Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Soból i panna. Cykl myśliwski - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Soból i panna. Cykl myśliwski - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 408 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY SO­BÓL I PAN­NA

Po śnie go­rącz­ko­wym, nie­speł­na czte­ro­go­dzin­nym, obu­dził się mło­dy Mi­chał Ra­jec­ki i żwa­wo wy­sko­czył z łóż­ka, choć za­le­d­wie dnia­ło. Sen przed po­lo­wa­niem w dwu­dzie­stym dru­gim roku żyda, jest nie­cier­pli­wy i czuj­ny jak za­sadz­ka, śpi się tro­chę, z obo­wiąz­ku, aby oko i rękę mieć pew­ne do strza­łu o świ­cie.

Spoj­rzał przez okno. Do­brze jest. Nie­bo jed­no­staj­nie per­ło­we, czy­ste; mu­ra­wa sre­brzy się przy­mroz­kiem w koń­cu sierp­nia. Siwa po­ro­szą!

Ubie­rał się nie­dłu­go. Przed po­lo­wa­niem nie trze­ba się myć bar­dzo do­kład­nie ani, Broń Boże! – per­fu­mo­wać się. Przy­no­si to „pe­cha”. Zresz­tą wszyst­ko było sta­ran­nie przy­go­to­wa­ne z wie­czo­ra: ubra­nie, strzel­ba błysz­czą­ca we­wnątrz luf jak żywe sre­bro, ła­dow­ni­ca peł­na Skó­rza­ne cho­da­ki miał na noc roz­mo­czyć w wo­dzie słu­żą­cy, aby go­to­we były do wło­że­nia na nogi.

Pół do czwar­tej. Trze­ba się spie­szyć, bo Sta­ni­sław Pu­ce­wicz, są­siad o pięć wiorst miesz­ka­ją­cy, obie­cał sta­wić się tu­taj o pół czwar­tej. Mi­chał, już ubra­ny „ po­szedł obu­dzić słu­żą­ce­go, któ­ry spał w swej klat­ce pod scho­da­mi, w pół­wie­ko­wiej at­mos­fe­rze juch­tu i ty­tu­niu.

– Je­rzy!… no, Je­rzy! gdzie cho­da­ki?

Ze­rwał się sta­ry, w zgrzeb­nej bie­liź­nie.

– A to, pa­ni­czu… Bar­bar­ka mia­ła na­mo­czyć.

– Po­wie­dzia­łem ci, nie­do­raj­do, że­byś sam do­pil­no­wał.

– Mało to ro­bo­ty? – szem­rał sta­ry – cały dom na mo­jej gło­wie. Za­krzą­tał się i wy­niósł wkrót­ce z „pie­kar­ni”, gdzie miesz­ka­ła żeń­ska służ­ba, cho­da­ki su­che i twar­de jak spiż. Że jed­nak od przed­wczo­raj­sze­go po­lo­wa­nia za­cho­wa­ły kształ­ty stóp, więc je Mi­chał obuł prze­mo­cą i wią­zał cien­kie ich rze­my­ki oko­ło pę­cin.

Przy tym za­ję­ciu zdy­bał go Sta­ni­sław.

– Już je­steś, Sta­chu? – za­wo­łał Mi­chał – nie sły­sza­łem, jak za­je­cha­łeś.

– Bo przy­sze­dłem pie­cho­tą.

– Jak to? od sie­bie? o któ­rej­że wsta­łeś?

– No­co­wa­łem w cha­cie u Trem­be­lów.

– Ach tak!

Uśmiech­nę­li się do sie­bie obaj mło­dzi ra­do­śnie, obaj pięk­ni, choć od­mien­ne­go typu. Na Mi­cha­le znać było kul­tu­rę miej­ską i ner­wo­wość rasy in­te­lek­tu­al­niej­szej. Sta­ni­sław, o kil­ka lat star­szy, wy­rósł, jak Bóg dał, w kra­inie tej od pier­wot­ne­go raju mało jesz­cze od­mien­nej. W kra­inie bu­ja­ła sil­na ro­ślin­ność od mo­kra­deł ku pa­gór­kom – i na twa­rzy Sta­cha krze­wi­ły się od mo­krych ust ku po­licz­kom we­so­łe za­ro­śla, zo­sta­wia­jąc tyl­ko pod­bró­dek kul­tu­rze brzy­twy. Kra­ina mia­ła oczy z błę­kit­nych, ciem­ną rzę­są la­sów oto­czo­nych je­zior – i oczy Sta­cha były ciem­no­rzę­si­ste, mięk­kie i ta­jem­ni­cze jak głę­bo­ka woda. Lu­bił Sta­ni­sław ota­czać się ta­jem­ni­cą. I te­raz nie wia­do­mo było, dla­cze­go noc spę­dził w cha­cie, co tam ro­bił, co zna­czy uśmiech jego pe­łen nie­do­mó­wień.

Uści­ska­li się mło­dzi są­sie­dzi moc­no, jak dzie­ci do sie­bie za­tę­sk­nio­ne.

– Na­pi­jesz się her­ba­ty, Sta­chu?

– A, ucho­waj Boże! od tego tra­wa w brzu­chu ro­śnie. Wód­kę masz?

– Mam – od­rzekł Mi­chał chwy­ta­jąc za ma­nier­kę, prze­wie­szo­ną już przez ra­mię.

– Po­cze­kaj, ta się przy­da na póź­niej, w polu. In­nej w domu nie ma? Czwo­ro oczu zwró­ci­ło się z za­py­ta­niem do Je­rze­go.

– Pani mat­ka w ap­tecz­ce pod klu­czem trzy­ma. Chy­ba, że pa­ni­cze mo­jej? Ale to pro-osta?

– Naj­lep­sza na szczę­ście! Da­waj!

Z si­nej bu­tel­ki, do­by­tej spod scho­dów, na­pi­li się po kie­lisz­ku. Prze­ką­si­li czar­nym chle­bem.

– I do­syć – za­wy­ro­ko­wał Sta­ni­sław – czas nam: zo­rza już. Ru­szy­li. Z nimi dwa wy­żły: rudy, ku­dła­ty Foks Sta­ni­sła­wa se­ter kur­landz­ki, i gład­ka, czar­na pod­pa­la­na Het­ka Mi­cha­ła, po­en­ter­ka an­giel­ska. Foks skom­lał i za­ta­czał już koła po po­dwó­rzu, po­wra­ca­jąc raz po raz do nogi pana; mło­da Het­ka szła cała drżą­ca, truch­ci­kiem, oglą­da­jąc się bo­jaź­li­wie na boki, jak­by prze­my­śla­ła o czmych­nię­ciu przed wy­pra­wą. Trze­ba ją było wziąć na lin­kę.

– Od cza­su, jak za­strze­li­łem w jej obec­no­ści tego kun­dla, boi się be­stia strza­łu; cza­sem na­wet drap­nie mi z pola do domu.

– Ej, nic! – od­rzekł Sta­ni­sław – przy Fok­sie pój­dzie. Ale ot to­bie na­uka, żeby psów nie strze­lać, chy­ba wście­kłe. Każ­de stwo­rze­nie chce się na­cie­szyć ży­ciem.

Mi­chał przyj­mo­wał może kry­tycz­nie uwa­gi Sta­ni­sła­wa, lecz słu­chał go z in­stynk­tow­nym usza­no­wa­niem w polu i w kniei, gdzie Stach był mi­strzem słyn­nym na całe Ko­wień­skie i Inf­lan­ty.

Szli dro­gą sy­pa­ną mię­dzy la­sem ol­szo­wym i mo­krą łąką. Mi­chał ku­lał w swych twar­dych cho­da­kach.

– Zejdź­my na łąkę, wraz lek­ko bę­dzie, kie­dy roz­mo­czysz. Choć na tej łące nic… by­dłem spa­sio­na – a kto jego wie? cza­sem du­belt prze­lot­ny…

Po­szli łąką, ska­cząc po wierz­choł­kach kęp zie­lo­nych, lecz roz­wie­ra­ją­cych się w czar­ne tor­fo­we cze­lu­ście, w któ­re wpa­da­ło się po ko­la­na, stą­piw­szy nie­zgrab­nie. My­śli­wi szli po nich prze­myśl­nie. Foks okła­dał po prze­pa­ści­stej zie­le­ni jak po strzy­żo­nym dy­wa­nie, tyl­ko Het­ka, za­my­ślo­na może o stra­co­nym w jej oczach kun­dlu, za­pa­da­ła się cza­sem po­ło­wą cia­ła w tor­fi­ste prze­rwy. Foks ha­sał jak mo­ło­jec, Het­ka szła jak ka­pry­śna pan­na.

– Na nic suka! – nie­cier­pli­wił się Mi­chał – cią­gle wle­cze się przy no­dze.

Jak­by od­po­wia­da­jąc na za­rzut, Het­ka sta­nę­ła na­gle jak wry­ta. Na­dob­ne swe, mięk­kie kształ­ty roz­cią­gnę­ła w po­stać mu­sku­lar­ną i na­stro­szy­ła do po­ło­wy czar­ne, ak­sa­mit­ne kla­py. Bez do­ty­ka­nia noz­drzem zie­mi peł­zła li­sio, z wy­kwint­ną zręcz­no­ścią, cią­gnię­ta przez nie­wi­dzial­ną ja­kąś siłę. Ode­zwa­ła się w niej wy­żla du­sza.

– Pójdź da­lej – szep­tał ci­cho Mi­chał po­dą­ża­jąc ze Het­ką, któ­ra sta­nę­ła zno­wu.

I Het­ka szła pro­sto przed sie­bie, jak­by olśnio­na przy­wi­dze­niem na tej zie­lo­nej, pu­stej dla po­spo­li­tych noz­drzy i oczu rów­ni­nie.

– Do­bra suka gór­nym wia­trem do­cho­dzi – chwa­lił Sta­ni­sław.

W tej chwi­li spod nosa Het­ki furk­naj, jak od­da­la­ją­cy się bę­be­nek – du­belt

Mi­chał strze­lił i za­bił du­bel­ta.

Suka drgnę­ła ner­wo­wo, przy­pa­dła skrę­co­nym cia­łem do kępy, niby zra­nio­na, i bo­le­sne oczy zwró­ci­ła na Mi­cha­ła.

– Do­bra Het­ka! po­czci­wa He­tuś! Nic się sucz­ce nie sta­nie… Gła­ska­na i piesz­czo­na, ża­li­ła się przez chwi­lę sen­ty­men­tal­nie swą psią mową skom­lą­cą wy­raź­nie:

– A ko­chać mnie bę­dziesz?… A nie ob­ra­zisz już nig­dy de­li­kat­no­ści mych uczuć?…

Het­ka wy­sta­wi­ła jesz­cze parę du­bet­tów wzo­ro­wo, co­raz śmie­lej. Foks zaś wy­sta­wił jed­ne­go, dwa spło­szył i nie do­stał wa­łów tyl­ko przez wzgląd na ary­sto­kra­tycz­ną wraż­li­wość swej to­wa­rzysz­ki, któ­ra nie zno­si­ła, aby w jej obec­no­ści znę­co­no się nad bliź­ni­mi jej, psa­mi.

Kil­ka już du­bel­tów mie­li przy­tro­czo­nych do pa­sów, gdy ode­zwał się Mi­chał:

– Co nam po du­be­kach? Nikt już ich jeść nie chce, tyle tego zno­si­my.

– A to­bie za­raz by so­bo­la! Do­bry i du­bert, póki co. Pój­dzie­my w za­ro­śla, nad je­zio­ro. Tam cie­trze­wie pew­ne i par­dwy by­wa­ją, i Bóg wie co jesz­cze. Cza­sem strze­lisz – spad­nie, a po­tem do­pie­ro oglą­dasz, co za­bi­łeś.

Miś, młod­szy i mniej do­świad­czo­ny, roił co dzień, wy­cho­dząc na po­lo­wa­nie, o ja­kichś zdo­by­czach ba­jecz­nych. Za­cie­ka­wi­ła go za­po­wiedź Sta­ni­sła­wa:

– No i cóż tam jesz­cze może być? po­wiedz!

– A ot, zo­ba­czysz…

– Tym­cza­sem mu­si­my dość dłu­go iść dro­gą, na któ­rej prze­cie nic nie spo­tka­my. Szko­da, że nie wzię­li­śmy ka­la­masz­ki.

– Tak coż? – od­po­wie­dział Stach – my­śli­wy i po szo­sie idzie, a taki my­śli. Za to on „my­śli­wy”. A pole, choć i pu­ste, jemu gada. Dla­te­go on „po­lu­je”

Po­szli dro­gą raź­nie, lek­ko, w roz­mo­czo­nych już cho­da­kach. Za­mróz po dar­ni i po kusz­czach roz­per­lił się w ob­fi­tą, ka­pią­cą rosę. Na wid­no­krę­gu, w wy­kro­ju pło­we­go wzgó­rza, po­żar ró­żo­wy, ra­do­sny, obej­mo­wał nie­bo wschod­nie, a zie­mię ob­my­wał tyl­ko z mgieł, tak, że bar­wi­ła się lo­kal­nie, ciem­no i ja­śniej zie­lo­na, pło­wa i czar­na. Aż gę­sty bu­kiet ol­szy­ny prze­świe­tlił się ży­wym ogniem i trwał przez chwi­lę po­dob­ny czar­nej ko­ron­ce na czer­wo­nym zlo­cie. Chwi­la zno­wu – nad kity olch pod­nio­sła się szyb­ko ogrom­na twarz słoń­ca. Zbo­ża i ścier­nia za­ru­mie­ni­ły się, las się po­dzie­lił na uśmie­chy świa­tła i za­du­my cie­niów, ru­dym fio­le­tem po­ły­snę­ło po ski­bach roli, nad łąką roz­snu­ło się lek­kie, mo­kre przę­dzi­wo z naj­cień­szych tę­czo­wych pro­mion­ków. I buch­nę­ła ra­dość przez całą kra­inę.

Po dro­dze ró­żo­wo­sza­rej, z rzad­ka prze­kre­ślo­nej dłu­gi­mi cie­nia­mi, szli mło­dzi zgod­nym mar­szem, wdy­cha­jąc moc za­pa­chów nie­po­ka­la­nych.

Sta­ni­sław za­czaj pod­śpie­wy­wać:

Pó­je­dzie­my na łów, na łów,

To­wa­rzy­szu mój!

Na łów, na łów, na łowy

Do zie­lo­nej dą­bro­wy,

To­wa­rzy­szu mój!

Pod­chwy­cił Mi­chał:

Aż tam leci za­jąc, za­jąc –

To­wa­rzy­szu mój!

Pusz­czaj char­ty ze smy­czą,

Mech za­ją­ca uchwy­cą,

To­wa­rzy­szu mój!

Prze­śpie­wa­li zwrot­ki od­wiecz­nej pio­sen­ki, któ­ra tu­taj hu­ka­ła ra­do­śnie, nowa w mło­dych ser­cach. I zbó­jec­ka za­dźwię­cza­ła ostat­nia zwrot­ka:

A te­raz się dziel­my, dziel­my

To­wa­rzy­szu mój!

To­bie za­jąc i sama,

A mnie so­ból i pan­na,

To­wa­rzy­szu mój!

– So­bo­la nie bę­dzie, a pan­ny nie chcę – do­dał Mi­chał ko­men­tarz.

– Oj, nie za­rze­kaj się, Miś! Chy­ba że ko­chasz się? Tedy co in­ne­go.

– Może być – od­parł Mi­chał ta­jem­ni­czo.

A choć star­szy to­wa­rzysz mi­gnął tyl­ko oczy­ma i o szcze­gó­ły nie py­tał, młod­szy mó­wił da­lej, bo w tej chwi­li mu­siał mó­wić:

– Mnie się zda­je, że i ona tro­chę… Ale trud­no wie­dzieć, bo są wy­jąt­ko­we oko­licz­no­ści.

– Nie pró­bo­wa­łeś za­py­tać?

– Tak… pod fi­gu­rą.

– Pod fi­gu­rą?! Tak już da­le­ko za­szło mię­dzy wami? Park­snę­li krót­kim zmy­sło­wym śmie­chem.

– Nie ro­zu­miesz mnie, Sta­chu, bo nie mogę po­wie­dzieć, o kogo cho­dzi. Ale… wy­obraź so­bie na przy­kład taką gę­stą lesz­czy­nę, jak ta, obok któ­rej prze­cho­dzi­my…

– I wy­obra­żam. No?

– By­łem z nią sam na sam w ta­kiej lesz­czy­nie.

– No i cóż? – cze­kał Sta­ni­sław z pod­nie­co­ną już cie­ka­wo­ścią.

– Po­szli­śmy na orze­chy, we dwo­je. O, da­le­ko stąd, nie znasz tam­tych stron. Nic pra­wie nie ze­bra­li­śmy, tyl­ko – ro­zu­miesz? – to ja po­dam jej rękę do trud­niej­sze­go przej­ścia, to ona mnie skub­nie za rę­kaw. A mó­wi­li­śmy o róż­nych rze­czach, we­so­ło. Jak się z nią mówi we­so­ło, to jej oczy mie­nią się fio­le­tem. Zwy­kle ma oczy nie­bie­skie. – Więc ja mia­łem z sobą der­kę, któ­rą wzią­łem z brycz­ki; chcie­li­śmy od­po­cząć, ro­ze­sła­łem tę der­kę na zie­mi i usie­dli­śmy na niej obo­je. Wte­dy na­gle roz­mo­wa urwa­ła się – i ani rusz! Słu­chaj, Sta­chu, czy ty po­ca­ło­wa­łeś kie­dy ko­bie­tę… z to­wa­rzy­stwa?

– Z ja­kie­go to­wa­rzy­stwa?

– No, z na­sze­go – ko­bie­tę, któ­rą się spo­ty­ka i w sa­lo­nach?

– Owa! – wy­krzyk­nął Sta­ni­sław za­gad­ko­wo. – Ale jak­że tam skoń­czy­ło się mię­dzy wami?

– Nic się nie skoń­czy­ło, w tym rzecz! Ra­czej się za­czę­ło. Śni mi się po no­cach – a już, jak mi gdzie za­pach­nie lesz­czy­na…

– To nie daj ty Boże – do­koń­czył Sta­ni­sław ze śmie­chem.

– Wła­śnie. I nie mogę zbyt czę­sto jej wi­dy­wać, mu­szę uda­wać obo­jęt­ność.

– A to cze­mu?

– Bo wi­dzisz, za­po­mnia­łem ci po­wie­dzieć, że mę­żat­ka.

– Mąż sta­ry? Nie dba o nią?

– Ale gdzie tam! trzy­dzie­ści lat i za­zdro­sny.

– To ja to­bie dam radę, Mi­siu­tek: puść ty ją w trą­bę!

– Ła­two po­wie­dzieć!

– Ła­two i zro­bić. Za­wsze spra­wa z mę­żem – had­ka. Jego trze­ba ko­chać i jemu żonę za­bie­rać. A i wie­dzieć, że oni z sobą… dzię­ku­ję – nie dla mnie.

– Mogę ją roz­wieść – rzekł Mi­chał za­pal­czy­wie.

– I nie wiesz na­wet, i nie pro­si­łeś jesz­cze…

– Na­tu­ral­nie, je­śli ona się zgo­dzi. Bo wi­dzisz, Sta­chu, ja bez tej ko­bie­ty żyć nie mogę.

Star­szy przy­ja­ciel spoj­rzał te­raz uważ­nie na młod­sze­go i prze­ko­nał się, że Mi­chał nie kła­mie, tyl­ko, nie umie­jąc okre­ślić swe­go uczu­cia, uży­wa za­sły­sza­nych for­muł.

– Jak­że ty bez niej ży­jesz, Miś, kie­dy ona da­le­ko stąd?

– Tak nie moż­na ro­zu­mo­wać – orzekł Mi­chał z na­dą­sa­niem i po­my­ślał, że Stach nic się nie zna na sub­tel­no­ściach uczu­cia.

Szli do­bre pół wior­sty, mil­cząc, ale bez ura­zy, po pro­stu nie uda­ła im się roz­mo­wa, więc mil­cze­li.

Dro­ga zbli­ża­ła się ku rów­ni­nie mo­krej, za­krza­czo­nej, le­żą­cej po­zor­nie na po­zio­mie je­zio­ra, któ­re, da­le­ko za nią, ło­wi­ło już bla­ski sło­necz­ne, prze­ta­pia­jąc je na stal i sre­bro. My­śli­wi ze­szli zno­wu na łąkę, ku chasz­czom, zie­ją­cym wo­nią po­mie­sza­ną drzew, ziół, dzi­kich ja­gód. Oba psy dą­ży­ły do za­ro­śli ze sku­pio­ną uwa­gą, czu­jąc w nich ob­fi­tość łupu.

– Lek­ko, Foks! – na­po­mi­nał Sta­ni­sław za­wsze zbyt za­pal­czy­we­go wy­żła.

Ra­zem strzel­cy i psy, za­pu­ści­li się w ob­sza­ry splą­ta­nej łozy, chu­dej brze­zi­ny, krze­wów róż­nych kar­ło­wa­tych i zielsk wy­ra­sta­ją­cych czę­sto po­nad krze­wy. Pod cho­da­ka­mi ugi­nał się mech bla­dy, gąb­ko­wa­ty, upstrzo­ny czer­wo­ną żu­ra­wi­ną i czar­ną „pi­ja­ni­cą”, są­czą­cy wodę pod na­ci­skiem sto­py. Dur za­wrot­ny ogar­niał mó­zgi my­śli­wych.

Het­ka sta­nę­ła pierw­sza, jak w spiż za­mie­nio­na. W ca­łym jej ru­chu, w po­waż­nych fał­dach czo­ła, w stę­ża­łym, jak drut, ogo­nie, była za­po­wiedź gru­bej zwie­rzy­ny. Zro­zu­mie­li to obaj strzel­cy i sta­nę­li za wy­żli­cą z go­to­wą bro­nią. Zro­zu­miał i Foks, rzu­cił się na ślad przez to­wa­rzysz­kę od­kry­ty i za­czaj do­cho­dzić ra­zem z nią – wkrót­ce ją mi­nął, rzu­cił się w bok, ner­wo­wym ga­lo­pem okrą­żył ja­kiś krzak i zno­wu skra­dał się wy­prze­dza­jąc Het­kę.

De­li­kat­na suka po­skar­ży­ła się swe­mu panu krót­kim, wy­mow­nym spoj­rze­niem:

– Ten pro­stak prze­szka­dza mi…

Ale nie mia­ła po­dob­no ra­cji Het­ka w tym wy­pad­ku, jak to oświad­czył ludz­ką mową wła­ści­ciel Fok­sa.

– Trze­ba na­cie­rać ostro, tu „le­niak” – ciek­nie, a może i co więk­sze­go. Tu dla Fok­sa ro­bo­ta.

Więc po­zwo­lo­no wy­żło­wi rzu­cać się na boki, ob­wą­chi­wać kępy, po­tem iść przy­cup­nię­tym kłu­sem, nie oglą­da­jąc się na Het­kę, któ­ra ob­ra­żo­na i do­stoj­na, ma­jąc przy tym wiatr lep­szy, skra­da­ła się z no­sem dum­nie wznie­sio­nym do góry, szła jed­nak już prę­dzej, cią­gnię­ta przez psa pa­li­wo­dę.

Na­resz­cie oba psy ska­mie­nia­ły przed krza­kiem, w któ­rym się miał stać cud. Drżąc wy­prę­żo­ny­mi cia­ła­mi, spłasz­czo­ne i roz­cią­gnię­te na mchu, jak­by ogrom­ne cię­ża­ry spa­dły im na­gle na kar­ki – ce­lo­wa­ły zni­żo­ny­mi łba­mi i po­żą­dli­wy­mi oczy­ma w je­den krzak spla­ta­ny, gdzie my­śli­wi jesz­cze nie wi­dzie­li nic

– Pyf!

Rzu­cił się Foks – i w tej chwi­li krzak ło­zi­ny na­peł­nił się ogrom­nym, ciem­nym cia­łem lot­nym, a po­wie­trze ło­sko­tem ja­ko­by stu ce­pów.

– Bach! – pu­dło – bach, bach! – jesz­cze dwa razy chy­bio­no.

– Bach! – ka­bał­dyksz!

Czwar­ty do­pie­ro strzał Sta­ni­sła­wa zwa­lił z po­wie­trza pta­ka, o sześć­dzie­siąt kro­ków, aż mech głu­chy dał od­głos.

– Co to?… sta­ry cie­trzew? – py­tał Mi­chał, dech utra­ciw­szy od wzru­sze­nia.

– Gdzie taki cie­trzew?! – park­snął Sta­ni­sław ra­do­snym obu­rze­niem. – Głu­szec! I sam nie wie, do cze­go strze­lał!

– Zda­je mi się… że z mo­je­go dru­gie­go strza­łu… pió­ra się po­sy­pa­ły…

– ją­kał się Mi­chał.

– Pió­ra to on sy­pie i od wia­tru w tej po­rze. Ale bierz go so­bie! Mało to ja pięk­niej­szych za­bił na to­kach, w peł­nym pie­rzu!

– Nie, kie­dy mó­wisz, że twój, bierz ty.

I tak cer­to­wa­li się uprzej­mie, ale w isto­cie obaj byli nie­ra­dzi: Sta­ni­sław, że za­kwe­stio­no­wa­no jego ostat­ni cel­ny strzał, Mi­chał, że nie mógł su­mien­nie przy­znać głusz­cza za swo­je­go. A zdo­bycz była rzad­ka.

Foks tasz­czył w py­sku ogrom­ne­go, ciem­no po­ły­sku­ją­ce­go głusz­ca, z ob­wi­słym jed­nym skrzy­dłem i na wpół zło­żo­nym wa­chla­rzem. Nad siną, za­mknię­tą po­wie­ką wiel­ka czer­wo­na brew stro­iła jesz­cze dum­nie gło­wę po­le­głe­go msza­rów dy­gni­ta­rza.

Głu­szec le­żał na zie­mi i nikt go nie chciał przy­tro­czyć do pasa. Wresz­cie Sta­ni­sław ode­zwał się:

– Po co my ta­kie­go in­do­ra mamy no­sić? Wy­nie­siem na brzeg roj­stu, po­wie­sim na brzóz­ce i za­bie­rzem wra­ca­jąc. A te­raz idź ty, Miś, z Het­ką, w jed­ną stro­nę ja z Fok­sem w dru­gą. Ra­zem tyl­ko proch mar­nu­jem i psy się ba­ła­mu­cą.

We­dług tego pla­nu bu­szo­wa­li łow­cy po gul­biń­skich za­ro­ślach aż do po­łu­dnia. Na „dyr­wa­nie”su­che­go pa­gór­ka, na skra­ju bło­ta, le­że­li so­bie roz­pa­sa­ni przy uczcie, zło­żo­nej z wód­ki, chle­ba i wę­dli­ny. Za na­pój, ga­szą­cy pra­gnie­nie, słu­żył im po­wiew od je­zio­ra.

– A co? mó­wi­łem, że cie­pło ci bę­dzie, Miś, w two­jej fran­tow­skiej hał­der­jup­ce? W pole tyl­ko tak odzie­waj się.

Wska­zy­wał po­gar­dli­wie na po­praw­ny my­śliw­ski gar­ni­tur Mi­cha­ła, a po­tem z dumą na swój, zszy­ty z miej­sco­we­go płót­na, nie­gdyś bia­ły czy sza­ry, te­raz tak na­sy­co­ny ku­rzem, far­bą zwie­rzy­ny, wie­lo­barw­ny­mi od­bit­ka­mi róż­nych przy­gód, że wy­glą­dał jak blu­za ma­lar­czy­ka. Tyl­ko ka­pe­lusz z za­tknię­tym piór­kiem i nie­wąt­pli­wie szla­chec­ka fan­ta­zja od­róż­nia­ły Sta­ni­sła­wa od gmi­nu.

– Choć i mro­zik pad­nie rano, słoń­ce sierp­nio­we go­rą­ce… Chcesz ogór­ka? Z prze­pa­ści­stej kie­sze­ni, spo­śród ła­dun­ków i jesz­cze róż­nych gra­tów pach­ną­cych pro­chem, do­był parę ogór­ków i po­dał je Mi­cha­ło­wi. Okro­iw­szy zie­lo­ną skó­rę, je­dli su­ro­we owo­ce, „trzy­ma­ją­ce w so­bie zim­no”, jak twier­dził Sta­ni­sław. A za przy­pra­wę do nich słu­ży­ły im zno­wu lot­ne wy­zie­wy wrzo­su i ty­mian­ku.

Tak pod­je­dli so­bie roz­kosz­nie.

– Drzem­kę by uciąć krót­ką – za­pro­po­no­wał Mi­chał.

– Wiesz co? – i ja – od­rzekł Sta­ni­sław prze­wra­ca­jąc się twa­rzą do zie­mi. – Pół go­dzi­ny, ani mi­nu­ty dłu­żej. Zna­czę na słoń­cu.

I już za­czął rów­no dy­szeć, w takt od­py­cha­jąc się od zie­mi po­tęż­ną pier­sią. Mi­chał tak­że spró­bo­wał spać, ale się tyl­ko roz­ma­rzył.

Gdy opo­wia­dał rano przy­ja­cie­lo­wi o swej na­mięt­nej mi­ło­ści do pani Te­re­sy, nie kła­mał, ale „ko­lo­ry­zo­wał”, jak mó­wią na Li­twie. Ani o uwie­dze­niu pani Te­re­sy, ani na­wet o zdo­by­ciu jej ser­ca nie po­my­ślał na se­rio. On w uni­wer­sy­te­cie, ona star­sza od nie­go.

W lesz­czy­nie zna­lazł się z nią – to praw­da; tań­co­wał z nią w Wil­nie i w War­sza­wie. – Ale nie ko­chał jej tak bar­dzo w zi­mie, do­pie­ro zno­wu na wio­snę. – Myśl o niej przy­cho­dzi­ła mu ra­zem z naj­sil­niej­szy­mi, zdro­wy­mi wra­że­nia­mi przy­ro­dy, z we­so­ło­ścią kniei, z tę­sk­no­tą let­niej nocy

– nie pa­no­wa­ła jed­nak wy­łącz­nie na­wet nad zmy­sła­mi mło­dzień­ca, bo prze­cie Klo­cia i Jul­ka…

Im dłu­żej le­żał pod ma­gne­ty­zmem nie­ba i zie­mi, tym bar­dziej za­po­mi­nał, kogo gdzie, za co ko­cha. Czuł tyl­ko, że ko­cha, to jest łowi swym ser­co­wym czy ner­wo­wym, wy­bor­nie na­stro­jo­nym przy­rzą­dem mnó­stwo fal lu­bych, pły­ną­cych przez po­wie­trze. Naj­sil­niej­szy z do­zna­nych dresz­czy na­zy­wał imie­niem ko­bie­ty, Te­re­sy, ale ten dreszcz, ten ob­raz nie wy­peł­niał mu ser­ca po brze­gi. A gdy­by na dro­dze jego sta­nę­ła inna? Gdy­by z je­zio­ra świ­te­zian­ka lub dria­da z tych gąsz­czów? Gdy­by isto­ta taka, dla któ­rej o wszyst­kim moż­na by za­po­mnieć, wszyst­ko jej po­świę­cić: wio­snę, po­lo­wa­nie, przy­jaź­nie i za­ba­wy?

Isto­ta, któ­rą się ko­cha w pierw­szych la­tach mę­skiej doj­rza­ło­ści, nie jest oso­bą – jest wcie­le­niem pra­gnień.

– Te­raz do­syć – ode­zwał się Sta­ni­sław po­ry­wa­jąc się na nogi

– ob­my­śli­łem, jak da­lej pój­dziem.

– Chy­ba przez sen, boś na­wet chra­pał.

– A taki ob­my­śli­łem: zwie­rzy­nę zo­sta­wi­my w cha­cie Łau­ki­ni­sa, bo po co nam dźwi­gać to wszyst­ko – sztuk ze trzy­dzie­ści? On mnie tak­że po­wie, ja­kie tam wia­do­mo­ści o ło­siach z Du­siac­kiej Pusz­czy. Łau­ki­ni­sa znasz?

– Sły­sza­łem o nim.

– Zo­ba­czysz ty jego, kie­dy za­po­lu­jem w pusz­czy! Pierw­szy „ochot­nik”.

Wia­do­mo­ści były nie­po­myśl­ne. Lau­ki­nis skrzy­wio­ny, cho­ry czy po­tur­bo­wa­ny, wy­lazł z chat­ki swej, przy­cup­nię­tej w wą­wo­zie, nie opo­dal od lasu, wśród plą­ta­ni­ny dzi­kich krze­wów. W hu­mo­rze był po­nu­rym i anar­chi­stycz­nym; ja­strzę­bie jego oczy wy­zie­ra­ły dzi­ko z mło­dej jesz­cze twa­rzy, ru­chy miał po­wol­ne i prze­cią­ga­ję­ce się jak kot ro­ze­spa­ny.

We­dług jego re­la­cji Du­siac­ka Pusz­cza wy­ple­nia się co­raz bar­dziej ze zwie­rzy­ny, a wina w tym le­śni­ków „zło­dziei”, któ­rzy dzień i noc drep­cą, nie­po­ko­ją zwie­rza, ko­szą po le­sie „ło­necz­ki” i róż­ne nie­sły­cha­ne za­pro­wa­dzi­li w pusz­czy zwy­cza­je. W imie­niu „ochot­ni­ków” Łau­ki­nis był na nowe po­rząd­ki moc­no obu­rzo­ny, o le­śni­kach zaś mó­wił zło­wro­go i mści­wie, bę­dąc z nimi wi­docz­nie w po­ra­chun­kach. Drze­wo na Li­twie na­le­ży do wła­ści­cie­la grun­tu – to praw­da; co do grzy­bów i ja­gód kwe­stia jest spor­na; ale żeby zwie­rzy­na przez Pana Boga stwo­rzo­na na wę­dro­wa­nie oraz na łup i ocho­tę każ­de­go, któ­ry ją po­tra­fi wy­tro­pić i za­bić, mia­ła na­le­żeć do owo­ców za­ka­za­nych?! – to obu­rza­ło po pro­stu wszel­kie po­ję­cia za­wo­do­we­go kłu­sow­ni­ka.

Był jed­nak i wczo­raj w pusz­czy – z „ki­jasz­kiem”, jak za­pew­niał. Choć trud­no tro­pić po zie­lo­nej sto­pie, orzekł, że ło­sie przy­cho­dzą wcze­snym ran­kiem do wody, jed­nak od dwóch dni nie przy­szły.

– Kie­dy pa­ni­cze za­po­lu­je­cie, ło­sia nie ło­sia, ale sa­ren i za­ję­cy mo­że­cie do­stać, ile chcąc.

– Mamy po­zwo­le­nie tyl­ko na ło­sia – nad­mie­nił Mi­chał.

– Łoś po­zwo­lo­ny do­bry – od­rzekł Łau­ki­nis – ale smacz­niej­sza nie­po­zwo­lo­na sar­na – ot, co jest!…

I łyp­nął oczy­ma ku Ra­jec­kie­mu szy­der­czo, jako miał go za mło­ko­sa jesz­cze nie­wy­traw­ne­go. Dla Pu­ce­wi­cza, daw­no zna­jo­me­go i „kata na zwie­rzy­nę”, czuł Łau­ki­nis re­spekt po­łą­czo­ny z przy­wią­za­niem.

Po re­la­cji „ochot­ni­ka” mło­dzi my­śli­wi wpa­dli w za­du­mę. Pro­jek­to­wa­ne na po­ju­trze po­lo­wa­nie w pusz­czy oka­zy­wa­ło się za­wod­nym. Mi­chał na­dą­sał się:

– To ło­sie nie­pew­ne?

– Nig­dy one nie­pew­ne – od­rzekł Łau­ki­nis.

– Nie ma po co i je­chać! – za­wo­łał Mi­chał. Sta­ni­sław zaś mo­ni­to­wał go:

– Ty jesz­cze, Miś, mia­sto­wy my­śli­wy, co to on je­dzie do lasu z wo­zem, żeby za­brać ło­sia. Zwierz sztu­ka fan­ta­zyj­na! Żeby wia­do­mo było wszyst­kim, gdzie co na­leźć i kie­dy, to i po­lo­wa­nie by­ło­by wszyst­ko jed­no, co kro­wy albo kury strze­lać.

– Ot, pa­nicz czu­je – apro­bo­wał Łau­ki­nis.

Zo­sta­wi­li my­śli­wi ubi­tą zwie­rzy­nę w cha­cie i po­szli w rojst nad je­zio­ro, każ­dy w in­nym kie­run­ku. Tu będą zno­wu cie­trze­wie, może par­dwy? Na wo­dzie kacz­ki

– jesz­cze może gdzie głu­szec? Choć tu już dla nie­go za mo­kro.

Ale Mi­chał, sko­ro odłą­czył się od to­wa­rzy­sza, za­padł w po­nu­re uspo­so­bie­nie. Tra­fił na sta­do cie­trze­wi – spu­dło­wał parę razy sro­mot­nie. Uprzy­tom­nił so­bie, że źle mu na świe­cie: głusz­ca za­bił wła­ści­wie Stach

– ło­sie na po­ju­trze nie­pew­ne – pani Te­re­sa da­le­ko i za­pew­ne wca­le nie my­śli o nim? Jak ra­do­ści, tak i bóle, i pra­gnie­nia mło­dzień­cze są tak na­prę­żo­ne i sil­ne, że gdy ich kil­ka zbie­rze się na­raz, skła­da­ją się na nie­szczę­ście. Mi­chał po­rzu­cił, za­kląw­szy, „głu­pie cie­trze­wie” i usiadł na gra­ni­cy roj­stu w miej­scu, gdzie umó­wił się o spo­tka­nie ze Sta­ni­sła­wem. Dłu­go du­mał nie­czyn­ny, nie­szczę­śli­wy.

Gdy Sta­ni­sław, ob­ła­do­wa­ny nową zdo­by­czą, wy­nu­rzył się z krza­ków i uj­rzał spo­czy­wa­ją­ce­go Mi­cha­ła, zdzi­wił się:

– A ty co? strzel­bę po­psu­łeś?

– Nie… tak so­bie… Het­ka już cho­dzić nie chce.

Suka za­strzy­gła uchem na wy­mó­wio­ne swe imię, ale za­pew­ne nie zro­zu­mia­ła.

– Ot, to­bie masz! Tak te­raz pój­dziem ra­zem gór­ką, przez krza­ki, i co któ­ry pies wy­sta­wi – two­je. Ja mam do­syć.

– Nie, strze­laj i ty, Sta­chu. Czu­ję się dzi­siaj tro­chę nie­zdrów. Sta­ni­sław spoj­rzał na to­wa­rzy­sza uważ­nie i rzekł z pew­nym nie­do­wie­rza­niem:

– To i wra­caj­my prę­dzej, pro­sto na lesz­czy­nę.

Ale Mi­chał był zdrów jak ryba w wo­dzie, jak my­śli­wy w at­mos­fe­rze po­god­ne­go wie­czo­ru. I tak go prze­ję­ły te wo­nie sil­niej­sze, te bla­ski roz­rzew­nio­ne i mięk­kie, że nie wy­trzy­mał w swych dą­sach i przy­znał się:

– Nic mi nie jest, Sta­chu, tyl­ko mam zły dzień: strze­lam źle, łosi nie bę­dzie… i tak już wszyst­ko…

– Tak i mów! Mało cze­go nie ma, co nam miłe! A mnie się zda­je, że le­piej po­tę­sk­nić tro­chę; zna­czy się – lep­szy smak po­tem. Ło­sie bę­dziem strze­la­li jesz­cze tego lata; już ja wiem jed­ną knie­ję. Wy­je­dziem na noc, o świ­cie pu­ścim goń­cze…

Ży­wiąc się tym­cza­sem ro­je­nia­mi, szli przez pa­gór­ki za­drze­wio­ne, pu­ste. Roj­sty dziś od­da­ły ob­fi­tą da­ni­nę, pa­gór­ki były ską­pe. Ale już i my­śli­wi za­po­mnie­li o swej łow­czej za­cie­kło­ści, po­ili się bło­go­ścią wie­czo­ru.

Z ły­se­go wzgó­rza roz­bły­sła na­gle oko­li­ca ko­cha­na. Za­ro­śla, jak po­tar­ga­ne runo, pu­szy­ły się so­czy­stą zie­le­nią na miej­scach wyż­szych, a na roj­stach ple­śnia­ły sza­ro i żół­to. Star­szy gaj ol­szo­wy za­sła­niał Ju­żyn­ty, sie­dzi­bę Ra­jec­kich – na wid­no­krę­gu wid­nia­ły same tyl­ko po­ro­sty zmien­ne od­cie­nia­mi zie­le­ni i wody rze­ki Świę­tej, wle­wa­ją­ce się w krę­to­brze­gie je­zio­ro Ro­szę. Wody od­bi­ja­ły nie­bo szczę­śli­we; lasy szep­ta­ły mi­ło­sne ta­jem­ni­ce zie­mi.

– Te­raz już nie ma co: przez lesz­czy­nę i na dro­gę.

Pod­czas gdy chło­dek prze­cią­gał już hen od mo­rza przez je­zio­ra i przy­pa­dał co­raz ni­żej, sze­lesz­cząc w za­pa­la­ją­cych się ró­żo­wo weł­nach drzew, za­pa­sy dzien­ne­go cie­pła snu­ły się jesz­cze ni­sko w gąsz­czach, na­siąk­nię­te lu­bież­nym za­pa­chem potu zie­mi. Tym sło­jem po­wie­trza za­kry­tym, mię­dzy ru­dy­mi ki­ja­mi lesz­czy­ny, szli dwaj mło­dzi, mie­niąc się na twa­rzach i ubra­niach w zło­ci­stych okach słoń­ca, prze­sia­ne­go przez li­ście.

Na­raz Foks sta­nął i gło­śno za­szcze­kał. Wy­żeł nie oznaj­mia tak zwie­rzy­ny. Ja­koż w kie­run­ku, gdzie pies zwra­cał gło­wę, uj­rze­li my­śli­wi isto­tę, może le­śną, może dzi­ką, ale dwu­no­gą. Prze­kre­ślo­na prę­ta­mi lesz­czy­no­wych bal­da­chów, bar­wą zla­na z zie­lo­na­wym pod­cie­niem, smu­kła ko­bie­ca po­stać wy­cią­ga­ła ręce w górę po orze­chy.

Spło­szy­ło ją szczek­nię­cie psa, może jesz­cze bar­dziej wi­dok strzel­ców; ze­bra­ła się w so­bie jak do bie­gu, ale po­miar­ko­waw­szy się, sta­nę­ła. My­śli­wi, od­wo­łu­jąc psy, po­dą­ży­li skocz­nie, cie­ka­wie, do miej­sca zja­wi­ska. Ale dziew­czy­na nie ucie­ka­ła, więc łow­cy, do­szedł­szy pręd­ko, po­czę­li ją oglą­dać do woli. Ro­sła, bo­so­no­ga, w sza­rej spód­nicz­ce i ko­szu­li zwi­sa­ją­cej cięż­ki­mi fał­da­mi z dziew­czę­cych ra­mion na pierś wy­so­ką i śmia­łą, cały swój wdzięk schwy­ta­nej łani sku­pi­ła w głów­ce ustro­jo­nej tyl­ko lśnią­cym za plo­tem wło­sów, ja­sno za­pa­trzo­nej na my­śli­wych, za­sty­głej w uśmie­chu i w ru­mień­cu. Grzech jej – zbie­ra­nie orze­chów w dwor­skim gaju – był lek­ki. Oczy­ma z głę­bo­kie­go błę­ki­tu, moc­no pod­krą­żo­ny­mi śnia­dym cie­niem, usta­mi peł­ny­mi pe­reł tłu­ma­czy­ła się:

– Mam czym za­pła­cić…

I mu­sia­ła przez chwi­lę wy­trzy­mać na so­bie żar spoj­rzeń obu mło­dzień­ców, któ­rzy, nie mó­wiąc nic, pa­trzy­li. Ona zaś tro­chę tyl­ko drża­ła ciem­ny­mi rzę­sa­mi.

Aż ode­zwał się Sta­ni­sław:

– Ach ty, War­szul­ka, gdzie za­la­zła?!

Wte­dy ona, czu­jąc, że skoń­czy­ła po­ku­tę, zni­ży­ła pę­dem do ręki Sta­ni­sła­wa kształt­ną swą głów­kę, w któ­rej cia­sno ple­cio­nym war­ko­czu tkwi­ło tro­chę po­lne­go kwie­cia. Ale Stach rękę cof­nął, okrą­żył szyb­ko ra­mie­niem ki­bić dziew­czy­ny i wy­ciął jej ca­łu­sa w oko i w ucho.

Wy­śli­zgnę­ła się zgrab­nie, wca­le nie ura­żo­na, owszem, na nowe wy­sta­wi­ła się nie­bez­pie­czeń­stwo, po­zdra­wia­jąc Mi­cha­ła. Tyl­ko ten nie po­tra­fił sko­rzy­stać z chwi­li tak grac­ko, sam onie­śmie­lo­ny przez tę kra­sę po­lną, przej­mu­ją­cą do szpi­ku.

For­mal­no­ści zo­sta­ły ukoń­czo­ne.

Te­raz Sta­ni­sław prze­mó­wił po li­tew­sku, przy­jaź­nie i grzecz­nie:

– A ty, War­szul­ka, gdzie na ro­bo­tę cho­dzisz?

– Do Ju­żynt, pa­ni­czu, do sia­na.

Mi­chał, wy­cho­wy­wa­ny od dziec­ka w mie­ście, a do Ju­żynt przy­jeż­dża­ją­cy tyl­ko na wa­ka­cje, sła­bo mó­wił po li­tew­sku. Sta­ni­sław zaś wy­bor­nie.

– To ty może pod Gul­bi­ną ota­wę gra­bi­łaś?

– Gra­bi­łam, pa­ni­czu.

– A my tam strze­la­li w brzeź­nia­ku; mo­gli i któ­rej dziew­ce bie­dy na­ro­bić. War­szul­ka ro­ze­śmia­ła się ser­decz­nie z żar­tu. Aż ręce do oczu pod­nio­sła, po­tem roz­świe­go­ta­ła się swo­bod­nie:

– Kie­dy pa­ni­cze strze­la­li, to do nas cie­cie­ru­ki z krza­ków przy­le­cia­ły i na ko­pach usia­dły. To my ich rę­ka­mi ło­wi­ły, ale zło­wić nie moż­na było – po­oszły!

Nie wszyst­ko ro­zu­miał Mi­chał, na­my­ślał się głów­nie nad tym, że dziew­czy­na ma głos jak po­lna flet­nia.

– To­bie, War­szul­ka, da­le­ko do domu, do Szta­rańc – prze­cią­gał Stach kon­wer­sa­cję ze zna­ną mu kra­sa­wi­cą – ty co dzień do domu po­wra­casz?

– Nie, pa­ni­czu, w od­ry­nie w Ju­żyn­tach no­cu­ję.

– W Ju­żyn­tach? Tak ty, War­szul­ka, bój się, toć ju­żync­ki pa­nicz przed tobą. Ty jemu za orze­chy za­pła­cisz.

– Oj-jee!… – za­wo­ła­ła dziew­czy­na prze­cią­gle i wszyst­ko, oprócz re­spek­tu i bo­jaź­ni, wy­ro­zu­mieć było moż­na z tego wy­krzyk­ni­ka.

Miś, ująw­szy się pod boki, prze­gi­nał się w swej zgrab­nej kurt­ce, ale nie mie­szał się do roz­mo­wy i War­szul­ka na­wet spo­strze­gła, że pa­nicz bar­dziej niż ona jest za­że­no­wa­ny. Sta­ni­sław zaś był w swo­im ży­wio­le: sły­nął u dziew­cząt jako szar­mant.

– Nie dasz ty nam orze­chów, War­szul­ka? Gdzie ty je scho­wa­łaś? Ob­rzu­cił wzro­kiem po­stać dziew­czy­ny, tak lek­ko i ob­ci­śle osło­nię­tą, że moż­na było na niej zde­fi­nio­wać każ­dy kształt wy­pu­kły.

– Aha! w za­na­drzu cho­wasz! Da­waj!

I się­gnął już zu­chwa­le, tyl­ko że War­szul­ka, bacz­na jak sar­na, ob­ró­ci­ła się na pię­tach i sama, się­gnąw­szy bły­ska­wicz­nie do za­na­drza, po­da­ła Sta­ni­sła­wo­wi garść zie­lo­nych, ogrza­nych jej cia­łem orze­chów.

– Bierz pa­nicz…

– Grzecz­na pan­na! ale nie do­syć – trze­ba było sa­me­mu dać wziąć. Wy­brał kil­ka orze­chów z jej twar­dej, czer­wo­nej, ma­łej dło­ni i uści­snął ją lek­ko za pal­ce. Ona zaś po­da­ła ko­lej­no orze­chy Mi­cha­ło­wi.

– Je­den we­zmę… na pa­miąt­kę. Wziął i scho­wał do kie­sze­ni.

– Ot, wi­leń­ski ka­wa­ler! – po­drwi­wał Sta­ni­sław przy­jaź­nie.

Ale War­szul­ce bar­dzo się spodo­bał po­mysł Ra­jec­kie­go. Nie rze­kła nic, tyl­ko przy­dłu­go, z otwar­ty­mi usta­mi, spo­glą­da­ła na młod­sze­go pa­ni­cza.

– Pora nam, słoń­ce za­cho­dzi – rzekł Sta­ni­sław i wy­cią­gnął ser­decz­nie rękę do dziew­czy­ny.

Ona po­da­ła mu dłoń nie­śmia­ło, ale nie schy­li­ła się już do po­ca­łun­ku w rękę. Sta­ni­sław od­szedł, jak­by nie chcąc pa­trzeć, jak się tam po­że­gna Mi­chał.

Miś, spo­strze­gł­szy ten ma­newr, po­czuł na­gle ści­śnię­cie ser­ca roz­kosz­ne. I zo­ba­czył dziw­ny, fos­fo­rycz­ny pło­myk w oczach dziew­czy­ny i na­mięt­ną bla­dość jej po­licz­ków. Zbli­żył się do niej, po­cią­gnię­ty nie­wy­ro­zu­mo­wa­nym in­stynk­tem, chwy­cił ją za ki­bić i wpił usta w jej usta, któ­re cze­ka­ły na nie­go z mocy boż­ków le­śnych roz­ka­zu dzien­ne­go.

Do­go­nił szyb­ko Sta­ni­sła­wa, któ­ry gwiz­dał.

Miś szedł ra­do­śnie, z lek­ka marsz­cząc czo­ło i chcia­ło mu się śmiać i śpie­wać – i oglą­dał się za War­szul­ką, któ­ra sta­nę­ła zno­wu, opo­dal, roz­pły­wa­jąc się już w gę­stym cie­niu drzew. Zda­ło mu się, że ona oczy ma w mro­ku świe­cą­ce, jak bo­gin­ka, że wabi go i w szep­tach li­ści jest i jej ru­sał­czy ja­kiś po­krzyk:

– Oj-jee!-Oj-jee!-

Dro­ga. Dwie wior­sty do­bre­go mar­szu do domu. Mi­chał niósł się jak na skrzy­dłach obok Sta­ni­sła­wa, któ­ry mu do­trzy­my­wał kro­ku, ale mil­czał i po­gwiz­dy­wał cią­gle.

– Dla­cze­go tak mil­czysz, Sta­chu?

– A cóż? Po­lo­wa­nie się nie uda­ło…

– Jak to?! Na­tłu­kli­śmy tego sztuk… ze czter­dzie­ści, dzień taki pięk­ny od po­cząt­ku do koń­ca… Mamy głusz­ca – i pan­nę!

– Ot, wi­dzisz! Dziel­myż się te­raz, to­wa­rzy­szu mój! – za­pro­jek­to­wał Sta­ni­sław.

– No, głu­szec twój – przy­znał bez wa­ha­nia Mi­chał.

– A to­bie pan­na! Ja do­bry przy­ja­ciel, nie ten z pio­sen­ki

Miś nie od­po­wie­dział – po­twier­dził więc układ mil­cze­niem i wy­iskrzo­nym uśmie­chem, któ­rym zda­wał się wcią­gać w noz­drza całą roz­kosz zie­mi. Po chwi­li za­py­tał:

– Ta Ur­szul­ka czy­ja cór­ka?

– Łau­ki­ni­sa.

– Tego, co­śmy wi­dzie­li?!

– Nie, bra­ta.

I zno­wu, po dłu­gim prze­łknię­ciu śli­ny, za­py­tał Mi­chał:

– Ile ma lat?

– Musi ze sie­dem­na­ście, ośm­na­ście… W sam raz! Ale cóż to­bie?! Ty za­ko­cha­ny…

Tym­cza­sem Sta­ni­sław dźwięcz­nym gło­sem za­in­to­no­wał pio­sen­kę, któ­rej sło­wa i nuta, nig­dy chy­ba nie wy­da­ne, błą­ka­ją się po li­tew­skich dwo­rach i po­lach od lat już…

Gdy­bym prze­by­wał w nie­bios prze­zro­czach,

To­bym się ko­chał w aniel­skich oczach;

Ale że w pro­chu duch się mój to­czy,

To od­dam ży­cie za Lau­ry oczy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: