- W empik go
Snopek: Powiastki, opowiadania, komedyjki dla młodocianego wieku - ebook
Snopek: Powiastki, opowiadania, komedyjki dla młodocianego wieku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 314 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w pierwsze święto Wielkiejhocy, dzwony brzmiały wesoło w kościółku wiejskim, a ludzie śpieszyli na mszę. Zosia, Jadwinia i Ka-' rolek przebudzili się wcześnie dnia tego; ale chociaż bona wchodziła kilka razy do pokoju dzieci, powtarzając:
– Wstawajcie, już bardzo późno!–
one odpowiadały, że nie wyspały się jeszcze, a dziś przecież święto i do lekcyj śpieszyć się niepotrzeba. Wstały; więc dopiero około dziewiątej godziny, a gdy przyszły do jadalnego pokoju* na śniadanie, zdziwiły się, nie zastając tam starszej siostrzyczki Alinki?
Suo pe k. '
która już była dorosłą panienką, i zastępowała w domu nieżyjącą matkę.
– Gdzież to Alinka, czy.nie wstała jeszcze? – spytała Zosia.
– Minka nie taki leniuszek, jak wy – odpowiedział ojciec, który w tej chwili wszedł do pokoju; – ona wstała raniutko, jak zwykle, od dawna już wyszła z domu, niezadługo zapewne powróci-
– I my przecięż tatko kochany, zwykle wstajemy wcześniej – odrzekła Zosia, biegnąc uściskać tatkę na dzień dobry; – ale dziś święto, a jest przecież przykazanie: Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.
– A tak, tak – wolał mały Karolek, najmłodszy z rodzeństwa, wielki pieszczoszek ojca i siostrzyczek: – my lepiej od Alinki zachowujemy przykazania, odpoczywamy w święto.
– Jeżeli wam się zdaje, moje dzieci – rzekł ojciec,–że dni święte trzeba święcić próżniactwem, to się bardzo mylicie, i A linka daleko lepiej od was pojmuje znaczenie tego przykazania.
– Wiem już, wiem, co tatka chce powiedzieć – mówiła Zosia troszkę zawstydzona:-– Alinka pewnie poszła do kościoła.
– Ależ dopiero zaczęli.dzwonić na mszę poranną, – odezwała się Jadwinia, – a tatka mówi, że Alinka wyszła już od dawna… Nie potrzebowała przecież tak wcześnie wstawać,s jeśli szło o to, żeby pójść do kościoła.
– Widzę, moje dzieci – rzekł ojciec, – że bardzo niedokładne macie wyobrażenie
0 święceniu dni świątecznych. Dni te, według przykazania, przeznaczone są na odpoczynek po pracy i służbę Bożą. Ale służba Boża, to nietylko modlitwa i nabożeństwo kościelne, lecz także spełnianie wszystkich obowiązków i dobre uczynki. Alinka wstała dziś raniutko, najprzód rozporządziła się w domu, dopilnowała, aby przygotowano śniadanie dla mnie i dla was, potem poszła na wieś, a służąca Kasia zaniosła za nią, w koszyku święcone dla biednej Marcinowej i dla małych sierotek, wnucząt Jana ogrodnika. Ale otoż i ona.
Gdy to mówił, wbiegła Alinka, świeża jak kwiatek wiosenny, uściskała ojca i młodsze rodzeństwo, mówiąc:
– Czy tu nic nie braknie? czy wszystko w porządku?… Tak, to dobrze, więc nie potrzebna wam jestem i mogę iść do kościoła ua mszę poranną, a wy, dzieci, pójdziecie z ojczulkiem na summę. Ja zaś wcześniej do domu powrócę, bo muszę się zająć zastawieniem święconego i przygotować wszystko, bo po nabożeństwie przyjdzie ksiądz proboszcz i z sąsiedztwa ktoś pewnie nadjedzie na święcone.
Gdy już miała wychodzić Alinka, ojciec zbliżył się do niej, objął ją czule ramieniem, przycisnął do piersi, mówiąc ze łzą rozrzewnienia w oku:
– Moja gosposiu droga, moja pociecho!
Zosia i Jadwinia patrzały na to i postanowiły sobie naśladować starszą siostrzyczkę. Nawet mały Karolek miał poważniejszą minkę, i zrozumiał teraz lepiej,co to znaczy: dni święte święcić.
W Ł A D Y S.
mm
|władyś siedział pewnego dnia w pokoju matki, gdy wszedł stary ogrodnik Walenty
– Proszę pani–mówił do matki Władysia–okrutny mam kłopot z tym Jakóbkiem, co to go pani kazała wziąć do dworu i uczyć ogrodnictwa. Chłopak leniwy, krnąbrny, łakomy, a do tego jeszcze i kłamca. Dziś zastawiłem go do pielenia grządek obok brzoskwiniowego szpaleru, sam odszedłem na chwilę; powracam, a ten nicpoń wyraźnie coś chowa po kieszeniach i spogląda na mnie z podełba; robota nietknięta. Jak nie huknę na niego z góry: „A ja ci tu łotrze wszystkie kości połamię, jeżeliś znów coś zbroił!”–a ten w lament:- „"Bo topan Walenty zawsze coś do mnie upatrzą „ ja na krok od grządek się nie ruszyłem, a cobym miał zbroic?”–Ale mnie, jakby coś tknęło; chwyciłem go za obie ręce i do kieszeni, a tam aż cztery ogromne brzoskwinie, z tych, które chowałem dla państwa do herbaty. A to zgroza, proszę pani; to nic dobrego z głodu na wsi ginęło, a teraz zachciewa mu się łakoci, a pracować ani rusz. Ja bo od razu mówiłem, że z niego nic nie będzie, że to tylko wypędzić i kwita.
– Poczekajcie, mój Walenty – rzekła matka Władysia,–nie wypędzimy jeszcze Jakóbka; ja mam nadzieję, że on się z czasem poprawi, tylko nie trzeba się z nim zbyt ostro obchodzić, już nieraz prosiłam was o to. A teraz idźcie, mój Walenty, i przyszlijcie mi tu tego chłopaka, ja sama chcę z nim pomówić.
– Czy on wart tego, żeby się pani sama trudziła?–mruczał stary sługa, ruszając ramionami,* ale wyszedł natychmiast spełnić rozkaz
– Moja mamo – odezwał się wówczas Władyś, który wysłuchał tej rozmowy, – ja nie rozumiem doprawdy, dla czego mama zaważę broni tego brzydkiego Jakóbka, kiedy Walenty już tyle razy skarżył się na niego i opowiadał, jaki on jest leniwy, nieposłuszny, jak często kłamie i gorsze jeszcze rzeczy robi. Ja jestem daleko młodszy od Jakóbka, a cóżby mama powiedziała, żebym był podobny do niego? Toż mama strofuje mię nieraz surowo za lżejsze daleko przewinienia, a jemu to ma być wszystko wolno?
– Mylisz się, mój synu; jemu także nie wszystko wolno, ale nic mogę od niego wymagać tyle co od ciebie, zaraz ci to wytłómaczę.
Matka chciała mówić dalej, lecz w tej chwili drzwi się uchyliły i przy progu stanął Jakóbek z głową, spuszczoną, mnąc czapkę w ręku i niespokojnie przestępując z jednej nogi na drugą.
– Jakóbku–powiedziała matka Władysia,–przybliż się, moje dziecko, i odpowiadaj śmiało. Wszak wczoraj dałam ci sama różnych owoców, wiedziałeś, że i dziś dostaniesz, jeżeli się dobrze będziesz sprawował; po cóż więc pokryjomu brałeś brzoskwinie?
– Bo, proszę pani – szeptał Jakóbek obracając wciąż czapkę na wszystkie strony – ja myślałem, że pan Walenty nie zobaczą i łajać nic będą.
– A czy zapomniałeś o tem, że Bóg, który wszystko widzi, nieposłuszeństwo twoje zobaczy? Lękasz się gniewu Walentego, ale więcej jeszcze powinieneś się lękać obrazić Boga. Cóż tak patrzysz, jak gdybyś nie rozumiał? czyż ci nikt o tem nie mówił, że Bóg widzi wszystkie czynności twoje i nawet najskrytsze myśli przenika?
– A nikt, proszę pani–rzekł chłopak.
. – A gdy brzoskwinie zrywałeś i ukrywałeś je w kieszeni, czy ei się nie zdawało, że głos jakiś wewnętrzny ostrzega cię, jakby ktoś szeptał ei do ucha: „?łe robisz, nie rób
Jakóbek pomyślał trochę.
– A niby to tak – powiedział, – ale to pewnie ze strachu, żeby pan Walenty nic zobaczyli.
Tu matka Władysia zaczęła tłómaczyć chłopakowi, co to jest sumienie, ów głos dany nam od Boga, żebyśmy umieli rozróżniać złe od dobrego; mówiła nui także o obecności Boga, o dobroci jego, ale my tego powtarzać nie będziemy, bo wszystkie dzieci, które tę książeczkę czytają, pewno nieraz o tem wszystkiem słyszały od swoich rodziców i nauczycieli.– Gdy odszedł Jakóbek do swojej roboty, matka zapytała Władysia:
– Czy rozumiesz teraz, dla czego od tego biednego chłopca nie mogę wymagać tyle co od ciebie? On był małem dzieckiem, gdy go rodzice odumarli, i odtąd ciągle tułał się u obcych ludzi, także ubogich; ci go pędzili do ciężkiej pracy, ale nie mieli czasu się nim zajmować, ani rozmawiać z nim o Bogu, o cnocie i obowiązkach człowieka; może zresztą i sami niebardzo dobrze to wszystko rozumieli. Zupełnie inaczej było z tobą; zaledwie mówić i pojmować zaczynałeś, a już rodzice wszelkiemi sposobami nakłaniali cię do dobre go, czuwali nad każdym twoim postępkiem, kierowali każdym krokiem. Dla Jakóbka powinniśmy mieć litość i pobłażanie; od niego i Pan Bóg mniej wymaga, bo powiedziano jest w Piśmie S-tem: Od każdego, któremu więcej dano, więcej żądać będą. Widzisz więc, Władysiu, że im więcej kto dobrodziejstw otrzymał od Boga, tem większe zaciągnął obowiązki Pan Bóg niczego od nas nie potrzebuje, ale Chrystus powiedział: Co uczynicie jednemu z braci moich najmniejszych, mnie uczynicie. Otoż teraz, kiedy ten biedny Jakóbek dostał się do nas, powinniśmy przedewszystkiem starać się go oświecać, bo nie możemy inaczej spłacić długu, zaciągniętego u Boga, tylko czyniąc dobrze tym bliźnim naszym, którzy mniej od nas otrzymali.
Władyś słuchał z uwagą, potem milczał przez chwilę, namyślając się nad tem, co usłyszał, wreszcie odezwał się w te słowa:
– Moja marno, ja wiem, że Jakóbek nie umie czytać. Jabym go mógł nauczyć, gdyby mama pozwoliła, a wtedy dawałbym mu do czytania różne książeczki, tłumaczyłbym mu nauczki, które mama mnie tłumaczyła, ażeby łatwiej zrozumiał, jak to źle być leniwym, nieposłusznym i kłamcą. Wszak to mój obowiązek, nieprawdaż marno, kiedy on taki biedny, że nie mógł się nauczyć tyle co ja, chociaż jest starszy odemnie?
– Zapewne – odrzekła matka–dziś jeszcze niewiele umiesz i niewiele dobrego czynić możesz, ale jak nawykniesz za miodu, w miarę możności, stawać się pożytecznym biedniejszym od siebie bliźnim, i później o tem pamiętać będziesz. Od jutra każę, żeby Jakóbek tu codziennie na godzinę przychodził, jak ty lekcye swoje pokończysz; i będziesz go uczył przy mnie, ja ci w tem chętnie dopomoże.
Tak się też stało. Jakóbek, leniwy do roboty w ogrodzie, do czytania przeciwnie wielką miał ochotę, i śpieszył do lekcyi jak do najmilszej zabawy. Uczył się przytem katechizmu, Pisma Ś-go, i z największą rozkoszą słuchał, gdy Władyś czytywał głośno różne moralne powiastki. Stary Walenty z początku na to głową kręcił, ale wkrótce sam przyznał, że się chłopiec znacznie poprawił, od kiedy zaczął chodzić na naukę do-panicza. Z czasem Jakóbek poprawił się zupełnie, a Władyś mógł sobie powiedzieć z niewymowną pociechą, że i on w części się do tego przyczynił.
POSŁUSZEŃSTWO.
Ach! iak to nudno zawsze słuchać starszych, zawsze myśleć wprzód, nim się coś zrobi: a nuż to się rodzicom nie podoba i nie pozwolą!… – tak mówiła Lucia, kiedy ją matka za jakieś nieposłuszeństwo wystrofowała.
– Już to prawda – dodał braciszek jej} Broniś – ja nie wiem doprawdy, dla czego ta biedna młodzież jest na to skazana. Bo nie mówię o małych dzieciach, zapewne, że im nie można na to pozwolić, żeby się same rządziły, tysiąceby wyrabiały niedorzeczności; ale w twoim wieku, a zwłaszcza w moim.
– My przecię mamy już tyle rozsądku – mówiła Lucia, –że potrafimy sobie we wszystkiem dać rady. Ale coż powiesz? mama właśnie przed chwilą gniewała się na mnie, że bez jej wiedzy dałam służącej Marysi różową sukienkę, która już na innie jest za krótka.
To przecież nic złego, i mama sama powiada, ie byłaby może nic przeciw temu nie miała, gdybym jej o pozwolenie poprosiła. Zapewne, że drugi raz już tego nie zrobię, żeby nie być łajaną: ale nie rozumiem doprawdy, dla czego z najdrobniejszą rzeczą mam czekać pozwolenia, choćbym wiedziała na pewno, że to nic złego?
– Zupełnie jestem tegoż samego zdania – rzekł Broniś, który jednak nie zawsze tak chętnie przyznawał siostrze słuszność.– A żebyś ty wiedziała, co to my chłopcy z tą subor-dynacyą cierpieć nieraz musimy! Oj, gdybyż to już kiedy nadeszły takie błogie czasy i biedna młodzież mogła także mieć swoją woię tak jak dorośli i we wszystkiem sobie dogodzić!
– Więc wam się zdaje, moje dzieci, że starsi sobie we wszystkiem dogadzają? To się bardzo mylicie…
Na te słowa dzieci się odwróciły i spostrzegły ciocię, która weszła przed chwilą niepostrzeżona do pokoju i mimowoli wysłuchała ich rozmowy. Ciocia ta bardzo była dla nich dobra, nigdy też nie gniewała się, jeśli przy niej mówiły wszystko, co im do głowy przychodziło, bo miała wówczas sposobność przekonać je, ile razy nie miały słuszności.
– Moja ciociu – rzekł Broniś – przecież ciocia może zawsze robić co się jej podoba, i niczyich rozkazów słuchać nie potrzebuje, ani czekać czyjegoś pozwolenia,
– Jeżeli ciocia sobie w czem nie dogadza – dodała Lucia, – to chyba dla tego, że sama nie chce.
– Może dla tego–odrzekła ciocia z uśmiechem, – że sobie umiem rozkazywać sama, i nic nie czynię bez pozwolenia własnego rozsądku i sumienia. Czy sądzicie, że rodzice, wymagając od was posłuszeństwa, nie mają do tego ważnych powodów?
– Bo to już taki zwyczaj… – szepnęła
Lucia.
– Musi jednak ten zwyczaj mieć swoją przyczynę. Posłuszeństwa wymagamy od dzieci jedynie dla tego, ażeby się nauczyły panować nad sobą, a później, jak podrosną, umiały same sobie rozkazywać. Rodzice odpowiedzialni są przed Bogiem i ludźmi, nietylko za wasze obecne postępowanie, ale i za przyszłość waszą całą. Muszą więc przedewszystkiem wdrażać was do karności, abyście się uczyli przezwyciężać, bo to w życiu człowieka jest rzeczą najważniejszą, i prowadzi do prawdziwej swobody.
– Do swobody? – powtórzył Broniś ze zdziwieniem.
– Zapewne. Człowiek nieumiejący panować nad sobą, jest niewolnikiem swoich popędów; swobodnym staje się wtenczas dopiero, gdy się z tej niewoli umie wyzwolić. Dorośli ludzie bardzoby natem źle wyszli, gdyby, jak wy powiadacie, we wszystkiem sobie dogadzać chcieli. Oni muszą ulegać prawu, okolicznościom najrozmaitszym, a nawet i woli innych ludzi, bo rzadko kto jest zupełnie niezależny. Wszystko to przychodzi z wielką trudnością takim, co nad sobą panować nie umieją, i tacy są bardzo nieszczęśliwi.
– O, ciociu, nigdy mi to wszystko na myśl nie przyszło! – rzekła Lucia.
– A teraz pojmujecie, nieprawdaż, dla czego to młodzież musi słuchać starszych?
ZAROZUMIAŁY IGNAŚ.
Mało jest uczniów, a zwłaszcza dwunastoletnich, tak zdolnych i przytem tak pilnych i pracowitych, jak Ignaś Zbicki. Nigdy on nie zaniedbał wyuczenia się wszystkich lekcyj, choćby najdłużej z wieczoru przy tem posiedzieć musiał; zawsze też miał jak najlepsze zdania, i od dwóch lat pobytu swojego w gimnazyum zajmował stale pierwsze 'miejsce na ławkach szkolnych. Brat jego Józio, o półtora roku starszy, był w tej samej drugiej klassie, i chociaż nieźle się uczył, siedział znacznie niżej; bo Józio nie miał takich zdolności jak młodszy brat, a przytem często na zdrowiu zapadał.
Jednak, rzecz dziwna, chociaż Ignaś był pierwszym uczniem i wzorowo się prowadził, nie był przecież bardzo lubiony ani przez nauczycieli, ani przez kolegów, bo każdego zrażał zarozumiałością i odpychał obejściem się wyniosłem i szorstkiem. Przy każdej sposobności dawał uczuć kolegom, że nie mogą się z nim równać; ile razy który z nich wypowiedział – zdanie niezupełnie zgodne z jego wyobrażeniami, Ignaś natychmiast mu zaprzeczał stanowczo i pogardliwie; nie przypuszczał on nawet, ażeby ktokolwiek o czemkolwiek mógł wiedzieć więcej od niego. – Nawet jeżeli mu dowiedziono, że się omylił, nigdy się do tego nie przyznał, ale przy swojem obstawał, i gdy mu brakło argumentów, uderzał pięścią w stół? albo nogą tupnął o ziemię i odchodził.
W ostatnim kwartale szkolnego roku niespodziewane zaszło zdarzenie. Józio, który z wiekiem coraz więcej do sił i zdrowia przychodził teraz, a zarazem i więcej pilności przykładać mógł do nauki, zaczął mieć same dobre zdania, egzamin powiódł mu się wybornie, wypracowanie napisał znakomicie, i władza szkolna jemu, a nie Ignasiowi, przyznała pierwszą nagrodę. Tamten uzyskał tylko pro-mocyę.
Warto było widzieć, jaką to wywołało radość w całej klassie. Wszyscy koledzy ściskali Józia, winszowali mu najserdeczniej, bo o ile Ignaś nie umiał na ich przyjaźń zarobić, o tyle znów Józio zaskarbił wszystkie serca dobrocią i uprzejmością swoją.
Dwaj bracia po szkolnym akcie powrócili do domu, Józio rozpromieniony i szczęśliwy, ale Ignaś chmurny i w najgorszym humorze. Rodzice jednak obu z jednakową czułością f uściskali, bo obaj mieli promocyę, co w szkołach najważniejszą jest rzeczą, a że nagroda Józiowi się dostała, to i rodziców ucieszyło niezmiernie, bo znali jego pilność i dobre chęci, a zarazem uważali to za do w ód znacznego polepszenia zdrowia.
Tymczasem Józio, który z początku wielką okazywał radość, śmiał się, skakał po pokoju, nosił się ze swoją piękną książką, pokazując ją wszystkim w domu, po niejakim czasie zasępił się także, wsunął książkę do szuflady i zamyślony usiadł w kąciku, podparłszy głowę ręką. Spostrzegł on niezadowolenie brata i przykro mu się zrobiło, a zamiast miecza złe Ignasiowi jego samolubstwo, przemyśliwał nad tem poczciwy chłopczyna, jakby go pocieszyć. Wstał nakoniec i zbliżył się do brata z pewną nieśmiałością, jak gdyby się poczuwał do winy względem niego: – Ignasiu – rzeki, – wierzaj mi, ja sam to dobrze czuję, że ta nagroda tobie się należała, a nie mnie. Nauczyciele, dając mi ją
Snopek. 2
popełnili niesprawiedliwość. Ty przez cały rok lepiej oderanie się uczyłeś, siedziałeś ciągle na pierwszem miejscu… nie, doprawdy, ja nie rozumiem, jak oni to mogli zrobić. Ja z początku cieszyłem się bardzo ta nagrodą, bo widzisz, Józiu, to mi się pierwszy raz zdarzyło, nie miej mi tego za złe. Ale teraz doskonale zrozumiałem, że tobie się przez to krzywda staią. Cóż robić, braciszku, nie myśl już o tem, ja więcej nawet nie wspomnę o tej książce, a na rok przyszły już z pewnością tobie się pierwsza nagroda dostanie; zobaczysz.,
Ignaś z razu odwrócił się niechętnie, gdy brat do niego podszedł, ale w miarę jak Józio mówił, dziwnie mu się jakoś na sercu robiło; zarozumiały chłopak po raz pierwszy w życiu uczuł wyższość brata nad sobą. Wstyd go ogarnął i zarazem jakiś rodzaj uwielbienia dla tego potulnego Józia, którego dotąd zawsze z góry traktował, pomimo to, że starszy był od niego. Ta wielka dobroć przełamała jego dumę. Nie mogąc łez po1 wstrzymać, rzucił się na szyję brata i zaczął go serdecznie ściskać; po chwili dopiero był w stanie przemówić:
– Józiu… ty jesteś bardzo poczciwy, bardzo dobry, daleko lepszy odemnie. Nie myśl, że ją płaczę ze złości;nie to już "doprawdy przeminęło. Najniesłuszniej powiadasz, że ci się nagroda nie należała; przeciwnie, ja byłem nadto pewien siebie i w ostatnim kwartale zax niedbałem się, a i twoje wypracowanie było daleko lepsze od mojego. Ale nie bój się,. Józiu, ja już tem smucić się niebędę; mam przecież promocyę, czegóż mi więcej potrzeba? t Wyjm swoją książkę i pokaż mi, jeszcze jej nawet nie widziałem.
I obaj bracia w najczulszej zgodzie, obaj weseli i w dobrym humorze, zaczęli oglądać książkę Józia, a potem różne projekta układać na czas wakacyj.
OBOWIĄZEK.
Dajże mi pokój, moja Jadziu; wczoraj ci dopomogłem, bo miałem czas i ochotę po temu, a dziś mi się nie chce.
.Tak mówił Adaś do młodszej siostrzyczki, która go prosiła, żeby jej wytłómaczył jakieś
2*
trudne zadanie arytmetyczne. Dziewczynka jednak, niezmżona tą szorstką odmową, powtarzała płaczliwym głosem:
– Mój Adasiu, proszę cię, tylko mi powiedz, jak zacząć, bo zapomniałam zupełnie, co nauczyciel mówił.
– A to czemużeś lepiej nie uważała? nudna jesteś, przeszkadzasz mi; czyż to ja mam obowiązek ei dopomagać?
Jadzia nie nalegała już więcej i odeszła zasmucona do swego pokoju, a po chwili odezwał się z drugiego pokoju głos matki:
– Czy masz jaką ważną robotę, Adasiu?
– Nie, marno–odpowiedział chłopak;– już wszystkie lekcye pokończyłem.
– A to chodźże tu do mnie i wytłómacz mi, dla czego nie chciałeś dopomódz siostrze, która cię tak grzecznie o to prosiła?
– Moja marno, czyż ja mam obowiązek pomagać jej zawsze na zawołanie?…
– Już drugi raz to powtarzasz, mój synu, że nie masz obowiązku być uprzejmym dla siostry; widzę, że wcale nie pojmujesz znaczenia tego wyrazu: obowiązek, – a to źle, trzeba zawsze zdawać sobie sprawę z tego, co się mówi.
– Jakto, marno, jabym tego nie rozumiał? Moim obowiązkiem jest odrabiać własne lekcy e, ale dopomagać drugim, to już tylko dobra moja wola.
– A więc sądzisz, że wola twoja nie powinna ulegać żadnym prawom? że ci wolno robić dobrze lub źle, jak ci się podoba?
– Ja tego nie mówię, moja mamo: ależ co innego jest źle robić…
– A czyż to jedynym obowiązkiem człowieka jest unikać złego? czy nie powinien także czynić dobrze, o ile może? Obowiązki nasze moralne, to jest prawa, które powinny kierować naszem postępowaniem, nie mogą być określone tak ściśle, jak zadana lekcya lub wypracowanie; ale one są wyryte w naszem sercu, a wewnętrzny głos sumienia tak jasno, tak dokładnie wystawia je nam w każdej okoliczności życia, że dość jest słuchać zawsze tego głosu, aby dopełnić obowiązku. Przekonana jestem, że gdybyś był przed chwilą pomyślał tylko nad tem, co lepiej: czy dopomódz Wandzi, czy nie dopomódz.
– Co lepiej!–podchwycił Adaś–o, moja marno! ja wiem dobrze, że byłoby lepiej nie robić przykrości tej małej; ja tylko mówiłem, że to nie jest mój obowiązek…
– Otoż w tem właśnie się mylisz, mój synu. Jeśli wewnętrzny głos sumienia ci mówi, że z dwóch czynności jedna jest lepszą, druga gorszą, masz obowiązek spełnić lepszą; wszak po to jędrnie obdarzył nas Bóg tym ostrzegającym głosem, abyśmy go słuchali.
– Moja marno, doprawdy nigdy mi to jakoś do głowy nic przyszło; ja sobie zupełnie co innego myślałem o obowiązku. Pokazuje się, że to wcale nie taka łatwa sprawa, jak mi się zdawało, wypełniać obowiązki…
TRZEJ BRACIA.
ch, nieznośny jesteś, Leosiu, prawdziwie nieznośny! Wczoraj ci przecież tak długo tłómaczyłem tę samą regułę mnożenia, a ty już dziś znowu się pomyliłeś i nie umiesz sobie dać rady. Czyż nie rozumiesz, jaka to nudna rzecz po kilka razy jedno i to samo powtarzać?
Tak mówił Władzio do małego braciszka, któremu pomagał w odrabianiu zadań arytmetycznych. Leoś jeszcze do szkół nie chodził wcale, ojciec uczył go sam arytmetyki, często tez zastępował ojca Władzio, który był celującym uczniem klassy czwartej. Ale Leoś wolał odbywać swoją lekcyę z ojcem, bo ten był daleko wyrozumialszy i mniej wymagający od Władzia.
W tej chwili wszedł do pokoju młodzieniec dorosły, student uniwersytetu, najstarszy brat obu chłopców.
– Mój Władziu–rzekł, – dawaj-no czem prędzej swoje wypracowanie angielskie, bo teraz właśnie mam swobodną chwilę.
W tćj rodzinie wszyscy sobie wzajemnie pomagali: Władzio uczył małego Leosia, a starszy brat, Kazimierz, dawał jemu znów le-kcye angielskiego języka, który znał bardzo dobrze.–Pobiegł Władzio po książkę i kajet, usiedli przy stoliku, ale pokazało się, że wypracowanie przepełnione było myłkami.
– A jaki nieuważny jesteś, Władziu – mówił brat, odczytując głośno i przemazując co chwila po kilka wyrazów, blednie napisanych – jaki jesteś zapominalski! Patrz, też sa – me mytki byty już poprawiane po kilka razy; ciagle ci muszę jedno i to samo powtarzać,
– Ale, mój Kaziu, ty bo jesteś nieznośny – mówił Władzio zadąsany; – chciałbyś, żebym ja od razu spamiętał wszystko, a jeszcze takie trudne rzeczy, jak te zwroty angielskie i ta dziwaczna jakaś pisownia, do niczego nie podobna.
– Aha! – wykrzyknął Leoś, który przez ten czas przerabiał swoje zadanie, – paradny jesteś, Władziu! Mnie nazywasz nieznośnym, dla tego, że ja spamiętać nie mogę, coś mi tłómaczył wczoraj o tem mnożeniu, a sam także zapominasz wszystko, i Kazio znów u ciebie nieznośny za to, że ci to powiedział. A ja przecież młodszy jestem daleko od ciebie…
– Ach, nudny jesteś–przerwał Władzio.
– Tak, teraz ja znów będę nudny. Wiesz co, braciszku, przypomnij sobie, co to mama wczoraj czytała nam z Pisma Ś-go: Widzisz źdźbło oku brata twegoy a belki w oku twojem nie widzisz.
POŻAR.
Pożar! pożar! – straszny ten okrzyk rozległ się w miasteczku wśród nocy; mieszkańcy nagle ze snu przebudzeni zaledwo z życiem ujść mogli; o ratowaniu rzeczy z domów drewnianych, które ogień szybko ogarnął, nie było nawet co myśleć. Jedna tylko kobieta, zamiast uchodzić jak najśpieszniej z płonącego mieszkania, zaczęła zbierać i porządkować różne graty, chcąc je koniecznie zabrać z sobą, Tymczasem najokropniejsze niebezpieczeństwo jej groziło, belki z sufitu padały tuż przy niej, i co chwila należało przewidywać, że dach cały runie i wszystko zagrzebie pod stosami gorejących szczątków.
– Uciekajcie! uciekajcie! tu chwili niema do stracenia!–wołał jeden z ratujących; ale nierozsądna kobieta, wyniosłszy parę zawiniątek, które w bezpiecznym miejscu złożyła, nie zważała wcale na tę przestrogę, i najspokojniej znowu weszła do palącego się mieszkania, ażeby składać i wynosić resztę rupieci.
_ Ta nieszczęśliwa musi być chyba obłąkana!– rzeki wtenczas ów człowiek, rzucił się za nią w ogień, i nie zważając wcale na to, ie się wyrywała z eałej siły i koniecznie chciała zbierać po kątach różne drobnostki małej wartości, wyniósł ją gwałtem z pożaru. Wielkie to było szczęście, bo gdy tylko odważny ten człowiek z ciężarem swoim wyszedł za próg płonącego domu, cały dach, ściany, wszystko runęło z hałasem, i ogień objął od razu wielkie stosy zwalisk.
Pan Malicki, mieszkający w poblizkiej wiosce, spostrzegłszy pożar w miasteczku, przybył tam natychmiast z całą swoją służbą i czynnie dopomagał w ratowaniu, a potem zajął się razem z innemi dobroczynnem! osobami losem pogorzelców. Powróciwszy do domu, opowiadał dzieciom swoim szczegóły tego strasznego wypadku, wspomniał też i o tej biednej kobiecie, której wyraźnie w głowie się pomieszało z przestrachu.
– Aż mnie mrowie przechodzi, jak pomyślę, co to za szaleństwo!–mówiła najstarsza z córek p. Malickiego. Gdyby nie ten odważny i poczciwy człowiek, co się za nią rzucił w ogień, byłaby zginęła niezawodnie.
– O, z pewnością–mówił ojciec–później, jak przyszła do przytomności, sama nie mogła pojąć swego nierozsądku, i dziękowała swojemu zbawcy, że jej taki gwałt zadał.
– A jednak–mówiła pani Malicka–iluż to jest ludzi na świecie, którzy wcale za obłąkanych nie uchodzą, chociaż postępują zupełnie tak, jak ta biedna kobieta!
– Jakto, marno? – wołały dzieci zdziwione.
– Posłuchajcie tylko uważnie – rzekła matka, – a niezawodnie sami to przyznacie. Życie nasze na ziemi jest bardzo krótkie, wszyscy o tem wiemy; po śmierci dopiero wieczna szczęśliwość stanie się udziałem sprawiedliwych. Nazywamy tę kobietę obłąkaną dla tego, że dbała więcej o jakieś graty niewielkiej wartości, aniżeli o życie. Jakże nazwiemy ludzi, którzy wyżej cenią znikome dobra doczesne od życia wiecznego? którzy gromadzą bogactwa z uszczerbkiem cnoty i sprawiedliwości, chociaż dobrze wiedzą, że śmierć tak niechybnie wisi nad ich głowami, jak rozpalone belki nad głową owej kobiety, i wcześniej czy później stanąć muszą przed sądem Bożym? Niema w tem zapewne nic zdrożnego, jeżeli ktoś dba o zapewnienie bytu doczesnego dla siebie i swojej rodziny," byle nie przekracza przytem przykazań Bożych i nie narażał zbawienia. Ale czyż może być większe szaleństwo, niż poświęcać całą wieczność dla dóbr znikomych, trwających tak krótko?
TRZY ŻYCZENIA.
Chciałbym być kiedyś takim wielkim, sławnym bohaterem, jak Juliusz Cezar lub Aleksander Macedoński – mówił Władyś, składając książkę historyi starożytnej, z której lekcyę jutrzejszą odczytywał. – Co to za szczęście być musi wzbudzać we wszystkich ludziach taką obawę i takie uwielbienie!
– Ej, coby mi tam potem przyszło!– odezwał się młodszy brat jego, Józio. –Jabym wolał być bardzo bogatym, żebym mógł sobie zawsze dogadzać, kupić wszystko, coby mi się tylko podobało. Teraz, ile razy mi się czego zechce, mama zaraz powtarza: To bardzo drogie, nie jesteśmy bogaci. Nie, niema większego szczęścia, nad bogactwo.
– Zapewne – odrzekł Władyś; – ale gdybym był tak wielkim wojownikiem, tobym sobie właśnie ogromne bogactwa zdobył na nieprzyjaciołach, bo zwyciężyłbym wszystkich i zawojował.
– A nie źalby ci było tych biednych zwyciężonych? – Słowa te wymówiła z cicha starsza siostra obu chłopców, dobra i rozsądna Marynia.
– Ach, to tylko kobiety są takie litościwe; na wojnie to już taki zwyczaj, że zwyciężony musi ustąpić – powiedział Władyś.
– Już jabym wolał mieć bogactwa bez wojny i zwyciężania – rzekł Józio; – dogadzałbym sobie spokojnie, nikomu krzywdy nie wyrządzając.
– A czy mógłbyś spokojnie używać swoich bogactw, wiedząc o tem, że jest na świecie tylu ludzi, którym braknie pierwszych potrzeb do życia? – odezwał się znowu cichy glos Maryni. Józio nic nie odpowiedział.
– Ach, moja Maryniu – zawołał Władzio, – najbogatszy człowiek nie potrafiłby zaspokoić potrzeb wszystkich ubogich; i so-bieby nie dogodził, i drugim nie nastarczył.
– Alboź to szczęście natem zależy, żeby sobie we wszystkiem dogodzić? – rzekła łagodnie Marynia.
– A na czemże, moja Maryniu? – zapytał Józio. – Władyś chciałby być wielkim bohaterem; ja pragnąłbym bogactwa posiadać, czegóż tobie, siostrzyczko, do szczęścia potrzeba?