- nowość
- promocja
Smoczy mrok. Saga Skrzydła ognia. Księga 10 - ebook
Smoczy mrok. Saga Skrzydła ognia. Księga 10 - ebook
Dawne zło, straszne proroctwo… i pięć smocząt mogących ocalić świat. Nie przegapcie najbardziej ekscytującej przygody w bestsellerowej serii New York Timesa Skrzydła ognia!
Ghibli wie, że Mrocznego Prześladowcę trzeba powstrzymać. I wie, że mógłby to zrobić… gdyby tylko miał dostęp do magii. Posiadając choć skrawek wszechpotężnego zwoju starożytnego smoka, mógłby zakończyć tę historię we właściwy sposób: na zawsze zakończyć wojnę, uszczęśliwić każdego smoka, być może nawet rzucić niewielkie zaklęcie, by każdy go lubił...
Zamiast tego, gdy w Pyrrii coraz bardziej rozprzestrzenia się złowrogi wpływ Mrocznego Prześladowcy, który zaklina lub zabija każdego smoka w siedmiu plemionach, Ghibli może jedynie zebrać kilka zaklętych przedmiotów, które pożyczył od Żółwia. Teraz, wykorzystując bystry umysł, w końcu dzierży w szponach moc, by zmienić przyszłość.
Jednak proroctwa trudno jest zmienić. Czy Ghibli będzie magiczną mocą, której potrzebuje Pyrria, czy to właśnie on doprowadzi Jadeitową Górę – jak i swoją rodzinę, przyjaciół i cały świat – do zniszczenia?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68240-89-4 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W tej szkole będziecie uczyć się skrzydło w skrzydło ze smokami ze wszystkich plemion, dlatego chcemy udzielić wam kilku podstawowych informacji, które pomogą wam, kiedy zaczniecie poznawać inne smoki.
Każde z was zostało przydzielone do skrzydełka razem z innymi sześcioma smokami. Wszystkie skrzydełka wymieniono na następnej stronie.
Dziękujemy, że chcecie być częścią tej szkoły. Jesteście naszą nadzieją na przyszłość Pyrrii. Wy jesteście smokami, które mogę przynieść trwały pokój temu światu.
ŻYCZYMY WAM CAŁEJ MOCY SKRZYDEŁ OGNIA! JADEITOWE SKRZYDEŁKOJADEITOWE SKRZYDEŁKO
Lodoskrzydły: Zima
Błotoskrzydły: Ugier
Nocoskrzydły: Strażniczka Pełni
Deszczoskrzydły: Kinkażu
Piaskoskrzydły: Ghibli
Morskoskrzydły: Żółw
Nieboskrzydły: Karneola
SREBRNE SKRZYDEŁKO
Lodoskrzydły: Changbai
Błotoskrzydły: Sepia
Nocoskrzydły: Nieulękła
Deszczoskrzydły: Delfin
Piaskoskrzydły: Strusia
Morskoskrzydły: Ukwiał
Nieboskrzydły: Drozd
ZŁOTE SKRZYDEŁKO
Lodoskrzydły: Sopella
Błotoskrzydły: Kropiatka
Nocoskrzydły: Duży Ogon
Deszczoskrzydły: Tamaryna
Piaskoskrzydły: Onyksa
Morskoskrzydły: Szczupak
Nieboskrzydły: Płomień
MIEDZIANE SKRZYDEŁKO
Lodoskrzydły: Alba
Błotoskrzydły: Moczar
Nocoskrzydły: Telepatka
Deszczoskrzydły: Kokos
Piaskoskrzydły: Widłoróg
Morskoskrzydły: Ostryga
Nieboskrzydły: Sokół
KWARCOWE SKRZYDEŁKO
Lodoskrzydły: Gronostaj
Błotoskrzydły: Traszka
Nocoskrzydły: Potężny Szpon
Deszczoskrzydły: Siamang
Piaskoskrzydły: Spiekota
Morskoskrzydły: Barakuda
Nieboskrzydły: GranatPiaskoskrzydłe
OPIS: bladozłote lub białe łuski w kolorze piasków pustyni; kolec jadowy na końcu ogona; rozwidlone czarne języki.
ZDOLNOŚCI: potrafią długo przeżyć bez wody, atakują przeciwnika jak skorpiony kolcem jadowym na czubku ogona, potrafią się ukryć, zakopując się w piasku pustynnym, zioną ogniem.
KRÓLOWA: od końca wojny o tron Piaskoskrzydłych królowa Cierń.
UCZNIOWIE NA JADEITOWEJ GÓRZE: Spiekota, Onyksa, Strusia, Widłoróg, Ghibli.
Lodoskrzydłe
OPIS: łuski srebrzyste jak księżyc albo bladoniebieskie jak lód; szpony z zadziorami umożliwiające sprawne poruszanie się na lodzie; rozwidlone niebieskie języki; mocno zwężające się ogony, których koniec przypomina bicz.
ZDOLNOŚCI: dobrze znoszą temperatury poniżej zera i bardzo jasne światło, zioną śmiercionośnym, zamrażającym oddechem.
KRÓLOWA: królowa Lodowiec.
UCZNIOWIE NA JADEITOWEJ GÓRZE: Alba, Changbai, Gronostaj, Sopella, Zima.
Nocoskrzydłe
OPIS: fioletowo-czarne łuski i rozrzucone srebrne łuski pod skrzydłami, przypominające obsypane gwiazdami nocne niebo; czarne rozwidlone języki.
ZDOLNOŚCI: potrafią zionąć ogniem, znikać w ciemnościach; kiedyś słynęły z umiejętności czytania w umysłach i przepowiadania przyszłości, ale to już minęło.
KRÓLOWA: królowa Gloria (patrz najnowsze zwoje na temat exodusu Nocoskrzydłych i Turnieju o Tron wśród Deszczoskrzydłych).
UCZNIOWIE NA JADEITOWEJ GÓRZE: Duży Ogon, Nieulękła, Potężny Szpon, Telepatka, Strażniczka Pełni.
PROLOG
_Niemal dwadzieścia jeden lat temu…_
Przez wydmy uciekał smok.
Nie odważyła się lecieć. Słońce dopiero co wzniosło się na błękitne niebo. Na jego tle można by ją zauważyć równie łatwo, jak jednego z tych ciemnych, krążących myszołowów, które tylko czekały na jej śmierć.
Ale ja nie umrę, pomyślała z mocą. Nie dzisiaj.
Biegła, rozpościerając piaskowe skrzydła z nadzieją, że pochwyci ją jakikolwiek podmuch wiatru. Jednak na pustyni powietrze było nieruchome i gorące. Jej łuski paliły, a plecy jeszcze nigdy nie były tak rozgrzane. Jej ciało było niczym worek pełen rozżarzonych kamieni, który musiała za sobą ciągnąć, a kolczyki przypominały bliźniacze słońca płonące tuż przy skórze. W jej głowie co rusz pojawiały się krótkie, niewyraźne wizje upieczonych jaszczurek. Czasami ona sama znajdowała się na rożnie, obracając się nad ogniem, a czasami spadała w dół i otoczona płomieniami patrzyła, jak powoli obracają się nad jej głową.
Czy to nie odgłos bijących w oddali skrzydeł?
Rzuciła się na ziemię i dokładnie zagrzebała w piasku. Kilka warstw pod powierzchnią znalazła chłodniejszy pas ziemi i wbiła w niego szpony.
Zbyt długo suszyłam daktyle. Wszystkie się skurczyły. Kurzawka będzie mną bardzo rozczarowany.
Mrugnęła raz, a potem ponownie, starając się bez poruszania pozbyć się halucynacji. Jej dawny szef od lat nie żył. Nie była już w kuchni. Uciekała, by ratować swoje życie. Nie mogła pozwolić, by pustynia teraz opanowała jej umysł.
Obok niej przemknęły drgające cienie dwóch smoków. Znieruchomiała zakopana pod piaskiem jeszcze długo po tym, jak dźwięki ich skrzydeł umilkły.
Potem ponownie rzuciła się do ucieczki.
To musi być już niedaleko, pomyślała z desperacją. Oczywiście, kiedy leciała, podróż nigdy nie wydawała jej się tak długa. Jednak biegła pół nocy, a słońce wstało już z pewnością wiele godzin temu. A co, jeśli się zgubiłam? Albo jeśli przeprowadziła się, nie mówiąc mi o tym ani słowa? Od jej ostatniej wizyty minął niemal rok…
Coś zadrgało na niewyraźnym horyzoncie – czy to szałas? Drzewo? Smoczyca zmieniła kurs, ruszając w stronę obiektu, lecz kiedy była już bliżej, ten ponownie zniknął.
Miraż.
Tracę zmysły. Ale nie mogę oszaleć. Stawka jest zbyt duża.
Zatrzymała się, zamknęła oczy i z całej siły skoncentrowała.
Piaskoskrzydłe z natury były bardziej przystosowane do pustynnych warunków – lepiej radziły sobie z upałem i brakiem wody od innych plemion. Ale nawet one nie powinny spędzać wielu godzin na piasku, biegnąc w palących promieniach słońca. Miały podnieść się z niego i latać, przenosząc się na szybkich skrzydłach z oazy do oazy.
Oaza. Ona mieszka przy stawie z pięcioma palmami. Może…
Wytężyła słuch.
Tam… ledwie słyszalne pluśnięcie, jakby ktoś zanurzył w wodzie wiadro, a później ociekające wyciągnął na powierzchnię.
Otworzyła oczy i rzuciła się w stronę dźwięku, z determinacją wypełniającą każdy mięsień jej ciężkiego ciała.
W końcu znalazła się u celu – przed niewielkim szałasem przy stawie, stojącym w cieniu pięciu palm. Z jej gardła wyrwał się okrzyk ulgi. Zachwiała się, na wpół ześlizgując się z ostatniej wydmy, i wpadła do wody.
Drzwi szałasu otworzyły się i stanęła w nich smoczyca. Wycierała szpony w szorstki zielony ręcznik.
– Nie wypij za dużo – powiedziała cierpko. – Jak pochorujesz się w mojej oazie, sama będziesz po sobie sprzątać.
– Wiem – odparła uciekinierka, po czym upiła jeszcze jeden łyk. Powstrzymała się z niechęcią i usiadła, a woda zaczęła spływać po jej skrzydłach. Nagle wybuchnęła płaczem. – Kolczatko, m-mam ogromne kłopoty.
– Och, na wężowe kręgi. – Siostra rzuciła w jej stronę ręcznik. – Mówiłam ci, żebyś trzymała się z daleka od tego księcia. Powinnaś opuścić pałac razem ze mną, kiedy tylko zaczął kręcić się po kuchni. Wiedziałam, że prędzej czy później doprowadzi do twojej śmierci. I mojej też, gdybym się stamtąd nie zmyła.
– Proszę, pomóż mi – poprosiła ją błagalnie Palma. – Miałaś rację. Oczywiście, że miałaś rację. Przepraszam, że cię nie posłuchałam.
– Czy królewskie straże cię teraz ścigają? – zapytała ostro Kolczatka. – Doprowadziłaś ich do mnie? Nie dam się zamordować za twoje błędy. – Podniosła wzrok na niebo i cofnęła się o krok, w stronę drzwi.
– Nie, poczekaj! – Palma wydostała się ze stawu i rzuciła się siostrze do stóp. – Byłam ostrożna, przysięgam! Po prostu potrzebuję miejsca, w którym mogłabym się ukryć na kilka… na jeden dzień, tylko jeden. Potem ucieknę dalej i nigdy więcej mnie już nie zobaczysz, obiecuję!
Kolczatka spojrzała na nią i gniewnie poruszyła skrzydłami. Kiedy stały obok siebie, jasne było, że są siostrami z jednego wylęgu, z podobnym wzorem jasnobrązowych łusek na tle bledszych, bladożółtych. Jednak Palma była okrąglejsza i delikatniejsza, jak istota mająca dostęp do chleba i daktylowych ciastek w pałacowej kuchni, podczas gdy Kolczatka była szczupła, o wyraźnym wyglądzie smoka, który przez ostatnie dwa lata samotnie żył na pustyni.
– Proszę – błagała Palma. – Pomożesz mi?
Kolczatka przyjrzała się jej zimno. Palma przypomniała sobie ich kłótnię pierwszego dnia, kiedy Żar przyszedł do kuchni, by pochwalić jej gulasz z wielbłąda.
Kolczatka dostrzegła między nimi iskrę na długo przed tym, nim Palma zdała sobie sprawę, że jest ona wzajemna. Myślała, że zadurzenie się w przystojnym Piaskoskrzydłym księciu jest wystarczająco niewinne i że Kolczatka przesadza z reakcją.
Dopóki nie wrócił… i później nie przyszedł ponownie… A jeszcze później zaprosił ją na spacer po dziedzińcach… aż zaczęli spotykać się o zmroku i szeptać o przyszłości. Wkrótce potem, z dnia na dzień, Kolczatka wyprowadziła się z pałacu, ostrzegając Palmę, by trzymała się z dala od królewskiej rodziny, jeśli chce żyć.
– W porządku – rzuciła nagle Kolczatka. – Możesz zostać na jedną noc, jeśli oddasz mi swoje kolczyki.
– Co? – zapytała Palma, dotykając płomiennych opali w uszach. – Te? Ale to prezent od…
– Wiem – przerwała jej siostra. – Są zbyt kosztowne, by przy twoich zarobkach było cię na nie stać. W Skorpionim Gnieździe dostanę za nie mnóstwo złota.
Moja ostatnia pamiątka po Żarze, pomyślała ze smutkiem Palma.
– Daj mi je – powiedziała Kolczatka. – Albo w tej chwili leć dalej.
Palma wiedziała, że jej skrzydła i szpony nie dadzą rady zrobić nawet jednego kroku.
Pazury jej drżały, gdy uniosła ramiona, odpięła kolczyki i upuściła je na wyciągniętą dłoń Kolczatki.
To nie jest ostatnia pamiątka, upomniała się w duchu. Teraz mam coś o wiele ważniejszego.
– Ładne – powiedziała jej siostra, przyglądając się kamieniom. – Może zamiast sprzedawać, zatrzymam je dla siebie. – Wpięła je w uszy, skąd rzucały na pysk Palmy błyski w stylu „a nie mówiłyśmy?”. – A teraz przestań beczeć i powiedz, co się stało.
– Próbowaliśmy razem uciec – przyznała Palma i wytarła oczy ręcznikiem, pozostawiając na pysku pasma mokrego, lepkiego piasku.
Kolczatka prychnęła z frustracją.
– Masz rozum otępiałego od słońca wielbłąda.
– Wiem. – Palma pociągnęła nosem. – Ale… musieliśmy.
Kolczatka przesunęła wzrokiem po figurze siostry.
– Cofam to. Otępiałe od słońca wielbłądy jednak mają instynkt przetrwania. – Odwróciła się i weszła do szałasu, a Palma szybko podążyła za nią.
W porównaniu z potężnym upałem, w jakim Palma tak długo uciekała, wewnątrz było rozkosznie chłodno. Jedyne okno przesłaniała czerwona zasłona, przez którą wnętrze tonęło w odcieniach krwi i rubinów. Kolczatka podeszła do niewielkiego stołu, podniosła lusterko i przechyliła głowę, podziwiając kolczyki.
– Sama to na siebie ściągnęłaś – wytknęła z arogancją.
– Ale to niesprawiedliwe – wybuchnęła Palma. – Dlaczego nie możemy się zakochać? Dlaczego całe jego życie musi zostać zmarnowane, żeby tylko jego matka nie czuła się zagrożona? Inne rodziny królewskie takie nie są. – Ze złością potarła oczy. – Poza tym może się okazać, że to samiec. Wtedy nikogo by to nie obchodziło.
Kolczatka przewróciła oczami.
– Dokończ tą głupią historię.
– Przed północą mieliśmy spotkać się przy karawanowej bramie – powiedziała Palma. – Mieliśmy ruszyć na zachód, a może południe… i znaleźć niewielką oazę, w której moglibyśmy żyć spokojnie, tak jak ty.
– Ja nie sprowadziłam do mojej kryjówki księcia ani potencjalnej dziedziczki tronu – zauważyła jej siostra, po czym zdjęła z półki dwie miski i zaczęła grzebać w sakwie.
Palma miała nadzieję, że szuka jedzenia.
– Cóż, straże pojawiły się za wcześnie – powiedziała. – Nie mam pojęcia, skąd wiedzieli o mnie i naszych planach. – Usiadła w rogu i ścisnęła w szponach ręcznik.
– W tej kwestii przychodzą mi na myśl trzy rzeczy – warknęła Kolczatka. – I imiona wszystkich wiążą się z ogniem.
Zapewne miała rację. Palma zawsze czuła na sobie spojrzenia trzech Piaskoskrzydłych księżniczek – dziki wzrok Pożogi, wrogi i badawczy Żagwi, a nawet uważny i pełen ciekawości plotkującej Iskry. Żar próbował spotkać się z nią w tajemnicy, ale być może w pałacu nie istniało coś takiego jak prawdziwa tajemnica.
No cóż… może była jedna, pomyślała Palma, dotykając brzucha.
– Udało mi się uciec – powiedziała. – Straże usłyszały go, gdy nadchodził, i to odwróciło ich uwagę. Wtedy wzięłam nogi za pas. Ale wiem, że mnie szukają. Oaza nie pozwoli im spocząć, dopóki mnie nie znajdą.
– Żar prawdopodobnie już nie żyje – rzuciła bezlitośnie Kolczatka. – Nigdy nie uda ci się wrócić do pałacu. Jeśli Oaza cię nie dorwie, zrobi to któraś z jej córek.
– Wiem – powiedziała Palma, a jej oczy ponownie wypełniły się łzami.
Och, Żarze, tak bardzo za tobą tęsknię.
– Ciii! – Kolczatka zastrzygła uszami w stronę drzwi. Powoli i złowrogo uniosła nad głowę ogon.
Przez kilka długich sekund siostry czekały w pełnej napięcia ciszy.
– Jesteś pewna, że nikt cię nie śledził? – wyszeptała ostro Kolczatka.
– Jestem pewna! – odszepnęła Palma.
– To co to… – zaczęła Kolczatka, lecz jej pytanie przerwał niedający się z niczym pomylić głuchy odgłos lądujących na ziemi szponów.
– Och, księżyce – szepnęła przerażona Pełnia i skuliła się przy ścianie, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie i do pomieszczenia wpadli dwaj Piaskoskrzydli żołnierze.
– Wiedziałem! – zawołał jeden z nich. – Mówiłem ci, że słyszałem, że jej siostra ma tutaj kryjówkę!
Drugi ze smoków skrzywił się i spojrzał Palmie w oczy.
Znała tą smoczycę. Agawa – to ta mała, która przez pierwsze kilka dni w skrzydłowym oddziale była tak bardzo przerażona. Palma była od niej zaledwie rok starsza, ale bardzo się o nią martwiła. Dzieliła się z nią przekąskami i przekonała ją do gry w smoki i jaszczurki do chwili, aż smoczyca się uspokoiła.
To jednak było dawno temu. Agawa była już dorosłym żołnierzem, o szerokich barkach i długich szponach. Poderwała ogon i patrząc na Palmę, zmarszczyła brwi.
– Tak, miałeś rację, Pochodnio – powiedziała. – Brawo za myślenie. No dobrze, ty zakochana w księciu zdrajczyni, chodź z nami. – Zrobiła krok do przodu i zatrzasnęła kajdany na nadgarstkach Kolczatki.
Gwałtowne westchnienie Palmy zagłuszyło pełne wściekłości warknięcie jej siostry.
– To nie ja jestem Palmą! – ryknęła Kolczatka. – Tylko ona! Nie jestem na tyle głupia, by potajemnie spotykać się z takim piaskowym pajacem jak Żar! Zdejmijcie to!
– Niezła gadka – rzuciła Agawa, po czym chwyciła ją za gardło i przycisnęła do ściany. Jedna z misek zakołysała się i przewróciła, a mleko kokosowe rozlało się na piasek.
– Nie jestem nią! – wykrztusiła Kolczatka, kurczowo chwytając za jej szpony. – Palmo, powiedz im!
Palma nie była w stanie mówić. Nie była w stanie oddychać. Czy Agawa naprawdę sądziła, że…?
– Jesteś tego pewna? – zapytał drugi żołnierz. – Są do siebie podobne. Ale powiedziałbym, że to ta druga jest Palmą… to znaczy… trudno to stwierdzić, ale…
– To jest Palma – odparła Agawa spokojnie. – Znałam ją w skrzydłowym oddziale. Poza tym spójrz na jej kolczyki. – Odwróciła głowę Kolczatki tak, że kamienie zalśniły w stłumionym czerwonym świetle. – Dostała je od księcia, co do tego nie ma wątpliwości. Słyszałam, że nosiła je w pałacu.
– A, tak. – Drugi smok westchnął z ulgą. – Ja też o tym słyszałem. Takie obnoszenie się z prezentem to proszenie się o kłopoty. Masz rację, to musi być ona.
– NIE! – krzyknęła Kolczatka, próbując odepchnąć Agawę. – Nie są moje! To ona mi je dała! Nie jestem Palmą!
Żołnierz przyskoczył do niej i zatrzasnął na jej szyi ciężką obrożę. Trzymał dołączony do niej łańcuch, gdy Agawa zakładała podobne kajdany na nogi smoczycy.
– Palmo! – krzyknęła Kolczatka. – Nie pozwól im na to!
Powinnam ich powstrzymać, pomyślała Palma z paniką. To moja siostra. Muszę ją uratować.
Ale… muszę też ocalić moje smoczę.
Gdyby wyznała prawdę i zabrano by ją do pałacu, królowa szybko by się domyśliła, że oczekuje jaja… i nigdy by nie pozwoliła, by smoczę Żara przeżyło.
Co mogę zrobić? Jak mogę wybierać między siostrą a jajem?
Palma podniosła się chwiejnie, gdy żołnierze zaczęli ciągnąć Kolczatkę do drzwi.
– C-co się z nią stanie? – wyjąkała.
– Królowa Oaza chce, by wtrącono ją do najgłębszego lochu – powiedział żołnierz. – Gdzie nikt jej nigdy nie znajdzie.
– Co do ciebie… – odezwała się Agawa, w końcu patrząc jej w oczy. – Ty możesz zostać oskarżona o udzielenie jej pomocy. Sugerowałabym, żebyś zaczęła uciekać. – Przesunęła wzrok na niewielką bliznę na lewym skrzydle Palmy – tę, która pozostała jej po upadku z dachu oddziału skrzydłowego.
Ona wie, kim naprawdę jestem. Chce mnie uratować.
– Palmo – warknęła Kolczatka. – Powiedz im prawdę albo przysięgam, że podpalę wszystkie księżyce i cię pod nimi pogrzebię!
Jednak nie tylko moje życie trzeba ocalić. Muszę ochronić jajo… Jestem jedyną, która może to zrobić.
– Przykro mi, Palmo – powiedziała i lekko odwróciła głowę, dokładnie naśladując protekcjonalny sposób, w jaki robiła to jej siostra. – Sama to na siebie ściągnęłaś.
– SŁUCHAM?! – ryknęła Kolczatka i zionęła ogniem, przed którym Palma ledwie zdążyła umknąć.
Płomienie ogarnęły wszystko w szałasie: niewielkie łóżko, stojącą obok niego skrzynię, półkę, misy. Zasłona rozbłysła niczym szybko kurcząca się flaga w odcieniach bieli, czerwieni i złota.
Żołnierze szarpnięciem wyprowadzili Kolczatkę za drzwi. Palma ruszyła za nimi, kaszląc i mrugając gwałtownie, by uchronić się przed dymem. Kiedy była w stanie już widzieć wyraźnie, zobaczyła, jak żołnierze zatrzaskują obręcz wokół pyska siostry. Dzisiaj już nie zionie żadnym ogniem… ani nie wykrzyczy nic o swojej niewinności. Będzie musiała powrócić do pałacu w pełnej wściekłości ciszy.
A wtedy ktoś ją rozpozna, pomyślała Palma. Uwolnią ją. Pomyślą, że to pomyłka. Mam nadzieję. Mam nadzieję, że Agawa nie wpadnie w kłopoty.
Stanęła przy stawie i patrzyła na trzy odlatujące smoki. Na plecach czuła żar płonącego szałasu, który po chwili się zawalił.
Kolczatka nigdy mi tego nie wybaczy. Ale kiedy tylko królowa ją zobaczy, dostrzeże, że to nie ja, i ją wypuści. A wtedy mnie już dawno tu nie będzie.
Mnie i mojego smoczęcia.
To właśnie ułatwienie, którego potrzebuję.
Obróciła się i rzuciła do stawu, zmywając z siebie piasek i wypijając kilka dużych łyków wody. Na jednym z drzew znalazła kilka wiszących sakw z wielbłądziej skóry, napełniła je wodą i przewiesiła przez pierś.
Zaledwie minutę później była już w powietrzu. Tym razem wysoko na niebie kierowała się na południowy zachód, w stronę gór. Ukryje się wśród drzew i wzgórz, być może na jakiś czas w deszczowym lesie… w jakimś osłoniętym miejscu, gdzie będzie mogła bezpiecznie złożyć jajo.
Wtedy ponownie ruszy w drogę. Utrzyma swoje smoczę przy życiu. Pewnego dnia opowie mu o jego dziedzictwie i – jeśli to będzie dziewczynka… a czuła, że to będzie dziewczynka – nauczy ją, że tron nie jest tego wart. Że lepiej jest się ukrywać i żyć. Że nie potrzebuje władzy i skarbów. Musiała jedynie wiedzieć, jak przetrwać.
Daleko w dole piasek poruszył się wokół czegoś małego, co przemieszczało się w pośpiechu. Palma poczuła w sercu nerwowe ukłucie i zmrużyła oczy, by się temu przyjrzeć.
Wyskrobki – trzy, na końskich grzbietach. Jechały przez pustynię, w stronę pałacu królowej.
To dziwne, pomyślała. Nie wiedzą, że w pobliżu są smoki?
Chwilę później już o nich zapomniała, a jej myśli pochłonęły marzenia o smoczęciu.
Przykro mi, że nigdy nie będzie ci dane jej poznać, Żarze, pomyślała ze smutkiem. Ale pamiętam imiona, o których rozmawialiśmy. Jeśli to dziewczynka – a właśnie takie mam wrażenie – nadam jej imię, które wybrałeś, i ukryję ją w jakimś tajemnym i bezpiecznym miejscu.
Dostanie szansę, by być zwyczajną smoczycą. Szansę, której ty nie miałeś.
Na księżyce Pyrrii przysięgam, że jak długo oboje będziemy żyć, nigdy nie będzie miała do czynienia z tronami, królowymi, bitwami czy koronami.Rozdział 1
Ghibli stał na jednym ze szczytów Jadeitowej Góry i patrzył za odlatującą na zachód grupą siedmiu smoków. Chociaż wśród nich znajdowały się cztery małe czarne Nocoskrzydłe, doskonale wiedział, którym z nich była Pełnia. Przebył z nią całą drogę do Królestwa Nieba, do miasteczka Możliwość i z powrotem. Wiedział, w jaki sposób porusza skrzydłami, by pochwycić zmieniający się wiatr. Rozpoznawał sposób, w jaki unosiła głowę, by oddychać w promieniach słońca.
Gdyby to zależało od niego, przez resztę swojego życia latałby u jej boku.
Z pewnością nie patrzyłby, jak odlatuje ze smokiem, który mógł mieć niecne plany i z pewnością posiadał supermoce.
Wszyscy zostali w tyle za Mrocznym Prześladowcą, pozwalając mu objąć prowadzenie, zauważył w myślach, chociaż starożytny smok nie znał drogi do wioski Nocoskrzydłych w deszczowym lesie. Zachowują się, jakby był ich przywódcą, bo on sam zachowuje się, jakby nim był.
Może powinienem za nimi ruszyć?
Jego skrzydła drgnęły.
Wiedział, że nie powinien tego robić – to by sprawiło, że Mroczny Prześladowca stałby się wobec niego podejrzliwy. Poza tym Żółw będzie miał większe szanse na swobodne szpiegowanie bez niego na miejscu. Ale nie mógł znieść tego uczucia, gdy obserwował, jak Pełnia z nim odlatuje.
Wiedząc, że wkrótce rozdzielą ich królestwa.
Spojrzał w dół na niewielką tabliczkę, którą trzymał w szponach. Chciałby sprawić, że pojawi się na niej wiadomość, chociaż wiedział, że Żółw za nimi leciał i nie było jeszcze nic, o czym mógłby napisać. Żałował, że tabliczki nie działają w obie strony – wtedy mógłby wysłać Żółwiowi wiadomość. Już i tak przyszło mu do głowy z pięć rzeczy, o które chciałby go zapytać.
Pomiędzy Nocoskrzydłymi wyróżniały się dwa Morskoskrzydłe smoki: niemal na końcu znajdowała się zielona postać księcia Żółwia, a nieco bliżej Mrocznego Prześladowcy była księżniczka Ukwiał. Drobna, biało-różowo-błękitno-szara smoczyca wywijała salta w powietrzu.
Chce popisać się przed Mrocznym Prześladowcą. Chce mu pokazać, że niczego się nie boi. Ale myślę, że czuje nerwowość na myśl, że opuściła szkołę wbrew życzeniu matki. Nerwowość i podekscytowanie. Należy do tych, którzy uwielbiają sprzeciwiać się rozkazom, bo nigdy nie miała ku temu zbyt wielu okazji.
Właśnie przez to ironiczne, a jednocześnie smutne było to, z jak wielką chęcią poleciała za Prześladowcą. Ciekawe, jakie rzucił na nią zaklęcie… czy takie samo, jak na pozostałych, czy może inne?
Gdy smoki skręciły na południe, słońce odbiło się od zielonych skrzydeł Żółwia.
Ghibli martwił się też o niego. Morskoskrzydły książę rzucił na siebie zaklęcie, by pozostać niewidzialnym dla Mrocznego Prześladowcy, jednak przychodziło mu do głowy milion sposobów, na które to mogło się nie udać.
Ale powinienem trzymać się od tego z daleka. To Żółw posiada magiczne moce. To on może uratować sytuację, jeśli okaże się to konieczne. Właśnie po to są supermoce: by powstawali bohaterowie.
Gdybym tylko miał zwój Mrocznego Prześladowcy… gdyby tylko Groźba go nie spaliła. Wtedy ja również posiadałbym magię. Mógłbym zmienić świat. Mógłbym zmienić tyle rzeczy… gdybym tylko miał w sobie jakąkolwiek moc.
Ale nie był nikim wyjątkowym i z pewnością nie miał w sobie magii. W gruncie rzeczy był bezużyteczny. Był jak nakrapiane marnotrawstwo łusek, jak przez ostatnie trzy lata przypominali mu matka, brat i siostra.
Nadal nieustannie ich słyszał, a ich głosy w jego głowie powtarzały, jak bardzo był godny pożałowania. Starał się je zagłuszyć, koncentrując się na życiu jako Smoczyniec, lecz najmniejsza rzecz potrafiła wrócić je z pełną mocą. Już sama myśl o tym, jak stracił zwój – jak przez chwilę trzymał w rękach nieskończoną moc, by zaraz stracić ją na zawsze – przywołała falę wspomnień o panującym na pustyni upale i pogardliwym śmiechu.
Skorpionie Gniazdo, gdzie Ghibli dorastał, było okrutnym światem złodziei, oszustów, najemników, paserów, bandytów do wynajęcia i zabójców. Wszyscy jednak wiedzieli, że jeśli chodzi o wykonanie pierwszorzędnej podstępnej roboty, w mieście był tylko jeden smok, który ich przyćmiewał: matka Ghibliego.
Miała na imię Kobra i była córką potężnego mafioza. W pewnych kręgach jej umiejętności były wręcz legendarne. Troje gości, którzy zginęli na ślubie królowej Czerwień… wszyscy podejrzewali, że zmarli od jednej z nikczemnych trucizn Kobry, nikt jednak nie był w stanie tego udowodnić. Dwie siostry królowej Oazy, które zniknęły w mrokach nocy… pewnie to mogło być dzieło samej królowej, ale po co miała brudzić sobie szpony, skoro stać ją było na kogoś takiego jak Kobra?
Plotka głosiła, że wszystkie trzy Piaskoskrzydłe księżniczki próbowały zlecić jej zabójstwo pozostałych podczas Wojny o Sukcesję Piaskoskrzydłych. Podobno jednak odmówiła im, twierdząc, że tocząca się wojna przynosi jej o wiele więcej korzyści.
Ghibli słyszał wszystkie plotki o swojej matce. Wiedział, że największą tajemnicą w Skorpionim Gnieździe było to, dlaczego Kobra fatygowała się, by mieć troje smocząt, i dlaczego pozwoliła im żyć.
Słyszał szepty, kiedy w tawernie w głębi ulicy kradł pod stołami złote monety.
– Ona nie cierpi smocząt! Jakim cudem znosi całą trójkę, skoro przez cały dzień tylko hałasują i zajmują miejsce w jej domu?
– Eee tam, prędzej czy później będzie miała ich dość. Będą miały szczęście, jeśli uda im się uciec.
– Szczególnie ten wychudzony – mówili plotkarze z pełnym niedowierzania śmiechem.
Ten z piegowatymi łuskami na nosie. Ten, który zbyt dużo mówi i zbyt dużo zauważa i skrada się za nią. Ten z dziwnym imieniem.
To był Ghibli.
Wszyscy mówili, że Kobra nienawidziła swoich smocząt, a jego najbardziej, ale im nie wierzył.
Nawet kiedy ona sama tak mówiła, nie wierzył jej.
Do dnia, w którym go sprzedała.
Ghibli pamiętał te trzy pierwsze lata życia o wiele wyraźniej niż większość smocząt.
Pamiętał gorący, zatęchły zapach wiszących na ścianach i leżących na podłodze dywanów, zmieszany z wonią pieczonej w kuchni kolendry.
Pamiętał, jak kiedyś znalazł miskę z kilkoma kroplami pozostałego koziego mleka, którą wylizał do czysta. Pamiętał pierwszy raz, kiedy coś ukradł, by się pożywić – skarłowaciały, plamiasty owoc persymony, który spadł pod wóz z jedzeniem – i to, jak ukrył się w namiocie wróżbity, by go zjeść. Wiedział, że gdyby zobaczyli go Grzechotnik lub Sirocco, natychmiast by mu go zabrali.
Pamiętał ryki bijących się ze sobą smoków i to, jak wszyscy wzlatywali na mury dziedzińca, by się temu przyglądać. Pamiętał zwieszające się ze ścian wiadra z piaskiem, którym można by ugasić każdy wzniecony przez walczących pożar.
Najbardziej jednak pamiętał to, jak noc po nocy leżał, nie śpiąc, obok chrapiącego rodzeństwa i przyglądał się siedzącej po drugiej stronie pokoju matce. Oświetlona blaskiem pojedynczej lampy ostrzyła sztylety, mieszała trucizny, studiowała mapy i plany budynków lub ćwiartowała skorpiony, by badać ich wnętrze i wydobywać jad. Ghibli czuł obejmujące skrzydła napięcie, gdy noc w noc czekał, aż matka spojrzy w jego stronę.
Jedno spojrzenie… jedna chwila, kiedy jej wzrok by złagodniał, a miłość przebiłaby z niego, gdy byłaby przekonana, że nikt nie patrzy. Tylko tego pragnął. Maleńkiego śladu tej skrywanej miłości, którą był pewien, że w sobie miała.
Jednakże Kobra nigdy nie spojrzała na swoje smoczęta – ani razu przez cały ten czas, gdy się jej przyglądał.
W ciągu dnia również nie patrzyła, gdy Sirocco i Grzechotnik rzucali nim o ściany, przytrzaskiwali mu drzwiami ogon czy zakopywali go w piasku. Jego brat i siostra o wiele szybciej niż on uświadomili sobie, że Kobra ani trochę nie dbała o to, co robili.
Ale Ghibli nadal próbował. Stał się sprytniejszy i szybszy, żywiąc nadzieję, że matka to zauważy. Zastawiał na nich ich własne pułapki i nauczył się ich unikać, zwodzić i niemal zawsze oszukiwać. Brutalna siła nie podziałałaby na dwa smoczęta, które były od niego większe, dlatego inteligencja i spryt stanowiły jedyną broń dającą pewność, że zdobędzie swoją część posiłku.
Wierzył, że w końcu jego matka będzie musiała zauważyć, że jest wystarczająco dobry, by warto było go kochać.
Ghibli miał trzy i pół roku, kiedy pojawiło się jego wybawienie. Był to zwyczajny dzień, gorący jak diabli, a Kobra nakazała im wynieść się z domu, gdyż czekała na klienta. (Dosłownie powiedziała: „Zabierajcie stąd swoje parszywe pyski i nie wracajcie aż do nocy, jeśli w ogóle musicie wrócić”. Ghibli celowo doszukał się nadziei w tym, że mówiąc „parszywe pyski”, patrzyła na Sirocco, a przy „wrócić” na niego, jakby podświadomie ujawniała swoje prawdziwe uczucia. Mnóstwo takich historii przychodziło mu do głowy). Inne smoczęta zawsze ścigały się po ciemnych alejkach wokół ich domu, bijąc się, krzycząc i wyrywając sobie kawałki zdobyczy. Tego dnia jednak nie walczyły ze sobą. Zamiast tego tłum brudnych smocząt zgromadził się w kole w jednym ze ślepych zaułków, popychając się nawzajem i wykrzykując do siebie zakłady.
Gdy Grzechotnik przedarła się na przód, między szponami i ogonami blokującymi mu widok Ghibli dostrzegł kawałek futra i mały, drżący, wąsaty nos.
Cofnął się o kilka kroków, po czym wzbił na parapet okna na drugim piętrze pobliskiego sklepu z lampami. Stamtąd wyraźnie widział wolną przestrzeń, przyciągającą uwagę wszystkich smocząt. Coś dużego, z sierścią w odcieniach pomarańczy, krążyło wokół małego szarego futrzaka z długim ogonem.
– Co się tutaj dzieje? – zapytała stanowczo Grzechotnik.
– Zakładamy się o to, jak długo wytrzyma to stworzenie – odpowiedział jej umięśniony sierota, wskazując ogonem szarą futrzastą kulkę. – Chcesz się założyć? – Smok był tak bardzo pokryty brudem i popiołem, że wyglądał niemal jak Błotoskrzydły… którym w istocie mógł być. W Skorpionim Gnieździe było kilka hybryd, jako że Żagiew nie tolerowała żadnych „skażeń” w swojej armii, a Pożoga również ich nienawidziła.
Ghibli zmrużył oczy i dostrzegł, że stworzeniem tym była koścista mysz, nieco tylko większa od przeciętnej. Jej uszy drżały z przerażenia, gdy rzucała się w różne strony, blokowana jednak przez ogromne ogony, spieczone na słońcu łuski i ogniste oddechy. Większym zwierzęciem, które na nią polowało, był kot. To znaczyło, że był on pupilkiem kogoś ważnego, inaczej do tej pory zostałby już zjedzony.
– Co za głupia gra – rzuciła Grzechotnik, patrząc z pogardą na obydwa ssaki. – Prędzej je zjem, nim się o nie założę.
– Tak, ale te stworzenia kłują w język – zauważył inny smok. – Poza tym patrz, co zgarnie zwycięzca. – Głową wskazał pięć kokosów ułożonych pod ścianą w niewielką piramidę.
Pięć kokosów! Ghibli sam by się założył, gdyby tylko miał co postawić.
Odwrócił głowę i spojrzał w stronę domu. Jego matka uwielbiała kokosy. Była to jedna z tych rzeczy, którą nigdy nie dzieliła się ze smoczętami przy rzadkich okazjach, kiedy już udało jej się jakiś zdobyć.
Może i nie mam co postawić, pomyślał, ale może uda mi się inaczej zdobyć jeden z nich.
Kilka chwil później kot zagonił mysz do narożnika. Powoli zrobił krok w jej stronę… potem kolejny… mysz znieruchomiała ze strachu… kot wysunął łapę…
Wtedy całe wiadro piasku wylądowało mu na głowie, w jednej chwili go zasypując. Kot wrzasnął z furią.
– Szrama! – ryknął jeden z obserwujących smoków, po czym rzucił się do przodu i zaczął grzebać w piasku w poszukiwaniu kota. – Kto to zrobił?
Wszyscy spojrzeli w górę, lecz wtedy Ghibli stał już niewinnie w tłumie i ze zdumieniem podniósł wzrok. Zrobił krok w bok, „przypadkowo” przeciągając szponem po palcu jednego ze smoków, o którym wiedział, że miał skłonności do histerii. Tak jak miał nadzieję, jego cel zaczął melodramatycznie wrzeszczeć.
Smoki doskoczyły do niego i skupiły się na nowym zamieszaniu. Wokół myszy powstała luka i zwierzątko w jednej chwili umknęło z kręgu. W tej samej chwili kot wyskoczył z piasku, sycząc i plując wściekle.
– Gdzie mysz?! – zawołał jeden ze smoków.
– Kto wygrał?! – krzyknął inny.
– Nie pozwólcie gryzoniowi uciec! – zawołał trzeci.
– Pobiegł tam! – krzyknął Ghibli, wskazując miejsce położone z dala od uliczki.
Smoki minęły go, rzucając się w pogoń. W panującym chaosie szybkim ruchem chwycił jeden z kokosów, schował go pod skrzydłem i popędził wraz z tłumem.
U wylotu uliczki smoki rozpierzchły się, szukając małego gryzonia. Wtedy Ghibli w zwyczajnym tempie ruszył do domu.
Dorosła Piaskoskrzydła stała przed wejściem do budynku, przyglądając się, jak gang smocząt zaczyna wytykać się szponami i walczyć. Kiedy się zbliżył, spojrzała na niego badawczo.
– Dzień dobry – powiedział Ghibli, skłaniając głowę w jej stronę.
Pośpiesznie wszedł do środka i ruszył do pokoju na tyłach, w którym matka zawsze przyjmowała klientów. Miał szczęście – ten, na kogo czekała, jeszcze nie przybył. Kucała przy stoliku, przyglądając się dokumentowi z niestarannym rysunkiem smoczego pyska.
Jednocześnie miał też pecha, gdyż wyraźnie była w kiepskim nastroju.
Poderwała głowę i wbiła w niego gniewny wzrok.
– Wynoś się – warknęła.
– Przyniosłem ci coś – powiedział szybko Ghibli. Wyjął kokos i wyciągnął do niej w drżących szponach. – Ukradłem go dla ciebie.
Kobra wstała, rozkładając skrzydła tak, że w końcu wydawało się, iż wypełniają całe pomieszczenie.
– Ukradłeś orzech kokosa – syknęła. – I przyniosłeś go mi. – Zrobiła krok w jego stronę.
– Tak – powiedział z dumą. – Wiem, że je lubisz, więc…
– Niczego cię nie nauczyłam o przetrwaniu? – warknęła.
Wyrwała kokos z jego szponów i rzuciła nim o ścianę. Ghibli boleśnie uderzył głową w wiszący na ścianie kinkiet.
– Masz przeżyć! – zawołała jego matka. – To wszystko! Nikt się nigdy tobą nie zajmie! Smok ma dbać o siebie i nikogo innego. Ty mały robaku, ukradniesz kokos, to trzymasz go dla siebie.
Ponownie wyciągnęła do niego ręce, lecz wtedy ktoś odchrząknął w progu.
Kobra odwróciła się gwałtownie, niemal trafiając Ghibliego swoim trującym ogonem.
Przez łzy Ghibli rozpoznał smoczycę, która przyglądała mu się przed wejściem. Nieznajoma przekrzywiła głowę i przyglądała mu się przez chwilę.
– Przeszkadzam w czymś? – zapytała.
– Chcę tylko dać mojemu synowi idiocie lekcję – syknęła w odpowiedzi Kobra.
– A… jaką dokładnie? – zapytała smoczyca.
Kobra złożyła skrzydła.
– Za bardzo przejmuje się innymi smokami. Pewnego dnia przez to zginie.
– Interesujące – powiedziała nieznajoma. Przeniosła wzrok z Ghibliego na kokos, a potem na Kobrę, jak gdyby czytała historię, która właśnie się wydarzyła. – Tak się składa, że szukam smoków, które… powiedzmy, dobrze współpracują z innymi. Chciałabym przejąć go z twoich szponów.
– On nie jest na sprzedaż. – Ghibli podniósł na nią wzrok. To brzmiało tak, jakby zależało jej na nim wystarczająco, by go zatrzymała… tylko, że powiedziała to głosem mówiącym „jestem otwarta na negocjacje”, a nie tym „koniec dyskusji”. Jak gdyby się targowała o lepszą ofertę.
– Oddaj mi go, a moi Smoczyńcy będą trzymać się z dala od twoich interesów – powiedziała smoczyca.
Kobra uniosła brwi.
– Powinnam się przejmować tym, co robi twój mały gang brutali?
– Tak. Przed nowym rokiem zdobędziemy pełną kontrolę nad miastem. Jeśli jesteśmy skłonni zostawić cię w spokoju, to powinnaś czym prędzej chwycić tę ofertę. – Smoczyca wyminęła Kobrę i wskazała Ghibliego. – Chodź ze mną, smoku, któremu za bardzo zależy.
– Nie powiedziałam, że możesz go zabrać, Cierń – rzuciła Kobra.
– Ale go zabieram – odparła Cierń ze spokojem.
– Po co ci on? – drążyła Kobra. – Jest do niczego. Absolutnie przeciętny. Nigdy nie zrobi nic ważnego.
– Przeciętne smoki cały czas robią coś ważnego – odpowiedziała Cierń. – A może po prostu chcę, żeby ukradł dla mnie więcej kokosów. Nie musisz się o to martwić, bo nigdy więcej go już nie zobaczysz.
– Ha – prychnęła Kobra. – To byłaby ulga.
Ghibli z niedowierzaniem patrzył to na jedną, to na drugą smoczycę. Jego matka zamierzała ulec… a nigdy nie widział, żeby poddała się komukolwiek, poza jego strasznym dziadkiem. Kim była nieznajoma, która chciała go ukraść? Czy Kobra się jej… bała?
– A co z naszym interesem? – zapytała Kobra, skrzydłem blokując Ghibliemu drogę.
– Znalazłaś któreś z nich? – zapytała Cierń, wskazując głową rysunki smoków.
– Nie – odparła Kobra. – Nie ma po nich śladu.
Cierń ściągnęła brwi.
– W takim razie szukaj dalej. Ta sama stawka do czasu, aż je znajdziesz. – Upuściła niewielką, brzęczącą sakiewkę na rękę Kobry i ponownie odwróciła się do Ghibliego. – Czas iść.
– Ale… – zaprotestował Ghibli. – Moja matka…
– Nie chce cię tutaj – dokończyła Kobra, chciwie szperając w sakiewce.
Ghibli zamrugał gwałtownie, starając się powstrzymać łzy. Jego matka z pewnością nie będzie chciała go zatrzymać, jeśli się rozpłacze.
Nieznajoma smoczyca kucnęła przy nim i wtedy zdał sobie sprawę, jak łagodne były jej oczy.
– Będziesz ze mną bezpieczny – powiedziała cicho. – Będziesz chciany. I zaopiekowany.
– Ale… – wykrztusił Ghibli – …ch-chciałbym, żeby m-moja m-matka…
– Chciała cię i o ciebie dbała? – zapytała Cierń jeszcze łagodniej. – Wiem. Przykro mi, że taka nie jest. Ale twoje życie nie musi tak wyglądać. Chodź ze mną, a sam zobaczysz.
Musnęła skrzydłem jego skrzydło, po czym wstała i ruszyła do drzwi. Ghibli podążył dwa kroki za nią, lecz w progu zatrzymał się i obejrzał na matkę. Kobra układała monety w schludne stosiki na biurku, lecz poczuła na sobie jego wzrok i uniosła głowę.
– Masz nadzieję na ostatnie mądrości? – rzuciła pogardliwie. – Dbaj o siebie sam, jaszczurko. Nigdy za dużo nie osiągniesz, więc nie staraj się być bohaterem, bo przez to zginiesz. I nie przypełznij tu z powrotem. Może być?
Cierń objęła Ghibliego skrzydłem i poprowadziła go do wyjścia. Zaciskała szczęki, jakby siłą powstrzymywała mnóstwo słów cisnących jej się na usta.
Wnętrze jego domu jak za mgłą przesuwało mu się przed oczami i zanim podniósł wzrok, byli już na nieznanej mu ulicy, zmierzając w stronę przeciwnej strony miasta. Rosły tu palmy, oparte o ściany budynków przy uliczkach lub wyrastające nad dziedzińcami, niczym ciekawe pyski.
– Mogę cię o coś zapytać? – zapytała Cierń.
Skinął głową.
– Co zrobiłeś z tą kościstą myszą?
Sięgnął do niewielkiej sakiewki na piersi i wyciągnął małe drżące stworzenie. Cierń zatrzymała się i patrzyła, jak wypuścił zwierzątko do dziury w jednym z zewnętrznych murów miasta.
– Tak myślałam, że ją uratowałeś.
– Naprawdę nie warto ich jeść – powiedział, teraz zmartwiony.
Czy powinien zaoferować jej mysz? Czego od niego chciała? Skoro miał teraz do niej należeć, powinien zacząć myśleć, co zrobić, żeby go polubiła. A może nie udało mu się to już na samym początku?
– Zgadzam się – odparła, klepiąc go przyjaźnie w ramię. – Ja też bym ją wypuściła. To, co zrobiłeś, było bardzo sprytne. Zaimponowało mi to, jak wszystkich oszukałeś. Właśnie takich bystrzaków szukam do mojej organizacji.
Serce Ghibliego nagle jakby spuchło i niemal wyskoczyło mu z piersi. Nikt go nigdy za nic nie pochwalił. Nikt nigdy nie powiedział, że zrobił coś dobrze.
Nie zrobiła tego celowo, ale w tej chwili Cierń na zawsze zdobyła absolutną lojalność Ghibliego.
Myślał, że będzie jedynym smokiem, na którym będzie mu tak bardzo zależało… że spędzi całe życie, walcząc za nią i w końcu za nią umierając, i to z radością.
Dopóki nie wysłała go do szkoły, w której spotkał smoczycę o imieniu Strażniczka Pełni. Od tamtej pory wszystko wydawało się inne. Miał plan na życie: dowieść swojej lojalności, służyć Cierń, być najlepszym ze Smoczyńców. Plan ten nie uwzględniał nieustannego myślenia o pewnej Nocoskrzydłej.
Pełnia zajmowała ogrom jego myśli. Przyłapał się na tym, że przyglądał się jej w ten sam sposób, w jaki niegdyś obserwował Kobrę, mając nadzieję na jedno spojrzenie, które powiedziałoby mu, że odwzajemniała jego miłość. Chciał przynosić jej nowe zwoje, dzięki którym jej pysk cały rozjaśniałby się z radości. Chciał przynosić jej zupę, kiedy wizje przyprawiały ją o ból głowy, i śpiewać jej śmieszne piosenki, by przestała się martwić. Pragnął lecieć u jej boku, kiedy zmieniałaby świat.
Zdecydowanie nie chciał przyglądać się, jak odlatuje, nie mając najmniejszego pojęcia, kiedy do niego wróci.
Dalej, u podnóża góry, Ghibli zauważył błysk srebra. To był Zima, który z żałośnie tragiczną miną patrzył na odlatujące smoki.
Czy ja też tak wyglądam, patrząc, jak ode mnie odlatuje?
Zapewne nie. Zima ma o wiele lepszy pysk do takiego wyglądu niż ja.
Kiedykolwiek Ghibli próbował naśladować przed lustrem oszałamiające miny Zimy, wyglądał najczęściej tak, jakby chciał wyssać przez zęby skorpionie wnętrzności.
– Hej – powiedział, lądując obok przyjaciela. (Postanowił używać słowa „przyjaciel”, chociaż po części wiedział, że to nieco optymistyczne).
Zima podskoczył i spojrzał na niego z ukosa.
– Ekhm… – rzucił, chrząkając. – Ja tylko, uhm… podziwiam wschód słońca.
– Och tak, ja też – odparł Ghibli. – Nie dzieje się tu absolutnie nic interesującego. Nie. Przepiękny wschód słońca, to wszystko.
Zima przeniósł spojrzenie na coraz bardziej niknące w oddali skrzydła.
– Cóż – powiedział. – Przynajmniej Mroczny Prześladowca zajmie się… uhm, nimi.
– Pełnia potrafi o siebie zadbać.
– Zadomowi się gdzieś w deszczowym lesie, nawiąże nowe przyjaźnie, a potem wróci – powiedział Zima, ignorując Ghibliego. – I będziemy mogli wrócić do normalności. Tyle że teraz mamy ogromnego magicznego przyjaciela, który może przepowiedzieć nam przyszłość. To będzie przydatne.
Ghibli przyjrzał się Zimie, nie potrafiąc ukryć zmartwionej miny. Przyjaciel nie brzmiał już jak wyniosły, bystry Lodoskrzydły książę, którego Ghibli znał.
Wszyscy pozostali pod zaklęciem Prześladowcy – jeśli mam rację i jest to zaklęcie – nadal brzmią jak do tej pory. Są wobec niego mniej podejrzliwi, niż powinni, lecz nadal wydają się normalni. Zima zachowuje się, jakby ktoś obłożył mu mózg sadłem z morsa.
– Jak cokolwiek może wrócić do normalności? – zapytał. – Czy ty nie powinieneś być martwy? Co się stanie, kiedy twoja królowa się dowie, że ponownie pojawiłeś się w szkole? Albo twoi rodzice? Czy nie będzie to nieco dziwne dla twojego brata, który niby cię zabił?
Zima się zawahał.
– Ja… nie jestem pewien – odparł. – Do tej pory moje imię zapewne zniknęło już ze ściany rankingu. Myślę, że jeśli zdecyduję się pozostać na wygnaniu, nie powinno to robić większej różnicy mojej królowej czy rodzinie. I tak jestem dla nich martwy. – Ponownie zamilkł, a po chwili dodał cicho: – Ale naprawdę martwię się o Grada. Nie zamierzałem wracać do szkoły, ale… – Nagle urwał.
Ale tutaj była Pełnia, dokończył w myślach Ghibli, czując, jak niewidzialne szpony wbijają mu się w serce. I zaryzykuje wszystko, byle tylko z nią być.
Ghibli sądził, że mógłby zrobić to samo, nigdy jednak nie przeszedł takich prób, jak Zima, posłany w zimną ciemność zdrady i śmierci. Jak mógł kiedykolwiek pomyśleć, że będzie wart Pełni, gdy mogła wybrać kogoś takiego jak Zima?
A przynajmniej prawdziwy Zima – ten, który kryje się pod tym dziwnym zaklęciem.
Muszę go odzyskać. Dla jego i jej dobra. Kiedy ponownie będzie już sobą, będziemy mogli wymyśleć, co zrobić z Pełnią i Mrocznym Prześladowcą.
Muszę złamać pętające go zaklęcie Prześladowcy.
Ale jak?