- W empik go
Sobotnie popołudnie - ebook
Sobotnie popołudnie - ebook
„Przeraźliwy pisk hamulców. Oślepiające światło i czyjś rozdzierający krzyk. Co to było?! W sekundę później mężczyzna trzyma dziecko w objęciach. Przytula je mocno, malec płacze. Potem oddaje go żonie i teraz obejmuje ich oboje, jakby chciał ochronić. A pod kołami samochodu leży jakaś kobieta”.
Joanna i Zbyszek tworzą udane małżeństwo, ale do pełni szczęście brakuje im dziecka. Dlatego od dwóch lat starają się o adopcję Roberta. Wprawdzie Zbyszek nie pokochał jeszcze chłopca i trzyma go na dystans, jednak mur, który zbudował, zaczyna kruszeć.
Tonia to kobieta samotnie wychowująca córkę. Wiele przeszła, ale jej życie pomału zaczyna się układać. Poznaje mężczyznę, w którym się zakochuje, mają gdzieś wspólnie wyjechać.
Gdy jednak pewnego dnia Tonia ratuje z wypadku małego chłopca, wszystko nagle się zmienia…
„Sobotnie popołudnie” to do głębi poruszający portret kobiety, której poświęcenie odmienia losy i serca dwóch rodzin.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8034-922-2 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Patrzyła na tego wysportowanego, przystojnego mężczyznę, który ruchem slalomowym omijał zaparkowane samochody. Za chwilę do niej dotrze i wszystko się zmieni. Ich życie już nigdy nie będzie takie samo.
Oprócz ciepła, które Joanna odczuwała zawsze, gdy zbliżał się do niej mąż, poczuła lawinowo narastający niepokój. Próbowała powstrzymać ten proces, skupiając się na szczegółach.
– Spóźnił się – stwierdziła. Właściwie przywykła do tego, ponieważ często mu się to zdarzało. W ich życiu dominowały jego treningi, zawody, wyjazdy, jego spotkania, czas relaksu, odpoczynku, dieta.
Dziś jednak ją to drażniło, bo widziała, jak niecierpliwie wypatrywał go mały Robert. Jego czekanie miało inny wymiar. Nie rozumiał słów: „jutro”, „za tydzień”. Każde rozstanie przeżywał bardzo dramatycznie. Czy kiedyś się z tego wyzwoli? Jest taka nadzieja. Joanna nieustannie dotykała swojej torebki, w której upchnęła dużą brązową kopertę. Zawierała papiery, które zdecydują o ich przyszłości. Wzbudzała w niej tyle emocji, że nie mogła skupić się na niczym innym.
Od dzisiejszego ranka wiedziała, że wystarczy jeden podpis Zbyszka, by ten niespełna czterolatek trzymający ją kurczowo za rękę został na zawsze ich synem. Ukochanym synusiem! Czy na pewno tak będzie? Miała wątpliwości.
Od dwóch lat starali się o adopcję Roberta. Spędzali z nim święta i część wakacji, ostatnio większość weekendów. A jednak czuła, że Zbyszek nie pokochał chłopca. Był dla niego dobry, ale trzymał go na dystans. To z kolei onieśmielało małego i budziło jego nieufność.
Bardzo to przeżywała, bo sama pokochała spontanicznie, od pierwszego spotkania. Cierpliwie czekała, aż u Zbyszka nastąpi to samo. Dwa lata to dużo czasu, nawet jak na mężczyznę.
Teraz obawiała się jednego. Że Zbyszek zrobi to, podpisze, ale wyłącznie z miłości do niej, by ona była szczęśliwa, spełniona. Czy przypadkiem nie wymusza na nim tej życiowej decyzji? Nie chciałaby tego, bo ten jeden podpis może równie dobrze unieszczęśliwić ich wszystkich. Wiedziała przecież, że do miłości nie można nikogo zmusić.
Kochała męża, doskonale rozumiała jego cierpienie, jego niezgodę na wyrok losu, ale serce podpowiadało jej, że dając miłość temu maleństwu, mają szansę stworzyć wspaniałą rodzinę.
Dla niej i dla małego nie było już odwrotu, ale co może zrobić, by i w Zbyszku narodziła się ta miłość? Czy samo działanie czasu wystarczy? Czy ma prawo wymagać od męża takiego poświęcenia? A może za jakiś czas będzie zmuszona wybierać między nimi? Sama myśl o tym była straszna.
Po raz pierwszy w obliczu trudnej decyzji nie byli razem. Do tej pory to mąż dawał jej poczucie pewności, zawsze mogła na niego liczyć. Od dziś tę siłę musi znaleźć w sobie.
*
Zbyszek serdecznie uściskał i ucałował najpierw żonę, a później Roberta. Dziś zobaczył ich inaczej. Byli tacy ładni, kochani, zdrowi. Może już niedługo stworzą rodzinę?
Wziął małego za rączkę i weszli do jaskrawo oświetlonego lokalu.
McDonald przywitał ich gwarem, zapachami i kolorami. Mnóstwo dzieci w różnym wieku, całkowita swoboda, rytmiczna muzyka gdzieś w tle. Poszczególne stoliki oddzielone konstrukcją z drewna i kwiatów dawały namiastkę intymności, a jednocześnie pozwalały uczestniczyć w ogólnym nastroju wesołości i zabawy.
Zbyszek z rosnącą przyjemnością obserwował jak mały Robcio bez problemów składał plastikową zabawkę dołączoną do dziecięcego zestawu.
Tak, niewątpliwie był zdrowym, bystrym chłopaczkiem. I pomyśleć, że mógłby być z niego taki dumny, gdyby tylko potrafił zapomnieć o tym, że nie jest jego ojcem. Gdyby mógł pogodzić się z faktem, że nie będzie ojcem żadnego dzieciaka, nigdy!
Dlaczego?! – krzyczało w nim od kilku lat z niesłabnącą siłą. Uznał to za karę najbardziej bolesną, bo niezawinioną i niesprawiedliwą!
Analizował swoje życie szczegółowo, wielokrotnie. Nie miał sobie nic do zarzucenia, absolutnie nic. Był dobrym dzieckiem, uczniem, mężem. Świetnym sportowcem. Ćwiczył wiele godzin dziennie, zdobywał medale. Nie pił, nie palił, nie rozrabiał. Był tak pozytywny, że często sam z siebie kpił. Więc dlaczego?! On, okaz zdrowia, został tak ukarany przez los?
Ilekroć patrzył na Roberta, tyle razy uświadamiał sobie, że jako mężczyzna jest do niczego. Byle łajdak, pijak, miernota może rozmnażać się na prawo i lewo, a on nie! Dlaczego? Czy kiedykolwiek dostanie odpowiedź na swoje pytanie?
Tak było do dziś. Jedno spotkanie, dramatyczne w swej wymowie, odmieniło jego widzenie świata. Wieczorem, gdy małego położą spać, opowie o wszystkim Joannie. Wyzna jej, że jak zwykle miała rację, a on w zaślepieniu nie zauważył, że dostał od losu największy dar, mądrą, kochającą go żonę.
Dziś rano zadzwoniła do niego mama Sebastiana z prośbą o pomoc. Nie potrafił jej odmówić. Sebastian był jego przyjacielem z klubu. Znali się od zawsze. Razem w szkole, w jednej ławie, razem w klubie, wspólne wakacje na obozach kondycyjnych. Przyjaźń, która przetrwała niejedno i wydawała się niezniszczalna.
Ale rok temu Sebastian wreszcie się ożenił i prawie od razu – dziecko w drodze. Zbyszek z żalem i poczuciem krzywdy patrzył na rosnący brzuch Kasi. Po raz pierwszy nie potrafił dzielić radości przyjaciela. Ich kontakty wyraźnie się rozluźniły, a skończyły się po pamiętnym spotkaniu, na którym Kasia, obserwując bawiącego się Roberta, który spędzał u nich weekend, powiedziała, że nie wyobraża sobie, by mogła pokochać cudze dziecko.
I teraz właśnie Zbyszkowi przypadła w udziale szczególna rola. Musiał pomóc Kasi wrócić z ich dzieckiem ze szpitala do domu.
Sebastian załamał się i spił do nieprzytomności. Kilka dni temu urodził im się syn z mongolizmem. Wymaga intensywnej rehabilitacji i tak naprawdę nigdy nie będzie zdrowy.
Zbyszek doskonale rozumiał, co przeżywa przyjaciel, ta diagnoza dorównywała tej jego sprzed lat.
Trochę bał się tego spotkania, nigdy nie widział z bliska takiego dziecka. Niepotrzebnie. Poczuł wielkie wzruszenie, gdy wziął maleństwo na ręce. Różowa okrągła buzia, czarne gęste włoski, tylko te skośne oczy. Szczerze rozczulony przytulił to biedactwo, tę drobinę, która za parę lat będzie zadawała sobie to samo co on pytanie – dlaczego ja?
Kasia patrzyła na nich ze łzami w oczach. Przytulił i ją.
*
Zbyszek śpieszył się na spotkanie. Jego najbliżsi czekali na niego przed McDonaldem, wyglądali tak pięknie. Trzymali się za ręce, pomachali radośnie na jego widok.
Teraz patrzył na nich i czuł się bardzo szczęśliwy, po raz pierwszy pomyślał: jesteśmy cudowną rodziną! Cieszył się na wspólny wieczór w domu. Będzie wspaniale, już on się o to postara. Rozpieści ich na maksa.
Gdy wychodzili na ulicę, było ciemno, zimno i mokro. Myśl o ciepłym, przytulnym domu była dla nich podwójnie przyjemna.
*
Joanna szła obok męża. Pismo w torebce dręczyło ją. Gdy tylko Robert zaśnie, muszą porozmawiać, to będzie trudna rozmowa.
Cieszyło ją to, że Zbyszek całe popołudnie był bardzo miły dla małego, ale ciągle miała poważne wątpliwości. Wydawało jej się, że jednak bardziej cieszył się na wieczór z nią. Tak długo wybierał film w wypożyczalni, szukał takiego, który na pewno jej się spodoba. Kupił ulubione raffaello i patrzył w oczy z taką radością, jakiej dawno u niego nie widziała.
A ona marzyła tylko o jednym, by tak patrzył na Roberta. Wtedy dopiero byłaby naprawdę szczęśliwa!
Co prawda chłopiec wyglądał dziś na bardzo zadowolonego. Zadawał Zbyszkowi niezliczoną ilość pytań, na które ten cierpliwie odpowiadał. Otrzymał też swoją porcję atrakcji: odwiedził McDonalda, dostał zabaweczkę i czerwony balonik. Teraz wracają do domu, gdzie czeka na niego pokój pełen zabawek i książeczek. Będzie kąpiel i czytanie bajki przed snem.
I jeżeli wszystko będzie dobrze, to papiery zostaną podpisane, a dziecko, nie wiedząc o tym, prześpi pierwszą noc w swoim domu rodzinnym, z rodzicami na zawsze.
*
Oślepiający błysk świateł, pisk opon i mały Robert przed maską samochodu. Serce Joanny zamarło, skamieniała, zapominając o kolejnym oddechu.
I ta kobieta nie wiadomo skąd, i Zbyszek, który zareagował błyskawicznie. Podniósł dziecko, wypchnięte spod kół, i tulił tak mocno, że o mało go nie udusił. Malec krzyczał jak nigdy dotąd, nie wiedziała: z bólu czy przerażenia? Jego twarzyczka była cała we krwi. Tak w jednej sekundzie wali się świat.
Kierowca samochodu nachylał się nad kobietą. Zrozpaczony wykrzykiwał:
– Co ja zrobiłem, Boże, co ja zrobiłem!
Jakiś przechodzień uruchomił telefon komórkowy i wzywał pogotowie ratunkowe. Zbierał się tłum gapiów. Nastolatka z okrzykiem przerażenia: „O Jezu, ile krwi!”, wtuliła głowę w ramię swojego chłopaka.
Karetka pogotowia przyjechała bardzo szybko.
Jak w _Ostrym dyżurze_ – pomyślał Zbyszek. No tak, szpital jest niedaleko. Nie nadążał za przebiegiem wydarzeń. To inni pomagali, ktoś podniósł torebkę i parasol kobiety. Jeden z lekarzy zakładał kołnierz na jej szyi, drugi opatrunki na nodze, podłączał kroplówkę.
Sanitariusze przygotowali nosze, karetka pulsowała światłem. W chwilę później trzask drzwiczek i wycie syreny. Odjechali.
Prawie natychmiast podjechała druga. Ludzie w czerwonych kurtkach chcieli im zabrać Roberta, który krzyczał, płakał, wczepił się w Joannę. Lekarz badał zakrwawiony nosek wyrywającego się malca.
Jakiś policjant odciągnął na bok Zbyszka. Nie pozwolono mu wejść do karetki, mógł tylko patrzeć, jak odjeżdża z jego najbliższymi. Zabrali jego rodzinę!
Teraz zajęli się nimi policjanci. Kierowca dmuchał w balonik. Legitymowano, ustalano, wyjaśniano. Wersje kierowcy, przechodniów i Zbyszka pokrywały się. Spisywano odpowiedzi na wiele pytań. Błyskał flesz aparatu.
Przebieg wydarzeń był następujący: Robert z czerwonym balonikiem szedł dwa kroki przed nimi, silny podmuch wiatru wyrwał mu go z rączki, chłopczyk krzyknął i nagle wtargnął na jezdnię. I ta kobieta wypychająca w ostatniej sekundzie dziecko spod kół.
*
Joanna krążyła po korytarzu zdenerwowana do granic możliwości. W pokoju zabiegowym badano Roberta. Słyszała jego płacz i bardzo cierpiała, bo kazano jej wyjść.
Myślała też o Zbyszku, chciała, by był teraz przy niej. Zapamiętała jego przerażenie, panikę w oczach, gdy zabierali ich do karetki. Chyba źle go oceniała. Reagował jak ojciec, prawdziwy ojciec. Widocznie kochał małego, tylko mężczyźni inaczej okazują uczucia.
– Żeby wszystko dobrze się skończyło – błagała. – Boże, nie opuszczaj nas w takiej chwili. Będziemy wspaniałą, kochającą się rodziną, obiecuję!
Proszę, to nie może się tak skończyć. Powiedziała lekarzom, że to ich syn, była tego pewna, znikły wszelkie wątpliwości.
Drzwi gabinetu otworzyły się, równocześnie korytarzem nadbiegał Zbyszek.
– Doktorze, co z naszym synem? – zapytał zdyszany.
– Proszę się nie denerwować. Nie ma takiej potrzeby. Syn jest zupełnie zdrowy. Nosek nie jest złamany. – Uśmiechnął się. – Jest tylko przerażony wydarzeniami. Mogą państwo wejść i uspokoić go.
Robert uśmiechnął się radośnie na ich widok. Natychmiast przestał płakać. Stali teraz po przeciwnych stronach łóżka i trzymali go za rączki. Przez moment byli bardzo szczęśliwi.
W chwilę później, prawie równocześnie, pomyśleli o tej kobiecie, której to szczęście zawdzięczają.
– Ta kobieta… – zaczęła Joanna.
– Tak, ta kobieta jest w tym szpitalu, zapytam lekarzy.
– Idź – poprosiła.
– Kocham was – powiedział, odchodząc.
Wzruszyło ją to „was”, odetchnęła pełna piersią, szczęśliwa.
*
Zbyszek biegał między dwoma skrzydłami szpitala. Joanna chciała wiedzieć, jak przebiega operacja, jaki jest stan zdrowia kobiety, która uratowała od pewnej śmierci ich syna, a jednocześnie pragnęła, by był z nimi, czuwał razem z nią przy łóżeczku Roberta. Mały spał niespokojnie, często się budził, jakby sprawdzał, czy na pewno są razem z nim. Na jego czole pojawił się ogromny siniak, nosek i usta miał opuchnięte. Ich biedny, mały synek.
Lekarz zdecydował, że zostanie do rana na obserwacji, zwłaszcza że pojawiła się niewielka gorączka, prawdopodobnie reakcja na silne przeżycie.
*
Po pięciu godzinach lekarze wreszcie opuścili salę operacyjną. Kobieta żyła, ale jej stan był krytyczny.
Na korytarzu razem ze Zbyszkiem czekała jakaś matka z dziewczynką, chyba dwunastoletnią? Dziecko płakało, tuliło się, rozpaczało. W końcu pielęgniarka podała jej środek uspokajający. Teraz siedziała apatyczna, zmęczona, wtulona w opiekunkę.
Zbyszek był przerażony. Wiedział już, że to jest córka kobiety, która o mało nie zginęła, ratując ich dziecko. Tak bardzo współczuł, zrobiłby wszystko, by zaoszczędzić im tego bólu, czuł się odpowiedzialny za całą tę sytuację.
Nie miał odwagi podejść, wyjaśnić, kim jest. Mógł tylko stać i czekać, modląc się o ratunek. Dla niego była to największa kara. On, zawsze taki szybki w działaniu, musiał cierpliwie czekać, bezsilny, pozbawiony prawa decyzji.
Pojawił się lekarz i zaprosił kobietę z dziewczynką do swojego gabinetu. Zbyszek został sam w tym pustym korytarzu, wszystko ucichło, szpital spał. Gdzieś tam w głębi leżała kobieta – bohaterka, która nie zawahała się zaryzykować życie, by ocalić nieznane sobie dziecko.
A on miał tyle wątpliwości, czy zdoła pokochać Roberta, wychowywać go jak syna. Taki przywilej potraktował jak niezasłużoną karę. O tak, Bóg dał mu dzisiaj porządną lekcję pokory.
– Co pan tutaj robi? – Głos lekarki wyrwał go z odrętwienia.
– Przepraszam, jestem ojcem chłopca, którego uratowała ta kobieta.
– A, tak. No, cóż mogę panu powiedzieć – westchnęła. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale stan jest bardzo ciężki. Najważniejsze, że żyje. Proszę się dowiadywać, nic więcej na razie nie da się powiedzieć.
– Czy mógłbym ją zobaczyć? Chociaż przez chwilę, bardzo proszę. Muszę wiedzieć, kto uratował moje dziecko. Moja wdzięczność… wie pani…
– Rozumiem pana, proszę za mną. Ale uprzedzam, to oddział intensywnej terapii. Ubierze się pan w strój ochronny i podejdzie tylko do szyby.
Zbyszek stał, wstrzymując oddech. Był wstrząśnięty. Patrzył z niedowierzaniem przez szybę na to drobne ciało całe w plątaninie rurek i kabli, otoczone aparaturą. Była tak nieprawdopodobnie delikatna, szczuplutka jak dziecko. Przeczyła wszelkim jego wyobrażeniom o bohaterstwie i odwadze.
On, potężny mężczyzna, wysportowany, silny, tak wiele zawdzięczał takiej kruszynie. To niesprawiedliwe, to on powinien leżeć po tamtej stronie szyby. Jakaś pielęgniarka szeptem poprosiła, by wyszedł. Wrócił do żony. Był bardzo wdzięczny losowi, że może jej powiedzieć:
– Ta kobieta żyje, jest wielkie zagrożenie, ale i nadzieja.
Stali przytuleni i patrzyli na śpiącego syna.ROZDZIAŁ 2
Chciałam mieć spokojną głowę i czas na przemyślenie swojej sytuacji i natychmiast spełniło się moje życzenie – zdumiała się Tonia. To była pierwsza myśl, jaka pojawiła się w jej głowie.
Tylko dlaczego oni tak się denerwują, biegają, miotają? – Nie rozumiała tego, co się wokół niej działo. Gdzie ja właściwie jestem i czemu tak mną potrząsają, szarpią, przewracają? To mi przeszkadza! Idźcie sobie, dajcie pomyśleć. – Broniła się. Muszę podjąć ważną życiową decyzję! Czy to tak trudno zrozumieć? Proszę tylko o chwilę spokoju!. – Denerwowała się.
Zresztą nieważne. Zlekceważyła wszystko. Wiedziała jedno – jest dobrze i ciepło – mogłaby tak długo leżeć i odpoczywać. Wokół niej jest cudownie jasno, tak jakoś bezpiecznie, mięciutko…
Ponownie straciła przytomność.
*
– Siostro, proszę mnie informować o najmniejszej zmianie. Stan pacjentki ustabilizował się, ale trzeba być czujnym. – Doktor Drzewiecki uśmiechnął się. Lubił siostrę Bożenkę i wiedział, że może na niej polegać.
Przed nim długi dyżur, a na biurku stos dokumentów do uporządkowania. Wypełnianie tych wszystkich formularzy pochłaniało mnóstwo czasu. Reforma służby zdrowia miała ukrócić biurokrację, komputeryzacja wyeliminować żmudną pisaninę, w praktyce okazało się, że piszą jeszcze więcej.
Ma pod opieką trzech pacjentów po bardzo poważnych operacjach. Przed chwilą sprawdzał stan dzisiejszej bohaterki. Kobieta wpadła pod samochód, wypychając spod kół czterolatka. Zdążyła w ostatniej sekundzie. Chłopczyk niespodziewanie wbiegł na ulicę, bo silny podmuch wiatru wyrwał mu z rączki balonik! Dzieciak miał szczęście. Gruby kombinezon, czapeczka podszyta futerkiem tak zamortyzowały jego upadek, że tylko narobił sobie siniaków.
I pomyśleć, był pod opieką mamy i taty, wracali z McDonalda. Normalna sytuacja, sobotnie popołudnie, spacer, balonik i ten wiatr. Gdyby nie refleks tej kobiety. Z pewnością nie zastanawiała się nad tym, że ryzykuje życie. Nie miała na to czasu.
„Jak to jest?” – zastanawiał się. „Matka i ojciec chłopca stali sparaliżowani sytuacją, a zupełnie obca osoba zareagowała błyskawicznie. Człowiek zawsze będzie tajemnicą”.
Pacjentka jeszcze nie odzyskała przytomności, trudno przewidzieć, czym zapłaci za swój bohaterski czyn. Doznała rozległych obrażeń wewnętrznych, złamania uda. Los litościwie oszczędził głowę, tomografia niczego nie wykazała.
Zadzwonił telefon. To znowu ten kierowca. Dzwoni co godzinę i dopytuje o stan pacjentki. Jest bardzo zdenerwowany, przeżył szok. Robił wszystko, by wyhamować, był doświadczonym kierowcą, ale w tej sytuacji niewiele mógł.
– Nie, proszę pana, nie odzyskała przytomności. Nie, nie jest gorzej, wydaje się stabilna. Musimy czekać, zrobiliśmy wszystko, proszę mi wierzyć – tłumaczył cierpliwie. Na razie trzeba się cieszyć, że żyje.
Rozumiał tego faceta, sam był kierowcą. Zaliczył kilka stłuczek, ale nigdy nic poważnego. Za to często miał do czynienia z ofiarami wypadków, wielu niestety nie udało się uratować.
Taki kierowca właściwie też zostaje ofiarą, ponieważ świadomość pozbawienia kogoś życia, okaleczenia pozostanie w nim na zawsze. Nawet gdy wszyscy potwierdzą, że jest niewinny, bo nic więcej zrobić nie mógł, nie zmieni to samego faktu.
*
Siostra Bożena obserwowała pacjentkę. Twarz taka bledziutka, ciało podłączone do aparatury, noga w gipsie podwieszona na wyciągu. Wyglądała młodo, chociaż w karcie napisano, że ma czterdzieści jeden lat. Miała krótko ścięte brązowe włosy, na czole zdarty naskórek, cienkie brwi, długie rzęsy. Rozległy siniak na lewym policzku. Taka drobina, jakieś metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, około pięćdziesięciu kilogramów wagi. Pielęgniarki lubią takich pacjentów, szczególnie na tym oddziale.
– Więc tak wygląda bohaterka?! – zastanawiała się. – Nie bała się skoczyć pod koła samochodu? Trzeba mieć odwagę, by tak poświęcić się dla obcego dzieciaka!
Pacjentka poruszyła się. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, najpierw delikatny, za chwilę wyraźniejszy. Pokazały się zmarszczki wokół oczu i cała twarz się rozpromieniła.
Pielęgniarka zlustrowała aparaturę, nie wykazywała zmian. Dotknęła dłoni pacjentki, żadnej reakcji. A co dziwne, uśmiech nie zniknął z jej twarzy. Pierwszy raz widziała, by osoba nieprzytomna się uśmiechała.
*
Tonia wstrzymała oddech, cała była zachwytem! Czarne niebo rozbłysło tysiącami kolorowych iskierek. Wszystkie wirowały, znikały, a na ich miejsce pojawiały się jeszcze piękniejsze. Słyszała muzykę, głośną, jakąś taką dziwną, egzotyczną, okrzyki radości. Ktoś obok podskakiwał w ekstazie.
Zrozumiała, że stoi w tłumie zachwyconych, szczęśliwych ludzi, świętujących, pełnych dobrej nadziei, życzliwych. Słyszała, jak najbliżej stojący przekrzykiwali do siebie, poklepywali się, przytulali, całowali.
Nagle zorientowała się, że jej nikt nie przytula, poczuła się bardzo samotna, opuszczona. I jeszcze coś ją zaniepokoiło, oczywiście, jak mogła wcześniej tego nie zauważyć, oni nie mówili po polsku, lecz po chińsku!!!
Próbowała wyrwać się z tej masy ludzkiej, rozejrzała się bezradnie, ale wokół niej morze głów. Śmiertelnie się przeraziła, zawsze bała się tłumu.
Zaczęła się rozpaczliwie rozpychać, potrąciła jakąś kobietę, odepchnęła mężczyznę. Wokół niej wzmagał się groźny, nieprzyjazny pomruk. Twarze nie były już uśmiechnięte i życzliwe. Na granicy histerii, w panice zaczęła na oślep okładać ludzi pięściami i krzyczeć z całych sił.
*
Siostra nacisnęła sygnał alarmowy, w chwilę później doktor Drzewiecki wpadł do pokoju i pomógł jej unieruchomić pacjentkę. Sprawdzili wszystkie podłączenia.
– Co się stało? – zapytał.
– Właściwie nic, panie doktorze, zaczęła się uśmiechać, a w chwilę później wyrywać i szamotać się. Nie mogłam jej utrzymać – tłumaczyła pielęgniarka. – Taka mała, ale siłę swoją ma. O, znowu się uśmiecha!
Lekarz odwrócił się. Patrzyły na niego brązowe oczy, pełne radości. Pacjentka odetchnęła z ulgą i powiedziała:
– Mówicie po polsku, więc to był tylko sen, całe szczęście.
– A co się pani śniło? – zapytał.
Jej twarz natychmiast spoważniała, zaczęła rozglądać się zaskoczona i coraz bardziej zaniepokojona.
– Proszę się uspokoić – doktor śpieszył z wyjaśnieniami. – Jest pani w szpitalu, miała pani wypadek. Proszę się nie ruszać. Musieliśmy panią operować. Właśnie odzyskała pani przytomność. Jak się pani czuje? Czy coś panią boli? – dopytywał.
Pokręciła przecząco głową, próbowała podnieść rękę, ale to było za trudne. Zamknęła oczy, za chwilę otworzyła, jakby sprawdzała, czy to nie kolejny sen.
– Czy pani coś pamięta? Wpadła pani pod samochód. Czy pani przypomina sobie cokolwiek? – wypytywał.
Nieufnie zaprzeczyła głową. Jej badawczy wzrok przeskakiwał z twarzy lekarza na twarz pielęgniarki i z powrotem.
– Proszę się nie martwić, to się bardzo często zdarza. Za kilka dni, a może nawet szybciej, wszystko sobie pani przypomni – tłumaczył. – Teraz proszę odpoczywać. Siostra Bożenka będzie czuwała nad panią, proszę jej zgłaszać wszystkie potrzeby.
Tonia zamknęła oczy. Musi pomyśleć, przypomnieć sobie do cholery, jak się tu znalazła? – Spokojnie, tylko nie wpadać w panikę – nakazywała sobie. Tu się dzieją jakieś niesamowite rzeczy. Ten lekarz wydaje się miły, ale o czym on mówi, jaki wypadek, wpadła pod samochód? Była totalnie zdezorientowana.
Usłyszała, że lekarz wyszedł, pielęgniarka coś przestawiała na stoliku.
– Siostro, co mi właściwie jest? – zapytała, otwierając oczy. – Doktor mówił o jakiejś operacji, a mnie właściwie nic nie boli.
– To dobrze, że nie boli, dostała pani silne leki przeciwbólowe. Teraz niech pani postara się zasnąć, jest noc. Jutro rano lekarz wszystko pani dokładnie wyjaśni. Aha, jeszcze jedno. Pod pani prawą dłonią jest przycisk. Wyczuwa go pani? Gdyby mnie pani potrzebowała, to proszę nacisnąć. Będę tu zaglądała, mam dziś nocny dyżur.
– Dziękuję, jest pani bardzo miła.
*
Została sama w tym jasnym, sterylnym pokoju. Słyszała jednostajny szum przyrządów, którymi była otoczona.
Uniosła trochę głowę i zobaczyła, że jej prawa noga jest zawieszona na wyciągu.
– Mam złamaną nogę – stwierdziła zdziwiona. Właściwie nie bardzo czuła to swoje ciało, jakby nie należało do niej.
Leży sobie golusieńkie, przykryte prześcieradłem. Do rąk i piersi ma podłączone różne kolorowe rureczki i druciki. Takie to dziwne.
Poczuła narastające zmęczenie i senność, ale to chyba normalne? – zastanawiała się. Siostra mówiła przecież, że jest noc. Noc, a Karolina sama w domu!!! Czy ona wie, że ja tu jestem? Kto się nią zaopiekował? Gdzie ten cholerny przycisk?!
Tonia zdenerwowała się, trwało jakiś czas, zanim poczuła plastikowy przedmiocik i z całej siły nacisnęła. Ręce nie chciały jej słuchać. Na szczęście siostra Bożenka była szybka i bystra.
– Karolina to pani córeczka? Proszę się nie martwić, była tu pod opieką pani przyjaciółki Marty, która jest w stałym kontakcie z lekarzem. Ona zajęła się też pani matką. Może być pani spokojna, córeczka nocuje dzisiaj u babci. Już wiedzą, że odzyskała pani przytomność, będą tu jutro. – Siostra mówiła, uśmiechając się ciepło, a jednocześnie sprawdzała całą aparaturę, poprawiała kroplówki.
– Jak dobrze, że Marta się wszystkim zajęła – odetchnęła Tonia z ulgą. – Wie pani, ta moja przyjaciółka to najlepszy człowiek na świecie. Jak ona coś organizuje, to ja mogę spokojnie spać – tłumaczyła pielęgniarce.
– No, to proszę spać. To jest to, czego pani organizm potrzebuje teraz najbardziej. – Siostra zgasiła górne światło i wyszła.
Coś mi to przypomina? – zastanawiała się Tonia. – Ten mój paskudny, dociekliwy umysł. Nie pozwoli mi zasnąć, dopóki tego nie ustalę.
Przypomniała sobie zabawną historię sprzed roku. Jechali gdzieś z Markiem, mieli w samochodzie włączone radio. Piosenka leciała za piosenką, nie interesowało ich to, bo cały czas rozmawiali i nagle jej uwagę przykuł charakterystyczny motyw.
Jakaś kobieta śpiewała w języku angielskim. Nie rozpoznali, kto śpiewa i jak się nazywa utwór. To w sumie nie miało znaczenia, bo piosenka przeplatana była fragmentami innego utworu. Wspaniałego, cudownego, który kojarzył się ze świtem, porankiem w lesie. Dosłownie zobaczyła wschodzące słońce, refleksy na trawie i listkach pokrytych jeszcze rosą. Budzą się ptaki, ożywa z nocnego letargu cała przyroda.
No i jej dociekliwy, by nie powiedzieć upierdliwy, umysł nie pozwolił jej zapomnieć. Marek nie potrafił jej pomóc, bo jak twierdził, nigdy tak naprawdę nie interesował się muzyką.
Na drugi dzień obudziła się z tą melodią w uszach. Problem polegał na tym, że nie potrafiła śpiewać, tego daru Bóg nie dał jej na pewno. W szkole każdy nauczyciel śpiewu to potwierdzał. Ale ten jej drążący umysł nie poddawał się.
W pracy swoim problemem obarczyła innych. Plastycznie opisała, co przedstawiał utwór i wszystkich zaraziła chęcią poznania go.
Przez trzy dni kilka osób szukało, przesłuchiwało swoje zbiory. I Czajkowski, i Vivaldi, i utwory na flet Mozarta… bezskutecznie.
Wreszcie kolega Andrzej zniecierpliwił się i zadzwonił do swojego przyjaciela – muzyka. Dopiero on, gdy tylko usłyszał opis, zdecydował błyskawicznie, że to na pewno _Peer_ _Gynt_ Griega, a ściśle _Poranek_. I to był strzał w dziesiątkę! Odszukali utwór w zbiorach biblioteki i wszyscy mogli się zachwycać. Powszechnie znany i bardzo piękny.
– Wiem, już wiem: to jest to, co tygryski lubią najbardziej – odetchnęła z ulgą. No tak, Kubuś Puchatek, ulubiona dobranocka Karoliny. Jej córka często posługiwała się powiedzonkami bohaterów filmów albo reklam.
Moja mała córeczka – rozczuliła się. Pewnie jest śmiertelnie przerażona. Odkąd Jerzy zniknął z ich życia, właśnie takiej sytuacji obawiała się najbardziej. Na szczęście nikomu już nic nie zagraża, jest przecież po operacji i żyję, a resztą zajęła się Marta – tłumaczyła sobie.
Marta to najlepsza przyjaciółka, taka, o jakiej marzyła przez całe życie. Poznały się w miejscu szczególnym, pełnym zdesperowanych, zrozpaczonych kobiet, żon alkoholików. Długo ją obserwowała, zanim zaczęły rozmawiać. Po koszmarnych przeżyciach z Jerzym stała się nieufna, zamknięta w sobie.
Marta przeciwnie, bardzo bezpośrednia w kontaktach, pogodna, serdeczna, nie zrażała się oporami Toni. Za to teraz nie wyobrażają sobie dnia bez rozmowy, a ważnej decyzji bez wzajemnych konsultacji.
Marta to również gejzer energii. Nie ma dla niej spraw niemożliwych do załatwienia. Chętnie angażuje się w problemy innych ludzi, lubi działać, załatwiać, telefonować. Ma przy tym dar przekonywania i naprawdę wiele spraw, wydawałoby się, beznadziejnych, udaje jej się załatwić. Nie znosi czekania, zwodzenia, obietnic bez pokrycia. Lubi widzieć szybkie efekty swoich działań. Dobrze mieć taką przyjaciółkę.
Tonia poczuła jakiś dziwny ciężar, osiadł na jej nogach i stopniowo zaczął się przesuwać w górę. Śledziła go, wstrzymując oddech, dotarł do brzucha, unieruchomił jej ręce i rozlał się na piersi. Zrobiło jej się ciepło i zagarnęła ją ciemność.
*
– Tak, proszę pani, odzyskała przytomność, ale jej stan nadal jest bardzo ciężki. Martwimy się o jej nerki, jedną musieliśmy niestety usunąć – doktor Drzewiecki cierpliwie tłumaczył energicznej, dociekliwej kobiecie. – Nie wyraziłem zgody na odwiedzanie pacjentki, tylu ludzi chciałoby się z nią zobaczyć, ja to rozumiem, ale najważniejsze jest jej zdrowie. Umówmy się, że pani będzie jej łącznikiem ze światem. Może pani wejść na chwilę, uspokoić ją. Jest pani lekarzem, nie muszę więc tłumaczyć, że oddział intensywnej opieki to nie miejsce na towarzyskie spotkania.
– Dziękuję, panie doktorze, chcę ją tylko poinformować, że jej sprawy rodzinne i zawodowe są pod kontrolą. Na pewno bardzo się niepokoi. Ograniczę do minimum swoją wizytę, jeszcze raz dziękuję. Do widzenia.
*
– Toniu, kochanie, nic nie mów, bo mnie stąd wyrzucą. – Marta zaczęła mówić już od drzwi, by uprzedzić lawinę pytań ze strony Tośki. Z trudem panowała nad wzruszeniem. Widok tych wszystkich przyrządów wokół łóżka, plątaniny kabli i rurek, wywoływał w niej niepokój, a papierowo blada twarz i bezwładne ciało przyjaciółki potęgowały go.
– To ja będę mówiła – nakazała. – Pozwolili mi tu wejść tylko na kilka minut. Nikogo więcej nie wpuszczą, bardzo tu dbają o ciebie.
– Słuchaj uważnie! Karolina zamieszkała chwilowo u twojej mamy. To bardzo dzielna kobieta. I bardzo cię kocha. Byłam w szkole i załatwiłam zgodę na to, by Mała wróciła na zajęcia dopiero po feriach. Zdecydowałam, że Karolina pojedzie z moimi chłopcami w góry. Pojeździ sobie trochę na nartach. Dzieciaki będą pod opieką Agaty, wiesz, że jej możemy zaufać.
– Dzwoniłam też do twojej pracy. Rozmawiałam z samym szefem. Nawet się przejął, serio! Był szczerze zmartwiony. Wszyscy przesyłają ci pozdrowienia i życzą szybkiego powrotu do zdrowia. Będę wpadała do twojego mieszkania i zadbam o wszystko. Ty się o nic nie martw. Masz leżeć i zdrowieć, zrozumiano? Jestem w stałym kontakcie z lekarzami i pielęgniarkami, gdybyś coś potrzebowała to wal śmiało. Wiesz, że mnie nie musisz się krępować.
– O, już machają na mnie. Trzymaj się, dzielna kobieto! – Marta uścisnęła rękę Toni. Łzy wzruszenia płynęły po jednej i drugiej twarzy.
– Marta, dziękuję – wyszeptała Tonia. – Jesteś wielka! – uśmiechnęła się.
– Wariatka! – odpowiedziała z czułością Marta. – Kto tu jest naprawdę wielki? Jak stąd zaraz nie wyjdę, to mnie już więcej nie wpuszczą, a na to nie możemy pozwolić. Buziaczki, pa!
*
Tonia obudziła się. Coś niedobrego działo się w jej brzuchu. Ból z prawej strony nasilał się i zaczął promieniować. – No tak, musi boleć, jestem przecież po operacji! – tłumaczyła sobie. Muszę się dowiedzieć, co właściwie ze mną robili.
Lekarz mówił, że wpadłam pod samochód?! Dlaczego nic nie pamiętam? – zastanawiała się. Inne rzeczy pamiętam. Wiem kim jestem, jak się nazywam. Mam córkę, jestem rozwódką. Mam rodzinę, przyjaciół, znajomych i Marka. – Stęknęła, ból się wyraźnie wzmagał. Marek to mój mężczyzna, mój nie mój, bardzo się kochaliśmy. Dlaczego myślę: kochaliśmy? Chyba powinnam powiedzieć: kochamy się.
Próbowała zmienić pozycję ciała, lecz ostry, przeszywający ból sprawił, że zastygła, wstrzymała nawet oddech z przerażenia.
Jezu, co tak boli?! Nie wiem, jak długo to jeszcze wytrzymam. Nie jestem odporna na ból – użalała się. Ostatni raz tak mocno cierpiała, gdy rodziła się Karolina. Nie mogła się maleńka urodzić, bo miała pępowinę owiniętą wokół szyi.
Tonia rozglądała się bezradnie, była sama w tym pokoju pełnym aparatury. Czuła, że wyschło jej w gardle, a ból zmuszał ją do coraz głębszych i szybszych oddechów.
Słuchaj, Antonino! – nakazała sobie. – Skup się, nie może tak być, byś nie wiedziała, co robisz. Spokojnie, krok po kroku, przypomnij sobie, co robiłaś, zanim się tu znalazłaś. – Próbowała zrozumieć stan rzeczy, uporządkować je, poskromić to, co się wydarzyło.
Nie wiem, naprawdę nie mam pojęcia jak tu dotarłam. Jezu, to nie jest normalne, nigdy czegoś podobnego nie przeżywałam. Koszmarne uczucie!
Teraz dopiero zrozumiała, o czym mówił Jerzy, gdy twierdził, że film mu się urwał. Tak wygląda czarna dziura.
Logicznie rozumując, przywiozła mnie pewno karetka pogotowia, wcześniej musiałam wpaść pod samochód. Dlaczego nie uważałam? Zawsze sprawdzam, zanim wejdę na ulicę, więc jak to możliwe, że tym razem nie zauważyłam samochodu? Może się śpieszyłam? Co ja robiłam, gdzie byłam, żebym przynajmniej wiedziała, gdzie wpadłam pod ten samochód… Jaki dziś mamy dzień? Jak długo tu leżę?
Tonia oddychała coraz szybciej, pot zrosił jej czoło, ból, który próbowała zignorować, potęgował się. W końcu, targając wnętrznościami, zdominował wszystko. Była jednym wielkim cierpieniem.
– Co się dzieje, tak panią boli? – Usłyszała głos pielęgniarki. – Dlaczego pani nie woła? Zaraz damy zastrzyk i ulży pani. Po co się męczyć!
W chwilę później mogła już oddychać swobodniej, robiło się sennie, ból odpływał, zasypiała. Teraz głównie na tym polegało jej życie – ból, zastrzyk, sen.