Śnieg otulił cię bielą - ebook
Śnieg otulił cię bielą - ebook
Wśród surowego piękna zaśnieżonych bieszczadzkich krajobrazów Martyna szuka prawdy o tym, co lata temu przytrafiło się jej zmarłej w niewyjaśnionych okolicznościach starszej siostrze. Czy bohaterce uda się odkryć prawdę o tamtym dramatycznym andrzejkowym wieczorze? Komu może zaufać? Przystojnemu funkcjonariuszowi Straży Granicznej, w którym niespodziewanie się zakochała? Znajomej z dzieciństwa, goszczącej ją w swoim domu? Dawnym przyjaciołom jej siostry Eweliny? A może nikt z nich nie jest z nią szczery? Kto wie, co wydarzyło się lata temu w niewielkiej bieszczadzkiej wiosce? I komu zależy na tym, żeby prawda nigdy nie wyszła na jaw? „Śnieg otulił cię bielą” to poruszająca powieść o siostrzanej miłości, skrzętnie skrywanych rodzinnych tajemnicach, niszczącej namiętności i zbrodni. W Bieszczadach Martyna odnajduje miłość. Czy znajdzie coś jeszcze?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-782-3 |
Rozmiar pliku: | 861 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bieszczady, 8 lipca 2004 roku
– Ewelina, zaczekaj! – Była przy furtce, kiedy zawołała ją matka.
Odwróciła się niechętnie, z grymasem zniecierpliwienia na twarzy, bo coraz bardziej irytowała ją nachalna nadopiekuńczość obojga rodziców.
– Gdzie ty się znowu wybierasz? – Janina z opartą na biodrze plastikową miską pełną mokrego prania podeszła do córki i z niedowierzaniem pokręciła głową. – Miałaś dziś posiedzieć w domu, obiecałaś – wypomniała jej zmęczonym głosem.
– Jadę do Alicji – burknęła dziewczyna, opierając rower o płot.
– Dzisiaj też? – Matka nie wyglądała na zachwyconą. – Ojcu nie ma kto pomóc w ogrodzie, w kuchni chlew, a ty u obcych pracujesz? – zapytała, kładąc miednicę w trawie. – Piorę, prasuję, sprzątam, a ty całymi dniami gdzieś fruwasz!
– Płacą mi, to idę – rzuciła Ewelina mało sympatycznym tonem.
– Płacą ci! Pewnie grosze! I co ty tam właściwie robisz?! W domu nie chcesz nawet umyć łazienki, a u obcych ludzi brudy spod łóżek wymiatasz?! – naskoczyła na córkę.
– Mamo, daj mi spokój, błagam cię! Muszę jechać! – Ewelina otworzyła furtkę, wyprowadziła rower na drogę i wskoczyła na niego w takim pośpiechu, że zdarła sobie skórkę na kostce, zahaczając o lewy pedał.
Chwilę później pędziła w stronę pobliskiego zagajnika, żeby jak najszybciej dotrzeć do domu Alicji i Szymona. Obiecała, że zjawi się u nich o dziesiątej, a był już kwadrans po. Nie sądziła, co prawda, żeby wypomniano jej spóźnienie, ale i tak się spieszyła.
Kiedy dotarła na miejsce, Szymona nie było, a Alicja opalała się na wystawionym przed dom leżaku, bez cienia skrępowania pokazując drobne nagie piersi.
– Dzień dobry! – Ewelina cisnęła rower w trawę i rozejrzała się za dziesięcioletnią Gabrysią, córką gospodarzy.
– Cześć. – Na jej widok Alicja wstała i w samych kwiecistych majtkach od kostiumu ruszyła w stronę domu. – Chodź, zrobiłam lemoniadę. Napij się, a później przeprasuj mi ten stos betów, bo ja do Gwiazdki tego nie ogarnę. – Roześmiała się, a ciężkie etniczne kolczyki w jej uszach cicho zabrzęczały. – Ile masz dziś czasu?
– Bo ja wiem? Mogę zostać, ile będzie trzeba, byle bym nie wróciła zbyt późno.
Ewelina usiadła na wysokim drewnianym zydlu i zerknęła w stronę sięgającego podłogi okna, z którego roztaczał się widok na pola i odległą ciemną ścianę lasu.
Uwielbiała ten dom. Drewniany, na kamiennej podmurówce, z zadaszoną werandą, dwoma paleniskami i zaskakująco dużymi oknami. Był najpiękniejszym budynkiem, jaki kiedykolwiek widziała. Pierwszy raz zjawiła się tu zimą i totalnie zauroczył ją płonący w kominku ogień i sypiący za oknem śnieg. Teraz, latem, w drewnianej willi rozbrzmiewały dźwięki jazzu, a zapach cytrusów wyciśniętych niedawno na lemoniadę skojarzył się dziewczynie z czymś odległym i egzotycznym, czego jeszcze nigdy nie doświadczyła.
– Gdzie Gabrysia? – zapytała, kiedy Alicja podała jej szklankę z przyjemnie chłodnym napojem.
– Czyta książkę w domku na drzewie.
– A Szymon?
– Pojechał do Leska. Załatwia coś, nie dosłyszałam co. – Alicja lekko wzruszyła ramionami i sięgnęła po wiszącą na oparciu krzesła kwiecistą tunikę, którą założyła na szczupłe, mocno opalone ciało.
Ewelina pomyślała, że zazdrości jej swobody i tego braku skrępowania, z jakim obnosiła się po domu i ogrodzie ze swoją nagością. Własnej matki nigdy nie widziała półnagiej, bo ona zawsze zamykała się w sypialni, by zmienić ubrania czy po wyjściu z łazienki. W dodatku wpadała w szał, kiedy ojciec snuł się po domu bądź ogrodzie z nagim torsem. „Ubierz się” – syczała, ciskając w niego koszulką. Natomiast Alicja nie widziała w nagości nic zdrożnego. Epatowała nią, jednak nie w sposób, który raził. Wręcz przeciwnie – sprawiała wrażenie kogoś, kto jest stworzony do takiego beztroskiego rajskiego życia, a w jej ruchach nie wyczuwało się nawet cienia wstydu.
„Wolność” – pomyślała Ewelina. – „Chciałabym kiedyś być tak wolna…”
– Zjesz kawałek sernika? – Gospodyni wyjęła z lodówki kryształową paterę z resztką ciasta i nie czekając na odpowiedź, sięgnęła po nóż.
– Może odrobinę. Nie zdążyłam dziś zjeść śniadania. – Dziewczyna nieśmiało się uśmiechnęła.
– Przebierz Gabryśkę, jak już uda ci się ją nakłonić do zejścia z drzewa, bo trzeci dzień z rzędu snuje się w tej samej sukience. I obierz warzywa na rosół, bo ja ledwo sobie zrobiłam paznokcie – poprosiła ją Alicja. – Smacznego – dodała, widząc, z jakim apetytem dziewczyna pałaszuje sernik.
– Dziękuję. – Ewelina posłała jej uśmiech i pożądliwie zerknęła w stronę leżącego na stole „Twojego Stylu”, który uwielbiała przeglądać.
– Wracam na słońce. Po południu ma być gwałtowna burza, trzeba korzystać z pogody. – Alicja wyszła z kuchni, podzwaniając kolczykami, i Ewelina została sama.
Kiedy zjadła, umyła talerzyk po serniku i kilka innych, które ktoś zostawił w zlewie, a później nakłoniła Gabrysię do zmiany sukienki i przeszła do jednego z niewielkich nieużywanych pokoi, gdzie rozłożyła deskę do prasowania.
Nigdy nie lubiła prasować. W domu robiła wszystko, żeby zwalić to na matkę, ale tu, w królestwie Alicji, nawet ta nielubiana czynność dziwnie jej nie przeszkadzała. Może dlatego, że jej płacili? Niewiele, ale zawsze… Robiła u nich wszystko i nic, zależy, co się trafiło. Czasem czytała Gabrysi albo na prośbę jej matki myła małej włosy. Czasem pomagała przygotowywać wieczorne przyjęcie, bo Alicja nie znosiła robić sałatek i obierać warzyw. Bywało, że nieco ogarniała dom lub coś szyła. A czasem po prostu siedziała na werandzie, słuchając jazzu, a Szymon opowiadał jej o swoich wycieczkach do Meksyku, mieszkającej w Chicago siostrze, wernisażach, które miewał za oceanem, i życiu Polaków w dalekiej Ameryce. Słuchała z zapartym tchem, marząc, że sama też kiedyś zobaczy Stany, a kiedy Alicja przynosiła stare albumy, oglądała zdjęcia z taką uwagą, jakby chciała zapisać w pamięci każdy widoczny tam szczegół. Najbardziej lubiła fotografie z Acapulco i Cancún, kurortów, które wydawały jej się równie odległe, co dalekie galaktyki. Chętnie oglądała też te z Chicago i słuchała opowieści o kłótniach, aranżowanych małżeństwach, intrygach zawistnych rodaków kopiących pod sobą dołki, ale i bezinteresownej sąsiedzkiej pomocy, dzięki której starsza siostra Szymona dobrze sobie radziła na obczyźnie.
Siedząc z nimi na werandzie, myślała, że jeśli kiedykolwiek wyjdzie za mąż, to tylko za artystę. Za takiego mężczyznę jak Szymon. Lubiącego podróże, malującego obrazy, robiącego tysiące zdjęć. Kogoś, kto zabierze ją daleko stąd i pokaże jej wielki świat. Kogoś, kto ją uratuje przed losem, który przypadł w udziale jej matce. Myśląc o niej, lekko się krzywiła. Kochała ją, ale nie potrafiła jej podziwiać. Pracowała w przychodni i brała prywatne wizyty. Wiecznie zmęczona, z podkrążonymi oczyma, w spranych dżinsach i ulubionych flanelowych koszulach, w niczym nie przypominała barwnej, pełnej energii Alicji, która nosiła falbaniaste sukienki własnego projektu, kolorowe tuniki i sięgające ziemi cygańskie spódnice, które radośnie wirowały wokół jej kostek. I chociaż Ewelina czuła się źle, myśląc tak o kobiecie, która dała jej życie, czasem marzyła, że to Alicja jest jej matką, a nie nudna wiejska lekarka, zmęczona zarówno swoją pracą, jak i małżeństwem.
– Cześć, Ewelina! – Gabi zajrzała do pokoju, kiedy dziewczyna kończyła prasować stos pozostawionych przez Alicję ciuchów.
– Co, już się stęskniłaś? – Uśmiechnęła się do małej. – Uważaj, trzymam gorące żelazko – syknęła, kiedy młoda zaczęła ją obłapiać.
– Chodź ze mną do ogrodu! Obierzemy agrest! – Gabrysia pociągnęła ją za rękę. – Chodź! No chodź! – niecierpliwiła się.
– Idę. Tylko błagam, nie ubrudź nowej sukienki. – Ewelina odstawiła żelazko, wyszarpnęła wtyczkę z gniazdka i ruszyła za dziewczynką w głąb domu.
– A wiesz co? Mama powiedziała dziś tacie, że jest leniwy. – Gabrysia zachichotała, łapiąc Ewelinę za rękę.
– Ja też jestem leniwa. – Uśmiechnęła się i razem wyszły do ogrodu.
Mijając opalającą się Alicję, Ewelina zerknęła na jej idealnie płaski brzuch. Zastanawiała się, czy mając czterdzieści jeden lat, też będzie taka zgrabna. Matka była od Alicji kilka lat starsza, ale czas odcisnął już na niej swoje piętno. Tymczasem żona Szymona wyglądała dziesięć lat młodziej i tak samo się zachowywała.
Agrest obierały przez jakiś kwadrans, dopóki podśpiewującej pod nosem Gabrieli nie znudziło się kucanie przy krzakach w kącie ogrodu. Kiedy Ewelina została sama, przez chwilę głowiła się, czy powinna jeszcze coś zrobić, czy po prostu się poopalać.
Alicja zawołała ją chwilę później.
– Posmarujesz mi plecy? – zapytała, kiedy dziewczyna do niej podeszła. – Mleczko jest w łazience, za lustrem.
– Jasne.
– I przynieś z domu koc. Położę się na brzuchu, żeby opalić tył nóg. A Gabi niech nie spadnie z tego przeklętego drzewa! Mówiłam Szymonowi, że taki domek jest dla chłopców, ale nie słuchał. – Skrzywiła się, upinając w luźny kok swoje długie jasnorude włosy.
– Już z niego zeszła, obierałyśmy agrest.
– To super, bo jeszcze mi tylko połamanego dzieciaka w gipsie potrzeba do szczęścia – mruknęła Alicja.
Szukając koca, Ewelina zerknęła na leżącą na stole ledwie napoczętą paczkę papierosów, miała ochotę ukraść jednego szluga i wypalić go w drodze do domu. Wiedziała jednak, że matka pewnie poczułaby od niej dym i byłaby kolejna gruba afera. Zwłaszcza że ostatnio rodzice wyjątkowo się jej czepiali. Nie połasiła się więc na zakazany owoc i sięgnęła po stary, podniszczony i wypłowiały od słońca pled, na którym lubiła się opalać Alicja.
– Przynieś mi lemoniady, jeśli jeszcze została – poprosiła ją pani domu. – Gabryśka też powinna się napić. I daj jej kawałek sernika. Obrałaś już warzywa na rosół? Jeśli nie, daj sobie z tym spokój. Nie mam dziś siły na robienie obiadu. Nie w ten upał…
– Dobrze. – Ewelina rozłożyła na trawie koc i ruszyła z powrotem w stronę domu, szukając wzrokiem swojej rozbrykanej podopiecznej.
– I wrzuć do szklanki kilka kostek lodu! O ile Szymon nie zużył całego do whisky! A jeśli nie ma, to zrób! Będzie na wieczór! – rzuciła w ślad za nią Alicja.
* * *
Szymon wrócił godzinę później. Z kupioną w Lesku szarlotką, nowym rowerem dla córki i wieżą stereo z kolumnami, którą ponoć okazyjnie kupił od znajomych.
– Żebyś już nie narzekała na marną jakość dźwięku. – Klepnął w tyłek żonę, która do niego podeszła. – Co na obiad?
– Nic. – Wzruszyła ramionami. – Jakoś nie mogę się dziś zmobilizować do stania przy garach.
– Skoro nic, to trzeba coś wykombinować – mruknął i pogwizdując, wszedł do domu.
Ewelina pomyślała, że ojciec wpadły pewnie w szał, gdyby matka tak mu odpowiedziała. U nich zawsze musiała być przynajmniej zupa i jakaś sałatka. Matka lubiła też robić mielone kotlety albo zapas ruskich pierogów na kilka dni, inaczej tato chodził wściekły i głodny, bo samemu nie chciało mu się nawet ukroić sobie kiełbasy. „Baby są od kuchni, chłopy od zarabiania” – powtarzał, a ją zawsze dziwiło, że mama nigdy mu nie odpyskowywała. A przecież była lekarką, przynosiła do domu całkiem niezłe pieniądze. Wolała jednak siedzieć cicho niż wdawać się w pyskówki. Taka już była.
– Chodź, pomożesz mi coś upichcić! – Szymon zawołał Ewelinę chwilę później, wyrywając ją z zamyślenia.
W kuchni kazał jej umyć sałatę i przekroić na pół koktajlowe pomidorki.
– Zużyj też tę resztkę ogórka, zanim wyschnie na wiór. Moja żona uwielbia upychać różne rzeczy w kąt lodówki i porzucać je na pewną śmierć – zaśmiał się, myjąc mięso. – Rzucę na olej te filety i zaraz mamy jedzonko – dodał, wycierając ręce w zmiętą kraciastą ścierkę, którą ktoś pobrudził keczupem.
Ewelina zabrała się za sałatkę, kiedy zapytał, czy zostanie do wieczora.
– Będą goście. Muzyka, balety, dobra zabawa. Zostań, później cię odwiozę – obiecał.
– Chyba nie mogę. Mama kazała mi wracać najpóźniej o dwudziestej – mruknęła.
– No skoro mama kazała… – Szymon złośliwie się uśmiechnął i sięgnął po patelnię. – Ile ty właściwie masz lat, dziewczyno? – zapytał, zmieniając temat. – Osiemnaście?
– W marcu skończyłam siedemnaście.
– Siedemnaście… Piękny wiek. – Uśmiechnął się. – A chłopaka już sobie znalazłaś?
– Nie.
– Ale pewnie za tobą łażą?
– Jacyś tam łażą. – Wzruszyła ramionami.
– I co? Matura, a później wesele?
– Nie chcę wychodzić za mąż! – podniosła głos, sama nie wiedząc, dlaczego temat zamążpójścia aż tak wytrącał ją z równowagi.
– Wyjdziesz, wyjdziesz. – Roześmiał się. – Ani się obejrzysz, a już cię któryś przed ołtarz zaciągnie.
– Nie chcę, przecież mówię!
– Skąd ta niechęć? – zdziwił się.
– Nie chcę być jak matka. Ciągle niewyspana, od rana klepiąca to durne mięso na kotlety, wściekła na ojca, przygaszona. Ale przede wszystkim nie chcę utknąć na tej wiosze! – Dziewczyna aż się wzdrygnęła.
– Nie lubisz Bieszczadów? Przecież pięknie się tu żyje.
– Chcę zobaczyć świat. Jechać do Paryża, Rzymu, Wenecji. Zwiedzić Nowy Jork, Kanadę, Afrykę.
– Mąż cię zabierze – powiedział Szymon, wrzucając filety na rozgrzany olej.
– Mąż? – Parsknęła śmiechem. – Stąd? Chłopak bez kasy, bez dobrej pracy, bez perspektyw?
– Dorobicie się. Trzeba tylko mieć głowę na karku.
– Nie chcę wychodzić za mąż – wycedziła Ewelina, pochmurniejąc.
– A oświadczył ci się już ktoś? – Alicja, która w tym samym momencie pojawiła się w kuchni, perliście się roześmiała.
– Nie.
– To tylko czekać, aż któryś poleci po pierścionek. Radek Wilk, Jacek Boroń, Wojtek Szymański. Wszystko to przystojne chłopaki w twoim wieku. Szkołę skończycie, to pomyślicie o przyszłości. Ja też młodo wyszłam za mąż i nigdy nie żałowałam – powiedziała Alicja, zanim zaciągnęła się papierosem.
– A ja nie wyjdę! – zarzekła się Ewelina.
– Jeszcze zobaczymy. – Szymon znów się zaśmiał.
Kiedy w pośpiechu nakrywała do stołu, zaczęło lać, a niebo nad lasem zrobiło się sinogranatowe. Zagrzmiało chwilę później i dopiero wtedy Alicja zdała sobie sprawę, że Gabi wciąż jest w ogrodzie.
– Skaranie boskie z tą dziewuchą! – syknęła, w pośpiechu dopalając papierosa. – Chciałeś mieć syna i masz, bo ona na pewno nie zachowuje się jak dziewczynka – zwróciła się do męża i wybiegła na deszcz.
Chwilę później wróciła do domu z przemoczoną i roześmianą córką, która wyjadała agrest prosto z miski i nic sobie nie robiła z utyskiwań matki na pobrudzoną sukienkę.
Ewelina jadła w milczeniu, przyglądając się otaczającej ją rodzinnej sielance. Nie, nie chciała wychodzić za mąż, ale gdyby już musiała mieć męża, byłby taki jak Szymon. Przystojny, dobrze zbudowany, opiekuńczy i zabawny. Szymon, który zbierał dla żony polne kwiaty, robił dla niej drinki, gotował obiady i na okrągło puszczał rytmiczną egzotycznie brzmiącą muzykę. Szymon, na którego Ewelina czasem patrzyła, wyobrażając sobie, że całuje go w usta, a on ściąga z niej sukienkę i pieści całe jej rozgrzane nagie ciało.
Nigdy dotąd nie była z mężczyzną, chociaż dwie z jej szkolnych koleżanek miały już za sobą swój pierwszy raz. Ale ona się bała. Bólu, niechcianej ciąży i tego, że się w kimś zakocha. A zakochać się nie chciała. Nie tu, nie teraz. Chciała stąd uciec i zacząć życie gdzieś daleko. Zobaczyć coś innego niż pola, lasy i spiętrzone pnie drzew, które po wycince zalegały przy błotnistych wąskich drogach. Pragnęła wolności, zachłyśnięcia się światem, czegoś więcej niż mogło jej dać to odludne zalesione miejsce. Chciała odfrunąć w stronę świata, który znała z rodzinnych zdjęć Alicji i Szymona. Meksyk, Kuba, Kanada, Ameryka – myślała o tych krajach, wyobrażając sobie nocami pełne drogich samochodów obce ulice, szpalery palm poruszanych ciepłym wiatrem, piaszczyste plaże i migające w ciemnościach światła wielkich miast. Ale świat był gdzieś daleko, a ona wciąż tkwiła tutaj…3.
Rzeszów, 24 października 2019 roku
– Dla mnie nie otwieraj – poprosiłam, kiedy Tomasz wyjął z plecaka dwie puszki żywca.
– Masz dość? Już? – zdziwił się, jednak posłusznie schował piwo.
Tamtego popołudnia siedzieliśmy nad Wisłokiem, ciesząc się słonecznym jesiennym dniem. Oprócz naszej dwójki byli jeszcze Jędrek z Izą – zaprzyjaźniona para z sąsiedztwa – i Olga, z którą od jakiegoś czasu pracowałam.
– To co, nasze zdrowie! – Jędrek otworzył kolejną puszkę, strząsnął wylewającą się z niej pianę i upił kilka łyków. – Ciepłe piwo, gorące kobiety! Takie imprezy lubię! – Mruknął, całując w szyję swoją dziewczynę, która lekko go odepchnęła.
– Spadaj, pajacu! – zaśmiała się.
– Dobra, ludzie, trzeba w końcu dogadać sylwestra. Jedziecie z nami w te Góry Stołowe czy jeszcze się wahacie? – Mój Tomasz usiadł na oparciu ławki i zlizał z palców piwną pianę. – Skoro mam zrobić rezerwację, muszę wiedzieć.
– Już, dziś, teraz? – zapytała Iza.
– A na co czekasz? Na oklaski? – żachnął się Tomasz.
Skrzywiłam się, jakby banalność tej dyskusji zabolała mnie fizycznie. Ale odkąd kilka tygodni temu poznałam prawdę o śmierci Eweliny, wkurzało mnie wszystko i wszyscy. Cały ten durny głośny, narcystyczny świat, który pławił się we własnej świetności, nie zważając na tych, którzy gdzieś tam po drodze mieli mniej szczęścia…
– Martyna, dlaczego nie pijesz? – zapytała Izabela. – Miała być impreza!
– Nie mam ochoty – powiedziałam cicho, a Tomasz objął mnie ramieniem.
– Wszystko okay? – zainteresował się.
– Tak – skłamałam.
– Nie wygląda na to – zauważył.
– Słuchajcie, sorry, ale ja chyba wracam do domu – zdecydowałam.
– Żartujesz? Ledwo przyszliśmy – zaprotestowała Olga, ale ja już zeskoczyłam w ławki i szybkim krokiem ruszyłam wzdłuż rzeki.
– Martyna, jaja sobie robisz?! – krzyknęła w ślad za mną Izabela.
Odeszłam kilkanaście metrów od miejsca, w którym siedzieli przyjaciele, i nagle przystanęłam. Znaliśmy się od lat, lubiliśmy, wspieraliśmy. Iza była jedną z moich najlepszych przyjaciółek, a Olgę zdążyłam już pokochać niemal jak siostrę, chociaż przyjaźniłyśmy się niecały rok. „Muszę im powiedzieć, co się stało” – zdecydowałam.
Kiedy wróciłam, mocno podpity Jędrek przeciągle gwizdnął.
– Szybko się stęskniłaś – zaśmiał się.
– Masz, wypij jeszcze jedno. – Pomimo moich wcześniejszych protestów Tomasz wyjął z plecaka żywca i otworzył dla mnie puszkę. – Nie wiem, co cię dziś w dupę ugryzło, ale zachowujesz się jak potłuczona – dodał, wciskając mi w rękę piwo.
– Dzięki. – Upiłam kilka łyków. – Muszę wam coś powiedzieć.
– Z tą grobową miną to pewnie nie będzie nic dobrego… Tylko nie mów, że zaciążyłaś? – Olga się roześmiała.
– Nie, i weź to wypluj! – Skrzywiłam się, bo ciąża z całą pewnością nie była na liście moich priorytetów.
– Jakie wypluj? Nie chcesz mi urodzić bąbelka, kobieto? Mógłbym nawet przeciąć pępowinę, jestem na to gotowy psychicznie. – Tomasz przyciągnął mnie do siebie i pocałował w usta. – No mów, co jest grane? – zapytał irytująco lekkim tonem.
– Puść mnie, nie jestem w nastroju na wydurnianie się – poprosiłam.
– Jak sobie życzysz. – Wyraźnie urażony, odsunął się i zajął swoim piwem.
– Co się dzieje, Martyna? – zapytała Iza, siadając bliżej mnie. – No, gadaj!
– Chodzi o Ewelinę. W listopadzie minie piętnaście lat od dnia, w którym zginęła, a ja…
– Tęsknisz za nią, to jasne. – Iza położyła głowę na moim ramieniu i pogładziła mnie po kolanie. – Każdy by tęsknił.
– Tęsknię, ale nie o to chodzi. Przez ostatnie lata myślałam, że pękł jej tętniak. Tak powiedzieli mi rodzice. Prawda okazała się jednak zupełnie inna.
– Jaka prawda? – Olga też usiadła bliżej i obie z Izą pochyliły się nade mną, jakby samą swoją obecnością chciały mi dodać otuchy. – Jezu, Martyna, mów, co się dzieje!
– Ewelinę ktoś zabił – szepnęłam i wokół naszej ławki zapadła martwa cisza.
– Zabił? – wykrztusiła po chwili Iza. – Nie no, robisz sobie teraz z nas jaja czy… – Urwała, kiedy Jędrek szturchnął ją w ramię.
– Zabił. Zginęła w lasku niedaleko naszego domu. Rodzice kłamali, chcąc mnie chronić, ale kilka tygodni temu dowiedziałam się, jaka była prawda.
– Ja pierdolę! – zaklęła Olga, z niedowierzaniem wpatrując się w trzymaną puszkę piwa.
Tomasz milczał – z zaciśniętymi ustami, ponury i zdystansowany…
– Jak długo o tym wiesz? – zapytał w końcu.
– Od kilku tygodni, ale…
– Od kilku tygodni?! – podniósł głos. – Od kilku tygodni dusisz w sobie coś takiego i nawet słowem mi o tym nie wspomniałaś?! – naskoczył na mnie, czerwieniejąc na twarzy.
– Chciałam, ale…
– Chciałaś?! Kurwa, myślałem, że jest między nami coś poważnego, a ty nie potrafiłaś mi nawet powiedzieć o czymś takim?! To ma być ta szczerość, o której tak często nawijasz?!
– Tomek, zamknij się! Nie drzyj się na nią teraz! – upomniała go Olga, ale nie słuchał.
Cisnął w trawę puszkę z niedopitym żywcem i nie oglądając się za siebie, ruszył nadrzeczną alejką.
– Tomasz, wracaj! To nie jest pora na twojego focha! – wrzasnęła Iza, ale nawet się nie odwrócił.
Wtedy zaczęłam płakać, a dziewczyny tuliły mnie, głaskały po głowie i pochlipywały razem ze mną. A kiedy uspokoiłam się na tyle, żeby opowiedzieć im całą historię, słuchały w milczeniu, od czasu do czasu zaciskając palce na moich dłoniach albo gładząc mnie po plecach. Jędrek słuchał, jednocześnie usiłując dodzwonić się do Tomka, ale mój facet nie odbierał. W końcu schował telefon do plecaka, cisnął do przepełnionego kubła puszkę po swoim piwie i tę, którą Tomek rzucił w trawę, a później zapiął kurtkę i powiedział, że odprowadzą mnie na moje osiedle.
– Dajcie spokój, sama trafię – mruknęłam, ale nie ustąpili.
Kiedy szliśmy wzdłuż rzeki, dziewczyny złapały mnie za ręce, a idący kilka kroków za nami Jędrek milczał, jakby nie miał pojęcia, co w takiej sytuacji może dodać.
* * *
W mieszkaniu dziewczyny zaparzyły herbatę i zrobiły kanapki.
– Wierzysz, że jeszcze kiedyś znajdą sprawcę? Wiesz, teraz policja często wraca do takich starych, zapomnianych spraw – powiedziała Olga, układając na kromkach plasterki szklarniowego ogórka.
– Nie wiem, może…
– Myślisz, że on jeszcze żyje?
– Oby nie. Oby zdechł dawno, dawno temu! – rzuciłam mściwie.
– A jeśli żyje? Jeśli cieszy się życiem, pomimo że…
– Olga, daj spokój! – warknął Jędrek i w niewielkiej kuchni zapadła cisza.
– Zadzwoń jeszcze raz do Tomka, może tym razem odbierze – poprosiłam go.
– Nie odbiera…
– Dupek! Powinien być teraz przy tobie, a nie zachowywać się jak obrażona na cały świat primabalerina! – żachnęła się Iza.
– Miał prawo się wkurzyć – broniłam go. – Powinnam mu o tym powiedzieć, kiedy tylko się dowiedziałam, i nawet chciałam, ale stchórzyłam. Prawdę mówiąc, sama nie wiem, dlaczego tyle z tym zwlekałam.
– Może powinnaś, ale jego dzisiejsze zachowanie było naprawdę żenujące!
– Izka, jakie to ma znaczenie? – Wzruszyłam ramionami. – Nie pierwszy raz się pokłóciliśmy…
– No tak, ostatnio to u was norma.
– Bez przesady, chociaż pewne tematy są drażliwe. Na przykład wyjazd do Warszawy. Tomek uparł się na przeprowadzkę do stolicy, a ja nie mam na nią ochoty.
– Ale czemu nie chcesz z nim jechać? – zdziwiła się Iza. – Ja bym chętnie pomieszkała w Warszawie.
– A ja niekoniecznie. Tu mam ciotkę, tu jest mieszkanie po mamie, przyjaciele. Lubię Rzeszów, nie chcę stąd wyjeżdżać. A już z całą pewnością nie do Warszawy, bo jakoś nigdy mnie nie pociągał udział w tamtejszym wyścigu szczurów.
– Przecież nikt nie mówi, że to będzie na stałe – powiedziała Iza, zanim wgryzła się w kanapkę, ale jadła bez apetytu, jakby na siłę, pewnie dlatego, że atmosfera w mieszkaniu była raczej grobowa…
– Tak czy inaczej, nie chcę, a im bardziej Tomasz naciska, tym bardziej się przed tym bronię. A on zawsze musi postawić na swoim, tego u niego nie znoszę. Kiedy coś sobie postanowi, zawsze musi być tak, jak on chce. Ja mogę się co najwyżej za nim wlec, grając drugie skrzypce – wyżaliłam się przyjaciołom. – Ale może przesadzam? Może to nic złego, że jest ambitny? – Wzruszyłam ramionami, dopiłam dawno przestygłą zieloną herbatę i parsknęłam śmiechem.
– Co? – zdziwiła się Iza.
– Herbata. To właśnie to, o czym mówię. Kilka miesięcy temu Tomasz uparł się, że najzdrowsza jest zielona, i kupił dosłownie tonę jakiejś przecenionej nowej marki. I chociaż ja wcale nie przepadam za zieloną, i on świetnie o tym wie, parzy mi ją za każdym razem, a czarną najpierw poupychał w głąb szafki, a później wywalił. Wywalił, czujecie? Zapłaciłam za nią, kupiłam sobie, a on ją wyrzucił, bo zawsze musi być tak, jak sobie akurat obmyślił.
– Daj spokój, to tylko herbata – mruknął Jędrek.
– To nie jest tylko herbata! Chodzi o jego zachowanie, nie rozumiesz tego?! Mój związek nosi znamiona dyktatury! – wysiliłam się na kiepski żart, a Olga objęła mnie ramieniem.
– Odpocznij. Wyśpij się dziś, wycisz. Pogadamy jutro, na spokojnie – obiecała.
– Jasne. – Uśmiechnęłam się blado.
Dochodziła dwudziesta druga, kiedy przyjaciele zaczęli się zbierać. Natomiast Tomasza wciąż nie było. Dzwoniłam do niego trzy razy, a Jędrek chyba z dziesięć, ale mój facet nadal nas ignorował.
– Dobra, pieprzyć to! Nie chce, niech nie odbiera! – Wcisnęłam wyciszony telefon do kuchennej szuflady i wyściskałam przyjaciół. – Dziękuję, że ze mną posiedzieliście.
– Trzymaj się, kochana. A gdybyś chciała pogadać, dzwoń. – Iza długo mnie tuliła, w końcu otarła oczy, bo znowu się poryczała, pociągnęła nosem i złapała Jędrka za rękę. – Wiesz, że zawsze możesz na nas liczyć, prawda? Zresztą daleko do nas nie masz. Trzy piętra w dół i jesteśmy. – Mrugnęła do mnie, zdejmując z wieszaka kurtkę.
– Wiem, dzięki. – Uśmiechnęłam się.
Kiedy wyszli, razem ze smutną i milczącą Olgą, wzięłam szybki prysznic i zakopałam się w pościeli.
* * *
Tomasz wrócił przed północą. Cuchnął przetrawionym alkoholem i wypalonymi papierosami, musiał przesiedzieć ostatnie godziny w jakiejś knajpie. Kiedy trzasnął frontowymi drzwiami, boso wyszłam z sypialni i przeszłam do korytarza.
– Można wiedzieć, czemu nie odbierałeś telefonu?! Myślisz, że było mi miło, kiedy przez cały wieczór mnie ignorowałeś?! – naskoczyłam na niego, gdy ściągał buty.
– Nie odbierałem, bo nie miałem ci nic do powiedzenia! – warknął. – Dokładnie tak jak ty mnie!
– Tomek, to nie są łatwe rozmowy! Chciałam ci powiedzieć, ale…
– Upokorzyłaś mnie! – wrzasnął, oskarżycielsko celując we mnie palcem.
– Upokorzyłam cię? – wykrztusiłam, zszokowana jego przesadną wybuchową reakcją.
– A nie?! Wiesz, jak się czułem, kiedy z tym wyjechałaś, a ja o niczym nie miałem pojęcia?! To mnie pierwszemu powinnaś powiedzieć, mnie powinnaś się wypłakać! Ale nie! Ty wolałaś się wyżalić Izce i tej aroganckiej piździe, Oldze!
– Aroganckiej piździe?! Mówisz o mojej przyjaciółce!
– Nie znoszę jej i świetnie o tym wiesz! – rzucił przez zęby.
Chwilę później zatoczył się tak, że niemal przewrócił wieszak, a potem zamknął się w łazience.
Rano nie odezwaliśmy się do siebie nawet słowem. Do pracy wyszliśmy w milczeniu, nawet na siebie nie patrząc.
Wieczorem czekał na mnie z kolacją. Zamówił pizzę, kupił wino.
– Nie powinienem wczoraj tak na ciebie naskakiwać. Przepraszam, za dużo wypiłem. Mam żal, że nie powiedziałaś mi pierwszemu, ale może nie powinno mnie to dziwić? W każdym razie sorry. Poza tym postanowiłem przyjąć ofertę pracy w Warszawie. Oferują świetne warunki i szansę na szybki awans, byłbym idiotą, gdybym odmówił… Przykro mi, że nie chcesz ze mną jechać, ale może to znak, że nasze drogi zaczęły się rozchodzić? Może powinniśmy przez jakiś czas od siebie odpocząć? – zasugerował, rozlewając wino do kieliszków.
– Może – powiedziałam cicho, zaskoczona tym, że nawet nie czułam żalu.
Po kolacji spakowałam część swoich rzeczy i przewiozłam je do mieszkania po mamie, wiedząc, że jeśli Tomasz chce wyjechać do stolicy, niebawem zrezygnuje z wynajmu lokalu, w którym od kilku lat mieszkaliśmy.
Pożegnaliśmy się dzień później, bardzo chłodno, bo nagle zrobiło się między nami niezręcznie.
– Powodzenia w stolicy – powiedziałam tylko, pakując do torby ostatnie łazienkowe drobiazgi.
– Trzymaj się ciepło. Jeszcze to, nie zapomnij. – Podał mi wyjętą z szuflady suszarkę.
Chwilę później pochylił się nade mną i cmoknął mnie w policzek. I już. Jakby cztery wspólne lata nagle stały się tylko wspomnieniem… Ale w sumie nie powinno mnie to chyba dziwić… Oddaliliśmy się od siebie dawno temu, a nasze rozstanie tylko świetnie wieńczyło kilka ostatnich miesięcy marazmu w naszym sypiącym się związku.
Do samochodu mnie nie odprowadził. Zapytał tylko, czy nie mam zbyt ciężkiej torby, a kiedy powiedziałam, że sobie poradzę, bez słowa zatrzasnął za mną frontowe drzwi.
Nocą, leżąc w łóżku, w którym jeszcze niedawno sypiała mama, płakałam w poduszkę, myśląc o siostrze. Dochodziła druga nad ranem, kiedy nagle przyszło mi do głowy coś zupełnie niedorzecznego: „Muszę tam jechać. Muszę wrócić w Bieszczady!”. Nie miałam pojęcia po co, ale pomysł momentalnie rozrósł się do rozmiarów obsesji.
Rano zwolniłam się z pracy, i tak nigdy jej nie lubiłam. Szefowa wycedziła tylko, że powinnam zostać przynajmniej do chwili, póki nie znajdzie kogoś na moje miejsce, i z malującym się na twarzy poirytowaniem wróciła do swojego gabinetu. Zasiadłam więc za biurkiem i zabrałam się za obdzwanianie klientów, ale moje myśli krążyły już tylko wokół Eweliny.
Wczesnym wieczorem poprosiłam ciotkę o tymczasową opiekę nad mieszkaniem mamy i pomimo że planowałam wyjechać dopiero po Wszystkich Świętych, zaczęłam się pakować. Nie miałam pojęcia, po co tam jadę i co znajdę w miejscu, które przed laty zniszczyło moją rodzinę. Wiedziałam tylko, że coś mnie przywołuje, ciągnie, kusi… Że już nie pozbędę się myśli o powrocie do rodzinnej wioski, nawet jeśli któregoś dnia stanę oko w oko z mordercą mojej siostry.
Ciąg dalszy w wersji pełnej