– Sama to na sie­bie ścią­gnę­łaś – wytknęła z aro­gan­cją.

– Ale to nie­spra­wie­dliwe – wybuch­nęła Palma. – Dla­czego nie możemy się zako­chać? Dla­czego całe jego życie musi zostać zmar­no­wane, żeby tylko jego matka nie czuła się zagro­żona? Inne rodziny kró­lew­skie takie nie są. – Ze zło­ścią potarła oczy. – Poza tym może się oka­zać, że to samiec. Wtedy nikogo by to nie obcho­dziło.

Kol­czatka prze­wró­ciła oczami.

– Dokończ tą głu­pią histo­rię.

– Przed pół­nocą mie­li­śmy spo­tkać się przy kara­wa­no­wej bra­mie – powie­działa Palma. – Mie­li­śmy ruszyć na zachód, a może połu­dnie… i zna­leźć nie­wielką oazę, w któ­rej mogli­by­śmy żyć spo­koj­nie, tak jak ty.

– Ja nie spro­wa­dzi­łam do mojej kry­jówki księ­cia ani poten­cjal­nej dzie­dziczki tronu – zauwa­żyła jej sio­stra, po czym zdjęła z półki dwie miski i zaczęła grze­bać w sakwie.

Palma miała nadzieję, że szuka jedze­nia.

– Cóż, straże poja­wiły się za wcze­śnie – powie­działa. – Nie mam poję­cia, skąd wie­dzieli o mnie i naszych pla­nach. – Usia­dła w rogu i ści­snęła w szpo­nach ręcz­nik.

– W tej kwe­stii przy­cho­dzą mi na myśl trzy rze­czy – wark­nęła Kol­czatka. – I imiona wszyst­kich wiążą się z ogniem.

Zapewne miała rację. Palma zawsze czuła na sobie spoj­rze­nia trzech Pia­sko­skrzy­dłych księż­ni­czek – dziki wzrok Pożogi, wrogi i badaw­czy Żagwi, a nawet uważny i pełen cie­ka­wo­ści plot­ku­ją­cej Iskry. Żar pró­bo­wał spo­tkać się z nią w tajem­nicy, ale być może w pałacu nie ist­niało coś takiego jak praw­dziwa tajem­nica.

No cóż… może była jedna, pomy­ślała Palma, doty­ka­jąc brzu­cha.

– Udało mi się uciec – powie­działa. – Straże usły­szały go, gdy nad­cho­dził, i to odwró­ciło ich uwagę. Wtedy wzię­łam nogi za pas. Ale wiem, że mnie szu­kają. Oaza nie pozwoli im spo­cząć, dopóki mnie nie znajdą.

– Żar praw­do­po­dob­nie już nie żyje – rzu­ciła bez­li­to­śnie Kol­czatka. – Ni­gdy nie uda ci się wró­cić do pałacu. Jeśli Oaza cię nie dorwie, zrobi to któ­raś z jej córek.

– Wiem – powie­działa Palma, a jej oczy ponow­nie wypeł­niły się łzami.

Och, Żarze, tak bar­dzo za tobą tęsk­nię.

– Ciii! – Kol­czatka zastrzy­gła uszami w stronę drzwi. Powoli i zło­wrogo unio­sła nad głowę ogon.

Przez kilka dłu­gich sekund sio­stry cze­kały w peł­nej napię­cia ciszy.

– Jesteś pewna, że nikt cię nie śle­dził? – wyszep­tała ostro Kol­czatka.

– Jestem pewna! – odszep­nęła Palma.

– To co to… – zaczęła Kol­czatka, lecz jej pyta­nie prze­rwał nie­da­jący się z niczym pomy­lić głu­chy odgłos lądu­ją­cych na ziemi szpo­nów.

– Och, księ­życe – szep­nęła prze­ra­żona Peł­nia i sku­liła się przy ścia­nie, gdy drzwi otwo­rzyły się gwał­tow­nie i do pomiesz­cze­nia wpa­dli dwaj Pia­sko­skrzy­dli żoł­nie­rze.

– Wie­dzia­łem! – zawo­łał jeden z nich. – Mówi­łem ci, że sły­sza­łem, że jej sio­stra ma tutaj kry­jówkę!

Drugi ze smo­ków skrzy­wił się i spoj­rzał Pal­mie w oczy.

Znała tą smo­czycę. Agawa – to ta mała, która przez pierw­sze kilka dni w skrzy­dło­wym oddziale była tak bar­dzo prze­ra­żona. Palma była od niej zale­d­wie rok star­sza, ale bar­dzo się o nią mar­twiła. Dzie­liła się z nią prze­ką­skami i prze­ko­nała ją do gry w smoki i jasz­czurki do chwili, aż smo­czyca się uspo­ko­iła.

To jed­nak było dawno temu. Agawa była już doro­słym żoł­nie­rzem, o sze­ro­kich bar­kach i dłu­gich szpo­nach. Pode­rwała ogon i patrząc na Palmę, zmarsz­czyła brwi.

– Tak, mia­łeś rację, Pochod­nio – powie­działa. – Brawo za myśle­nie. No dobrze, ty zako­chana w księ­ciu zdraj­czyni, chodź z nami. – Zro­biła krok do przodu i zatrza­snęła kaj­dany na nad­garst­kach Kol­czatki.

Gwał­towne wes­tchnie­nie Palmy zagłu­szyło pełne wście­kło­ści wark­nię­cie jej sio­stry.

– To nie ja jestem Palmą! – ryk­nęła Kol­czatka. – Tylko ona! Nie jestem na tyle głu­pia, by pota­jem­nie spo­ty­kać się z takim pia­sko­wym paja­cem jak Żar! Zdej­mij­cie to!

– Nie­zła gadka – rzu­ciła Agawa, po czym chwy­ciła ją za gar­dło i przy­ci­snęła do ściany. Jedna z misek zako­ły­sała się i prze­wró­ciła, a mleko koko­sowe roz­lało się na pia­sek.

– Nie jestem nią! – wykrztu­siła Kol­czatka, kur­czowo chwy­ta­jąc za jej szpony. – Palmo, powiedz im!

Palma nie była w sta­nie mówić. Nie była w sta­nie oddy­chać. Czy Agawa naprawdę sądziła, że…?

– Jesteś tego pewna? – zapy­tał drugi żoł­nierz. – Są do sie­bie podobne. Ale powie­dział­bym, że to ta druga jest Palmą… to zna­czy… trudno to stwier­dzić, ale…

– To jest Palma – odparła Agawa spo­koj­nie. – Zna­łam ją w skrzy­dło­wym oddziale. Poza tym spójrz na jej kol­czyki. – Odwró­ciła głowę Kol­czatki tak, że kamie­nie zalśniły w stłu­mio­nym czer­wo­nym świe­tle. – Dostała je od księ­cia, co do tego nie ma wąt­pli­wo­ści. Sły­sza­łam, że nosiła je w pałacu.

– A, tak. – Drugi smok wes­tchnął z ulgą. – Ja też o tym sły­sza­łem. Takie obno­sze­nie się z pre­zen­tem to pro­sze­nie się o kło­poty. Masz rację, to musi być ona.

– NIE! – krzyk­nęła Kol­czatka, pró­bu­jąc ode­pchnąć Agawę. – Nie są moje! To ona mi je dała! Nie jestem Palmą!

Żoł­nierz przy­sko­czył do niej i zatrza­snął na jej szyi ciężką obrożę. Trzy­mał dołą­czony do niej łań­cuch, gdy Agawa zakła­dała podobne kaj­dany na nogi smo­czycy.

– Palmo! – krzyk­nęła Kol­czatka. – Nie pozwól im na to!

Powin­nam ich powstrzy­mać, pomy­ślała Palma z paniką. To moja sio­stra. Muszę ją ura­to­wać.

Ale… muszę też oca­lić moje smo­czę.

Gdyby wyznała prawdę i zabrano by ją do pałacu, kró­lowa szybko by się domy­śliła, że ocze­kuje jaja… i ni­gdy by nie pozwo­liła, by smo­czę Żara prze­żyło.

Co mogę zro­bić? Jak mogę wybie­rać mię­dzy sio­strą a jajem?

Palma pod­nio­sła się chwiej­nie, gdy żoł­nie­rze zaczęli cią­gnąć Kol­czatkę do drzwi.

– C-co się z nią sta­nie? – wyją­kała.

– Kró­lowa Oaza chce, by wtrą­cono ją do naj­głęb­szego lochu – powie­dział żoł­nierz. – Gdzie nikt jej ni­gdy nie znaj­dzie.

– Co do cie­bie… – ode­zwała się Agawa, w końcu patrząc jej w oczy. – Ty możesz zostać oskar­żona o udzie­le­nie jej pomocy. Suge­ro­wa­ła­bym, żebyś zaczęła ucie­kać. – Prze­su­nęła wzrok na nie­wielką bli­znę na lewym skrzy­dle Palmy – tę, która pozo­stała jej po upadku z dachu oddziału skrzy­dło­wego.

Ona wie, kim naprawdę jestem. Chce mnie ura­to­wać.

– Palmo – wark­nęła Kol­czatka. – Powiedz im prawdę albo przy­się­gam, że pod­palę wszyst­kie księ­życe i cię pod nimi pogrze­bię!

Jed­nak nie tylko moje życie trzeba oca­lić. Muszę ochro­nić jajo… Jestem jedyną, która może to zro­bić.

– Przy­kro mi, Palmo – powie­działa i lekko odwró­ciła głowę, dokład­nie naśla­du­jąc pro­tek­cjo­nalny spo­sób, w jaki robiła to jej sio­stra. – Sama to na sie­bie ścią­gnę­łaś.

– SŁU­CHAM?! – ryk­nęła Kol­czatka i zio­nęła ogniem, przed któ­rym Palma led­wie zdą­żyła umknąć.

Pło­mie­nie ogar­nęły wszystko w sza­ła­sie: nie­wiel­kie łóżko, sto­jącą obok niego skrzy­nię, półkę, misy. Zasłona roz­bły­sła niczym szybko kur­cząca się flaga w odcie­niach bieli, czer­wieni i złota.

Żoł­nie­rze szarp­nię­ciem wypro­wa­dzili Kol­czatkę za drzwi. Palma ruszyła za nimi, kasz­ląc i mru­ga­jąc gwał­tow­nie, by uchro­nić się przed dymem. Kiedy była w sta­nie już widzieć wyraź­nie, zoba­czyła, jak żoł­nie­rze zatrza­skują obręcz wokół pyska sio­stry. Dzi­siaj już nie zio­nie żad­nym ogniem… ani nie wykrzy­czy nic o swo­jej nie­win­no­ści. Będzie musiała powró­cić do pałacu w peł­nej wście­kło­ści ciszy.

A wtedy ktoś ją roz­po­zna, pomy­ślała Palma. Uwol­nią ją. Pomy­ślą, że to pomyłka. Mam nadzieję. Mam nadzieję, że Agawa nie wpad­nie w kło­poty.

Sta­nęła przy sta­wie i patrzyła na trzy odla­tu­jące smoki. Na ple­cach czuła żar pło­ną­cego sza­łasu, który po chwili się zawa­lił.

Kol­czatka ni­gdy mi tego nie wyba­czy. Ale kiedy tylko kró­lowa ją zoba­czy, dostrzeże, że to nie ja, i ją wypu­ści. A wtedy mnie już dawno tu nie będzie.

Mnie i mojego smo­czę­cia.

To wła­śnie uła­twie­nie, któ­rego potrze­buję.

Obró­ciła się i rzu­ciła do stawu, zmy­wa­jąc z sie­bie pia­sek i wypi­ja­jąc kilka dużych łyków wody. Na jed­nym z drzew zna­la­zła kilka wiszą­cych sakw z wiel­błą­dziej skóry, napeł­niła je wodą i prze­wie­siła przez pierś.

Zale­d­wie minutę póź­niej była już w powie­trzu. Tym razem wysoko na nie­bie kie­ro­wała się na połu­dniowy zachód, w stronę gór. Ukryje się wśród drzew i wzgórz, być może na jakiś czas w desz­czo­wym lesie… w jakimś osło­nię­tym miej­scu, gdzie będzie mogła bez­piecz­nie zło­żyć jajo.

Wtedy ponow­nie ruszy w drogę. Utrzyma swoje smo­czę przy życiu. Pew­nego dnia opo­wie mu o jego dzie­dzic­twie i – jeśli to będzie dziew­czynka… a czuła, że to będzie dziew­czynka – nauczy ją, że tron nie jest tego wart. Że lepiej jest się ukry­wać i żyć. Że nie potrze­buje wła­dzy i skar­bów. Musiała jedy­nie wie­dzieć, jak prze­trwać.

Daleko w dole pia­sek poru­szył się wokół cze­goś małego, co prze­miesz­czało się w pośpie­chu. Palma poczuła w sercu ner­wowe ukłu­cie i zmru­żyła oczy, by się temu przyj­rzeć.

Wyskrobki – trzy, na koń­skich grzbie­tach. Jechały przez pusty­nię, w stronę pałacu kró­lo­wej.

To dziwne, pomy­ślała. Nie wie­dzą, że w pobliżu są smoki?

Chwilę póź­niej już o nich zapo­mniała, a jej myśli pochło­nęły marze­nia o smo­czę­ciu.

Przy­kro mi, że ni­gdy nie będzie ci dane jej poznać, Żarze, pomy­ślała ze smut­kiem. Ale pamię­tam imiona, o któ­rych roz­ma­wia­li­śmy. Jeśli to dziew­czynka – a wła­śnie takie mam wra­że­nie – nadam jej imię, które wybra­łeś, i ukryję ją w jakimś tajem­nym i bez­piecz­nym miej­scu.

Dosta­nie szansę, by być zwy­czajną smo­czycą. Szansę, któ­rej ty nie mia­łeś.

Na księ­życe Pyr­rii przy­się­gam, że jak długo oboje będziemy żyć, ni­gdy nie będzie miała do czy­nie­nia z tro­nami, kró­lo­wymi, bitwami czy koro­nami.Rozdział 1

Ghi­bli stał na jed­nym ze szczy­tów Jade­ito­wej Góry i patrzył za odla­tu­jącą na zachód grupą sied­miu smo­ków. Cho­ciaż wśród nich znaj­do­wały się cztery małe czarne Noco­skrzy­dłe, dosko­nale wie­dział, któ­rym z nich była Peł­nia. Prze­był z nią całą drogę do Kró­le­stwa Nieba, do mia­steczka Moż­li­wość i z powro­tem. Wie­dział, w jaki spo­sób poru­sza skrzy­dłami, by pochwy­cić zmie­nia­jący się wiatr. Roz­po­zna­wał spo­sób, w jaki uno­siła głowę, by oddy­chać w pro­mie­niach słońca.

Gdyby to zale­żało od niego, przez resztę swo­jego życia latałby u jej boku.

Z pew­no­ścią nie patrzyłby, jak odla­tuje ze smo­kiem, który mógł mieć nie­cne plany i z pew­no­ścią posia­dał super­moce.

Wszy­scy zostali w tyle za Mrocz­nym Prze­śla­dowcą, pozwa­la­jąc mu objąć pro­wa­dze­nie, zauwa­żył w myślach, cho­ciaż sta­ro­żytny smok nie znał drogi do wio­ski Noco­skrzy­dłych w desz­czo­wym lesie. Zacho­wują się, jakby był ich przy­wódcą, bo on sam zacho­wuje się, jakby nim był.

Może powi­nie­nem za nimi ruszyć?

Jego skrzy­dła drgnęły.

Wie­dział, że nie powi­nien tego robić – to by spra­wiło, że Mroczny Prze­śla­dowca stałby się wobec niego podejrz­liwy. Poza tym Żółw będzie miał więk­sze szanse na swo­bodne szpie­go­wa­nie bez niego na miej­scu. Ale nie mógł znieść tego uczu­cia, gdy obser­wo­wał, jak Peł­nia z nim odla­tuje.

Wie­dząc, że wkrótce roz­dzielą ich kró­le­stwa.

Spoj­rzał w dół na nie­wielką tabliczkę, którą trzy­mał w szpo­nach. Chciałby spra­wić, że pojawi się na niej wia­do­mość, cho­ciaż wie­dział, że Żółw za nimi leciał i nie było jesz­cze nic, o czym mógłby napi­sać. Żało­wał, że tabliczki nie dzia­łają w obie strony – wtedy mógłby wysłać Żół­wiowi wia­do­mość. Już i tak przy­szło mu do głowy z pięć rze­czy, o które chciałby go zapy­tać.

Pomię­dzy Noco­skrzy­dłymi wyróż­niały się dwa Mor­sko­skrzy­dłe smoki: nie­mal na końcu znaj­do­wała się zie­lona postać księ­cia Żół­wia, a nieco bli­żej Mrocz­nego Prze­śla­dowcy była księż­niczka Ukwiał. Drobna, biało-różowo-błę­kitno-szara smo­czyca wywi­jała salta w powie­trzu.

Chce popi­sać się przed Mrocz­nym Prze­śla­dowcą. Chce mu poka­zać, że niczego się nie boi. Ale myślę, że czuje ner­wo­wość na myśl, że opu­ściła szkołę wbrew życze­niu matki. Ner­wo­wość i pod­eks­cy­to­wa­nie. Należy do tych, któ­rzy uwiel­biają sprze­ci­wiać się roz­ka­zom, bo ni­gdy nie miała ku temu zbyt wielu oka­zji.

Wła­śnie przez to iro­niczne, a jed­no­cze­śnie smutne było to, z jak wielką chę­cią pole­ciała za Prze­śla­dowcą. Cie­kawe, jakie rzu­cił na nią zaklę­cie… czy takie samo, jak na pozo­sta­łych, czy może inne?

Gdy smoki skrę­ciły na połu­dnie, słońce odbiło się od zie­lo­nych skrzy­deł Żół­wia.

Ghi­bli mar­twił się też o niego. Mor­sko­skrzy­dły książę rzu­cił na sie­bie zaklę­cie, by pozo­stać nie­wi­dzial­nym dla Mrocz­nego Prze­śla­dowcy, jed­nak przy­cho­dziło mu do głowy milion spo­so­bów, na które to mogło się nie udać.

Ale powi­nie­nem trzy­mać się od tego z daleka. To Żółw posiada magiczne moce. To on może ura­to­wać sytu­ację, jeśli okaże się to konieczne. Wła­śnie po to są super­moce: by powsta­wali boha­te­ro­wie.

Gdy­bym tylko miał zwój Mrocz­nego Prze­śla­dowcy… gdyby tylko Groźba go nie spa­liła. Wtedy ja rów­nież posia­dał­bym magię. Mógł­bym zmie­nić świat. Mógł­bym zmie­nić tyle rze­czy… gdy­bym tylko miał w sobie jaką­kol­wiek moc.

Ale nie był nikim wyjąt­ko­wym i z pew­no­ścią nie miał w sobie magii. W grun­cie rze­czy był bez­u­ży­teczny. Był jak nakra­piane mar­no­traw­stwo łusek, jak przez ostat­nie trzy lata przy­po­mi­nali mu matka, brat i sio­stra.

Na­dal nie­ustan­nie ich sły­szał, a ich głosy w jego gło­wie powta­rzały, jak bar­dzo był godny poża­ło­wa­nia. Sta­rał się je zagłu­szyć, kon­cen­tru­jąc się na życiu jako Smo­czy­niec, lecz naj­mniej­sza rzecz potra­fiła wró­cić je z pełną mocą. Już sama myśl o tym, jak stra­cił zwój – jak przez chwilę trzy­mał w rękach nie­skoń­czoną moc, by zaraz stra­cić ją na zawsze – przy­wo­łała falę wspo­mnień o panu­ją­cym na pustyni upale i pogar­dli­wym śmie­chu.

Skor­pio­nie Gniazdo, gdzie Ghi­bli dora­stał, było okrut­nym świa­tem zło­dziei, oszu­stów, najem­ni­ków, pase­rów, ban­dy­tów do wyna­ję­cia i zabój­ców. Wszy­scy jed­nak wie­dzieli, że jeśli cho­dzi o wyko­na­nie pierw­szo­rzęd­nej pod­stęp­nej roboty, w mie­ście był tylko jeden smok, który ich przy­ćmie­wał: matka Ghi­bliego.

Miała na imię Kobra i była córką potęż­nego mafioza. W pew­nych krę­gach jej umie­jęt­no­ści były wręcz legen­darne. Troje gości, któ­rzy zgi­nęli na ślu­bie kró­lo­wej Czer­wień… wszy­scy podej­rze­wali, że zmarli od jed­nej z nik­czem­nych tru­cizn Kobry, nikt jed­nak nie był w sta­nie tego udo­wod­nić. Dwie sio­stry kró­lo­wej Oazy, które znik­nęły w mro­kach nocy… pew­nie to mogło być dzieło samej kró­lo­wej, ale po co miała bru­dzić sobie szpony, skoro stać ją było na kogoś takiego jak Kobra?

Plotka gło­siła, że wszyst­kie trzy Pia­sko­skrzy­dłe księż­niczki pró­bo­wały zle­cić jej zabój­stwo pozo­sta­łych pod­czas Wojny o Suk­ce­sję Pia­sko­skrzy­dłych. Podobno jed­nak odmó­wiła im, twier­dząc, że tocząca się wojna przy­nosi jej o wiele wię­cej korzy­ści.

Ghi­bli sły­szał wszyst­kie plotki o swo­jej matce. Wie­dział, że naj­więk­szą tajem­nicą w Skor­pio­nim Gnieź­dzie było to, dla­czego Kobra faty­go­wała się, by mieć troje smo­cząt, i dla­czego pozwo­liła im żyć.

Sły­szał szepty, kiedy w tawer­nie w głębi ulicy kradł pod sto­łami złote monety.

– Ona nie cierpi smo­cząt! Jakim cudem znosi całą trójkę, skoro przez cały dzień tylko hała­sują i zaj­mują miej­sce w jej domu?

– Eee tam, prę­dzej czy póź­niej będzie miała ich dość. Będą miały szczę­ście, jeśli uda im się uciec.

– Szcze­gól­nie ten wychu­dzony – mówili plot­ka­rze z peł­nym nie­do­wie­rza­nia śmie­chem.

Ten z pie­go­wa­tymi łuskami na nosie. Ten, który zbyt dużo mówi i zbyt dużo zauważa i skrada się za nią. Ten z dziw­nym imie­niem.

To był Ghi­bli.

Wszy­scy mówili, że Kobra nie­na­wi­dziła swo­ich smo­cząt, a jego naj­bar­dziej, ale im nie wie­rzył.

Nawet kiedy ona sama tak mówiła, nie wie­rzył jej.

Do dnia, w któ­rym go sprze­dała.

Ghi­bli pamię­tał te trzy pierw­sze lata życia o wiele wyraź­niej niż więk­szość smo­cząt.

Pamię­tał gorący, zatę­chły zapach wiszą­cych na ścia­nach i leżą­cych na pod­ło­dze dywa­nów, zmie­szany z wonią pie­czo­nej w kuchni kolen­dry.

Pamię­tał, jak kie­dyś zna­lazł miskę z kil­koma kro­plami pozo­sta­łego koziego mleka, którą wyli­zał do czy­sta. Pamię­tał pierw­szy raz, kiedy coś ukradł, by się poży­wić – skar­ło­wa­ciały, pla­mia­sty owoc per­sy­mony, który spadł pod wóz z jedze­niem – i to, jak ukrył się w namio­cie wróż­bity, by go zjeść. Wie­dział, że gdyby zoba­czyli go Grze­chot­nik lub Sirocco, natych­miast by mu go zabrali.

Pamię­tał ryki biją­cych się ze sobą smo­ków i to, jak wszy­scy wzla­ty­wali na mury dzie­dzińca, by się temu przy­glą­dać. Pamię­tał zwie­sza­jące się ze ścian wia­dra z pia­skiem, któ­rym można by uga­sić każdy wznie­cony przez wal­czą­cych pożar.

Naj­bar­dziej jed­nak pamię­tał to, jak noc po nocy leżał, nie śpiąc, obok chra­pią­cego rodzeń­stwa i przy­glą­dał się sie­dzą­cej po dru­giej stro­nie pokoju matce. Oświe­tlona bla­skiem poje­dyn­czej lampy ostrzyła szty­lety, mie­szała tru­ci­zny, stu­dio­wała mapy i plany budyn­ków lub ćwiar­to­wała skor­piony, by badać ich wnę­trze i wydo­by­wać jad. Ghi­bli czuł obej­mu­jące skrzy­dła napię­cie, gdy noc w noc cze­kał, aż matka spoj­rzy w jego stronę.

Jedno spoj­rze­nie… jedna chwila, kiedy jej wzrok by zła­god­niał, a miłość prze­bi­łaby z niego, gdy byłaby prze­ko­nana, że nikt nie patrzy. Tylko tego pra­gnął. Maleń­kiego śladu tej skry­wa­nej miło­ści, którą był pewien, że w sobie miała.

Jed­nakże Kobra ni­gdy nie spoj­rzała na swoje smo­częta – ani razu przez cały ten czas, gdy się jej przy­glą­dał.

W ciągu dnia rów­nież nie patrzyła, gdy Sirocco i Grze­chot­nik rzu­cali nim o ściany, przy­trza­ski­wali mu drzwiami ogon czy zako­py­wali go w pia­sku. Jego brat i sio­stra o wiele szyb­ciej niż on uświa­do­mili sobie, że Kobra ani tro­chę nie dbała o to, co robili.

Ale Ghi­bli na­dal pró­bo­wał. Stał się spryt­niej­szy i szyb­szy, żywiąc nadzieję, że matka to zauważy. Zasta­wiał na nich ich wła­sne pułapki i nauczył się ich uni­kać, zwo­dzić i nie­mal zawsze oszu­ki­wać. Bru­talna siła nie podzia­ła­łaby na dwa smo­częta, które były od niego więk­sze, dla­tego inte­li­gen­cja i spryt sta­no­wiły jedyną broń dającą pew­ność, że zdo­bę­dzie swoją część posiłku.

Wie­rzył, że w końcu jego matka będzie musiała zauwa­żyć, że jest wystar­cza­jąco dobry, by warto było go kochać.

Ghi­bli miał trzy i pół roku, kiedy poja­wiło się jego wyba­wie­nie. Był to zwy­czajny dzień, gorący jak dia­bli, a Kobra naka­zała im wynieść się z domu, gdyż cze­kała na klienta. (Dosłow­nie powie­działa: „Zabie­raj­cie stąd swoje par­szywe pyski i nie wra­caj­cie aż do nocy, jeśli w ogóle musi­cie wró­cić”. Ghi­bli celowo doszu­kał się nadziei w tym, że mówiąc „par­szywe pyski”, patrzyła na Sirocco, a przy „wró­cić” na niego, jakby pod­świa­do­mie ujaw­niała swoje praw­dziwe uczu­cia. Mnó­stwo takich histo­rii przy­cho­dziło mu do głowy). Inne smo­częta zawsze ści­gały się po ciem­nych alej­kach wokół ich domu, bijąc się, krzy­cząc i wyry­wa­jąc sobie kawałki zdo­by­czy. Tego dnia jed­nak nie wal­czyły ze sobą. Zamiast tego tłum brud­nych smo­cząt zgro­ma­dził się w kole w jed­nym ze śle­pych zauł­ków, popy­cha­jąc się nawza­jem i wykrzy­ku­jąc do sie­bie zakłady.

Gdy Grze­chot­nik przedarła się na przód, mię­dzy szpo­nami i ogo­nami blo­ku­ją­cymi mu widok Ghi­bli dostrzegł kawa­łek futra i mały, drżący, wąsaty nos.

Cof­nął się o kilka kro­ków, po czym wzbił na para­pet okna na dru­gim pię­trze pobli­skiego sklepu z lam­pami. Stam­tąd wyraź­nie widział wolną prze­strzeń, przy­cią­ga­jącą uwagę wszyst­kich smo­cząt. Coś dużego, z sier­ścią w odcie­niach poma­rań­czy, krą­żyło wokół małego sza­rego futrzaka z dłu­gim ogo­nem.

– Co się tutaj dzieje? – zapy­tała sta­now­czo Grze­chot­nik.

– Zakła­damy się o to, jak długo wytrzyma to stwo­rze­nie – odpo­wie­dział jej umię­śniony sie­rota, wska­zu­jąc ogo­nem szarą futrza­stą kulkę. – Chcesz się zało­żyć? – Smok był tak bar­dzo pokryty bru­dem i popio­łem, że wyglą­dał nie­mal jak Bło­to­skrzy­dły… któ­rym w isto­cie mógł być. W Skor­pio­nim Gnieź­dzie było kilka hybryd, jako że Żagiew nie tole­ro­wała żad­nych „ska­żeń” w swo­jej armii, a Pożoga rów­nież ich nie­na­wi­dziła.

Ghi­bli zmru­żył oczy i dostrzegł, że stwo­rze­niem tym była kości­sta mysz, nieco tylko więk­sza od prze­cięt­nej. Jej uszy drżały z prze­ra­że­nia, gdy rzu­cała się w różne strony, blo­ko­wana jed­nak przez ogromne ogony, spie­czone na słońcu łuski i ogni­ste odde­chy. Więk­szym zwie­rzę­ciem, które na nią polo­wało, był kot. To zna­czyło, że był on pupil­kiem kogoś waż­nego, ina­czej do tej pory zostałby już zje­dzony.

– Co za głu­pia gra – rzu­ciła Grze­chot­nik, patrząc z pogardą na oby­dwa ssaki. – Prę­dzej je zjem, nim się o nie założę.

– Tak, ale te stwo­rze­nia kłują w język – zauwa­żył inny smok. – Poza tym patrz, co zgar­nie zwy­cięzca. – Głową wska­zał pięć koko­sów uło­żo­nych pod ścianą w nie­wielką pira­midę.

Pięć koko­sów! Ghi­bli sam by się zało­żył, gdyby tylko miał co posta­wić.

Odwró­cił głowę i spoj­rzał w stronę domu. Jego matka uwiel­biała kokosy. Była to jedna z tych rze­czy, którą ni­gdy nie dzie­liła się ze smo­czę­tami przy rzad­kich oka­zjach, kiedy już udało jej się jakiś zdo­być.

Może i nie mam co posta­wić, pomy­ślał, ale może uda mi się ina­czej zdo­być jeden z nich.

Kilka chwil póź­niej kot zago­nił mysz do naroż­nika. Powoli zro­bił krok w jej stronę… potem kolejny… mysz znie­ru­cho­miała ze stra­chu… kot wysu­nął łapę…

Wtedy całe wia­dro pia­sku wylą­do­wało mu na gło­wie, w jed­nej chwili go zasy­pu­jąc. Kot wrza­snął z furią.

– Szrama! – ryk­nął jeden z obser­wu­ją­cych smo­ków, po czym rzu­cił się do przodu i zaczął grze­bać w pia­sku w poszu­ki­wa­niu kota. – Kto to zro­bił?

Wszy­scy spoj­rzeli w górę, lecz wtedy Ghi­bli stał już nie­win­nie w tłu­mie i ze zdu­mie­niem pod­niósł wzrok. Zro­bił krok w bok, „przy­pad­kowo” prze­cią­ga­jąc szpo­nem po palcu jed­nego ze smo­ków, o któ­rym wie­dział, że miał skłon­no­ści do histe­rii. Tak jak miał nadzieję, jego cel zaczął melo­dra­ma­tycz­nie wrzesz­czeć.

Smoki dosko­czyły do niego i sku­piły się na nowym zamie­sza­niu. Wokół myszy powstała luka i zwie­rzątko w jed­nej chwili umknęło z kręgu. W tej samej chwili kot wysko­czył z pia­sku, sycząc i plu­jąc wście­kle.

– Gdzie mysz?! – zawo­łał jeden ze smo­ków.

– Kto wygrał?! – krzyk­nął inny.

– Nie pozwól­cie gry­zo­niowi uciec! – zawo­łał trzeci.

– Pobiegł tam! – krzyk­nął Ghi­bli, wska­zu­jąc miej­sce poło­żone z dala od uliczki.

Smoki minęły go, rzu­ca­jąc się w pogoń. W panu­ją­cym cha­osie szyb­kim ruchem chwy­cił jeden z koko­sów, scho­wał go pod skrzy­dłem i popę­dził wraz z tłu­mem.

U wylotu uliczki smoki roz­pierz­chły się, szu­ka­jąc małego gry­zo­nia. Wtedy Ghi­bli w zwy­czaj­nym tem­pie ruszył do domu.

Doro­sła Pia­sko­skrzy­dła stała przed wej­ściem do budynku, przy­glą­da­jąc się, jak gang smo­cząt zaczyna wyty­kać się szpo­nami i wal­czyć. Kiedy się zbli­żył, spoj­rzała na niego badaw­czo.

– Dzień dobry – powie­dział Ghi­bli, skła­nia­jąc głowę w jej stronę.

Pośpiesz­nie wszedł do środka i ruszył do pokoju na tyłach, w któ­rym matka zawsze przyj­mo­wała klien­tów. Miał szczę­ście – ten, na kogo cze­kała, jesz­cze nie przy­był. Kucała przy sto­liku, przy­glą­da­jąc się doku­men­towi z nie­sta­ran­nym rysun­kiem smo­czego pyska.

Jed­no­cze­śnie miał też pecha, gdyż wyraź­nie była w kiep­skim nastroju.

Pode­rwała głowę i wbiła w niego gniewny wzrok.

– Wynoś się – wark­nęła.

– Przy­nio­słem ci coś – powie­dział szybko Ghi­bli. Wyjął kokos i wycią­gnął do niej w drżą­cych szpo­nach. – Ukra­dłem go dla cie­bie.

Kobra wstała, roz­kła­da­jąc skrzy­dła tak, że w końcu wyda­wało się, iż wypeł­niają całe pomiesz­cze­nie.

– Ukra­dłeś orzech kokosa – syk­nęła. – I przy­nio­słeś go mi. – Zro­biła krok w jego stronę.

– Tak – powie­dział z dumą. – Wiem, że je lubisz, więc…

– Niczego cię nie nauczy­łam o prze­trwa­niu? – wark­nęła.

Wyrwała kokos z jego szpo­nów i rzu­ciła nim o ścianę. Ghi­bli bole­śnie ude­rzył głową w wiszący na ścia­nie kin­kiet.

– Masz prze­żyć! – zawo­łała jego matka. – To wszystko! Nikt się ni­gdy tobą nie zaj­mie! Smok ma dbać o sie­bie i nikogo innego. Ty mały robaku, ukrad­niesz kokos, to trzy­masz go dla sie­bie.

Ponow­nie wycią­gnęła do niego ręce, lecz wtedy ktoś odchrząk­nął w progu.

Kobra odwró­ciła się gwał­tow­nie, nie­mal tra­fia­jąc Ghi­bliego swoim tru­ją­cym ogo­nem.

Przez łzy Ghi­bli roz­po­znał smo­czycę, która przy­glą­dała mu się przed wej­ściem. Nie­zna­joma prze­krzy­wiła głowę i przy­glą­dała mu się przez chwilę.

– Prze­szka­dzam w czymś? – zapy­tała.

– Chcę tylko dać mojemu synowi idio­cie lek­cję – syk­nęła w odpo­wie­dzi Kobra.

– A… jaką dokład­nie? – zapy­tała smo­czyca.

Kobra zło­żyła skrzy­dła.

– Za bar­dzo przej­muje się innymi smo­kami. Pew­nego dnia przez to zgi­nie.

– Inte­re­su­jące – powie­działa nie­zna­joma. Prze­nio­sła wzrok z Ghi­bliego na kokos, a potem na Kobrę, jak gdyby czy­tała histo­rię, która wła­śnie się wyda­rzyła. – Tak się składa, że szu­kam smo­ków, które… powiedzmy, dobrze współ­pra­cują z innymi. Chcia­ła­bym prze­jąć go z two­ich szpo­nów.

– On nie jest na sprze­daż. – Ghi­bli pod­niósł na nią wzrok. To brzmiało tak, jakby zale­żało jej na nim wystar­cza­jąco, by go zatrzy­mała… tylko, że powie­działa to gło­sem mówią­cym „jestem otwarta na nego­cja­cje”, a nie tym „koniec dys­ku­sji”. Jak gdyby się tar­go­wała o lep­szą ofertę.

– Oddaj mi go, a moi Smo­czyńcy będą trzy­mać się z dala od two­ich inte­re­sów – powie­działa smo­czyca.

Kobra unio­sła brwi.

– Powin­nam się przej­mo­wać tym, co robi twój mały gang bru­tali?

– Tak. Przed nowym rokiem zdo­bę­dziemy pełną kon­trolę nad mia­stem. Jeśli jeste­śmy skłonni zosta­wić cię w spo­koju, to powin­naś czym prę­dzej chwy­cić tę ofertę. – Smo­czyca wymi­nęła Kobrę i wska­zała Ghi­bliego. – Chodź ze mną, smoku, któ­remu za bar­dzo zależy.

– Nie powie­dzia­łam, że możesz go zabrać, Cierń – rzu­ciła Kobra.

– Ale go zabie­ram – odparła Cierń ze spo­ko­jem.

– Po co ci on? – drą­żyła Kobra. – Jest do niczego. Abso­lut­nie prze­ciętny. Ni­gdy nie zrobi nic waż­nego.

– Prze­ciętne smoki cały czas robią coś waż­nego – odpo­wie­działa Cierń. – A może po pro­stu chcę, żeby ukradł dla mnie wię­cej koko­sów. Nie musisz się o to mar­twić, bo ni­gdy wię­cej go już nie zoba­czysz.

– Ha – prych­nęła Kobra. – To byłaby ulga.

Ghi­bli z nie­do­wie­rza­niem patrzył to na jedną, to na drugą smo­czycę. Jego matka zamie­rzała ulec… a ni­gdy nie widział, żeby pod­dała się komu­kol­wiek, poza jego strasz­nym dziad­kiem. Kim była nie­zna­joma, która chciała go ukraść? Czy Kobra się jej… bała?

– A co z naszym inte­re­sem? – zapy­tała Kobra, skrzy­dłem blo­ku­jąc Ghi­bliemu drogę.

– Zna­la­złaś któ­reś z nich? – zapy­tała Cierń, wska­zu­jąc głową rysunki smo­ków.

– Nie – odparła Kobra. – Nie ma po nich śladu.

Cierń ścią­gnęła brwi.

– W takim razie szu­kaj dalej. Ta sama stawka do czasu, aż je znaj­dziesz. – Upu­ściła nie­wielką, brzę­czącą sakiewkę na rękę Kobry i ponow­nie odwró­ciła się do Ghi­bliego. – Czas iść.

– Ale… – zapro­te­sto­wał Ghi­bli. – Moja matka…

– Nie chce cię tutaj – dokoń­czyła Kobra, chci­wie szpe­ra­jąc w sakiewce.

Ghi­bli zamru­gał gwał­tow­nie, sta­ra­jąc się powstrzy­mać łzy. Jego matka z pew­no­ścią nie będzie chciała go zatrzy­mać, jeśli się roz­pła­cze.

Nie­zna­joma smo­czyca kuc­nęła przy nim i wtedy zdał sobie sprawę, jak łagodne były jej oczy.

– Będziesz ze mną bez­pieczny – powie­działa cicho. – Będziesz chciany. I zaopie­ko­wany.

– Ale… – wykrztu­sił Ghi­bli – …ch-chciał­bym, żeby m-moja m-matka…

– Chciała cię i o cie­bie dbała? – zapy­tała Cierń jesz­cze łagod­niej. – Wiem. Przy­kro mi, że taka nie jest. Ale twoje życie nie musi tak wyglą­dać. Chodź ze mną, a sam zoba­czysz.

Musnęła skrzy­dłem jego skrzy­dło, po czym wstała i ruszyła do drzwi. Ghi­bli podą­żył dwa kroki za nią, lecz w progu zatrzy­mał się i obej­rzał na matkę. Kobra ukła­dała monety w schludne sto­siki na biurku, lecz poczuła na sobie jego wzrok i unio­sła głowę.

– Masz nadzieję na ostat­nie mądro­ści? – rzu­ciła pogar­dli­wie. – Dbaj o sie­bie sam, jasz­czurko. Ni­gdy za dużo nie osią­gniesz, więc nie sta­raj się być boha­te­rem, bo przez to zgi­niesz. I nie przy­peł­znij tu z powro­tem. Może być?

Cierń objęła Ghi­bliego skrzy­dłem i popro­wa­dziła go do wyj­ścia. Zaci­skała szczęki, jakby siłą powstrzy­my­wała mnó­stwo słów cisną­cych jej się na usta.

Wnę­trze jego domu jak za mgłą prze­su­wało mu się przed oczami i zanim pod­niósł wzrok, byli już na nie­zna­nej mu ulicy, zmie­rza­jąc w stronę prze­ciw­nej strony mia­sta. Rosły tu palmy, oparte o ściany budyn­ków przy ulicz­kach lub wyra­sta­jące nad dzie­dziń­cami, niczym cie­kawe pyski.

– Mogę cię o coś zapy­tać? – zapy­tała Cierń.

Ski­nął głową.

– Co zro­bi­łeś z tą kości­stą myszą?

Się­gnął do nie­wiel­kiej sakiewki na piersi i wycią­gnął małe drżące stwo­rze­nie. Cierń zatrzy­mała się i patrzyła, jak wypu­ścił zwie­rzątko do dziury w jed­nym z zewnętrz­nych murów mia­sta.

– Tak myśla­łam, że ją ura­to­wa­łeś.

– Naprawdę nie warto ich jeść – powie­dział, teraz zmar­twiony.

Czy powi­nien zaofe­ro­wać jej mysz? Czego od niego chciała? Skoro miał teraz do niej nale­żeć, powi­nien zacząć myśleć, co zro­bić, żeby go polu­biła. A może nie udało mu się to już na samym początku?

– Zga­dzam się – odparła, kle­piąc go przy­jaź­nie w ramię. – Ja też bym ją wypu­ściła. To, co zro­bi­łeś, było bar­dzo sprytne. Zaim­po­no­wało mi to, jak wszyst­kich oszu­ka­łeś. Wła­śnie takich bystrza­ków szu­kam do mojej orga­ni­za­cji.

Serce Ghi­bliego nagle jakby spu­chło i nie­mal wysko­czyło mu z piersi. Nikt go ni­gdy za nic nie pochwa­lił. Nikt ni­gdy nie powie­dział, że zro­bił coś dobrze.

Nie zro­biła tego celowo, ale w tej chwili Cierń na zawsze zdo­była abso­lutną lojal­ność Ghi­bliego.

Myślał, że będzie jedy­nym smo­kiem, na któ­rym będzie mu tak bar­dzo zale­żało… że spę­dzi całe życie, wal­cząc za nią i w końcu za nią umie­ra­jąc, i to z rado­ścią.

Dopóki nie wysłała go do szkoły, w któ­rej spo­tkał smo­czycę o imie­niu Straż­niczka Pełni. Od tam­tej pory wszystko wyda­wało się inne. Miał plan na życie: dowieść swo­jej lojal­no­ści, słu­żyć Cierń, być naj­lep­szym ze Smo­czyń­ców. Plan ten nie uwzględ­niał nie­ustan­nego myśle­nia o pew­nej Noco­skrzy­dłej.

Peł­nia zaj­mo­wała ogrom jego myśli. Przy­ła­pał się na tym, że przy­glą­dał się jej w ten sam spo­sób, w jaki nie­gdyś obser­wo­wał Kobrę, mając nadzieję na jedno spoj­rze­nie, które powie­dzia­łoby mu, że odwza­jem­niała jego miłość. Chciał przy­no­sić jej nowe zwoje, dzięki któ­rym jej pysk cały roz­ja­śniałby się z rado­ści. Chciał przy­no­sić jej zupę, kiedy wizje przy­pra­wiały ją o ból głowy, i śpie­wać jej śmieszne pio­senki, by prze­stała się mar­twić. Pra­gnął lecieć u jej boku, kiedy zmie­nia­łaby świat.

Zde­cy­do­wa­nie nie chciał przy­glą­dać się, jak odla­tuje, nie mając naj­mniej­szego poję­cia, kiedy do niego wróci.

Dalej, u pod­nóża góry, Ghi­bli zauwa­żył błysk sre­bra. To był Zima, który z żało­śnie tra­giczną miną patrzył na odla­tu­jące smoki.

Czy ja też tak wyglą­dam, patrząc, jak ode mnie odla­tuje?

Zapewne nie. Zima ma o wiele lep­szy pysk do takiego wyglądu niż ja.

Kie­dy­kol­wiek Ghi­bli pró­bo­wał naśla­do­wać przed lustrem osza­ła­mia­jące miny Zimy, wyglą­dał naj­czę­ściej tak, jakby chciał wyssać przez zęby skor­pio­nie wnętrz­no­ści.

– Hej – powie­dział, lądu­jąc obok przy­ja­ciela. (Posta­no­wił uży­wać słowa „przy­ja­ciel”, cho­ciaż po czę­ści wie­dział, że to nieco opty­mi­styczne).

Zima pod­sko­czył i spoj­rzał na niego z ukosa.

– Ekhm… – rzu­cił, chrzą­ka­jąc. – Ja tylko, uhm… podzi­wiam wschód słońca.

– Och tak, ja też – odparł Ghi­bli. – Nie dzieje się tu abso­lut­nie nic inte­re­su­ją­cego. Nie. Prze­piękny wschód słońca, to wszystko.

Zima prze­niósł spoj­rze­nie na coraz bar­dziej nik­nące w oddali skrzy­dła.

– Cóż – powie­dział. – Przy­naj­mniej Mroczny Prze­śla­dowca zaj­mie się… uhm, nimi.

– Peł­nia potrafi o sie­bie zadbać.

– Zado­mowi się gdzieś w desz­czo­wym lesie, nawiąże nowe przy­jaź­nie, a potem wróci – powie­dział Zima, igno­ru­jąc Ghi­bliego. – I będziemy mogli wró­cić do nor­mal­no­ści. Tyle że teraz mamy ogrom­nego magicz­nego przy­ja­ciela, który może prze­po­wie­dzieć nam przy­szłość. To będzie przy­datne.

Ghi­bli przyj­rzał się Zimie, nie potra­fiąc ukryć zmar­twio­nej miny. Przy­ja­ciel nie brzmiał już jak wynio­sły, bystry Lodo­skrzy­dły książę, któ­rego Ghi­bli znał.

Wszy­scy pozo­stali pod zaklę­ciem Prze­śla­dowcy – jeśli mam rację i jest to zaklę­cie – na­dal brzmią jak do tej pory. Są wobec niego mniej podejrz­liwi, niż powinni, lecz na­dal wydają się nor­malni. Zima zacho­wuje się, jakby ktoś obło­żył mu mózg sadłem z morsa.

– Jak cokol­wiek może wró­cić do nor­mal­no­ści? – zapy­tał. – Czy ty nie powi­nie­neś być mar­twy? Co się sta­nie, kiedy twoja kró­lowa się dowie, że ponow­nie poja­wi­łeś się w szkole? Albo twoi rodzice? Czy nie będzie to nieco dziwne dla two­jego brata, który niby cię zabił?

Zima się zawa­hał.

– Ja… nie jestem pewien – odparł. – Do tej pory moje imię zapewne znik­nęło już ze ściany ran­kingu. Myślę, że jeśli zde­cy­duję się pozo­stać na wygna­niu, nie powinno to robić więk­szej róż­nicy mojej kró­lo­wej czy rodzi­nie. I tak jestem dla nich mar­twy. – Ponow­nie zamilkł, a po chwili dodał cicho: – Ale naprawdę mar­twię się o Grada. Nie zamie­rza­łem wra­cać do szkoły, ale… – Nagle urwał.

Ale tutaj była Peł­nia, dokoń­czył w myślach Ghi­bli, czu­jąc, jak nie­wi­dzialne szpony wbi­jają mu się w serce. I zary­zy­kuje wszystko, byle tylko z nią być.

Ghi­bli sądził, że mógłby zro­bić to samo, ni­gdy jed­nak nie prze­szedł takich prób, jak Zima, posłany w zimną ciem­ność zdrady i śmierci. Jak mógł kie­dy­kol­wiek pomy­śleć, że będzie wart Pełni, gdy mogła wybrać kogoś takiego jak Zima?

A przy­naj­mniej praw­dziwy Zima – ten, który kryje się pod tym dziw­nym zaklę­ciem.

Muszę go odzy­skać. Dla jego i jej dobra. Kiedy ponow­nie będzie już sobą, będziemy mogli wymy­śleć, co zro­bić z Peł­nią i Mrocz­nym Prze­śla­dowcą.

Muszę zła­mać pęta­jące go zaklę­cie Prze­śla­dowcy.

Ale jak?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: