- W empik go
Smutku nie cenią w Neapolu - ebook
Smutku nie cenią w Neapolu - ebook
Jeśli nie przemawiają do Ciebie klasyczne przewodniki po Włoszech, nie satysfakcjonują Cię suche fakty, bo poza wiadomościami o topografii, architekturze czy gastronomii szukasz czegoś więcej – ta książka jest dla Ciebie.
"Smutku nie cenią w Neapolu" z jednej strony z zegarmistrzowską precyzją prezentuje ciekawe zakątki, urokliwe miejsca, sztandarowe zabytki, oprowadzając czytelnika krok po kroku po Neapolu. Z drugiej strony z werwą, poczuciem humoru i sentymentem przedstawia włoskie zwyczaje, temperament i sposób postrzegania świata.
Autorka wciąga odbiorcę w fascynujący świat monumentalnych kościołów, światowej sławy muzeów i średniowiecznych zamczysk. Oprowadza po czarujących uliczkach, tętniących życiem placach, stylowych kawiarniach, rodzinnych restauracjach, nie stroniąc od zaśmieconych zakątków czy… szemranych dzielnic uchodzących za zamieszkane przez członków camorry. Obala przy tym wiele stereotypów narosłych wokół Włochów jako nacji czy Włoszech jako państwa. Cała ta fascynująca opowieść o Neapolu opatrzona została przepięknymi fotografiami udowadniającymi ponad wszelką miarę twierdzenie: „Zobaczyć Neapol i umrzeć”…
Dorota Ceran wychowała się, mieszka i pracuje w Łodzi, gdzie ukończyła studia filologiczne na Uniwersytecie Łódzkim. Z uczelnią jest nadal związana jako wykładowca na kierunku „dziennikarstwo i komunikacja społeczna”. Od wielu lat współpracuje z Łódzkim Ośrodkiem Telewizji Polskiej jako dziennikarz.
Pracuje w Łódzkim Centrum Doskonalenia Nauczycieli i Kształcenia Praktycznego. Za tę pracę została uhonorowana Medalem Komisji Edukacji Narodowej.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-531-0 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiele osób pyta mnie, dlaczego, na miłość boską, Neapol? Wprawdzie znamy powiedzenie: „Zobaczyć Neapol i umrzeć”, ale jak wiadomo, chodzi nie o jego urodę, a raczej stopień czyhających niebezpieczeństw. W zamierzchłych czasach były nimi nękające miasto zarazy (cholera, dżuma i inne), portowe uciechy kończące się na ogół utratą zdrowia lub życia, w końcu – mafia, czyli działająca do dziś camorra. Więc dlaczego? Nie wiem właściwie, jak się to zaczęło. Najpierw chyba w ogóle Włochy urzekły mnie swoim pięknem, hałaśliwą radością życia, błękitem morza, nieba i ludzkich dusz. Dusz pogodnych, uśmiechniętych... Ale kiedy zobaczyłam Neapol z jego duszami i jego błękitem, rzeczywiście... umarłam. Zobaczyłam i umarłam. I od tamtej chwili dla innych miejsc jestem martwa na sztywno. Żadne Wiednie, Paryże i inne wspaniałości świata już mnie nie porwą. Neapol zawładnął moją wyobraźnią. I kiedy jestem tutaj, żyję. Taki neapolitański wampir.
Kiedy jedziesz przez całe Włochy, widzisz, jak się zmieniają. Na północy –Europa. Jakoś tak porządnie, miasta i miasteczka jak prześliczne puzdereczka. Takie alpejskie Trento, na przykład. Wygląda jak scenografia, a nie prawdziwe miejsce do mieszkania. Zanurzone w górskich stokach uliczki, cichutkie, czyściutkie, eleganckie. Taki senny kurorcik.
Niżej – Emilia-Romania, taka sobie. Niespecjalnie ładna, przemysłowa część Italii. W każdym razie, mnie nie zachwyca.
Dalej – zapierająca dech w piersiach Toskania. Szkoda tylko, że mieszka tu już tak dużo Niemców, Amerykanów, Francuzów, Brytyjczyków i innych poszukiwaczy świeżych emocji, a tak mało prawdziwych Włochów. To jedyna wada tego przecudownego zakątka planety. Na szczęście, cyprysy stoją jak stały, wzgórza puszą się swoimi rezydencjami, a gaje oliwne i winnice prężą się w postawie „na baczność”.
A za stołecznym Lazio – wszystko się zmienia, bo oto naszym oczom ukazuje się spalona słońcem Kampania.
Góry są trochę zielone, trochę czarne, z łatami wybieranego od stuleci marmuru. Oszałamiające rezydencje sąsiadują z biednymi, slumsowatymi chatkami (to w ogóle cecha południa – pomieszanie biedy z bogactwem, styczność piękna z brzydotą, pewnie też: dobra ze złem). Cyprysy zmieniają się w palmy, a drzewka oliwne i winne krzewy już nie zawsze stoją w ordynku. Czasami wyglądają na zapomniane, zdziczałe plantacje. Jadąc autostradą, ma się wrażenie, że za oknem jest cisza. Nic nie słychać w powietrzu gęstym od upału. Okna rezydencji i chylących się do ziemi chatynek patrzą sennie na przejeżdżające samochody spod przymkniętych okiennic. Mocnych, grubych, drewnianych, pełniących rolę klimatyzacji lub – w bogatszych domach – wspomagających ją. A pod oknami, na parapetach – sznury z praniem: prawdziwe plantacje południa.Zanim wjedziemy do miasta
I oto... przed nami wyłania się podwójna góra z jednym łagodniejszym stokiem; charakterystyczny kształt potwora, który zabił blisko dwa tysiące lat temu trzy miasta: Pompeje, Herkulanum i Stabie. A ostatni raz porządnie się wkurzył w 1944 roku. To oczywiście Wezuwiusz, który dziś stoi sobie potulnie, w uśpieniu, i czeka na lepsze dla siebie czasy. Jest jednym z pięciu najniebezpieczniejszych wulkanów na świecie. Nie jest jakoś bardzo wysoki (1281 m n.p.m.), łatwo na niego wjechać i dojść do krateru, ale trzeba mieć świadomość, że on ciągle żyje. Jest monitorowany; urządzenia sejsmograficzne bezustannie go kontrolują i kto wie, kiedy zatrąbią na alarm.
Wezuwiusz jest jednym z symboli Neapolu (jest ich całe mnóstwo i później o nich opowiem, bo warto). Na jego szczycie byłam kilka razy i zawsze zapierał mi dech w piersiach widok, który się znad krateru roztacza. Z jednej strony widać calusieńki Neapol i zatokę, dalej – wszystkie miasteczka okalające wzgórze. Jak się dobrze przyjrzycie, ze strony przeciwnej do Neapolu ukaże się Wam nieduży z tej perspektywy, brązowy plac, do którego wiedzie prosta wstążka drogi. Wygląda to jak leżący balon na sznurku. To Pompeje. Miasto zamordowane w 79 roku przez rozeźlony wulkan.
I właśnie do Pompejów trzeba dojechać, żeby się dostać na Wezuwiusza. Tuż obok muzeum stoją autobusy, które pokonują pierwszy odcinek drogi na wzgórze. To zdumiewające, ale jedzie się wzdłuż eleganckich rezydencji, pensjonatów, restauracji, usytuowanych nie pod, a na wulkanie. I, o ile najdroższe i najelegantsze dzielnice Neapolu są znacznie oddalone od wzgórza, a te zbudowane blisko to najczęściej dzielnice biedoty i slumsy, to już na samym Wezuwiuszu mamy high life. No cóż, nie chcielibyście mieć w dokumentach, w rubryce ADRES, np. Vesuvio 25? To jest dopiero adres, co? Wart ryzyka.
W pewnym momencie znikają posesje, autobus staje przed zamkniętą bramą. Kierowca wita się przez okno z czekającymi na nas mężczyznami. My wychodzimy i oczom naszym ukazują się niewielkie, krótkie busy w wojskowym kolorze. Każdy m na szybie plakietkę z imieniem kierowcy. Mnie kierują do Antonia. Dostajemy na ramię naklejkę, siadamy, busik rusza przez otwierającą się dla nas bramę. Wjeżdżamy na teren Parku Narodowego Wulkanu Wezuwiusz.
Busik
Już wiemy, dlaczego busiki są krótkie. Autobus normalnych gabarytów na tej drodze nijak by nie wykręcił. Serpentyna drogi wijąca się nad przepastnym stokiem nie pozwoliłaby na żadne manewry. Kierowca jedzie pewnie i wszyscy czujemy, że jesteśmy pod dobrą opieką ludzi, którzy tu żyją, znają każdy leżący na drodze okruch lawy, każdy zakręt (curva periculosa – fajnie, nie?). A to poczucie jest nam bardzo potrzebne, bo widoki są wprawdzie przepiękne, że aż duszno się robi, ale tchu brakuje też troszeczkę z obawy... Co by się stało, gdyby tak samochód był prowadzony trochę mniej pewną ręką? Lepiej o tym nie myśleć i skoncentrować się na kontemplacji piękna i potęgi tego miejsca.
W końcu dojeżdżamy na miejsce, gdzie wysiadamy z busików. Teraz czeka nas około piętnastu minut marszu pod górę. Do krateru. Droga jest kamienista, piaszczysta, lawiasta. Nie daj Boże wybrać się tam w sandałkach. Po prostu jest w nich bardzo, ale to bardzo niewygodnie, a ostre kawałeczki lawy mogą nas poranić. Jeśli ktoś nie lubi słońca i upału, to ta wyprawa także nie jest dla niego. Bo tu nie ma gdzie się schować. Tu się jest całkowicie bezbronnym wobec żaru lejącego się z nieba.
Ale nie martwcie się. U szczytu czeka na was nie tylko krater, ale miejsce, gdzie możecie usiąść, napić się czegoś zimnego, kupić pamiątki.
Do krateru można zajrzeć bez żadnego problemu. Nie ma tam gorącej lawy, nic nie dymi, nie skwierczy. Czasami, gdy jest chłód w powietrzu (czyli na przykład 4-5 °C), co zdarzyć się może w lutym czy w marcu, z perspektywy Neapolu widać coś na kształt smużki dymu. Ale to jest chyba tylko takie zjawisko optyczne wynikające z różnicy temperatur powietrza w ogóle i powietrza nad samym kraterem.
Ostatnie podejście z widokiem na upragnione picie
Krater
Szczerze mówiąc, jako wulkan, o wiele większe wrażenie robi znajdująca się z drugiej strony Neapolu, w miejscowości Pozzuoli (stąd pochodzi Sophia Loren) absolutnie wściekła Solfatara, dymiąca, sycząca, bulgocząca i wyrzucająca z siebie tony siarki. Pozzuoli to miasteczko przyklejone do Neapolu tak, że tylko tablice, jedna nad drugą, informują nas o zmianie miejsca pobytu.
Solfatara nie jest górą, ale za to mieszkańcy Pozzuoli co jakiś czas przeżywają atrakcje z nią związane: a to się podnosi cała płyta tektoniczna z domami i wszystkim, co na niej jest, a to się teren zachwieje, a to coś zadudni... Kiedyś, kilka lat temu, ludzie się budzą w Pozzuoli, a tu brakuje jednego, dwóch schodów. Bo wszystko się podniosło.
Pozzuolitańska Solfatara to według legendy miejsce, gdzie w starożytności zamieszkiwał bóg Wulkan i mieściło się jedno z wejść do podziemnej krainy Hadesu.
A jak już naoglądacie się wulkanów, napodziwiacie ludzi, że nie bojąc się mieszkają tuż obok złowrogich i tylko troszeczkę oswojonych bestii, pora na wjazd do miasta. Pora wkroczyć w ulice Neapolu.
Solfatara w akcji