Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sobieski. Lew, który zapłakał - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Sobieski. Lew, który zapłakał - ebook

Obrońca chrześcijaństwa, ostatni król wojownik, niepoprawny uwodziciel?

Prawdziwa historia Jana III Sobieskiego

W młodości awanturnik i amant, później dowódca i mąż stanu na kartach książki Sławomira Leśniewskiego ożywa i ujawnia swe mniej znane oblicza.

Tatarzy i Turcy, których Jan III Sobieski wielokrotnie gromił w bitwach, nadali mu przydomek Lew Lechistanu; wśród współczesnych i potomnych cieszył się sławą jednego z najwybitniejszych europejskich wodzów. Miał wspaniałą aparycję, u swojego boku najpiękniejszą kobietę, budził mimowolny szacunek. Z pozoru miał więc wszystko. W rzeczywistości przeżywał dramat człowieka, którego wielkie ambicje i plany polityczne okazały się sromotną porażką.

Sławomir Leśniewski, popularyzator historii i autor bestsellerowych książek historycznych, w fascynujący i pełen emocji sposób odmalowuje niejednoznaczną, tragiczną i pełną słabości postać Jana III Sobieskiego. Mierzy się z mitem o niezwyciężonym władcy spod Wiednia i niezłomnym obrońcy przedmurza chrześcijaństwa. Z jego opowieści, zamiast bezdyskusyjnego blasku legendy Jana III, wyłania się człowiek, który największe bitwy toczył sam ze sobą.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-07199-1
Rozmiar pliku: 6,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZAPRZEDANY DWOROWI I... MARYSIEŃCE

„Jest wielce przywiązana do kraju swojego (do Francyi) kobieta przebiegła, wielkiej zręczności, z dzieciństwa wychowana do intryg”.

Dyplomata francuski Gilberte de Chavagnac w liście z Polski

Ten rozdział koniecznie należy rozpocząć od cytatu z Korzona: „Ale w tym czasie, kiedy rycerze walczyli szablą i kopią z wrogami kraju, zaczynały dwie niewiasty Francuzki inną wojnę, w której zwycięstwo trudniejszem było do osiągnienia”. Nietrudno się domyślić, o jakich to niewiastach pisze historyk. Pierwszą z nich była Ludwika Maria, królowa Rzeczypospolitej, drugą Maria Kazimiera, jej następczyni. Ich wspólnym celem, do którego zaprzęgły spryt i przebiegłość, kobiece sztuczki, słowem – wszystkie dostępne im środki i możliwości, stało się wprowadzenie na tron Rzeczypospolitej, jeszcze za życia jej władcy, francuskiego księcia. Gdyby Marysieńka przy wszystkich swoich niezaprzeczalnych talentach posiadała na dodatek przymiot jasnowidzenia, zapewne aż tak mocno nie angażowałaby się w polityczne przedsięwzięcie promujące interes nieznanego jej osobiście księcia i ciągle bliskiej jej sercu ojczyzny. Lecz w roku 1660 nie mogła nawet zamarzyć, że to nie rodak znad Sekwany, ale mizdrzący się do niej sąsiad z Pilaszkowic już za kilkanaście lat zasiądzie na meblu o wiele bardziej atrakcyjnym niż wersalski „taburet”, ona zaś znajdzie się u jego boku.

Niejakie echa „wojny” rozpętanej przez dwie Francuzki, przemyślnie zawoalowane pośród powodzi odpowiednio dobranych słów, do Sobieskiego dochodziły również pod Słobodyszczami i Cudnowem, bo nawet wtedy Marysieńka zasypywała go listami. Wojewodzina pisała je z równą werwą i we wrześniu, i w październiku, w tym samym może momencie, gdy chorąży zmagał się z ćmą kozacką, szył w nią z łuku, ale też tracił pod sobą wierzchowce, o mało nie kończąc w sposób tragiczny tak pięknie przebiegającego flirtu, a już za chwilę gorącego romansu. Wcześniej, wiosną i latem, w listach Marii Kazimiery pojawiły się enigmatyczne stwierdzenia o jakichś rzeczach wielkiej wagi, o których nie może pisać wprost. Określiła je jako: „Nie tylko szczególne, ale i straszliwe”, dodając, że „wmieszani są w to wszyscy, i król, i królowa”. Chodziło jej o plany zreformowania ustroju Rzeczypospolitej i powołanie na jej tron jednego z książąt francuskich. Były one głównie pokłosiem dramatycznych doświadczeń, jakie przyniosły wojny kozacko-moskiewskie i potop szwedzki. Wiele osobistości, nie tylko związanych z dworem, zdało sobie sprawę, że potężna obszarem i liczbą ludności Rzeczpospolita stała się ofiarą sąsiadów głównie ze względu na swój ustrój i posuniętą do absurdu wolność szlachecką, której symbolem stało się liberum veto, dające możliwość zerwania obrad sejmu przez jednego posła. Szczególnie dobitną ilustracją opisanego stanu rzeczy są słowa wojewody łęczyckiego, późniejszego kanclerza wielkiego koronnego Jana Leszczyńskiego, wypowiedziane w drugim roku wojny z Karolem Gustawem: „Prawda, jesteśmy zdolni sami Szwedów zwojować tak wielką liczbą i dzielnością, ale niezdolni nierządem”.

Już na początku 1659 roku Ludwika Maria rozpoczęła rozmowy z wysłannikami kardynała Mazarina, następcy słynnego kardynała Richelieu, proponując przeprowadzenie elekcji na polski tron któregoś z francuskich książąt w zamian za spłatę przez Francję długów wojskowych Rzeczypospolitej. Miało się to odbyć jeszcze za życia jej małżonka, który nie zdołał spłodzić następcy. Janusz Dąbrowski, autor biogramu Jana Kazimierza w książce Królowie elekcyjni, słusznie zauważył: „Skoro król nie miał potomka, sprawę można byłoby uważać za dowód bezinteresownej troski o państwo, gdyby nie to, że Ludwika Maria macierzyńskie uczucia przelała na siostrzenicę, księżniczkę Palatynatu Reńskiego Annę Henrykę Julię, i jako warunek sine qua non postawiła poślubienie jej przez kandydata do tronu Rzeczypospolitej”. Zresztą początkowo miał nim być Habsburg i dopiero po przeorientowaniu polityki wobec Austrii, nazbyt kosztownego sojusznika podczas potopu, warszawski dwór postawił na kandydaturę francuską. Było zupełnie oczywiste, że cesarstwo, tradycyjny wróg Francji w walce o panowanie nad Europą, zrobi wszystko, aby przeszkodzić jej w uzyskaniu kontroli nad Rzecząpospolitą. Najprostszym sposobem prowadzącym do storpedowania tego zamysłu było stworzenie w jej granicach oddanego sobie stronnictwa i walka propagandowa z planami elekcji vivente rege. Dla Habsburgów stało się to absolutnym priorytetem, gdyż propozycje płynące z Warszawy wychodziły naprzeciw wytycznym globalnej polityki Francji. Realizacja śmiałego planu zdaniem Mazarina mogła, jak przytacza Korzon, „wziąć cesarstwo w kleszcze pomiędzy Francyę i Polskę, jak poprzednio Francya tkwiła pomiędzy cesarstwem a Hiszpanią”. Niezależnie od intencji królowej i stopnia przemyślenia całego przedsięwzięcia trzeba przyznać, że akurat kandydat do polskiej korony pochodzący z kraju, gdzie rozstano się dość skutecznie z samowolą szlachecką na rzecz królewskiego absolutyzmu, miałby niemałą szansę na ukrócenie anarchii i wzmocnienie władzy centralnej. Można się tu chyba zgodzić z opinią sformułowaną przez Zbigniewa Wójcika: „Nie mogę uwierzyć, aby d’Enghien czy inny kandydat Ludwika XIV na tronie Rzeczypospolitej pozostał monarchą tak ograniczonym w swej władzy jak jego poprzednicy”. I równocześnie tak mało życzliwym rządzonemu przez siebie narodowi – należy dodać.

Prawdopodobnie na przełomie lat 1659 i 1660 światło dzienne ujrzał anonimowy, być może pochodzący z kręgów dworskich, dokument zatytułowany Punkty na sejm podane. Był to projekt odnowy systemu uchwalania aktów prawnych; przewidywał ich trójstopniowe procedowanie i przyjmowanie – od izby poselskiej poprzez senat aż po królewską aprobatę – lecz najważniejszym postulatem było natychmiastowe zniesienie psującej państwo zasady, w której jeden głos mógł zniweczyć wysiłki całego sejmu, nawet w momentach dla Rzeczypospolitej szczególnie newralgicznych. Wydaje się, że dezyderaty zawarte w Punktach na sejm podanych były zgodne z oczekiwaniami Ludwiki Marii, również w kwestii znacznego ograniczenia złotej wolności. Chorąży koronny, którego związki z dworem od końca lat pięćdziesiątych były coraz silniejsze, zdaniem Zbigniewa Wójcika „u mądrej królowej terminował jako polityk” i dzięki niej nabył „zrozumienie konieczności reformy Rzeczypospolitej, które będzie mu towarzyszyć odtąd niemal do schyłku życia”. Zupełnie odmiennie widzą tę kwestię autorzy książki Obalanie mitów i stereotypów. Od Jana III Sobieskiego do Tadeusza Kościuszki, Sławomir Suchodolski i Dariusz Ostapowicz, którzy w jednym z podtytułów rozdziału poświęconego Sobieskiemu zawarli jednoznaczną tezę: W szkole myślenia politycznego mądrej królowej, czyli na drodze zdrady (1648–1668). Owo dwudziestolecie, a chociażby okres po roku 1660, przyniosło bowiem w życiu przyszłego monarchy wiele niejednoznacznych, czasem wstydliwych bądź zasługujących wręcz na potępienie zachowań.

Sobieski, po nadaniu starostwa stryjskiego i krótko przed wyjazdem na wojnę z Moskwą, wraz z grupą najzagorzalszych stronników królowej, m.in. kanclerzem wielkim koronnym Mikołajem Prażmowskim, kanclerzem wielkim litewskim Krzysztofem Pacem, wojewodą poznańskim Janem Leszczyńskim, wojewodą ruskim Stefanem Czarnieckim oraz – uwaga! – Jerzym Sebastianem Lubomirskim, podpisał dokument, w którym wyraził zgodę na wybór Francuza na tron Rzeczypospolitej jeszcze za życia Jana Kazimierza. Dwaj pierwsi notable – tu miejsce na smakowite zdanie autorstwa Korzona – „zawdzięczali swe urzędy nie wielkim przymiotom umysłu i charakteru, niezbędnym w sytuacyach trudnych, lecz skwapliwości do płatnego służalstwa i uzdolnieniu do intryg”. O niektórych z pozostałych dałoby się po części powiedzieć coś podobnego. Niedługo po powstaniu wspomnianego skryptu Król Słońce postanowił powierzyć zaszczyt pretendowania do polskiej korony Henrykowi Juliuszowi, księciu Condé i Enghien, synowi Ludwika Burbona zwanego Wielkim Kondeuszem.

Henryk Juliusz Burbon, książę Condé i Enghien, syn Wielkiego Kondeusza, pretendent do polskiego tronu.

Marysieńka mogła grać z Sobieskim już niemal w otwarte karty. Ciągle jeszcze nie była jego kochanką, ale jej zażyłość z chorążym i stopień zaufania, jakim go darzyła, weszły na wyższy poziom. Korespondencja wojewodziny i chorążego nabrała nowego zabarwienia. Pojawił się w niej intymny szyfr. Sobieski – w tym miejscu pozwolę sobie sięgnąć po krótki fragment ze swojej książki Wielcy hetmani Rzeczypospolitej – „Pisał je piękną polszczyzną, jakże odmienną od języka oficjalnych dokumentów i zachwaszczonych makaronizmami oracji. Bogactwo opisów łączył z bogactwem nastrojów. Nieujarzmiona namiętność wyzwalała w nim sympatyczną w gruncie rzeczy trywialność, której nie wyzbył się mimo upływających lat. On w listach nazywał się najczęściej Celadonem (postać zaczerpnięta z powieści Honoré d’Urfé), ją zwał Astreą, ich miłosna korespondencja to konfitury, Jan Zamoyski zaś to – fujara! Wspaniała lektura potężniejącej miłości, dziennik wydarzeń politycznych, zapis słodkich, intymnych zwierzeń”. Oczywiście to wielki skrót, wskazanie tylko paru określeń pośród wielu innych, ukutych także dla różnych osobistości życia publicznego w Polsce i za granicą, niezmiernie smakowitych i przez Sobieskiego często używanych; ledwie delikatnie naszkicowana zawartość jego listów, których przez lata nazbierały się setki. Co prawda do wiosny 1661 roku chorąży napisał ich niewiele – co wytknęła mu Marysieńka, stwierdzając: „Bo jeżelibyśmy chcieli policzyć, kto z nas więcej napisał listów, to przypuszczam, że listy Wci na palcach dałoby się zliczyć” – jednak później z ogromnym naddatkiem nadrobił zaległości. Ma rację Boy-Żeleński i wszyscy ci, którzy są zdania, że gdyby nie późniejsza olśniewająca kariera polityczna, Jan Sobieski zapisałby się złotymi zgłoskami na kartach kultury polskiej jako autor wspaniałych epistoł. Hetman i król, czemu trudno się dziwić, umniejszyli w nim twórcę.

Pod koniec 1660 roku Marysieńka w liście do Sobieskiego umieściła sugestię, nawet prośbę, aby postarał się storpedować plany zawiązania przez nieopłacone wojsko konfederacji, a jeśli to miałoby się nie udać, oczekiwała po chorążym, że na jej czele stanie on sam albo ktoś z kręgu jego najbliższych przyjaciół. Nie musiała dodawać, że taki właśnie marszałek, formalnie reprezentujący żołnierską brać, w rzeczywistości zaś stojący na straży królewskich interesów, byłby przez dwór bardzo pożądany. Admirator wojewodziny sandomierskiej i przyjaciel królowej nie miał jeszcze tak wielkiej siły przebicia i miru wśród coraz bardziej niezadowolonych wojaków, aby podołać postawionemu przed nim zadaniu. Po marszałkostwo tzw. Związku Święconego, który nie tylko miał dochodzić uprawnień żołnierzy, lecz także „zepsowane w ojczyźnie prawa restaurować”, sięgnął Jan Świderski. Chorąży został natomiast jednym z dwunastu posłów na sejm wybranych przez koło generalne; wraz z nimi miał przedstawić sytuację i żądania żołnierzy, którzy przez lata nie szczędzili krwi i poświęceń, a ostatecznie mimo wielokrotnych zapewnień o wypłacie zaległego żołdu zostali oszukani. W grupie tej znalazł się także późniejszy hetman wielki koronny Stanisław Jan Jabłonowski, w przyszłości współpracownik, ale też i rywal Sobieskiego.

Pomimo niedotrzymania wspomnianego wcześniej terminu wypłaty żołdu, który kanclerz określił na 11 listopada, wojsko zgodziło się zaczekać do czerwca 1661 roku. Drugiego maja rozpoczął się sejm, na którym miały się rozstrzygnąć nie tylko jego sprawy, lecz także kwestie związane z elekcją vivente rege i próbą przeprowadzenia reform parlamentarnych; podobny zakres procedowania miał dotyczyć obrad sejmu w następnym roku. Ich przedmiot można porównać obrazowo do sterty wysuszonego siana i zaprószonego w jego sąsiedztwie ognia; łatwo mógł stąd wyniknąć trudny do ugaszenia pożar. Tym większy, im gorzej monarsza para, partia dworska i zwolennicy zmian zmierzających do przeprowadzenia elekcji, wzmocnienia władzy centralnej i zreformowania parlamentu przygotowali się od strony propagandowo-wizerunkowej. Co prawda podczas sejmu odbytego w przedostatnim roku potopu król uzyskał poparcie dla idei wydatnego zwiększenia liczebności armii i podniesienia związanych z tym podatków, a przed kolejnym sejmem usiłowano urabiać opinię szlachecką chociażby za pomocą pierwszej w rodzimych dziejach gazety, „Merkuriusza Polskiego Ordynaryjnego”, ale pomysł sprowadzenia do Polski Francuza wymagał finezyjnych działań; należało najpierw osłabić skojarzenia łączące się z absolutystycznymi rządami Ludwika XIV. Ponadto stronnictwo proreformatorskie postanowiło oprzeć się głównie na senacie i magnaterii, podczas gdy istniał silny rozdźwięk pomiędzy nią a szlachtą. Prawdopodobnie postawienie na masy szlacheckie jako sojusznika i ich odpowiednie urobienie dla poparcia planów reform miało większe szanse powodzenia niż współpraca z dość wąską grupą możnych. Tym bardziej że już wkrótce miał ją opuścić człowiek o tyleż wielkim znaczeniu, co ambicjach – marszałek wielki koronny Jerzy Sebastian Lubomirski.

Jednakże tym, co przesądziło o krachu reform i stanowiło ponurą zapowiedź czekających państwo wewnętrznych wstrząsów, były pieniądze. A właściwie ich brak i awantura o nie. Pod koniec maja, kiedy w izbie poselskiej najpierw wysłuchano żądań, ale i gróźb żołnierzy o „zaniechaniu wszelkich działań wojennych i użyciu siły do egzekwowania należności”, a potem wszczęto debatę na temat zapłaty wojsku zaległego żołdu, doszło do kryzysu. Posłowie zażądali obliczenia stanów wojska uchwalonych przez sejm podczas ubiegłych wojen i wyrazili zgodę na zaspokojenie jedynie żądań tych spośród żołnierzy, którzy wchodzili w skład owych formalnie, zgodnie z literą prawa, istniejących jednostek. Deputaci krakowscy ostro zaprotestowali przeciw uchwaleniu dodatkowych podatków i debata została przerwana. Sejmowe frymarczenie przy wycenie żołnierskiej krwi nie mogło pozostać bez echa. Wieści szybko przedostały do oddziałów, powodując najwyższe wzburzenie i prowadząc do groźnych niepokojów. Rzeczpospolita coraz bardziej zbliżała się do wybuchu kolejnej wojny domowej.

Na początku czerwca Jan Kazimierz, który jakże często nie wyczuwał, co należy w danej chwili zrobić, a czego pod żadnym pozorem czynić nie wypada, wystąpił na forum z płomienną przemową-apelem w celu skłonienia deputatów do poparcia idei elekcji vivente rege. Usiłując uzasadnić potrzebę jej dokonania, rozpętał burzę, którą starał się rozegnać za pomocą niszczącego huraganu. Sięgnął bowiem po – jak mu wydawało – najlepszy z argumentów: postraszył zebranych szybkim staczaniem się Rzeczypospolitej w otchłań anarchii i zdumiewająco proroczą wizją jej rozbioru pomiędzy sąsiednie potęgi; miało się tak jednak stać nie z powodu owej anarchii, ale nieobrania Francuza na polski tron. To było niezwykle emocjonalne wystąpienie; jak wspominał sam Bogusław Radziwiłł, „gdy w tej materyi król mówić zaczął, wprzódy mu kapelusz spadł, i do pół izby senatorskiej się wytoczył; potem w pół mowy wypadł mu z ręki regiment , a naostatek, gdy z krzesła wstawał, przez psa mało się nie obalił”. Ale na audytorium nie wywarło spodziewanego efektu. Dla ogromnej większości jego dramatyczne słowa były niczym więcej jak tylko ubranym w zgrabne figury oratorskim zabiegiem, od początku do końca obliczonym na osiągnięcie zamierzonego przez dwór celu kosztem dotychczasowych szlacheckich przywilejów. Król, królowa i ich stronnictwo skompromitowali się zupełnie, kiedy rozeszła się plotka o pomyśle sfinansowania przez Francję najemnych wojsk, z których pomocą miałaby się dokonać elekcja. I zgoła nie byliby to poznani przez Sobieskiego nad Sekwaną dragoni czy muszkieterowie, myślano o Szwedach! Im chciano powierzyć brudną robotę, gdyby nie udało się pozyskać skonfederowanych oddziałów. Po dramacie potopu i wobec powszechnej nienawiści, jaka wybuchła w Polsce wobec obcych – niekatolików, a szczególnie zbieraniny jurgieltników, którzy ją bezwzględnie ograbili – taki pomysł mógł się narodzić jedynie w głowach desperatów.

Chorąży koronny dokonał już wyboru i po przejściu politycznego Rubikonu stał się zaufanym i pewnym stronnikiem dworu. W końcu lipca został jednym z sygnatariuszy zbiorowego listu wysłanego na ręce Kondeusza z zapewnieniem o nieustającym i bezwarunkowym poparciu dla koncepcji elekcji vivente rege. Tym razem wśród nazwisk zabrakło Lubomirskiego; stronnictwo królewskie straciło wpływową postać, istniało też niebezpieczeństwo, że marszałek z dotychczasowego sojusznika dworu przedzierzgnie się w jego przeciwnika. Dla Sobieskiego, który u boku hetmana polnego odbył kilka kampanii, zżył się z nim, wręcz zaprzyjaźnił, i bywał jego prawą ręką w boju, sytuacja taka mogła być wyjątkowo niekomfortowa. Ale nie tylko ona. Krótko po sejmie chorąży otrzymał zadanie przeprowadzenia rozmów z zaufanymi oficerami i wśród żołnierzy w celu wysondowania nastrojów i możliwości ich pozyskania dla dworskich planów. Misja zakończyła się zupełnym fiaskiem, a Sobieski podczas jej wypełniania z pewnością zdawał sobie sprawę z tego, jak wiele ryzykuje; zaledwie rok później skonfederowani żołnierze mieli w podobnej sytuacji uśmiercić hetmana polnego litewskiego Wincentego Gosiewskiego. Być może zresztą bardziej od życia – bo chorąży, jako wojak z krwi i kości, zapewne gotów był je oddać za sprawę – zakochany po uszy Celadon żałowałby tak pięknie rozkwitającego romansu z Astreą.

Tym bardziej że od dnia jego imienin, czyli 24 czerwca, romans ten nabrał zupełnie nowego wyrazu. Już od kilku tygodni, podczas trwania sejmu, spotykali się ukradkiem, ale tego dnia postanowili uczynić coś w ich tajemnych relacjach niezwykłego. Odwiedzili kościół Karmelitów przy Krakowskim Przedmieściu i tam wydarzyła się scena przypominająca kadr z filmowej ekranizacji Pana Wołodyjowskiego, gdy najbliższy przyjaciel tytułowego bohatera, Ketling, wyjawia przed Krzysią Drohojowską swoją miłość i prosi ją o rękę. Epizod ten stał się tematem drobiazgowych badań Wiktora Czermaka, który w opracowaniu zatytułowanym Potrójne śluby Jana Sobieskiego zawarł następujący opis: „W warszawskim kościele Karmelitów zeszło się dwoje ludzi: mężczyzna w średnich latach, wspaniałej postawy i marsowego wyrazu twarzy, i młoda kobieta uderzającej piękności. Zbliżyli się do ołtarza i tu, przed majestatem świętego miejsca, przysięgli sobie dozgonną miłość, po czym na znak i pamiątkę solennego ślubowania zamienili ze sobą pierścionki”. Korzon, który aż takiego trudu rozwikłania tajemnicy schadzki w cieniu kościelnych murów nie podjął, był skłonny przyjąć, iż to Sobieski wyznał miłość i złożył przyrzeczenie, że nigdy się nie ożeni z inną kobietą. Jakkolwiek u Karmelitów było, chorąży i wojewodzina uczynili we wzajemnych relacjach kolejny, tym razem milowy, krok, który za kilka lat miał ich doprowadzić do prawdziwego ślubu. Choć niebezpośrednio, na co jasno wskazuje tytuł dzieła Czermaka.

Niespełna pięć miesięcy po karmelickich przysięgach ziemski padół opuściła osoba z całego serca nienawidząca Marysieńki – Teofila Sobieska. Zaaferowany różnymi sprawami chorąży nie znalazł czasu, by się z nią pożegnać. Między matką a synem od przeszło dziewięciu lat nie było naturalnej chemii towarzyszącej tak bliskiemu pokrewieństwu, niemniej dla zachowania starosty trudno znaleźć usprawiedliwienie. Być może nawet przyjął jej śmierć z ulgą, gdyż uwalniała go od potrzeby składania jakichkolwiek wyjaśnień. Zwłaszcza że jego romans z panią Zamoyską pomimo usilnej dyskrecji i podejmowanych przez oboje środków ostrożności już niebawem dla wielu osób przestał być tajemnicą.

Miłosny amok nie zdołał oderwać chorążego koronnego od spraw polityki, a w tej sferze nie wszystko szło po jego myśli, głównie za sprawą Lubomirskiego, który w listach Sobieskiego i wojewodziny nazywany był „Lisem” lub „Żmiją”. Długoletni przyjaciel coraz wyraźniej opowiadał się po stronie opozycji i odrzucał korupcyjne propozycje dworu, od wysokiej rocznej pensji poprzez dary w postaci żup solnych i jednego z warszawskich pałaców aż po upragnioną buławę wielką. Spowodował zerwanie sejmiku w Wiszni, torpedując tym samym spodziewany wybór starosty jaworowskiego na sejm nadzwyczajny 1662 roku z województwa ruskiego. Sobieskiemu nie przeszkodziło to jednak pojawić się w Warszawie – tyle że w trochę innym charakterze. Do stolicy wyruszył jak na wojnę, prowadząc liczny oddział wojska. Podobnie uczyniło wielu innych magnatów, odpowiadając na wezwanie dworu królewskiego, który chciał się zabezpieczyć przed możliwymi niepokojami bądź nawet atakiem skonfederowanych żołnierzy, ale też nie wykluczał użycia siły wobec opozycji. Obie strony prężyły muskuły, wojska Związku Święconego zajęły Sieradz, Kalisz, Wieluń i podeszły pod Piaseczno, grożąc Warszawie, a na Pradze stanęły oddziały Czarnieckiego. W stolicy zapanowała atmosfera jak przed oblężeniem.

Jan II Kazimierz, król Polski (1648–1668), replika portretu autorstwa Daniela Schultza, namalowanego po 1660 roku.

Jednym ze wsporników dworu miał być – i to dla wielu Czytelników może stanowić niemałe zaskoczenie – Bogusław Radziwiłł, może najbardziej obrzydliwe indywiduum czasu potopu. Elektorski sługus zasłużył sobie na królewską łaskę deklaracją postawienia do dyspozycji Jana Kazimierza czterech tysięcy żołnierzy jako wsparcia elekcji francuskiego księcia. W tym samym czasie za wstawiennictwem Ludwiki Marii pozbył się mocno uwierającej infamii i został przywrócony do czci inny zdrajca, Hieronim Radziejowski, którego królowa wykorzystała do tajnych rozmów z wytypowanymi oficerami skonfederowanych żołnierzy. Takich oto ludzi doraźny interes polityczny zebrał pod jednym sztandarem. Być może to właśnie ich marna kondycja moralna i potężny bagaż świeżych jeszcze grzechów sprawiły, że plany dworu spaliły na panewce. Konfederacki żywioł okazał się potężniejszy od magnackich orszaków i królewskiej gwardii. Widmo wojny domowej było na tyle silne, że sejm ugiął się pod presją buntowników i zgodnie z ich wolą potępił pomysł elekcji vivente rege, uznając wszystkich, którzy nadal będą do niej dążyć, za wrogów ojczyzny.

Dla każdego, kto trzeźwo myślał, było jednak jasne, że to nie koniec problemów, tym bardziej że szybko pojawiły się żądania dopuszczenia przedstawicieli Związku do obrad rady królewskiej, nie mówiąc o personalnych atakach pod adresem stronników dworu. Czarnieckiego chciano zdymisjonować, Pac miał zapłacić gardłem, innym grożono odpowiedzialnością karną. Wskazywano, że magnaci popierający dwór są opłacani przez Francję. To nie były czcze zarzuty. Taki Gosiewski, który wiosną 1662 roku powrócił z moskiewskiej niewoli i w pierwszym momencie był witany jak bohater, za swoje usługi otrzymał na „dzień dobry” osiemnaście tysięcy liwrów i obietnicę miliona talarów natychmiast po szczęśliwej elekcji księcia Henryka Juliusza de Condé, nie licząc już drobnych korzyści w postaci jakiegoś starostwa! Jak wiemy, nie miał szans doczekać jej spełnienia, rozsiekany bez sądu przez członków Związku, zmęczonych machlojkami i zdradami. Sobieski, który mniej znaczył od hetmana litewskiego, ale miał od niego więcej szczęścia, już w 1661 roku otrzymał gratyfikację w wysokości 4800 liwrów, a w następnym roku ze skarbca Ludwika XIV przeznaczono dla niego już niemal dwukrotnie wyższą sumę. I nie były to bynajmniej, jak tego chce Korzon, pieniądze przeznaczone na agitację, koszty działalności mającej przysporzyć stronników królowi. Od takiego tłumaczenia już tylko niewielki krok do konstatacji, że dzięki tym funduszom miało przybyć zwolenników tak potrzebnych reform, a zatem cnotą, nie grzechem było ich przyjęcie przez chorążego. W rzeczywistości jednak znad Sekwany płynął regularny jurgielt dla osobistości polskiego życia politycznego, które miały zapewnić rozstrzygnięcia pożądane przez Francję. Część historyków podzieliła mocno przychylny Sobieskiemu pogląd autora Doli i niedoli..., inni zaś, dostrzegając dwuznaczne moralnie zachowanie chorążego, tłumaczyli jednocześnie, że współczesnych wzorców etycznych nie należy przykładać do jego epoki i że skoro brali niemal wszyscy, to wina jakby mniejsza... Właśnie tym śladem, wiodącym na manowce relatywizmu, podążył Zbigniew Wójcik. Kłania się wspomnienie potopu i dość podobne tłumaczenia postępowania naszego bohatera przez cały tłum historycznych „wybielaczy”. Wtedy jednak dość powszechne było odstępstwo, teraz zaś datki brali najmożniejsi, ci, którym warto było je wręczyć ze względu na ich powagę i polityczny potencjał. Trudno przyjąć, że popychała ich do tego wyłącznie miłość do ojczyzny i pęd do jej naprawy. Przecież Francuz na tronie oznaczał ograniczenia mogące uderzyć także w sferę ich interesów, patriotyzm zaś nie wymaga brania łapówek, niezależnie od epoki oraz funkcjonujących w niej zwyczajów i pojęć.

Zamykając rozważania na temat siły pieniądza płynącego z zagranicy i moralnej kondycji ludzi, którzy mieli wpływ na kształt Rzeczypospolitej w drugiej połowie XVII wieku, warto zacytować opinię pazia Jana Kazimierza, Kacpra de Tende, zawartą w Relation historique de la Pologne (Relacji historycznej o Polsce): „Mało jest bowiem posłów, którzy naprawdę pilnują interesów państwa, z trudem znalazłbyś takiego, który mógłby wytrzymać próbę dwóch tysięcy dukatów. Nie tylko dwór może osiągnąć za pomocą pieniędzy to, do czego zmierza, lub też zerwać sejm, gdy przybiera nieprzyjazny obrót, ale też sąsiedzi i nieprzyjaciele mogą w ten sam sposób osiągać te same korzyści i zerwać sejm”. Smutnie brzmią te słowa i skłaniają do ogólnej refleksji, jaką próbę (czytaj: jak wiele tysięcy w dowolnej walucie) byli w stanie wytrzymać posłowie wszystkich następnych sejmów w dziejach Polski...

Napięcia wynikające z żądań wojska udało się osłabić latem 1662 roku, w czasie obrad komisji obrachunkowej. We Lwowie pojawili się król oraz Jan Świderski – przywódcy dwóch zantagonizowanych obozów – aby rozmawiać o sposobie zaspokojenia finansowych roszczeń żołnierzy. Rozmowy zrazu były trudne, przetykane demonstracjami siły z obu stron: wiosną 1663 roku konfederaci zebrali się w obozie pod Baśnią, a król szykował się do użycia przeciwko nim oddziałów Czarnieckiego, tworzących tzw. Związek Pobożny, oraz straszył Tatarami. Ostatecznie udało się dojść do porozumienia i z upływem kolejnego roku groźba eskalacji konfliktu miała chwilowo ustąpić. Skonfederowani żołnierze otrzymali zaległą zapłatę, za ich zgodą mniejszą od pierwotnie żądanej, Związek Święcony został rozwiązany, a królewska para zadowoliła się uroczystymi przeprosinami. Lecz to wciąż nie był koniec problemów. Część oddziałów uległa rozwiązaniu, setki żołnierzy rozeszły się po kraju, wielu z nich, porzuciwszy szeregi, zajęło się pospolitym bandytyzmem, inni postanowili wrócić w rodzinne strony. Tak właśnie postąpił Hieronim Holsten, który pozostawił mało budujący obraz, jaki towarzyszył wspomnianemu procesowi: „cała polska armia rozpraszała się w ten sposób po kolei. Polscy pacholikowie i hołota wałęsali się, plądrowali i mordowali wszystko, co napotkali, jak to w takich wypadkach zawsze niestety ma miejsce”. We Lwowie, gdzie Holsten zatrzymał się na kilka tygodni w drodze na zachód, „dniem i nocą dochodziło do rabunków, kradzieży, plądrowania, że nie da się tego opisać. A i w biały dzień na ulicach bywały morderstwa i zabójstwa, ponieważ mordercom wystarczyło tylko przeskoczyć z jednego klasztoru do drugiego, by byli wolni, a polski pacholik był diabła wart”. Nasuwają się skojarzenia z opisami zawartymi na kartach słynnego dzieła Władysława Łozińskiego Prawem i lewem, gdzie aż roi się od gwałtów, zajazdów i mordów. Ale właśnie tak wyglądała często rzeczywistość z udziałem nieopłaconych żołnierzy, zarówno Polaków, jak i cudzoziemców, którzy bezlitośnie grabili Bogu ducha winną ludność.

Nim jeszcze doszło do likwidacji Związku Święconego, we Lwowie u boku Jana Kazimierza mocno udzielał się Sobieski, rzetelnie pracując na płynącą z Paryża gratyfikację. Korzon napisał, że jego ówczesna rola była „niewyraźna i prawie dwuznaczna”. Sam się w niej postawił już przed rokiem, kiedy w jednym z listów, co przytacza biograf, dopominał się od Marysieńki o „instrukcyę, jako się sprawować ma, aby w najmniejszym łaski jej nie naruszył terminie”. Teraz, gdy ukochana wiosną 1662 roku na dłużej wyjechała do Paryża, pozostawiając chorążemu i Janowi Sapieże pełnomocnictwa do zarządu dobrami, co wywołało niemałe zgorszenie w kręgach magnackich, jej miejsce zajęła Ludwika Maria. Znienawidzona i obwiniana o wszelkie grzechy w tym większym stopniu, im bardziej szlachta chciała widzieć w Janie Kazimierzu „święty królewski majestat” i człowieka „czystego serca”, sprowadzanego na manowce przez przebiegłą żonę i dworską kamarylę. Sobieski gościł królewską parę przez kilka tygodni w Żółkwi, co bardzo sprzyjało uwikłaniu go w sieć intryg i wystawiało na obmowę ze strony przeciwników politycznych. Od władcy przyjął pełnomocnictwo do „realnego accomodowania pretensyi wojsk koronnych, w związku zostających”. Jednak zdaniem Korzona potrafił się znaleźć w tej mocno niekomfortowej sytuacji, co dobrze świadczy o jego wyczuciu i inteligencji: „zachowanie się jego wobec stron ścierających się było oględne i wstrzemięźliwe, skoro w aktach urzędowych imię jego nie ukazało się ani przy układach, ani przy zawarciu traktatów”. Niemniej zapamiętano mu tę „wstrzemięźliwą” aktywność.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: