Sny o Warszawie - ebook
Sny o Warszawie - ebook
Po wojnie Warszawa nie została odbudowana. Przywrócono ją do życia, ale w odmiennej formie, ukształtowanej przez mieszankę sentymentu, poczucia misji, szaleńczej odwagi, przesadnej pewności siebie i specyficznych powojennych okoliczności. Czasy były ciężkie, sytuacja polityczna co najmniej dwuznaczna, środki ograniczone. A jednak w powstających koncepcjach nowej stolicy możemy znaleźć ogromny ładunek pracy, zaangażowania, przemyśleń i marzeń.
Architektura to nie historia cegieł, betonu i stalowych prętów. To historia ludzi, którzy czuli, żałowali, pragnęli, ale też nienawidzili. Do projektowania domów, do kreślenia planów urbanistycznych popychały ich różne motywacje.
To jest książka o koncepcjach kształtowania nowej Warszawy, o próbach znalezienia urbanistycznego i architektonicznego przepisu na szczęście. Bo to, co widzimy nad powierzchnią, jest tylko małym fragmentem całości, której większość skrywa się głębiej. Każdy z obiektów składających się na stolicę był emanacją jakiejś idei, ostatecznie zrealizowanej tylko w niewielkiej części. Architekci i urbaniści szukali idealnej formy miasta: jako perfekcyjnie zaprojektowanej maszyny, harmonijnej przestrzeni życia społecznego, jako codziennego doświadczenia piękna. Gdzieś wcześniej zrodziła się myśl i wizja, skutek doświadczeń, efekt lat wytężonej pracy, finalny produkt wielu prób i porażek. W czyjejś głowie tysiąc przesłanek złożyło się w jedną całość, w logiczny system, w koncepcję nowej organizacji miasta po wojennej zagładzie.
Krzysztof Mordyński (ur. 1978), historyk, kustosz muzealny, wykładowca, autor. Absolwent Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego, doktorant Instytutu Sztuki PAN, ukończył Podyplomowe Studium Muzealnicze przy Instytucie Historii Sztuki UW. Kustosz w Muzeum UW, kurator kilkudziesięciu wystaw o profilu historycznym, autor niemal stu artykułów naukowych i popularnonaukowych poświęconych zagadnieniom z historii sztuki. Jego zainteresowania badawcze koncentrują się na dziejach urbanistyki i architektury Warszawy, ze szczególnym uwzględnieniem okresu powojennej przebudowy miasta. Jako wykładowca prowadzi kursy, spacery edukacyjne i wykłady dotyczące historii, estetyki oraz funkcjonalności miasta. Jego wystawy kilkukrotnie zdobywały wyróżnienia w konkursie "Mazowieckie Zdarzenie Muzealne - WIERZBA". W 2019 roku otrzymał nagrodę Otwartego Uniwersytetu Warszawskiego, przyznawaną najlepszym wykładowcom.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-664-0 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa jako marzenie
Warszawa nie została odbudowana. Ją przywrócono do życia, ale w odmiennej formie ukształtowanej przez mieszankę sentymentu, poczucia misji, szaleńczej odwagi, przesadnej pewności siebie i specyficznych, powojennych okoliczności. Przebudowa Warszawy nie była prostym zadaniem, ale nikt z jej głównych aktorów nie spodziewał się, że wszystko uda się bez trudu. Czasy były ciężkie, sytuacja polityczna co najmniej dwuznaczna, środki ograniczone. A jednak w powstających koncepcjach nowej stolicy możemy znaleźć ogromny ładunek pracy, zaangażowania, przemyśleń i… marzeń.
Emocje odgrywały na tej drodze ważną rolę. Architektura to nie historia cegieł, betonu i stalowych prętów. To historia ludzi, którzy czuli, żałowali, pragnęli, ale też nienawidzili. Do projektowania domów, do kreślenia planów urbanistycznych popychało ich niezniszczalne poczucie misji. Architekturę postrzegali jako potężną siłę kształtującą życie i nadawali jej znaczenie wykraczające poza utylitarną funkcję schronienia.
Niektórym się wydaje, że wszystko można streścić w kilku słowach. Nowy plan miasta z Moskwy przywiózł w teczce wysłannik Stalina. Wyburzono Paryż Północy. Wzniesiono miasto bez tożsamości. Tak, polityka odgrywa w tej historii istotną rolę. Nie jest to jednak rola dominująca. To nie historia polityczna pomoże nam zadać te najważniejsze pytania, na które, szukając odpowiedzi w przeszłości, zyskamy świadomość wagi podobnych problemów dzisiaj.
To jest książka o koncepcjach kształtowania nowej Warszawy, o próbach znalezienia urbanistycznego i architektonicznego przepisu na szczęście. Nie jest to natomiast praca o tym co, gdzie i w jakiej kolejności wybudowano. Z tym zadaniem, z dobrym skutkiem, zmierzyło się już kilku autorów. Ze znanymi nam gmachami stojącymi na ulicach Warszawy jest podobnie jak z czubkiem góry lodowej. To, co widzimy nad powierzchnią, stanowi tylko małą część całości, z której większość skrywa się przed nami pod taflą wody. Każdy z tych obiektów składających się na cząstkę stolicy był emanacją jakiejś szerszej idei, ostatecznie zrealizowanej tylko w niewielkiej części. Architekci i urbaniści szukali idealnej formy miasta: jako perfekcyjnie zaprojektowanego aparatu, jako przestrzeni zgodnego życia społecznego, jako codziennego doświadczenia piękna. Gdzieś wcześniej zrodziła się myśl i wizja, skutek nie zawsze miłych doświadczeń, efekt lat wytężonej pracy, finalny produkt wielu prób i porażek. W czyjejś głowie tysiąc przesłanek złożyło się w jedną całość, w logiczny system, w koncepcję nowej organizacji miasta po wojennej zagładzie.
W pierwszych latach przebudowy Warszawy wydawać się mogło, że wiele dawnych grzechów miasta można naprawić. Przyszedł wreszcie czas zwątpienia i gorzkiej refleksji. Czy, kolokwialnie rzecz ujmując, dziecko zostało wylane z kąpielą? Warszawa dzisiejsza jest rezultatem krzyżowania się tych koncepcji opracowywanych przez ludzi o różnych inspiracjach, którzy pokonali odmienne drogi, aby znaleźć się w stolicy potrzebującej powrotu do życia.
Trudno wskazać datę, którą ponad wszelką wątpliwość można by traktować jako początek tej historii. Jest on w dużej mierze arbitralny, gdyż nie da się uciec od ciągłości dziejów, opowieść będzie więc czasem wymagać wycieczek w głębszą przeszłość. Zaczniemy ją trochę w środku, w tym punkcie na osi czasu, który mógł się wydawać nowym początkiem, na pewno był kolejnym rozdziałem. I wcale nie w jakimś eksponowanym miejscu, ale na mniej znanych uliczkach warszawskiej Pragi.
1. Misja
Z ulicy Szwedzkiej trzeba skręcić w Strzelecką, a po kilkuset metrach drogi wzdłuż podniszczonych kamienic dociera się do Kowelskiej. Drugi dom od narożnika ma numer 4. Nie wyróżnia się niczym specjalnym spośród wielu innych budynków warszawskiej Pragi. Elewacja pokryta jest spękanym tynkiem, który dni świetności ma już dawno za sobą. Urozmaicają go liczne ślady drobnych remontów i różnych prac: plątanina przymocowanych do muru kabli, dziury po zdjętym szyldzie nieistniejącego już sklepu, szare łaty cementu, którym uzupełniano ubytki w tynku. Po przejściu przez ciemną bramę dociera się do wąskiego podwórka o proporcjach studni. Nie ma tu miejsca na drzewo, trawnik czy choćby najmniejszy klomb z kwiatami, pod nogami jest tylko asfalt, a gdy się zadrze głowę do góry, można ujrzeć wycinek nieba w nieregularnej ramie ukształtowanej przez załamania, zaokrąglenia i zakosy ścian podwórka.
Podwórko studnia kamienicy przy Kowelskiej 4, fot. Elżbieta Moore, 2020
Z pozoru – typowa praska kamienica; miejsce to ma jednak szczególną historię. W pierwszych miesiącach 1945 r. było mekką architektów powracających do Warszawy z różnych części kraju. Tu ulokowany został w styczniu tego roku urząd zajmujący się odbudową miasta, początkowo noszący nazwę Biura Organizacji Odbudowy Warszawy, w połowie lutego zastąpiony przez Biuro Odbudowy Stolicy – powszechnie kojarzony BOS1. Architektami przybywającymi na Kowelską musiały targać sprzeczne uczucia: przygnębienie z powodu losu Warszawy, nadzieja na uzyskanie pomocy, entuzjazm na myśl o czekającej ich pracy i obawa, czy znajdzie się jeszcze dla nich miejsce w zespole. Życie szybko weryfikowało tę ostatnią troskę, która już po kilku dniach wydawała się śmieszna, niemalże naiwna. Wracający rok później do miasta Stanisław Jankowski zapamiętał niepokój, który towarzyszył mu w chwili, gdy przekraczał próg biura architektonicznego, wówczas już na Ujazdowie:
…speszyłem się. Na ścianie w pracowni wisiał duży rysunek: Perspektywiczny Plan Odbudowy Warszawy. Pomyślałem: Spóźniłem się. Nie zostało już dla mnie nic do roboty. Wkrótce jednak wiedziałem, że tej roboty zostało bardzo dużo. Dla mnie na trzydzieści lat2.
Praca, którą architekci rozpoczęli w styczniu 1945 r. na warszawskiej Pradze – w kamienicy na Kowelskiej i w jeszcze jednej lokalizacji, przy Śnieżnej 4 – otwierała nowy rozdział w dramatycznej historii Warszawy.
Ruiny stolicy. Widok na lewobrzeżną Warszawę od strony Wisły. Po lewej ruiny Starego Miasta. W głębi, po prawej, tereny po getcie, 1945, fot. Wacław Żdżarski, NAC
Po drugiej stronie Wisły piętrzyły się ruiny miasta. Czy łatwo było oswoić się z tą sytuacją? Wydawałoby się, że był na to czas, nic przecież nie stało się znienacka. Wiadomości o przerażającej destrukcji, której dokonywały wojska niemieckie, płynęły w świat od sierpnia 1944 r. Udział korespondentów zagranicznych nie był konieczny do ich rozpowszechniania. Nocami olbrzymia łuna ognia stawała się kierunkowskazem dla bombowców RAF-u transportujących zaopatrzenie dla powstańców. Amerykanie, którzy woleli latać w dzień, wypatrywali po prostu gigantycznej chmury dymu unoszącego się z pożarów. Urządzenia nawigacyjne nie były im potrzebne, gdy zbliżali się na odległość stu kilometrów od Warszawy. Łuna w nocy i dym w dzień niosły wiadomość o zniszczeniu miasta. Stan wiedzy tych, którzy przybyli na Pragę z wojskiem radzieckim w drugiej połowie września, uzupełniały drastyczne szczegóły relacji naocznych świadków, żołnierzy Berlinga biorących udział w nieudanym desancie, powstańców, którzy przepłynęli rzekę wpław. Armia Czerwona okopała się na prawym brzegu, natomiast Niemcy po drugiej stronie rzeki zdławili do końca powstanie warszawskie, a następnie systematycznie palili dom po domu. Warszawa płonęła bez przerwy, aż do 17 stycznia 1945 r.
Tego dnia wczesnym rankiem dwie dywizje piechoty 1. Armii Wojska Polskiego uderzyły na miasto, 2. Dywizja Piechoty od północy, 6. Dywizja Piechoty od wschodu i południa. Oporu prawie nie było; większość oddziałów niemieckich wycofała się poprzedniego dnia, łamiąc rozkaz Hitlera o okrężnej obronie Twierdzy Warszawa. Żołnierze obu dywizji spotkali się w rejonie Ogrodu Saskiego.
Już dwa dni później na Pragę dotarła z Lublina grupa architektów3. To oni stanowili tę awangardę, która miała zorganizować odbudowę miasta, to oni otworzyli w następnych dniach biuro na Kowelskiej. Na początku interesowało ich tylko jedno: zobaczyć Warszawę. Czekanie na przejazd przez most pontonowy na Wiśle wystawiło ich nerwy na ogromną próbę, o wiele większą niż wcześniejsza wielogodzinna podróż w mrozie pod płachtą podskakującej na wybojach ciężarówki. Pierwsze wrażenie, jakie odnieśli, to złudne uczucie ulgi. Domy przy wiadukcie mostu Poniatowskiego wydawały się całe, podobnie jak inne gmachy na skarpie. W styczniowej mgle trudno było odgadnąć, że część budynków od strony Wisły Niemcy pozostawili jako parawan osłaniający ulice przed radziecką artylerią. Z grupy architektów największy spokój zachowywał podobno profesor Lech Niemojewski, niemłody już, słynny przed wojną wykładowca Politechniki Warszawskiej. Razem z nim czekali Bohdan Lachert, architekt prowadzący później budowę Muranowa, Eleonora Sekrecka, główna projektantka osiedla Latawiec, Hanna Sigalin oraz jej szwagier, major Józef Sigalin. To on był organizatorem wyjazdu, a wkrótce stał się jedną z najważniejszych osób pracujących na rzecz odbudowy Warszawy. Kiedy z prawego brzegu Wisły patrzyli na dymiącą jeszcze stolicę, w głowach odtwarzali sobie przygotowany wcześniej plan objazdu mającego umożliwić ocenę stanu miasta. Starali się przygotować na widok zniszczonej Warszawy. Zaraz po przekroczeniu rzeki ułuda prysła – domy przy wiadukcie powitały ich wypalonymi oczodołami pustych okien. I to były jedne z najlepiej zachowanych budynków, które zobaczyli tego dnia w Warszawie. Grozę bezpośredniego doświadczenia obcowania z miastem obróconym w ruiny trudno było opisać. Sigalin zapamiętał to tak:
Miasto było cmentarzem. Nie było nikogo. Dopiero hen, na krańcach Służewca, Okęcia, Bielan wychodzili ludzie – widma. Łez radości było niewiele. Ci ludzie nie umieli już płakać4.
Odrętwienie nie trwało długo, architekci natychmiast wzięli się do pracy. Przez dziesięć dni jeździli po mieście, sprawdzając, w jakim stanie zachowały się zakłady przemysłowe, które zabytki ocalały i czy są jeszcze domy nadające się do zamieszkania. Na biuro upatrzyli sobie grupę kamienic na rogu Skolimowskiej i Chocimskiej, jednak w oczekiwaniu na ich remont zorganizowali się na Kowelskiej i to właśnie ze stojącym przy niej domem wiązały się ich pierwsze wspomnienia okresu odbudowy. Były to te dni, gdy biuro jeszcze raczkowało, gdy jego działanie opierało się bardziej na entuzjazmie nielicznych pracowników niż na procedurach. Ten czas heroicznych zmagań z przeciwnościami urósł do rangi mitycznego początku. Otuliła go we wspomnieniach uczestników mgiełka niepamięci i lekka poświata idealizacji. Architekci prześmiewczo mówili o swojej ulicy Rue de Covelle, jakby chodziło o nastrojową uliczkę lub zaułek w Paryżu5. Być może odczuwali pewien rodzaj masochistycznej satysfakcji z przyrównywania zaniedbanych części warszawskiej Pragi do najpiękniejszego – jak uważa wielu – miasta w Europie.
Po latach, gdy wspominali te dni, nie we wszystkim byli zgodni. Józef Sigalin twierdził, że architekci mieli do pracy tylko jeden pokój, a w nim jedyny ocalały stół; siadali przy nim i dzielili się na grupy, niczym na oddziały biura. Helena Morsztynkiewicz wspominała natomiast, że wszystkie piętra kamienicy rozbrzmiewały dyskusjami na temat odbudowy stolicy, plany zaś kreśliło się na podłogach, gdyż w budynku nie było mebli. Architekci spali w nocy w tych samych pomieszczeniach, w których pracowali w dzień. Bardzo dawał się we znaki mróz, od którego grabiały ręce, a kamienicy nie można było ogrzać. Wszystkie te niedogodności nie przerażały ich jednak zbytnio. Wręcz przeciwnie, wiedzieli, że znaleźli się na swoim upragnionym miejscu. Przez długich pięć wojennych lat warszawscy architekci marzyli o dniu, w którym ich kreślone potajemnie projekty stolicy nie będą tylko wyrazem nadziei, lecz także planem rzeczywistej budowy. Od tego momentu mogli nareszcie całkowicie jawnie pracować. Co więcej, robili to z dławiącym gardło wzruszeniem, z ekscytacją i ciężarem odpowiedzialności, wiedząc, że tym razem ich wysiłek przełoży się na coś w stu procentach realnego: na domy, ulice i place, na zdrowe dzielnice służące ludziom, na wzniosłe przestrzenie reprezentacyjne, na zielone parki, pędzące autobusy, pachnące świeżym pieczywem piekarnie i rozbrzmiewające śmiechem przedszkola.
Bez względu na sytuację
Warszawy tak naprawdę nie można było zniszczyć – to jest coś, czego Hitler zupełnie nie wziął pod uwagę. Domy można było spalić, Zamek Królewski wysadzić, infrastrukturę zrabować, ale zadanie tych bolesnych ran nie przyniosło Niemcom zwycięstwa. Warszawę zabrał ze sobą w sercu każdy jej mieszkaniec. Pod tym względem architekci nie stanowili w tej grupie wyjątku, choć bez wątpienia tworzyli jej specyficzny odłam. Zdumiewający jest fakt, że bez względu na to, gdzie rzucił ich wojenny los, w jakiejkolwiek znaleźli się sytuacji, jak wielkiej próbie zwątpienia zostali poddani, wielu z nich przystępowało do planowania odbudowy Warszawy. Nie sposób wymienić ich wszystkich, ale każde podane tu nazwisko dużo znaczy dla polskiej architektury, każde wiąże się z ważnymi realizacjami, każde jest symbolem.
Komu było trudniej? Tym, którzy codziennie wystawieni na niebezpieczeństwa mogli uznać każdy dzień za udany, jeśli kończył się snem we własnym łóżku? Architekci, którzy pozostali w Warszawie podczas okupacji, widzieli na ulicach łapanki i rozstrzeliwania, więźniów Pawiaka powieszonych na pokaz na ruchliwej ulicy Leszno, podjęli jednak decyzję o prowadzeniu tajnego nauczania. Od początku okupacji, wbrew niemieckim zakazom, przygotowywali zastępy młodych ludzi do odbudowy wolnego kraju w przyszłości, równie wymarzonej, co niepewnej, której przecież nie można było zagwarantować, ale tylko na nią liczyć. Trzeba było przetrwać trudny czas, kiedy wiara ta wydawała się niemalże absurdalna, wbrew rozsądkowi – gdy Niemcy zajęli Norwegię, gdy upadła Francja, a później gdy wojska III Rzeszy wdarły się głęboko na terytorium ZSRR. Ciężar tych wiadomości nie powstrzymał architektów skupionych na konspiracyjnej Politechnice od dalekosiężnego planowania odbudowy Warszawy i zmiany jej układu komunikacyjnego. W czasie gdy upadały kolejne nadzieje na pomyślny zwrot wojny, oni prowadzili studia nad rozwinięciem przedwojennej Trasy N-S, tunelu na przedłużeniu mostu Kierbedzia, alternatywnej arterii dla wąskiego Nowego Światu. W tajne nauczanie angażowali się doświadczeni już wykładowcy, jak Jan Zachwatowicz czy ci, którzy otrzymali dyplom niedługo przed wojną, jak Maciej Nowicki6.
Niebezpieczeństwo było realne. Stefan Bryła, autor konstrukcji Prudentialu i dziekan konspiracyjnego Wydziału Architektury, został aresztowany za tajne nauczanie i poniósł śmierć w 1943 r. Nie odszedł jednak do końca – dwa lata później powracający do miasta mieszkańcy Warszawy mogli zobaczyć osobliwy pomnik profesora, dramatycznie podziurawioną konstrukcję Prudentialu. Przyjęła na siebie wiele pocisków, nawet te największego kalibru. Przetrwała. Na jej mocnym szkielecie odbudowano gmach, który dziś wznosi się nad placem Powstańców Warszawy.
Zniszczone Śródmieście na zdjęciu lotniczym, na pierwszym planie wieżowiec Prudentialu, w głębi PAST-a, 1946, fot. Wacław Żdżarski, NAC
A może gorszy los spotkał tych, którzy pozostawali zamknięci przez całą wojnę w obozie jenieckim w Woldenbergu, jak Stanisław Brukalski, Jerzy Hryniewiecki czy Jan Knothe? Podczas gdy cały świat toczył śmiertelne zmagania, oni byli jakby w stanie zawieszenia. Pozbawieni dostępu do pełnych informacji o przebiegu działań wojennych, zdobywający je czasem jedynie przez konspiracyjne radio, poddani byli na co dzień torturom bezczynności, braku nadziei i tęsknoty. I w tej sytuacji dla żołnierzy-architektów, twórców, naukowców istniało tylko jedno rozwiązanie: działać. Jeńcy założyli uniwersytet, którym kierował profesor Uniwersytetu Warszawskiego Kazimierz Michałowski, światowej sławy archeolog, znawca starożytnego Egiptu. Architekci zajęli się przyszłością, nauczali, jak w „normalnym” świecie startowali w konkursach – tyle że tematyką tych konkursów była odbudowa kraju7.
Przekonania polityczne nie miały znaczenia dla podstawowego celu. Odbudowę Warszawy pod konspiracją planowali zarówno lewicowi, jak i konserwatywni architekci. W ramach Społecznego Przedsiębiorstwa Budowlanego, które za zgodą okupantów zajmować się miało remontowaniem domów, działała tajnie Pracownia Architektoniczno-Urbanistyczna8. Pod kierunkiem Szymona Syrkusa przygotowywała zasady budowy osiedli społecznych w nowej Polsce. Bardziej konserwatywnie nastawiony polski Zarząd Miejski mieścił w swoich strukturach Komisję Rzeczoznawców kierowaną przez Tadeusza Tołwińskiego, która prócz realizowania oficjalnych zadań opracowywała w konspiracji plany rewitalizacji obszarów zabytkowych, w tym korekty historyczno-estetyczne Nowego Światu. Pracę tę kontynuowali po upadku powstania Jan Zachwatowicz i Piotr Biegański w Podkowie Leśnej, wciąż na terenach zajętych przez Niemców. Trochę inny los czekał Romana Piotrowskiego, który widział dewastację Warszawy w grudniu 1944 r., a następnie trafił do wciąż okupowanego Krakowa. Ani on, ani nikt z jego kolegów i koleżanek architektów nie zastanawiał się, co należy zrobić w tej sytuacji. Natychmiast zaczęli pracować nad planowaniem odbudowy Warszawy. Spotykali się tak aż do 6 stycznia 1945 r., gdy ich aresztowano. Niemcy nie wiedzieli jednak, z kim mają do czynienia, wyłapywali po prostu wszystkich warszawiaków przebywających w Krakowie. Piotrowski miał szczęście – już miesiąc później znalazł się w Warszawie, aby objąć kierownictwo BOS-u9.
Kolor flagi sprzymierzonych – czy to był brytyjski Union Jack, czy też czerwony sztandar radziecki – także nie miał zasadniczego znaczenia dla nastawienia architektów. Celem ich działań była odbudowa. Nawet jeśli w tym wypadku planowanie miało gorzki posmak abstrakcyjnego teoretyzowania z daleka od kraju. Pod egidą Rządu Polskiego na Uchodźstwie Bolesław Szmidt i Stanisław Połujan założyli Polską Szkołę Architektury jako wydział jednej z najlepszych uczelni brytyjskich Liverpool School of Architecture. Generał Władysław Sikorski dokonał jej oficjalnego otwarcia w 1942 r., ale faktycznie rozpoczęła ona swoje działanie już w czerwcu 1941 r.10, czyli jeszcze przed wydarzeniami, które mogły przynieść realną nadzieję na zmianę losów wojny: przed układem Sikorski–Majski normalizującym stosunki między Polską a ZSRR, przed przystąpieniem do wojny Stanów Zjednoczonych. Uczelnia szkoliła kadry dla kraju aż do 1946 r., czyli dłużej, niż trzeba było, aby przekonać się, że nadzieje na powrót do Polski w chwale były nierealne. Komuniści traktowali agendy rządu londyńskiego jak szkoły wrogiego wywiadu. Polityczne rachunki nie były jednak priorytetem. Studium urbanistyczne w Liverpoolu ukończył jeszcze uwolniony z niewoli po powstaniu Stanisław Jankowski, który mimo niebezpieczeństwa aresztowania przez komunistyczne władze udał się w 1946 r. do Warszawy.
Na przeciwległym biegunie od kolegów po fachu z Liverpoolu – pod względem politycznym, ale także geograficznym, bo po drugiej stronie Europy – znaleźli się architekci skupieni przy Polskim Komitecie Wyzwolenia Narodowego. Różnił ich także odmienny zestaw problemów, groziły im innego rodzaju rozterki i zwątpienia. Wywoływało je nie uczucie abstrakcyjności studiów, ale przerastająca możliwości konieczność działania tu i teraz, wraz z przesuwaniem się frontu. Do tego dochodziła jeszcze bardziej podstępnie demotywująca straszliwa dwuznaczność sytuacji. Niby byli na ziemiach polskich, już od kiedy minęli Krzemieniec, ale ich polityczni mocodawcy dopiero po dotarciu do Lublina pozwalali stwierdzić, że znajdują się w Polsce. Podobne rozdwojenie dotyczyło także bliskich spraw rodzinnych. Na opisaną wyżej wyprawę do Warszawy w styczniu 1945 r. Józef Sigalin wziął swoją bratową, Hannę, którą przedstawił we wspomnieniach pisanych w okresie PRL jako „żonę zaginionego podczas wojny warszawskiego architekta”11. Ale jej mąż Roman nie zaginął. Jako polski oficer był od 1939 r jeńcem w Starobielsku. Wiosną 1940 r. NKWD rozstrzelało go Charkowie12. Józef nie miał na to dowodów, ale funkcjonowanie przez kilka lat w Związku Radzieckim pozwoliło mu z pewnością wiele się domyślać.
We wrześniu 1944 r. w Lublinie zorganizował Dział Odbudowy, później kilkakrotnie zmieniający nazwę13 – równolegle do tego, jak cały czas ewoluowało zadanie Sigalina. On nie miał opracowywać ogólnych wytycznych ani wskazywać kierunków działania, tylko napisać program, jak zorganizować życie w uwolnionej od Niemców Warszawie. To się miało stać „za chwilę”, a Sigalin musiał podać konkrety: co zrobić z bezdomnymi, rannymi i głodnymi? Ilu ich będzie? Gdzie ich rozlokować? Ile osób personelu potrzeba, ile materiałów na baraki, ile łóżek? Skąd to wziąć? Może przewieźć gotowe z wyzwolonego obozu koncentracyjnego? Jaka powinna być dalsza kolejność prac? Co trzeba naprawić, co odgruzować w pierwszej kolejności, co zostawić? Sigalin opracowywał plan działań, a w Warszawie trwało powstanie. Wczorajsze zapatrywania stawały się następnego dnia nieaktualne. Brakowało danych, a w planie organizacyjnym trzeba operować liczbami, choćby przybliżonymi. Podstawowa – liczba ludności… Swój pierwszy program skończył pisać w czwartym tygodniu września 1944 r., najpóźniej w poniedziałek, czyli 25. dnia miesiąca14.
Tymczasem dokładnie w tych samych dniach w Warszawie sytuacja zmierzała do czegoś, co wydawało się tragicznym finałem, najgorszym możliwym scenariuszem. Ostatnie dni powstania, przedłużający się koszmar walki, która już po kilku pierwszych dniach okazała się siłowaniem na przetrwanie – na przeżycie. Noszone w sercu przez pięć lat nadzieje na odwet i wolność, którą sobie tylko można zawdzięczać – zawiedzione. Wiele kolegów i koleżanek – zabitych. Warszawa codziennie niszczona. Aleje Ujazdowskie, tak piękne o tej porze roku – ogarnięte pożarami. Tymczasem właśnie w tych dniach, w ukrytej pracowni w Alejach Stanisław Dziewulski i Kazimierz Marczewski siedzieli pochyleni nad swoją pracą15. Pierwsza wersja notatek nosi datę 21 września. Dziewulski na znalezionej maszynie pisał wytyczne odbudowy miasta, a Marczewski opracowywał plan nowej dzielnicy na Muranowie. Obaj wiedzieli, że w każdej chwili może spaść bomba, która unicestwi ich projekty i pozbawi życia, jednak to ich nie powstrzymało. Dziewulski przekazał kopię wytycznych Stanisławowi Jankowskiemu we wtorek, 26 września. To na wypadek gdyby tylko jednemu z nich udało się przeżyć. Żaden z nich na szczęście nie zginął, po wojnie spotykali się jeszcze wielokrotnie w biurze podczas pracy nad planami Warszawy. Maszynopis z wytycznymi Dziewulskiego także ocalał. Pokazywał mi go z dumą Michał, syn Stanisława Jankowskiego. Dokument przebył z żołnierzem-architektem całą drogę: towarzyszył mu od wyjścia z Warszawy do niemieckiej niewoli po powstaniu, do różnych miejsc w Niemczech, gdzie przerzucano jeńców, dalej w drodze do Szwajcarii, gdy jego autor odzyskał wolność, następnie do Londynu, Liverpoolu, a w 1946 r. do Gdańska i wreszcie do Warszawy. Ten niezwykły dokument znajduje się dziś w Archiwum Akt Nowych.
Przytaczając te wszystkie historie, nie próbuję udowadniać, że architekci byli wyjątkową grupą na tle reszty społeczeństwa. W tych wojennych dniach wielkiej próby wielu Polaków w podobny sposób sprawdziło się na swoim obszarze działania. Jednakże to właśnie na przykładzie tych kilku wspomnianych architektów szczególnie jasno widać determinację i prawdziwy patriotyzm. Oni skromnie, bez potrzeby patetycznych deklaracji i dramatycznych gestów, realizowali wobec stolicy te słowa, które w hymnie skierowane są do Ojczyzny: …jeszcze nie zginęła, kiedy my żyjemy… W jakiejkolwiek znaleźli się sytuacji, gdziekolwiek rzucił ich los, tam kiełkowała myśl o odbudowie Warszawy. Zwątpienie nie odniosło nad nimi zwycięstwa. Stolica musiała zostać odbudowana.
Szaleńcy szturmujący niebo
I wreszcie zobaczyli Warszawę na własne oczy. Niemcy już ją opuścili… ale mieszkańcy też praktycznie byli nieobecni. Architekci – jeśli podążymy za relacją Sigalina – zgromadzeni w tym jednym pokoju na Kowelskiej obmyślali przywrócenie miasta do życia. Patrzyli na siebie jak na szaleńców szturmujących niebo, sięgających po to, co według zdrowego rozsądku wydawało się niemożliwe. W zimie w nieogrzewanym pomieszczeniu toczyły się gorące dyskusje, roztrząsano pomysły. Jeden stół służył im jako główny mebel, podstawowe narzędzie pracy i forum. Siedzieli przy nim ludzie, z których prawie każdy miał odegrać w kolejnych latach ważną rolę w przebudowie miasta. Rozmawiali, rysowali, oglądali, dyskutowali i poprawiali. Gdybyśmy mogli spojrzeć im przez ramię, czekałoby nas pewnie rozczarowanie. Na kartkach, na których z zapałem stawiali kreski, nie zobaczyliśmy szkicowych wizji odbudowanej Warszawy. Używając naprędce znalezionych papierów, drugiej, czystej strony niemieckich formularzy, opracowywali schematy organizacyjne, rysowali koncepcje.
Na jednym końcu pracowali razem ludzie, którzy później prezentowali odmienne wizje: Sigalin, zwolennik radykalnej przebudowy Warszawy, i Jan Zachwatowicz, konserwator, główna postać kręgu „zabytkowiczów”. Kontynuowali wcześniej kreślony plan organizacji prac nad odbudową. Od czego zacząć? Która z krytycznych potrzeb jest najważniejsza? Jak wykorzystać talenty ludzi? I jak ich nie zrazić nieuniknionymi kontrowersyjnymi decyzjami? Razem z nimi pracował Jan Olaf Chmielewski, współtwórca słynnej modernistycznej koncepcji „Warszawy funkcjonalnej” z 1934 r., oraz Jerzy Hryniewiecki, znany później z projektów warszawskiego Stadionu X-lecia, Supersamu i katowickiego Spodka. Tę męską grupę wzbogacała doświadczeniem architektka z przedwojennym dorobkiem, Helena Morsztynkiewicz, redaktorka „Biuletynu Urbanistycznego”16.
Obok nich, ale wciąż przy tym samym stole siedzieli urbaniści – znany nam Stanisław Dziewulski oraz współpracujący z nim podczas okupacji Zygmunt Skibniewski, późniejszy dyrektor Biura Urbanistycznego Warszawy. Pracowali nad koncepcją szerszą niż sama stolica. To, co stanowiło jedną z najważniejszych teoretycznych tez „Warszawy funkcjonalnej”, było teraz podstawą ich studiów, które miały zostać wykorzystane w praktyce: miasto leży w regionie, a region w kraju, ten zaś w Europie. Warszawa znajduje się na przecięciu szlaków komunikacyjnych z północy na południe i ze wschodu na zachód. Jak ten fakt wykorzystać? Rysowali szkice, które przekornie nazywali „rybką WZM”, gdyż obszar Warszawskiego Zespołu Miejskiego rozciągnięty wzdłuż Wisły od Modlina do okolic Góry Kalwarii przypominał nieco rybę. Celem ich rozważań było optymalne połączenie stolicy z okolicznymi miastami, osadzenie jej w terenie. Urbaniści chcieli stworzyć metropolię, rozwiązać problem samotnej wyspy miejskiej w morzu mazowieckich piasków – jak przez wieki wyglądała sytuacja Warszawy. Ten plan zakładał głęboką reformę miasta, łącznie z wyburzaniem sprzecznej z jego ustaleniami zabudowy. Gdyby ktoś z dawnych lub współczesnych krytyków Biura Odbudowy Stolicy nagle wszedł do pokoju, w którym pracowali, i powiedział coś w rodzaju: „ale przecież dom na tamtym rogu można było odbudować, miał tylko wypalone stropy i dach, lecz ściany, te piękne ściany z gipsową sztukaterią wciąż stały!”, architekci spojrzeliby na niego jak na kogoś, kto przybył z księżyca. Celem był plan, schemat uzdrawiający układ urbanistyczny Warszawy, uwalniający go od błędów, którymi obrósł w czasie zaboru rosyjskiego. Czy jest sens niweczyć sprawność układu komunikacyjnego dwumilionowego miasta lub jego funkcje gospodarcze czy reprezentacyjne, ponieważ na jakimś rogu zachowały się ściany kamienicy czynszowej? Różnica zdań wynikająca z tych dwóch spojrzeń na sposób przywrócenia Warszawy do życia była zbyt wielka, aby obie strony znalazły wspólny język.
Najbliżej okna, chyba trochę wyobcowany z tego towarzystwa, siedział Maciej Nowicki, ten zaangażowany podczas okupacji w tajne nauczanie. Sigalin, patrząc na niego, miał wrażenie, że architekt marzy, snuje jakieś nierealne plany. Ale o którym z nich można byłoby powiedzieć, że tego nie robił? Tematem prac Nowickiego była koncepcja Śródmieścia, czyli terenu zniszczonego w największym stopniu, ale równocześnie przedstawiającego kluczowe znaczenie dla prestiżu państwa. Temat nie był tak pilny jak pozostałe, ale wymagał gruntownego przeanalizowania, daru syntetycznego myślenia i ogromnego talentu. Ołówek z pewnością trafił w tym wypadku we właściwe ręce. Efektom pracy Nowickiego przyjrzymy się jeszcze szczegółowo w tym rozdziale.
Architekci pracowali i mieszkali w tej samej kamienicy, gdyż trudno byłoby im samodzielnie znaleźć mieszkanie na przeludnionej, pełnej uchodźców Pradze. Kierownik biura Roman Piotrowski był wówczas chory. Leżał w ubraniu w łóżku i tak przyjmował interesantów przychodzących do kamienicy. Sigalin opisał ją jako nędzną i obdrapaną. Budynek stoi do dziś i obecnie nie wygląda najlepiej. Warszawa po obu stronach Wisły się zmieniła, on jednak pozostał w podobnym stanie do tego z czasów, gdy w jego murach powstawały plany przebudowy miasta. Było to ponad 70 lat temu.
Takich miejsc jest w Warszawie coraz mniej, ale chyba każdemu miłośnikowi dziejów stolicy zdarzyło się dotrzeć do domu, zakładu usługowego czy zaułka, gdzie „czas zatrzymał się w miejscu”. Mamy wówczas wrażenie – które potrafi wywołać dreszczyk ekscytacji – że odbywamy coś w rodzaju podróży w czasie do dawnego miasta. Urwane, jakby rzucone pomiędzy bruk, i zapomniane, nieużywane obecnie tory tramwajowe przy Arsenale, skręcające lekkim łukiem z ul. Długiej w ul. Bohaterów Getta, niegdyś Stare Nalewki, kończą się gdzieś przy bramie Ogrodu Krasińskich. Miejsce jest spokojne, pustawe, ulica kończy się ślepo, a ożywienie wprowadzają jedynie czworonożni użytkownicy wybiegu dla psów znajdującego się na tyłach Arsenału. Tymczasem tory pamiętają, jak na tej ulicy tętniło życie, a przechodnie z trudem przedzierali się przez zawsze zatłoczony i gwarny chodnik przy pasażu Simonsa. Po szynach niespiesznie sunęły tramwaje, mijając składy pończoch, futer i parasoli. Tu zaczynał się ten fragment miasta, gdzie częściej od polskiego można było usłyszeć jidysz.
W innej części miasta, na ulicy Mazowieckiej niedaleko Zachęty, czeka nas niespodziewane spotkanie. Tam wśród kolorowych sklepów dla plastyków oraz modnych barów i nocnych klubów skryła się podziurawiona kulami arkadowa ruina. Trzy łuki ozdobione półkolumnami, wymyślny fryz i okaleczone kompozytowe głowice – to poharatana podczas wojny brama, prowadząca niegdyś na podwórze budynku Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. Przez dwa długie miesiące, w sierpniu i wrześniu 1944 r., gmach był powstańczą redutą i bronił niemieckim wojskom dostępu do tej części Śródmieścia. Po wojnie bramę pozostawiono jako szczególną pamiątkę, naturalny pomnik. Nikt nie ruszał bruzd wyżłobionych przez pociski, które rozrywały fragmenty fasady Towarzystwa i raniły bramę. Patrząc na nią, można mieć wrażenie, że było to przed chwilą: kule uderzające w mur, rozbryzgi kruszonego tynku, chaotycznie latające odłamki cegieł i ułomki płyt kamiennych wypełniały wówczas całą ulicę Mazowiecką. Kiedy pod wpływem eksplozji runął narożnik gmachu Towarzystwa, duszący pył wtargnął przez pozbawione szyb okna do wszystkich okolicznych domów, tam, gdzie na pozycjach trwali powstańcy. Wytrwali. Niewyspani, poranieni, marzący o powrocie do przyziemnych codziennych obowiązków, a nie o dokonywaniu heroicznych czynów. Postrzelana brama z Mazowieckiej, zaprojektowana nie jako fortyfikacja, ale arkada zamykająca zwykły przejazd, jest ich pomnikiem, o wiele trafniejszym niż monument w postaci rozrzuconych betonowych klocków na pobliskim placu Powstańców Warszawy.
Dawne tory tramwajowe w bruku ulic Długiej i Stare Nalewki przy Arsenale, fot. Elżbieta Moore
Uważny obserwator odnajdzie w mieście wiele takich śladów; liczne z nich odnoszą się właśnie do ostatniego przełomowego momentu w historii Warszawy, do jej zniszczenia w czasie II wojny światowej i powojennej odbudowy. Na Ochocie, przy ul. Białobrzeskiej 39, zachował się napis „Min nie ma”, przypominający o niebezpieczeństwach życia w powojennej stolicy. Nieco trudniejszy do uchwycenia trop to różny kształt metalowych barier na moście Poniatowskiego. Te, które nie mają wymyślnej, secesyjnej formy, pozwalają zidentyfikować cztery przęsła odbudowane w 1946 r.
Trwała ruina – arkady na ul. Mazowieckiej, fot. Elżbieta Moore
Ślady te pozwolą nam uruchomić wyobraźnię, jednak musimy pogodzić się z faktem, że nigdy w pełni nie zrozumiemy fenomenu odwagi mieszkańców powracających do swego miasta w 1945 r. Trzeba by samemu przeżyć to, co oni, aby dokładnie zrozumieć pewne decyzje, ocenić zachowania. Niewielu uczestników tamtych dni żyje jeszcze, by dać autentyczne świadectwo, jednakże istnieją wspomnienia, relacje i dzienniki. Ich autorzy zapisali w nich dramatyczne przeżycia, starali się przekazać nam emocje, wyrazili przekonania, oddali swój stan wiedzy. W bibliotekach przechowywane są gazety, które dzień po dniu rejestrowały fakty i komentowały rzeczywistość. Cierpliwie szukając w archiwach, można odnaleźć dokumenty, które wyjaśnią to, czego nie wiedzieli nawet uczestnicy wydarzeń. Na odkrycie czekają plany, schematy i rysunki, nieznane zdjęcia oraz te, które oglądali już chyba wszyscy, ale kryją w sobie zakamuflowany szczegół przeznaczony dla tego jednego wnikliwego obserwatora, który w końcu go dostrzeże.
Wszystkie te źródła wymagają ostrożnej analizy. Każde z nich na swój sposób może zwieść nas na manowce. Jeśli jednak dzięki nim będziemy mogli poznać choćby wycinek rzeczywistości, to już zyskamy dobry punkt wyjścia dla konstruowania własnego poglądu na przebudowę miasta po 1945 r. Będzie to podstawa niewątpliwie bardziej rzetelna, ale też i dająca więcej radości z odkrywania niż szybkie i łatwe zachwyty nad pięknem uwiecznionego na pocztówkach mitycznego „Paryża Północy”, jak czasem nazywa się przedwojenną Warszawę. Miała ona swe uroki i ciemne, niewdzięczne zaułki, zaniedbane rejony, nawet całe podłe dzielnice. To prawda, że za tamto miasto, którego nie ma dziś potrzeby idealizować, wielu ludzi w czasie wojny oddało życie. Ci, którzy przeżyli, otrzymali szansę, aby historię Warszawy napisać od nowa, i traktowali ją jak obowiązek. Nie dane im było wykonywać tego zadania w komfortowych warunkach. Przeszkodą były nie tylko głód, choroby i zniszczenia, ale także sytuacja polityczna, w której nowe władze komunistyczne nie żałowały trudu, aby bohaterzy Państwa Podziemnego zostali zapamiętani jako bandyci. W takim kontekście zaangażowanie w odbudowę kraju traktowane jak oczywistość przez każdego – nie tylko architektów – stawało się dwuznaczne: dla kogo budujemy i po co?
Życie jednak nie rozpieszczało w połowie XX w., a ówcześni zbyt dobrze o tym wiedzieli. Wielu z nich pamiętało jeszcze pierwszą wojnę – „wielką”, a nad światem już unosiło się widmo trzeciej – atomowej, być może ostatniej dla ludzkości. Wybierali więc w zdecydowanej większości budowę dla Życia, by w ten sposób pokonać Śmierć. Śladem, który po sobie zostawili, jest nowa Warszawa. Tak bardzo odmienny od przedwojennej stolicy układ ulic, placów i wygląd budynków można postrzegać jako dziedzictwo czasów, gdy u władzy była partia komunistyczna, ale kształt stolicy jest równocześnie zapisem zmagań architektów i urbanistów, śladem ich marzeń, przemyśleń i trudnych decyzji. Gdy odnajdujemy więc ten punkt, gdzie „czas zatrzymał się w miejscu”, nie wydawajmy łatwych sądów; ludzie tamtych czasów nie zasłużyli na nie.
Trzy wymiary czasu
W 1945 r. w Warszawie czas także wymykał się zwykłym prawom rzeczywistości, nie wstrzymywał jednak swego biegu, a raczej współistniał w trzech wymiarach. Z jednej strony była to Warszawa Zburzona, rysująca się powracającym mieszkańcom jak bezkresna pustynia ruin, trudna do pojęcia, w tej formie nierealna. Ona jednak istniała rzeczywiście, co każdy – niczym niewierny Tomasz – mógł sprawdzić, dotykając gruzów. W tym zbiorowisku rozrzuconych cegieł i zwalonych stalowych konstrukcji ludzie widzieli miasto tylko wówczas, gdy przywoływali wspomnienie dawnej Warszawy Przedwojennej. Porównując ruiny do zapamiętanego, wyrytego w sercu obrazu sprzed tragedii wojny i zniszczenia, mieszkańcy potrafili odnaleźć drogę, dostrzec znajome miejsca w przypadkowo wyglądających urywkach murów i powyginanych strzępach latarni17. W tym znaczeniu ta dawna Warszawa była dla wielu bardziej rzeczywista niż nieludzki, odnaleziony w styczniu 1945 r. krajobraz rumowiska. Oba te obrazy – utraconej normalności i zastanej dewastacji – byłyby nie do zniesienia, gdyby nie nadzieja. Tę dawała wiara w Warszawę Odbudowaną, miasto, które wbrew pierwszemu wrażeniu każdego dnia powracało do życia. Zamykając oczy, można było ją sobie wyobrazić na miejscu ruin, dostrzec zarysy nowych budowli w pierwszych stawianych fundamentach lub, kupując gazetę, obejrzeć wyglądające na fantazje wizje miasta w rysunkach architektów. Warszawa istniała więc jak gdyby w trzech wymiarach: odchodzącej przeszłości, tymczasowej teraźniejszości i obiecującej przyszłości. Te trzy czasy nachodziły na siebie, biegły niejako równolegle.
Ruiny ratusza na placu Teatralnym, 1947, NAC
Tymczasem powracający mieszkańcy z bólem odkrywali okaleczone miasto. Ludzie mieszkali w przedziwnych miejscach. Przez pierwsze dni w prowizorycznych schronieniach, jakichś jamach, lepiankach albo w pudle od tapczanu18 lub na strzaskanym fortepianie, byle nie zamarznąć. Potem, gdy już lepiej rozpoznali teren, tłoczyli się po kilka rodzin w nielicznych ocalałych mieszkaniach, w lokalach, gdzie duży pokój nie miał ściany albo toaleta sufitu i – co dziś brzmi trochę humorystycznie – trzeba było brać ze sobą parasol, by korzystać z niej przy złej pogodzie. Wyciągali z piwnic stare zapasy węgla i sucharów, poruszali się, wymijając gruzy i grzęznąc w śniegu, a gdy przyszła wiosna, wdychali wielkie ilości kurzu ze startych na proch cegieł.
Uliczny fryzjer w ruinach budynku przy ul. Marszałkowskiej, niedaleko ul. Hożej, 1945, fot. Wacław Żdżarski, NAC
To upiorne miasto szkieletów domów i wypalonych ścian było tak drogie jego mieszkańcom, gdyż czasem odsłaniało rozpoznawalne tylko dla nich urywki minionego świata, miejsca powszednich trudów i radości, młodzieńczych nadziei i rozczarowań. Przed oczyma stawały im wówczas miraże domów, ulic i sklepów. To właśnie ta moc sentymentu pozwalała traktować śródmiejską pustynię ruin jak prawdziwe miasto, odnajdywać się w nim zarówno emocjonalnie, jak i geograficznie. Ułatwiały to zresztą wskazówki, nie do końca unicestwione ślady przedwojennej „normalności”. Na Nowym Świecie zachował się w strzępach – a jednak czytelny – neon cukierni Bliklego19. Na ulicy Dzikiej, gdzie ze zburzonego domu pozostały tylko filary, napis przy wejściu do nieistniejącego lokalu reklamował „bezbolesne usuwanie odcisków”20. Na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu wciąż stała wysoka, blaszana budka policyjna, z której funkcjonariusz przed wojną obsługiwał sygnalizację świetlną sterującą ruchem. Ilu z tych, którzy mijali tę porzuconą wśród spalonych domów konstrukcję, przypominało sobie, jak niegdyś niecierpliwie czekali na zmianę świateł? Czy w tych, tak odległych dniach lat 30. wpatrywali się uporczywie w policjanta, jakby chcąc wzrokiem wymusić ruch jego ręki, dzięki któremu zdążyliby złapać uciekający w Nowy Świat tramwaj nr 25?
Policjant w wieżyczce umieszczonej na skrzyżowaniu Nowego Światu, Alej Jerozolimskich oraz – widocznej w tle – alei 3 Maja biegnącej przed wojną do mostu Poniatowskiego, 1932, NAC
W pierwszych powojennych miesiącach z budki korzystały tylko dzieci podczas zabaw, sterczała ona absurdalnie nad pustym skrzyżowaniem. Alejami nic wtedy jeszcze nie jeździło, gdyż wielka dziura w jezdni pozwalała wręcz zajrzeć do środka tunelu kolejowego. Niemieccy saperzy wykazali tu swój barbarzyński profesjonalizm, niszcząc nie tylko fabryki, szkoły, kościoły i pałace, tysiące domów, ale także wysadzając w ostatnich dniach swej bytności w Warszawie strop tunelu skryty pod tym jednym z najważniejszych i najruchliwszych skrzyżowań przedwojennej stolicy. Zimą 1945 r. jak zwykle dość wcześnie robiło się ciemno, latarnie nie działały. Ludzie stawiający swe pierwsze kroki w zniszczonej Warszawie, oszołomieni ogromem zniszczeń, zupełnie nie spodziewali się tej wyrwy w jezdni, jakby zejścia do piekieł, na środku szerokich Alej, tuż obok Nowego Światu. Ostrzegali z przerażeniem innych wędrowców. We wspomnieniach ten moment, gdy zupełnie znienacka stawali nad czeluścią, opisywany był jako chwila grozy, jako niebezpieczeństwo z zupełnie niespodziewanej strony, przepełniające czarę goryczy.
Pierwsze prace przy odbudowie zniszczonego stropu linii średnicowej, fot. Wacław Żdżarski, 1946, NAC
Miasto pełne było jednak mniej efektownych, za to o wiele groźniejszych niebezpieczeństw. Niemcy założyli setki min pułapek, które dokładnie ukryte cierpliwie czekały na swojego nieszczęsnego odkrywcę. Czasem ludzie całymi tygodniami ocierali się o śmierć, zupełnie nie zdając sobie sprawy z ryzyka. Mieszkańcy domu przy al. Niepodległości 130 spotkali któregoś dnia przy wejściu do domu sapera Michała Żygajłę, który oznaczał budynek jako rozminowany. Jak to rozminowane? To znaczy, że było zaminowane? – spytali żołnierza. Dowiedzieli się, że przez trzy miesiące mieszkali w domu z podłożonym ładunkiem wybuchowym21. W całym mieście leżały tysiące, dziesiątki tysięcy min, granatów, pocisków, niewypałów, które mogły eksplodować, jeśli ktoś poruszył je nieostrożnie. Nastoletni chłopcy z samobójczą pomysłowością wykorzystywali te znaleziska do zabawy w wojnę, podpalając, rzucając czy zgniatając ładunki, aby wywołać wybuch. Wyciągali z bomb długie woreczki wypełnione prochem, którymi można było bawić się w wyścigi „myszek”. Wystarczyło tylko równocześnie podpalić dwa takie woreczki, a one, sycząc i dymiąc, ślizgały się po podłożu w kierunku wyimaginowanej mety. Widok dzieci bez rąk i nóg, z poparzonymi twarzami nie był niczym nadzwyczajnym w powojennej Warszawie.
Najbardziej chyba jednak przerażała stała obecność śmierci. Kilkadziesiąt tysięcy zabitych wciąż spoczywało na terenie miasta. Część pogrzebano pospiesznie i płytko w czasie powstania. Wielu jednak nie zaznało tego honoru i spoczywali tam, gdzie ich zaskoczył nieprzychylny los: w ruinach, na podwórku, w kanałach. Odkrywano ich nagle i w przerażający sposób: pobierając węgiel z hałdy, szukając ukojenia w kaplicy kościelnej, zabierając marmoladę z opuszczonej fabryki. Pod Januszem Karpińskim, który jako mały chłopiec biegał po ruinach ul. Elektoralnej, zarwała się podłoga i spadł do piwnicy, gdzie odnalazł zasypany powstańczy szpital22. Nikt przed nim nie zaglądał tam od września 1944 r. Leonard Sempoliński, fotograf, wędrował po ruinach, szczególnie szukając tych miejsc, które pamiętał z tragicznych dni powstania. Otępiały z przerażenia, ale równocześnie przymuszony poczuciem obowiązku udokumentowania zbrodni, wykonał serię zdjęć pomordowanych ludzi w szpitalu na ul. Długiej w pałacu Raczyńskich23. Byli zbyt ciężko ranni, aby ewakuować ich kanałami ze Starówki do Śródmieścia. Po odejściu powstańców Niemcy bez skrupułów dokonali mordu na chorych i pozostawili wszystkich na miejscu.
Zagrożenie nie ustępowało, to był wciąż otwarty rozdział historii. Nie znajdziemy w drukowanych wspomnieniach z czasu PRL-u wzmianek o tym, że radzieccy żołnierze napadali na kobiety w okolicach Dworca Zachodniego, gdzie kończyły bieg pociągi jadące do Warszawy. Przeładowane składy przyjeżdżały nieraz późnym wieczorem i stawały na bocznicy. Przed ewakuacją Niemcy zdetonowali ładunki, powodując zawalenie się przejścia podziemnego pod peronami, więc tam już pociąg nie mógł wjechać. Ludzie nie wiedzieli, co robić. Czekać pod gołym niebem do rana czy zaryzykować i iść po ciemku przez zniszczone miasto? Ci niecierpliwi, którzy odważyli się pójść, znajdowani byli czasem następnego dnia martwi. Irena Rowińska i jej matka nie zdecydowały się na nocny marsz na Mokotów i odmówiły towarzyszenia mężczyźnie, który próbował je zachęcić: będzie bezpieczniej, będzie nam raźniej. Następnego dnia rano natknęły się na jego ciało przy Politechnice. Ktoś go zabił dla tych kilku rzeczy, które miał w podróżnym tobołku. U kresu wojennej tułaczki, w jego własnym mieście, niedaleko miejsca, gdzie miał nadzieję znaleźć swój dom i rodzinę. Zagrożeniem nie byli wyłącznie bezkarni czerwonoarmiści, ale po prostu rabusie – rodacy. Wojna wywoływała u ludzi skrajne postawy. Z jednej strony – bohaterska solidarność, wspieranie obcych w trudnych chwilach, z drugiej – bandytyzm, znieczulica, o której się nie mówi, bo niszczy legendę.
Od tego strasznego obrazu okrucieństw można było jednak uciec – choćby na krótki czas – w przyszłość. Każdy zdruzgotany narożnik kamienicy był bowiem punktem zaczepienia dla wizji przyszłej Warszawy. Każda cała cegła wydobyta z rumowiska stanowiła zadatek nowego domu. W tym trudnym czasie, gdy zdobycie dachu nad głową, źródła zarobkowania i jedzenia było nie lada wyzwaniem, mieszkańcy Warszawy odczuwali przez nikogo nienarzucony obowiązek uczestniczenia w przywracaniu miasta do życia. To było coś oczywistego. Tę nadzieję na bajecznie brzmiący powrót normalności wyrażał głos architekta Macieja Nowickiego – tego samego, który „snuł i marzył” pod oknem na Kowelskiej. Na łamach „Życia Warszawy” roztaczał on wizję przyszłej stolicy:
Przymknijmy oczy, zmęczone widokiem ruin. W ciemności, która nas ogarnie, jasno rysować się zaczną drogi myśli budującej nową, nieznaną nam jeszcze Warszawę. Myśl przemknie przez długie dni znoju twórczego i zatrzyma się wreszcie u ich kresu, poprzez dni pracy dotrze do pierwszej symbolicznej niedzieli powstającego miasta. Stolica została odbudowana. Ponad zielenią parków Powiśla, na Skarpie, wznosi się znana nam dobrze sylweta Starego Miasta, Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, odmłodzone zabiegiem konserwatora, czarują bogactwem historycznego detalu. Na drugim planie zamglona odległością wznosi się nowa sylweta Warszawy – śródmieście24.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
I. Warszawa jako marzenie
1. Misja
2. Testament dawnej stolicy
3. Marzenie architekta
4. „Teatr ruchu wielkomiejskiego”
II. Warszawa jako maszyna
1. Tryby nowoczesności
2. Układ nieciągły
3. Przestrzenna łamigłówka
4. Kontrowersje
III. Warszawa jako więź społeczna
1. Istota nowej Warszawy
2. Od wartości do osiedla
3. Próba realizacji: Mokotów i Muranów
4. Fiasko idei czy po prostu utopia?
IV. Warszawa jako kompozycja
1. Kompozycja urbanistyczna Trasy W-Z
2. Imperatyw realizmu socjalistycznego
3. Zabudowa zwarta
4. Szkice (nie) dla Bieruta
1 A. Kączkowska, Biuro Odbudowy Stolicy w: Warszawa stolica Polski Ludowej, red. J. Górski, Warszawa 1970, t. 1, s. 346.
2 S. Jankowski, Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie, Warszawa 1988, t. 2, s. 374.
3 J. Sigalin, Nad Wisłą wstaje warszawski dzień, Warszawa 1963, s. 26.
4 J. Sigalin, Nad Wisłą…, dz. cyt., s. 20.
5 J. Sigalin, Warszawa 1944–1980. Z archiwum architekta, Warszawa 1986, t. 1, s. 157.
6 T. Barucki, Maciej Nowicki (1910–1950) – życie i twórczość, „Architectus” 2014, nr 4, s. 24.
7 Uniwersytet Woldenberczyków. Dokumenty, oprac. T. Batóg, Poznań 2019, s. 9–31.
8 K. Dunin-Wąsowicz, Warszawa w latach 1939–1945, Warszawa 1984, s. 130.
9 Wspomnienia Romana Piotrowskiego, O zniszczeniach, odbudowie i przyszłości Warszawy, w: Warszawa stolica…, dz. cyt., t. 3, s. 276.
10 https://www.liverpool.ac.uk/architecture/about-us/polish, dostęp: 22.05.2019.
11 J. Sigalin, Nad Wisłą…, dz. cyt. s. 24.
12 A. Skalimowski, Sigalin. Towarzysz odbudowy, Wołowiec 2018, s. 48.
13 Dział Odbudowy przy Resorcie Gospodarki Narodowej i Finansów PKWN (wrzesień 1944), Biuro Planowania i Odbudowy przy PKWN (listopad–grudzień 1944), Biuro Organizacji Odbudowy Warszawy (22 stycznia 1945), Biuro Odbudowy Stolicy (14 lutego 1945).
14 J. Sigalin, Warszawa 1944–1980…, dz. cyt., t. 1, s. 21.
15 S. Jankowski, Z fałszywym ausweisem…, dz. cyt., s. 338–341.
16 J. Sigalin, Warszawa 1944–1980…, dz. cyt., t. 1, s. 157.
17 „Ścisnęło coś za gardło. Żal, ból, tęsknota. Wszystko w gruzach! A więc obraz wyryty w pamięci okazał się trwalszy od murów, które przetrwały tyle wojen, tyle dobrych i złych lat?” H.M. Fukier, Wspomnienia staromiejskie, Warszawa 1959, s. 13.
18 Relacja Elżbiety Rąbalskiej, Powroty. Warszawa 1945–1946, oprac. M. Szymańska, Warszawa 2015, s. 15.
19 E. Borecka, R. Sempoliński, Warszawa 1945, Warszawa 1975, s. 160.
20 E. Borecka, R. Sempoliński, Warszawa…, dz. cyt., s. 27.
21 Relacja Hanny Cieplińskiej w: Powroty…, dz. cyt., s. 31.
22 Relacja Janusza Karpińskiego w: Powroty…, dz. cyt., s. 40.
23 E. Borecka, R. Sempoliński, Warszawa…, dz. cyt., s. 290.
24 Cytat za: Warszawa. Ballada o okaleczonym mieście, oprac. Robert Maciej i inni, Warszawa 2006, s. 7.